Wiktoria von Fidesz była śliczną kobietą. Miała usta, które malowała szminką. I ciągłą alabastrową twarz, która była zwienczona burzliwymi włosami, które ładnie się układały na szyi, która była łabędzia. A jej cnota nie podlegała negocjacją. Była przytym kobietą wyzwoloną już od ponad 30 lat, ale pozostała skonserwowana, bo serce miała po prawej stronie i mieniła się patriotyzmem.
W ogóle była prawie idealna, ale że prawie robi wielką różnicę, to miała jedną wadę, a właściwie słabość do niegrzecznych mężczyzn. No, normalnie jej się podobali i nic nie mogła na to poradzić.
I teraz właśnie, z pewną taką nieśmiałością, czekała na spotkanie z jednym takim. I pięknie jej się czekało, bo sala, w której czekała była piękna i ozdobiona złoconymi ozdobami i wielkimi kardelabrami, które świeciły, bo było ciemno. I jeszcze była ozdobiona wielkimi drzwiami, które otwierali żołnierze stojący na baczność.
A czekała na Carputina, który nie był mnichem, tylko prezydentem, ale i tak był szalony jak fretka. I na dodatek był wampirem, który wysysał ludzką krew, a często także życie. I dlatego tam było ciemno, bo wampiry nie lubią światła dziennego, bo ono je zabija, a poza tym różne rzeczy wychodzą na światło dzienne. I jeszcze Carputin bał się, że go zabiją, jakby były odsłonięte te okna, ale w sumie to nie potrzebnie, bo tam były same kołki, ale brakowało im srebra, bo nikt nie chciał z nimi handlować.
Wszyscy ostrzegali Wiktorię von Fidesz, że Carputin to krwiożerczy krwiopijca, ale ona się nie przejmowała, bo on był taki wspaniały, i silny, i nosił niedźwiedzia zarzuconego na ramię, i spływał rżacymi rzekami w tajdze, i bił się czarnym pasem. A Wiktorii, kiedy o nim myślała, serce biło mocno w piersiach. A poza tym się nie przejmowała, bo miała ludzi nato, żeby ją bronili.
I nadszedł Carputin i zabrał ją do innej sali, gdzie był długi biały stół na białym dywanie na trzech nogach. Paczył na nią badawczo, a potem zerwał z niej jej odzież (i z siebie swoją też), wziął w swoją dłoń swojego potężnego rumaka i zrobił jej HWDP, a ta piszczała zachwycona.
I jeździł po niej swoim rumakiem, a Wiktoria myślała, że chciałaby, żeby to trwało przez ruski rok.
– Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem – rzekł Carputin ironicznie, bo on myślał, że rozumie kobiety, ale tym razem faktycznie udało mu się odgadnąć życzenia Wiktorii von Fidesz.
I jeździł tak po niej przez cały rok, zawsze o z mieszku, to znaczy przez 365 z mieszków. A pod koniec Wiktoria była już tak dorżnięta, że przestała już w ogóle myśleć i tańczyła marsza, jakiego jej Carputin zagrał.
I zgłupiała do tego stopnia, że rzuciła się z pazurami na Władzię co nie chciała Ruska, bo przecież powinna chcieć, nie? Bo przecież Carputin chciał ją (Władzię znaczy się) tylko ochronić przed różnymi wywróconymi elementami, a jak ktoś nie chce się dać obronić, to przecież sam sobie winien. Nie?
A Carputin paczył na Wiktorię von Fidesz i był zadowolony, że przy pomocy swojego rumaka i swoich wampirzych kłów zrobił z niej markietankę, bo teraz mógł pociągać za sznurki jak chciał, a ona robiła, co chciał. I zastanawiał się kogo jeszcze może zmienić w markietankę swoim rumakiem od tyłu. I pomyślał o Marysi la Front (czy jak ona się tam teraz nazywała), która go uwielbiała, podobnie jak Santiana de Vox. A potem pomyślał o Grecie Sped, choć ta miała serce po niewłaściwej stronie, a na dodatek poszła już w odstawkę. I myślał też o wciąż jeszcze dziewiczej Jarce Pisównej, która go nienawidziła, ale przecież miłość i nienawiść to dwie strony tego samego pieniądza, a Jarka skrycie go podziwiała, bo małpowała wszystko, co on robił.
Tyle ich było, co mógł zmienić w markietanki i rządzić całą Europą, że aż się rozmarzył i zapomniał, że najpierw musi se poradzić z Władzią co nie chciała Ruska i była nieczuła na jego wdzięki, a prawy sierpowy miała jak Gołota.
***
A morał z tej historii jest taki, że gdy wieje wiatr historii, ludziom wielkim rosną skrzydła, a dupy dają pętaki.