Nabrzmiałe od pokładów deszczu chmury oraz ponure i ogromne góry idealnie odzwierciedlały uczucia podróżujących. W obliczu tak ogromnej, surowej przestrzeni, jednocześnie otoczonej górzystymi kolosami wędrowcy czuli się nic nieznaczący. Nie tylko wobec choroby, ale również wobec przyrody jesteśmy nikim – pomyślał smutno Torvald. Obserwował zmęczone i wręcz spłowiałe twarze swoich towarzyszy, obarczonych ciężkimi pakunkami. Niepokoił go widok przeładowanego wozu, którego koła na skalnym terenie wyginały się na różne strony i wyglądały jakby miały zaraz pęknąć.
Nie pamiętał, kiedy miał coś w ustach prócz runa leśnego i zgniłego mięsa. Kilka dni temu zobaczyli rosłego renifera nad jednym z wielkich fiordów. Naturalnie chcieli go upolować – niestety nie mieli szans, by złapać silne i szybkie zwierzę. Nie mieli żadnej broni prócz jednego noża; łuki wyrobione z cisu zostały rozkradzione już podczas ich pobytu w Bergen. Poza tym każdy w mniejszym lub większym stopniu był niedożywiony i zmęczony wielotygodniową przeprawą. Również strach przed chorobą nie był bez znaczenia i odbierał siły uciekającym. Torvald wielokrotnie podczas tej ciągnącej się w nieskończoność podróży zastanawiał się, jaki jest w ogóle jej sens. Uciekali przed zarazą, którą zesłał na ziemię rozgniewany Bóg, więc może ona ich dopaść w każdym momencie i każdym miejscu. Dzień wcześniej widział u Ingolfa charakterystyczne czarne bąble wielkości jabłka. Jego przyjaciel podnosił ręce, by zdjąć z gałęzi martwego głuszca i wtedy Torvald zobaczył obrzydliwe znamiona pod jego pachami. Oczywiście przeraził się i zamierzał powiedzieć o tym reszcie grupy, ale ostatecznie uznał, że tą wiadomością rozsieje tylko niepotrzebnie panikę. Poza tym nie miał żadnego innego pomysłu niż wędrówka w góry tak jak jego towarzysze. I tak każdy z nich niedługo umrze. O wiele lepiej jest jednak mieć przed śmiercią jakiś konkretny cel niż bezczynnie na nią czekać. Mimo wszystko Torvald trzymał się z daleka od Ingolfa, tak na wszelki wypadek.
Niebo było już kompletnie zasnute ciemnoszarą kołdrą, gdy zdecydowali o rozbiciu obozowiska, by nabrać nieco sił na dalszą podróż. Każdy z dwunastu mężów czymś się zajął. Pięciu z nich poszło szukać drewna na ognisko, trzech pilnowało dobytku, a pozostała czwórka próbowała szukać czegoś do jedzenia, choćby najmarniejszych jagód. Nawet przegniły szczaw byłby na użytek w tej niewesołej sytuacji.
Torvald należał właśnie do brygady poszukującej jedzenia. Zawsze udawało mu się znaleźć jakieś grzyby czy padlinę, która dopiero zaczynała się rozkładać i jeszcze okropnie nie cuchnęła. Często zastanawiał się na głos, jak to jest możliwe, że co jakiś czas znajduje truchło, a nie znajduje żadnego żywego zwierzęcia oprócz renifera zza fiordu? Nikt mu na to pytanie nie odpowiadał. Część uznawała to pytanie za zbyteczne, a część się po prostu bała.
Trudno było określić to wrażenie, ten instynkt. Każdy wyczuwał, że coś niezwykłego wisi w powietrzu. I bynajmniej powodem nie była choroba czy surowe środowisko – to było jeszcze coś innego. Dodatkowe brzemię, nieokreślone widmo roztaczało nad nimi swoje niewidzialne dłonie.
Nikt jednak nie chciał uchodzić za tchórza, więc nie wyrażał głośno swoich lęków. Okazywali je inaczej: częstymi kłótniami, bitkami, a nawet zabójstwami.
Jeszcze przed wyruszeniem z Roskilde ich grupa składała się z trzynastu mężczyzn i kobiety. I oczywiście, jak to często wśród chłopów bywa – była ona źródłem kłótni. Hildegarda była jedną z tych nieszczęśnic, która musiała oglądać śmierć całej swojej rodziny. Pierwszy kaszleć krwią zaczął jej starszy syn – za jego przykładem poszedł mąż, a na końcu młodszy syn. Przerażona okrucieństwem i zasięgiem zarazy, błagała handlarzy napotkanych w Roskilde, by mogła do nich dołączyć. Początkowo spotkała się ze sprzeciwem i argumentami typu “będziesz tylko dodatkowym ciężarem”, “baba na nic nam się nie przyda”. Ostatecznie zaproponowała jedyne, co miała i co może zrobić zdesperowana kobieta. Ochoczo przystali na jej propozycję i pozwolili dołączyć do grupy, pod warunkiem, że będzie spędzać z każdym mężczyzną tyle samo czasu – ni mniej, ni więcej. Podczas uczty w Bergen pijany Rasmus chwalił się, że spędza z Hildegardą najwięcej czasu i że darzy go ona prawdziwym uczuciem, dlatego lepiej się przykłada do swoich obowiązków niż z innymi towarzyszami. Rozsierdził wszystkich tą paplaniną, która nawet nie była prawdziwa. Hildegarda zaprzeczała, ale to przecież naturalny odruch winnej osoby, więc reszta podróżnych postanowiła po prostu pozbyć się podwójnego problemu. Uznali, że z dołączenia kobiety do grupy wyszło więcej szkody niż pożytku, a takie niecne robaki jak Rasmus trzeba od razu likwidować. Nie mogli sobie pozwolić na członka grupy budzącego waśnie i nieufność – w tych jakże ciężkich czasach zaufanie i wzajemne wsparcie było jedynym co mieli.
Nikt nie wiedział i nie mógł wiedzieć, że Torvald był zauroczony Hildegardą i ciężko przeżył jej śmierć. Patrzenie na nią, gdy jego przyjaciele rozłupywali toporem czaszkę ukochanej kobiety, było jednym z najgorszych doświadczeń w jego życiu. Tym bardziej że podczas samosądu nie mógł okazać ani krzty emocji – choćby najmniejsza łza czy grymas mógłby zdradzić, że kobieta była mu bliska. Nie mógł przecież przyznać, że istota niższej kategorii, której jedynym celem w życiu jest służenie mężczyznom i rodzenie im synów, zawładnęła jego duszą, której notabene myślał, że już dawno nie ma.
Torvald często przywoływał sobie w pamięci ich wspólne długie rozmowy w namiocie, które niesamowicie go pokrzepiały i sprawiały, że oboje zapominali o sytuacji, w jakiej się wszyscy znaleźli. Oczywiście rozmowy takie były możliwe tylko późną nocą, gdy reszta towarzyszy zmęczona trudami dnia codziennego zapadała w głęboki i odżywczy sen. Była ona pierwszą kobietą, o której pomyślał, że jest to tak naprawdę stworzenie myślące, które marzy, analizuje i przewiduje tak samo, jak mężczyzna.
Hildegarda była nie tylko mądra, ale i wyjątkowo piękna – co też często narażało ją na kłopoty. Opowiadała jak to niejednokrotnie jakiś narwaniec próbował ją zgwałcić, a potem musiała za niego odpokutować. Nieokrzesani mężczyźni oskarżali ją bowiem o współpracę z diabłem, który zesłał ją na ziemię w tak pięknej powłoce, by pobożnych ludzi zwodzić na ścieżki zła. Toteż nieraz musiała nago odbyć drogę, trzymając psa, od ratusza do bram kościoła, oczywiście będąc po drodze opluwaną i obrażaną, by móc dopiero pod świątynią wdziać suknię, Na koniec jeszcze dostawała od biskupa chłostę.
Zarówno podczas snu, jak i na jawie z lubością wspominał jej zielone i bystre oczy oraz długie i kręcone blond włosy, które często zawijała na palec. Cechowała ją idealna kibić – dół też był niczego sobie. Miała zgrabne nogi i dzięki blond włosom nie wyglądały one nieapetycznie jak na przykład u kobiet z Italii.
Szukając jedzenia, teraz też wspominał Hildegardę i ciężko wzdychał ze smutkiem. Zawsze w takich momentach pocieszał się myślą, że ukochana przynajmniej już nie cierpi głodu, strachu ani bólu i jest szczęśliwa w niebie. Bo w to, że trafiła do nieba, Torvald ani trochę nie wątpił. Mało kto się nacierpiał tak jak ona, a nierządność podpowiadana instynktem przetrwania z pewnością zostanie zrozumiana i wybaczona przez Najwyższego.
Niestety myślenie o zmarłej lubej go zgubiło. W pewnym momencie, gdy się otrząsnął ze wspomnień, uświadomił sobie, że w lesie panują już kompletne ciemności, a on nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. Najgorsze było to, że nawet nie słyszał z oddali głosów towarzyszy.
W sumie sam nie wiedział, co go bardziej przeraża: fakt, że jest znacznie oddalony od swojego obozowiska czy to, że jedyne co słyszy, to własne kroki. Las był martwy. Próżno było nasłuchiwać pohukiwań sów czy tokowania głuszców. Nie występował szelest spłoszonej zwierzyny. Obezwładniająca cisza była tak przerażająca, że Torvald byłby rad ze spotkania nawet z niedźwiedziem czy z watahą głodnych wilków. Przynajmniej powiałoby normalnością.
Wytrwale idąc, modlił się do nowych i starych bogów, by chociaż zaszumiała w tle jakaś rzeka albo strumyk. Woda zawsze prowadziła do jakiejś cywilizacji. Próbował sięgnąć pamięcią, czy jakieś źródło znajdowało się opodal ich tymczasowego obozowiska i wydawało mu się, że owszem, ale równie dobrze mógł ten fakt zostać wyimaginowany na aktualną potrzebę.
Nagle coś usłyszał. W serce wstąpiła nadzieja i natychmiastowa ulga – las nie jest martwy. Lekkie, ale zdecydowane kroki wskazywały na zwinne i szybkie zwierzę. Torvald pomyślał, że oto nadarzyła się okazja na upolowanie godnego posiłku, dzięki któremu znów zaskarbi sobie szacunek w grupie.
Po chwili jednak zorientował się, że dzieje się rzecz dziwna: identyczne tempo kroków zwierzęcia było słychać z kilku kierunków jednocześnie. Wątpliwe, by jakiekolwiek zwierzęta były zdolne do tak idealnej synchronizacji. Naraz inne myśli zaczęły go przytłaczać: może to Loki przemienił się w wilka i wraz ze swoją sforą teraz go śledzi? A może to strzygi, o których słyszał tyle od Polan, droczą się z nim? Jak na złość przypomniały mu się wszystkie historie o demonach, jakie opowiadali mu handlarze w Bergen pochodzący ze sławnego Jomsborgu. Przeszedł go dreszcz i jeszcze bardziej wytężył słuch i wzrok.
Wtedy stała się rzecz stokroć dziwniejsza: nagle księżyc zaczął intensywnie świecić i okazał się w pełni, mimo tego, że przed chwilą las był spowity całkowitą ciemnością. Tropiciel dostrzegł świecące ślady małych stóp. Ich niewielki rozmiar sugerował, że mogły należeć do dziecka. Świeciły się na srebrno i znikały tam, gdzie blask pełni nie sięgał.
Przy obozowisku na straży czuwali Ingolf i Olav. Reszta już spała, nie mogąc się doczekać Torvalda z jedzeniem. Pozostali handlarze z grupy poszukującej strawy wrócili z kilkoma garściami borówek i grzybów, jeden z nich przyniósł nawet truchło głuszca. Gdy wszystko zjedli, poczuli ogromne zmęczenie i niemal natychmiast zasnęli.
Tylko na Ingolfa i Olava nie spadł słodki stan nieświadomości. Strażnicy myśleli o tym samym, ale żaden z nich nie chciał powiedzieć tego na głos. Jeszcze się nie zdarzyło, by Torvald tak długo nie wracał z polowania.
– Możesz pójść na spoczynek – rzekł nagle Ingolf do towarzysza – ja i tak nie zmrużę oka, a widzę, żeś bardzo zmęczony.
Olav nie był zmęczony, ale rad był z propozycji Ingolfa. Wiszący w powietrzu niepokój potęgowany niezręcznym milczeniem okropnie go wykańczał.
Ingolf również był kontent, gdy kompan dołączył do reszty. W końcu mógł rozłożyć szeroko nogi i ramiona, nie będąc o nic pytanym. Ciemne bąble pod pachami i w pachwinach coraz mocniej go uwierały i coraz paskudniej się jątrzyły. Westchnął głęboko, próbując pogodzić się ze swoim losem i zastanawiał się, w jaki sposób może ułatwić kompanom trudną podróż, zanim uda się na wieczny spoczynek.
Księżyc nadal świecił jasno, kiedy Torvaldowi zdawało się, że usłyszał szmer strumyka. Natychmiast pobiegł w stronę źródła dźwięku. Serce oszalałe z nadziei i ekscytacji tłukło mu się w piersi tak mocno, że aż prawie bolało. Jest uratowany! Wystarczy iść w górę rzeki, a na pewno odnajdzie obozowisko i kompanów.
Biegnąc, zahaczył o wystający korzeń i wyłożył się jak długi. Uderzył dość potężnie głową o ostry kamień wystający niedaleko przy pniu. Usłyszał pulsowanie krwi w głowie i przez jakiś czas widział niewyraźnie. Starał się stłumić w sobie krzyk bólu. Nagle poczuł ciepło spływające mu po policzku. Pomacał się po głowie i przeklął cicho. Krew sączyła się powoli z rany, która powstała niemal na czubku głowy. Wstał ociężale, z trudem nie tracąc równowagi. Postanowił zatamować krwawienie jakimiś liśćmi.
Wtedy na końcu ścieżki zobaczył postać. Dosyć niska istota, która miała długie włosy, niemal do samej ziemi, po prostu stała nie wykonując żadnych ruchów.
Torvald nie przestraszył się jednak. Był pewien, że to jakieś dziecko zgubiło się w tym lesie, tak samo jak on.
– Hej! – zawołał. Jego głos był ochrypły, odzwyczajony od mówienia. – Zgubiłaś się?
Postać nic nie odpowiedziała i nadal się nie poruszała. Torvald postanowił zbadać sprawę i zmusił się do dość szybkiego marszu w kierunku dziwnej istoty. W tej chwili blask księżyca oświetlił intensywnie całą postać handlarza. Rana na głowie zaczęła piec niezwykle intensywnie, aż ból stał się nie do zniesienia. Mężczyzna upadł na mokrą i zimną ścieżkę, wszystko stopniowo zaczęło znikać.
Zdążył jeszcze tylko zauważyć, że niska istota ruszyła z miejsca i szła w jego kierunku. Potem już była tylko ciemność.
Nawoływania i poszukiwania towarzysza podróży na nic się nie zdały. Ingolf szukał przyjaciela tak długo, że reszta kompanii zaczęła się zastanawiać, czy mroczny las także jego nie wchłonął. W końcu ich towarzysz wrócił do obozowiska, wykończony i przygnębiony.
Ostatecznie musieli pogodzić się z myślą, że Torvald już do nich nie wróci. Zniknięcie jednego z najmężniejszych towarzyszy spotęgowało strach podróżujących przed tajemniczą okolicą. Natychmiast spakowali cały dobytek na wóz i ruszyli dalej, nie patrząc za siebie.
Ingolf umyślnie kroczył wolno z tyłu, by nikt nie zadawał pytań, czemu tak dziwnie się porusza. Czarne bąble stawały się coraz większe, miał wrażenie, że rosną w oczach. Z niektórych zaczęła się sączyć ropa. Czuł, że trawi go gorączka i zakręciło mu się w głowie. Cierpiał straszliwe męki, ale nikomu się nie przyznał, że dopadła go choroba, przed którą uciekali. Tak jak Torvald, nie chciał siać paniki i odbierać pozostałym sensu wędrówki. Zdecydował mężnie znosić cierpienie i przydać się towarzyszom aż do ostatniej chwili swojego życia.
Delikatne głaskanie po twarzy zbudziło Torvalda. Dotykało go coś przeraźliwie zimnego. Gdy stopniowo odzyskiwał świadomość, wrócił też potworny ból głowy. Syknął cicho, przeklinając las i otworzył powoli powieki.
Postradał zmysły. Bo oto nachylała się nad nim… Hildegarda.
Piękna kobieta wpatrywała się w niego z troską, cudownymi i bystrymi oczami. Wyciągnął ręce, by jej dotknąć i się przekonać, czy jest prawdziwa.
Była prawdziwa. Jednak jej skóra emanowała takim chłodem, że od razu cofnął rękę, bojąc się, że przymarznie do jej policzka. Zatroskał się o zdrowie ukochanej.
– Najmilsza, zmarzłaś na kość – powiedział, próbując wstać. – Ruszajmy stąd jak najszybciej. Rozpalimy ognisko, a potem znajdziemy jakąś wioskę.
Hildegarda zdecydowanym ruchem dłoni dotknęła jego klatki piersiowej i udaremniła próby wstania. Torvald poczuł chłód tak dotkliwy, że niemal zamarzło mu serce. Nie miał siły ruszyć nawet palcem.
Wtedy ukochana wzięła go na ręce. Mężczyzna nie lada się zdziwił – zawsze wiedział, że Hildegarda nie jest typową, mizerną kobietą, ale nigdy nie podejrzewałby jej o to, że jest w stanie podnieść ciężar równy dwóm worów pszenicy.
Spojrzał na jej twarz i uświadomił sobie, że jest coś zdecydowanie nie tak – wzrok ukochanej był pusty i zimny, a po chwili jej oczy… kompletnie zniknęły.
Chciał krzyknąć, ale lodowata dłoń znów sięgnęła jego klatki piersiowej. I znów spowiła go ciemność.
– Powinno wystarczyć – Olav podniósł dłoń sygnalizując, by reszta zaprzestała przesypywania ziemi. Ciało Ingolfa było już niewidoczne, a dół zasypany na tyle, by się równał z podłożem dokoła. Olav położył na prowizorycznym nagrobku skórzany pas przyjaciela, z którym ten nigdy się nie rozstawał. Zasypał go delikatnie ziemią, by nie rzucał się zbytnio w oczy zwierzynie czy ptactwu.
Gdy Olav się wyprostował, spojrzał na towarzyszy, chcąc sprawdzić nastroje. Każdy starał się ukrywać przerażenie, ale z marnym skutkiem. Większość grupy handlarzy stała przy kopcu nieco przygarbiona, na ich twarzach malowała się pustka. Ostatnia nadzieja na ucieczkę przed chorobą i nieszczęściem zgasła.
Pierwszą myślą wędrowca było przebadanie przyjaciół, by poszukać jakichkolwiek objawów zarazy. Szybko zrezygnował, tłumacząc sobie, że nie zmieni to ich sytuacji.
Trzeba po prostu ruszać dalej. Spojrzał w górę: niebo było szare, a daleko na horyzoncie czaiły się obłoki wręcz czarne. Pogoda jak na zamówienie – nawet ona wiedziała, że nie wypada, aby teraz świeciło radosne słońce.
Olav zdał sobie sprawę, że zapuszczają się na coraz bardziej dzikie ziemie; od przynajmniej czterech dni nie napotkali krzepiącego widoku bajecznego fiordu, a od dwóch żadnego źródła wody, nawet cieniutkiego jak nitka strumyka. Odnosił wrażenie, że góry zacieśniają się wokół nich coraz bardziej i stają się wyjątkowo złowrogie. Górom towarzyszyły lasy tak gęste, że już po kilkunastu krokach można się było zgubić.
Nowy przewodnik grupy spojrzał na pozostałych towarzyszy. Nic nie powiedział i nie musiał. Wszyscy myśleli o tym samym. Trzeba iść dalej. Czekanie na śmierć jest ujmą na honorze – wszyscy muszą walczyć o byt do końca.
Pospieszyli konia, który z coraz większym mozołem wtaczał przeładowany wóz na górę. Szkapa była tak wychudzona, że aż przykro było na nią patrzeć nawet mężczyznom przywykłym do widoku śmierci. Dwóch członków grupy szło za wozem, a reszta przodem wyznaczając drogę.
Pierwsze, co poczuł, to twarde podłoże pod sobą, prawdopodobnie był to drewniany stół. Chłód przeniknął całe ciało, zaczynając od stóp, a kończąc na klatce piersiowej. Bardzo ciężko mu się oddychało.
Torvald próbował podnieść głowę, ale jakaś niewidzialna siła mu na to nie pozwalała. Jedyne, co był w stanie obserwować, to zapadający się sufit lichego drewnianego domku, z którego miejscami wystawała smoła. Pomieszczenie było bardzo dziwne i raczej puste, chyba że coś się znajdowało za jego głową.
Dopiero wtedy do jego uszu dotarło szuranie. Kątem oka dostrzegł pod ścianą chatki po jego lewej stronie małą dziewczynkę z długimi blond włosami. Miała na sobie tylko brudną i podartą długą męską koszulę, która sięgała jej za kolana. Mimo to dziewczynka nie zdawała się marznąć.
Z profilu i rozmiaru była podobna do tej postaci, którą widział w lesie, chwilę przed tym, zanim stracił przytomność. Uspokoił się nieco – mała dziewczynka z pewnością się zgubiła i również szuka jakiejś wioski.
Chciał zapytać nieznajomą, jak się nazywa, ale język uwiązł mu w gardle. Zarówno językiem, jak i ciałem nie mógł poruszać, choć do niczego nie był przywiązany. Dziewczynka podeszła do stołu, ustawiając się dokładnie naprzeciwko mężczyzny.
W tym momencie Torvald dostrzegł płaski kamień zwisający z szyi nieznajomej, z pewnością mający pełnić funkcję naszyjnika lub amuletu. Na kamieniu był wyryty jakiś napis. Dziewczynka domyśliła się, że Torvald próbuje go odczytać, więc podeszła do niego nieco bliżej od lewej strony stołu.
Kamień był pokryty czterema runami:
“Rype” – odczytał w myślach. Oderwał wzrok od kamienia i skierował go na twarz dziewczynki. Wtedy zadrżał i natychmiast poczuł lód w sercu. Dziewczynka uśmiechała się szeroko, jakby usłyszała to, co Torvald powiedział do siebie w myślach. Jej oczy zniknęły całkowicie – zamiast nich z twarzy zionęły po prostu ciemne dwa otwory.
Torvald chciał krzyknąć i wstać, lecz tylko głośno zarzęził. Z twarzy dziewczynki zniknął uśmiech i wydobyła z siebie nieludzki dźwięk, niemal przebijający bębenki w uszach, przypominający krzyk i pisk jednocześnie.
Serce mężczyzny kompletnie zastygło w bezruchu z przerażenia. Usłyszał z daleka jakieś poruszenie, jakby cała zwierzyna leśna kierowała się w stronę chatki. Gromadę słychać było coraz wyraźniej, a Torvald zaczął się modlić o utratę przytomności.
Tak się niestety nie stało. Zamiast tego do chatki wpadła wataha wilków, kompletnie niszcząc lewą ścianę. Rzuciły się na mężczyznę wygłodniałe, zajadle odrywając kawałki mięsa z rąk i nóg. Z piersi Torvalda wydobył się niemy krzyk. Pragnął natychmiastowej śmierci.
Rype również dołączyła do uczty. Zdecydowanym ruchem obiema rękami rozwarła klatkę piersiową mężczyzny i schyliła się do serca, które zaczęła łapczywie pożerać. To sen, to tylko sen – myślał Torvald. Zaraz się obudzi gdzieś w lesie i będzie po wszystkim…
Ale we śnie nic aż tak nie boli!
Wilki wraz z dziewczynką zjadały mężczyznę kawałek po kawałku. Dopiero po jakiejś godzinie jego tortury się skończyły i już nic nie czuł.
Posiliwszy się, wilki zniknęły z chaty i biegnąc, wyły zadowolone i syte. Również dziewczynka, wycierając ręce z krwi o podartą koszulę, wyszła powoli z ledwo stojącej chatki.
Mieli wrażenie, że zaszli chyba na koniec świata i niedługo sięgną bram tęczowego mostu, który tańczył na niebie. Cudownie byłoby dojść w końcu do Bifröstu – pomyślał chyba każdy z wędrowców. Skończyłyby się wtedy wszystkie znoje i choroby, zniknąłby strach, a o życie nie trzeba byłoby walczyć każdego dnia.
Tymczasowe obozowisko zorganizowali w już nieco przyjemniejszym otoczeniu. Roślinność na tym terenie występowała już jedynie w formie karłowatej, lasy stawały się na szczęście coraz rzadsze. Olav był dobrej myśli – nie było słychać już żadnych przerażających dźwięków, a u kompanów nie zauważył żadnych oznak zarazy. U reszty również wzrosły morale, toteż przez ostatnią dobę żwawiej wspinali się pod górę, sprawnie omijając spiczaste skały.
Jedynie ich wierny koń stracił niemal wszystkie siły witalne i wyglądał, jakby lada chwila miał upaść. Nastawał już świt, gdy Olav zamierzał zaproponować odciążenie szkapy. Jednak nie zrobił tego, bo zauważył na trawie brunatną masę.
Wstrzymał oddech i schylił się do ziemi. Lekko się wahając, nabrał nieco masy w rękę. Materiał rozsypał się w drobny proszek. Olav zaśmiał się serdecznie.
– Przyjaciele – zawołał śmiało, prostując plecy – nie uwierzycie, co znalazłem. Nasz cel wędrówki musi być już blisko! Inaczej nie trzymałbym w dłoni sproszkowanej gliny!
Wszyscy spojrzeli na siebie z niedowierzaniem, by po chwili wiwatować i rzucać się sobie w ramiona. Olav czuł, jak dosłownie rośnie mu serce, nareszcie widząc radość na twarzy swoich przyjaciół.
– Ruszajmy natychmiast! Tusededal jest blisko! – krzyknął jeden z wędrowców, natychmiast gasząc ognisko. Reszta kompanów przyłączyła się do zawijania obozowiska i ładowania wozu swoim dobytkiem. Nawet szkapa wydała im się pełniejsza sił i zapewniali się wzajemnie, że wytrzyma jeszcze tak krótką drogę.
Gdy przeszli już kilka mil i wspięli się na jeden z najwyższych pagórków, entuzjazm jeszcze intensywniej rozpalił się w ich sercach. Patrzyli właśnie na najpiękniejszy fiord, jaki widzieli w życiu. Idealnie czysta zatoka odbijała niczym lustro bezchmurne niebo oraz wschodzące słońce, nadając swojej tafli różowawy kolor. Soczyście zielone góry nie wydawały się tu złowrogie, tylko wręcz opiekuńcze – obejmowały zatokę od niemal każdej strony, zostawiając jedynie wąskie przejście na północy.
Na brzegach fiordu zauważyli niewielkie domki i inne budynki. Odruchowo krzyknęli z radości, bez zastanowienia zbiegając po pagórkach. Wszyscy byli tak zaślepieni szczęściem, że tylko Olavowi rzucił się w oczy jeden szczegół. A mianowicie brak szczegółu. Z żadnego z budynków nie wydobywał się dym.
Gdy dotarli już do wioski, entuzjazm opuścił również resztę wędrowców. Domy i inne budynki ziały pustką. Nie było słychać żadnych rozmów, charakterystycznego stukania dochodzącego od kowala czy bednarza. Zamiast tego napotkali zwłoki byłych mieszkańców wioski. Niekiedy z żółtawej trawy wyłaniały się białe kości nieszczęśników, lecz niektóre zwłoki jeszcze nie skończyły się rozkładać. Na wielu z nich widoczne były obrzydliwe, śmiercionośne bąble. Wędrowcy posmutnieli, zdając sobie sprawę, że prawdopodobnie jeszcze kilkanaście dób temu żyło tu kilku ludzi, którzy musieli patrzeć, jak każdy po kolei ulega zarazie.
Tak czy owak, zdecydowali się pochować byłych mieszkańców Tusededal i potem zająć ich domy. Posiliwszy się ostatkiem jedzenia na skraju wioski, by nie psuć sobie posiłku przykrym widokiem, zabrali się niezwłocznie do pracy.
Olav jako pierwszy obiekt do sprawdzenia obrał sobie kuźnię. Miał nadzieję znaleźć tam broń, którą mógłby użyć do polowania. Na szczęście nie zastał żadnych zwłok – z pewnością kowal zmarł w domu, w swoim łożu. Kuźnia niestety nie była zbyt dobrze wyposażona – oprócz pieca, kowadeł i kilku młotów próżno było szukać czegokolwiek innego. Już miał wyjść z pracowni, gdy nagle przystanął.
Drogę zagradzała mu mała dziewczynka o długich włosach. Wychudzona i ubrana tylko w męską, pokrwawioną koszulę, natychmiast wzbudzała litość. Olav przetarł oczy, nie będąc pewnym, czy nie śni. Dotknął delikatnie istotkę, by przekonać się, czy jest prawdziwa. Przez jego dłoń przeszedł przeraźliwy chłód.
– Na Odyna, to jednak ktoś przeżył! – zaśmiał się, wciąż będąc w szoku. – Jak ty tu się uchowałaś? – zapytał nieznajomej. Nie czekając na odpowiedź, krzyknął w kierunku wioski, by wszyscy natychmiast przyszli do kuźni.
Gdy pojawili się nowi mieszkańcy wioski, dziewczynka niemal się skurczyła i szczerząc zęby, naśladowała warczenie wilków.
– Na Freję – powiedział jeden z mężczyzn – zdziczeć w tak krótkim czasie od wyginięcia wioski? Może to jakaś mora z lasu?
Olav natychmiast podszedł do dziewczynki i otulił ją ramieniem. Jednak po chwili odsunął rękę, bo chłód był nie do zniesienia.
– Też byś zdziczał, jakbyś obserwował śmierć wszystkich, których znasz – powiedział Olav powoli – poza tym zmarzła na kość. Trzeba ją koniecznie ogrzać i nakarmić.
Na te słowa dziewczynka złagodniała. Olav uśmiechnął się do niej i nieco schylił.
– Jak ci na imię? Pamiętasz jeszcze?
W odpowiedzi dziewczynka uniosła lekko płaski kamień, który nosiła na szyi.
– Rype – odczytał runy Olav. – Bardzo ładne, prawdziwie norweskie imię. Ja jestem Olav.
Wyprostował plecy i zwrócił się do towarzyszy:
– Rozpalcie szybko ognisko, zanim mała zamarznie! Ja poszukam czegoś do jedzenia dla niej, może coś znajdę w lesie.
Zapadał już zmrok, gdy wesoły ogień ożywił martwą wioskę. Rype siedziała z dala od ogniska, intensywnie wpatrując się w las.
Było już na tyle ciemno, że nikt z mieszkańców nie zauważył, gdy niebieskie oczy dziewczynki zastąpiły dwie ciemne dziury.