I stanął przed Brahimem śmiałek, mąż o imieniu Slith, syn Surilitha z Miliruth, wnuk Samilitha z Ulirath, i uniósł miecz i tarczę, i spojrzał w niebo, i przymrużył oczy, albowiem dochodził go blask słoneczny, i źrenice zredukowały swe średnice. Wtedy to właśnie lśnienie stali damasceńskiej, tego amalgamatu bizmutu, tytanu i osocza nosacza, znalazło swę paralelę w gwieździe. A był to dopiero początek.
Niczym pierwiosnek nadziei, miecz błękitem się zaszklił, nieśmiałą zielenią, kolorem ufności. Modry był ten odcień ochry, w pełni karmazynowy, jakby o barwie dzikiej sepii w rozkwicie. Szkarłatem odcinał się od niewinnego lazuru oceanu nieba, przechodząc o oktawę niżej, w turkusowy poblask, rodzaj odbarwionej khaki, cokolwiek spranej. I lśniła takoż jego tarcza, nieuchronnie złowieszczy i nieustępliwy symbol nadprzyrodzonej potęgi, janusowy artefakt starożytnych.
I wpatrywał się lud w jego obnażony miecz jak ogłupiały. Podówczas Slith wyeksponował go dumnie i rzekł w te słowa: “Dalibóg powiadam wam, nie ogrom miecza się liczy, ale biegłość szermierza w fechtunku!” Lecz niewielu pojęło te słowa. Tylko kowal, potężny człek o palcach grubych i długich, nie wiedzieć czemu mruknął dyskretnie.
A choć mina Slitha była marsowa, to przecie uśmiechał się w słońcu jako żyw! Jednakowoż czerstwe jego lico wyrażało coś nieuchwytnego, coś jakby niebywale nikczemnego i nieobliczalnego zarazem, acz gawiedzi skądinąd znanego. A jego grymas podobny był do przewrotnej, a chytrej facjaty niesławnego Galumila Brunatnego, syna Duruka z Antiochii Przedalpejskiej, wnuka tego przeklętego górala Aluryka z Gepidów, po kądzieli Awara od Chazarów, powinowatego z okrutnym ludem bagiennym Alemanów, tych z nomadów naddnieprzeńskich, o koligacji (ptfu!) Longobardzkiej.
Wielu utrzymywało, jakoby był to czwartego stopnia kuzyn Atylli. Po mieczu.
***
I wieść doniosła się uniosła. Pneuma Zefira poruszyła podówczas kurz wydm pustyni Synaju (niech Ewagriusz z Pontu będzie mi świadkiem!), a z rozległych i nieprzemierzonych ludzką stopą płaskowyżów Rohanoru rozległ się lament. Lacrimosa! Lacrimosa! Nie dajcie się zwieść podszeptom szatana, wszelako sam Ares dał znak do boju: bóg zadął w róg!
– Aromohola! – krzyknął Slith głosem wyprowadzonego z równowagi stoika. Użył najwyrafinowańszego czaru powietrza i tym samym przerywając dojmującą ciszę, skroplił unoszący się w powietrzu posmak zażenowania. O dziwo, posłuszne zaklęciu powietrze rozwarstwiło się i milionem cekinów ostrych, a szpetnych uraczyło Brahima, co przyprawiło go o cierpienie, jakiego jego ojciec, Brathum Buur, bynajmniej, nigdy nie zaznał, ni bólu nim nie uszczuplił.
Tudzież Brahim, w nagłym refleksie instynktownej responsy, ugodził go trzonkiem oręża. Jednakowoż Slith, przewidując to odtwórcze natarcie, uczynił nieznaczny, acz zdecydowany ruch swym ciałem w bok, przemieszczając biodro niestosownie i zmieniając tym samym lokalizację całego korpusu, co w efekcie spowodowało, że trochę uskoczył na jego lewą stronę, na co tamten się zreflektował udając parowanie ciosu, ale mu się to nie udało. Zręczny zabieg! Zmienił też geometrię kąta natarcia, będąc podobnym tygrysowi na rykowisku. “Finta w fincie?”. Ale Brahim potrafił się adaptować ze zwinnością latającej małpy! Zwiodło to przeciwnika o kilkanaście cali do przodu.
Wkrótce zwarli się w morderczym tańcu, którego końca dostrzec było niepodobna. A po krótkiej chwili minęło czasu niewiele. Slith był przybity do muru i przyciśnięty do rozpuku. Stanął więc w rozkroku, gotowy na wszystko i nonszalancko wręcz przyłożył dłonie wzdłuż talii.
– Doprawdy! – rzekł, głosem nie znoszącym sceptycyzmu, z odrobiną rozedrganej histerii.
W gruncie rzeczy, rzeczy miały się tak, jak rzekł sto lat później rzeczony świadek tej sceny (rzekomo przyrzekł mówić tylko do rzeczy), to znaczy, że Slith rzekł:
– Wstydu oszczędź swym pobratymcom, a połowicę swę od sromoty uchroń, a potomka ustrzeż od… od… potomka swego ustrzeż od… potomka swego…
Na co Brahim roześmiał się gromko. A rychło, a łacno, a w czas się roześmiał. I śmiał się długo, ów Brahim, syn kowala bez ręki, Brohorima Buura (albowiem Brahim szczycił się mnogością ojców), zwanego czarnym kurkiem, przez wzgląd na swego stryja, czarnego kruka, wykolejeńca bez oka, tego czarta z rodła piekłem i solą, rutką w mogile sypanego aby urok odczynić. Ajuści!
***
– Doprawdy, panie… – rzekł Slith.
A Brahim nie powiedział nic, tylko rzekł:
– Doprawdy, pani!
Na facjacie Slitha odmalowywać się z wolna począł popędliwy tik, a jedna jego stopa ustąpiła, a druga szukała zakotwiczenia w gruncie, a i kolano nieznacznie się ugięło.
I szaleństwo dopadło Slitha, i jął dąć w róg (Lacrimosa! Lacrimosa!), a potem odrzucił oręż i w obłąkańczym geście rozłożył ramiona. I w furii swej nieznojnie szkalować w zapamiętaniu wroga swego począł, łajanki również niemałej mu nie szczędząc. Nie ażeby tamtemu wstydu odjąć, ale oby go tym bardziej upokorzyć i upośledzić zacnie, zgoła i bez reszty. A kiedy skończył, zbroję z mithrilu własnym uzębieniem rozdarł był na miriadę fragmentów, aby złość swą gawiedzi zgromadzonej w równym owalu, przykładnie ukazać. Azali to brakowało mu męstwa?
***
I wtedy stała się rzecz dziwna. Upokorzony tak, na niedomiar złego i niedobór dobrego, w pasji swej, jednorogiego pegaza w sukurs wezwał, magiczną inkantacją runicznych druidów, i byłby go dosiadł, doprawdy, gdyby tylko zdołał; ale nie zdołał, bo cudak ów rozpostarł swe skrzydła dziwacznie, jakby nieprzytomnie, jakby chcąc się rozmnożyć, ale w tym swoim czarodziejskim salto-mortale przeliczył się nieszczęśnik i rozpierzchł na milion kierunków, niczym pył w kamforze, albo aligator obryzgany przez sympatyczny atrament kałamarnicy.
Slith lamentował jeszcze chwilę nad rozwieszonym w przestrzeni truchłem, lecz ostatecznie ustąpić przed Brahimem musiał. A potem zaszył się w stuporze na zawsze.
***
A wszystko to odbyło się przy cichej owacji zamożnego gminu, tej wesołej gawiedzi, ponuro zgrupowanej w prostym łuku, wzdłuż traktu, w poprzek głównej magistrali, dwie stajnie od tyczki kowala, liczone w płaszczyźnie ekliptyki. Według Mikołaja z Nyssy, był to tłum zbity na małej powierzchni, rozproszony dookoła ogromnego, brukowanego drewnem areału, pomiędzy tylną stroną kramów targowych, a ścianą ratusza, u podnóża katedry. Tę wersję potwierdza w swych annałach niejaki Maciej Wojewoda, wywodzący się z Krakowa kasztelan Gdański, pełniący swój urząd w Gnieźnie, co dodaje jego źródłom wiarygodności.
Jak by nie było, to długo jeszcze legenda dwóch tytanów niosła się po tym łez padole, a to z podmuchem bryzy podróżując lękliwie, a to z pieśnią ptaków wędrownych pod rękę pędząc, a to w końcu z tym niebywałym, a nieodgadnionym instynktem bagiennych nomadów stadnych ochoczo wędrując. I leciała niedościgniona w dal, ot, gdzieś pod horyzont, a królówki koroniaste baśń ową niosły w nieprzebrane przestworza, a chmury, ołowiane i nabrzmiałe, żalu jej przyczyniły i ciężkimi kroplami ziemię użyźniały.
A bard łzę uronił.
***
Jednorogi pegaz obudził się strwożony.
– Cóż za frymuśny sen… – Stwierdził. Poprzez ogromny liść akacji, który służył mu za nakrycie, wyczuł ze zdziwieniem, że jego róg jest w rozkwicie.