- Opowiadanie: Gekikara - Czas Wyczekiwania

Czas Wyczekiwania

Uff... Dwa mie­sią­ce mi­nę­ły, odkąd pu­bli­ko­wa­łem jakiś tekst.

Jakie czasy na­sta­ły, wia­do­mo, ale udało mi się coś na­pi­sać po­za­kon­kur­so­wo. Choć nie ukry­wam, że in­for­ma­cja o naj­bliż­szych na­bo­rach Bia­łe­go Kruka za­dzia­ła­ły mo­ty­wu­ją­co, by ten tekst skoń­czyć. 

I co? 

I znów jest dziw­nie. Nawet spo­sób opo­wia­da­nia hi­sto­rii – szmat czasu i mno­gość zda­rzeń skon­den­so­wa­nych w małej licz­bie zna­ków – jest oso­bli­wy, przy­naj­mniej dla mnie. Do tego po raz ko­lej­ny fa­bu­ła zmie­rza nie tam, gdzie się wy­da­je, a za­koń­cze­nie po­zo­sta­wia py­ta­nia. I jesz­cze ta na­dzie­ja, że za­in­try­go­wa­ny czy­tel­nik po­świę­ci czas, by spraw­dzić ja­kieś dziw­nie brzmią­ce słów­ko.

Czyli stan­dard. 

 

P.S. Ilu­stra­cja na końcu jest nie­zna­ne­go au­tor­stwa (a przy­naj­mniej ja nie od­na­la­złem au­to­ra), ko­pio­wa­na po wie­lo­kroć w in­ter­ne­cie. Uzna­łem jed­nak, że muszę ją umie­ścić, bo sta­no­wi dobre do­peł­nie­nie tek­stu. 

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Czas Wyczekiwania

Była dzie­wią­ta trzy­dzie­ści dwie czasu Zulu, kiedy Mo­ni­ka Lu­go­si za­koń­czy­ła z góry ska­za­ną na po­raż­kę walkę z brzę­czą­cym bu­dzi­kiem i wsta­ła z koi. Po­zo­sta­łe dzie­więć miejsc było pustych. Wcale nie dla­te­go, że resz­ta za­ło­gi już za­bra­ła się do wy­ko­ny­wa­nia co­dzien­nych obo­wiąz­ków – Mo­ni­ka była je­dy­ną lo­ka­tor­ką ab­sur­dal­nie wiel­kiej bazy, do­rów­nu­ją­cej roz­mia­rom stra­cho­wi, który skło­nił ludz­kość, by ją zbu­do­wać.

Każdy dzień tam wy­glą­dał po­dob­nie. Naj­pierw śnia­da­nie z tubki, prze­gląd new­ral­gicz­nych ele­men­tów ukła­du pod­trzy­my­wa­nia życia, szczel­no­ści gro­dzi, stanu osłon. Potem obiad z tubki, rzut oka na dwu­dzie­sto­krot­nie przy­spie­szo­ny zapis mo­ni­to­rin­gu z ostat­niej doby i prze­jażdż­ka wokół Obiek­tu. Póź­niej ko­la­cja z tubki, ra­port dla cen­tra­li, prysz­nic w tak małej ilo­ści wody, że mo­gła­by zmie­ścić się w szklan­ce, krót­ka roz­mo­wa z Gre­giem, kilka łez tę­sk­no­ty i obiet­ni­ca po­wro­tu do domu, by po wszyst­kim za­snąć pod­czas oglą­da­nia te­le­wi­zyj­nych hitów sprzed pół­wie­cza.

Z sze­ściu ty­go­dni, jakie miała tu spę­dzić, po­zo­sta­ły dwa. W ciągu mi­nio­nych dni nie wy­da­rzy­ło się nic, co po­zwa­la­ło­by Mo­ni­ce łu­dzić się, że jej misja ma ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie. Obiekt wy­lą­do­wał na Księ­ży­cu nie­mal pół wieku temu i od tego czasu nie prze­ja­wiał ja­kiej­kol­wiek ak­tyw­no­ści, którą da­ło­by się za­ob­ser­wo­wać lub za­re­je­stro­wać wy­ce­lo­wa­ny­mi w niego czuj­ni­ka­mi fal ra­dio­wych, tem­pe­ra­tu­ry, pro­mie­nio­wa­nia elek­tro­ma­gne­tycz­ne­go i długo by jesz­cze wy­mie­niać czego.

Była tu, bo ktoś mu­siał. Kie­dyś – czter­dzie­ści lat temu, gdy po­wsta­ła baza – wszyst­kie koje były za­ję­te przez astro­nau­tów uwa­ża­ją­cych udział w tej misji za naj­więk­szy za­szczyt. Dziś wy­star­cza­ła jedna osoba, by stwa­rzać pozór, że bi­lio­ny do­la­rów nie zo­sta­ły wy­rzu­co­ne w błoto.

Ta­kie­go zda­nia była Mo­ni­ka, od­li­cza­jąc go­dzi­ny do końca obo­wiąz­ko­wej służ­by na Księ­ży­cu, gdy nagle czer­wo­ne świa­tło za­la­ło ko­ry­ta­rze i roz­brzmiał dźwięk alar­mu.

Przez chwilę nie była w stanie nawet myśleć, wgapiała tylko wytrzeszczone oczy w świetlisty trójkąt pośrodku ekranu kontrolnego. Potem miała wrażenie, że serce wypadnie jej z piersi. W końcu usiadła przed konsolą i usiłując wygrzebać z pamięci wskazówki zasłyszane podczas szkolenia na wypadek pierwszego kontaktu, połączyła się z jedynym sprawnym łazikiem.

Zdalnie sterowany pojazd ze ślimaczą prędkością pokonywał dystans między bazą, a gargantuicznych rozmiarów Obiektem, który pojawił się w Układzie Słonecznym ponad pięćdziesiąt lat temu. Kilka metrów od celu łazik odmówił posłuszeństwa.

Mo­ni­ka za­klę­ła.

Jesz­cze po­przed­nie­go dnia spraw­dza­ła stan ma­szy­ny. Ty­dzień wcze­śniej wy­mie­ni­ła naj­bar­dziej zu­ży­te ele­men­ty na czę­ści z po­zo­sta­łych ła­zi­ków. Uster­ka nie miała prawa się przy­da­rzyć – a jed­nak stało się.

Był jesz­cze Czołg, jak Mo­ni­ka na­zy­wa­ła po­jazd wy­po­sa­żo­ny w dwie pary gą­sie­nic w miej­scu kół. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach za­trzy­ma­ła się o kilka me­trów przed no­wo­pow­sta­łym wej­ściem do Obiek­tu i za­sta­na­wia­ła się, co teraz po­win­na zro­bić.

– Przede wszyst­kim nie wchodź tam – na­po­mnia­ła sama sie­bie. – Mu­sisz na­wią­zać po­łą­cze­nie z Zie­mią, po­wie­dzieć, co się tu stało. Niech kogoś przy­ślą.

To brzmia­ło sen­sow­nie.

Dla­cze­go więc wy­sia­dła z po­jaz­du? Dla­cze­go krok za kro­kiem zbli­ża­ła się do źró­dła bia­łej po­świa­ty? Dla­cze­go za­trzy­ma­ła się do­pie­ro tuż przed wej­ściem, próż­no wy­pa­tru­jąc cze­go­kol­wiek w bla­sku wy­peł­nia­ją­cym wnę­trze Obiek­tu.

– Nie wchodź tam – po­wie­dzia­ła po raz ko­lej­ny, czub­ka­mi butów pra­wie do­ty­ka­jąc cze­goś na kształt świe­tli­stej ścia­ny.

 A potem ostroż­nie wy­cią­gnę­ła ku niej dło­nie.

 

*

 

Zwy­kle ty­go­dnie, mie­sią­ce, a nawet lata płyną mia­ro­wym tem­pem, pod­po­rząd­ko­wa­ne ru­ty­nie, okre­ślo­ne­mu po­rząd­ko­wi rze­czy, który spra­wia, że po­szcze­gól­ne dni zle­wa­ją się w jedno nie­koń­czą­ce wspo­mnie­nie stale wy­ko­ny­wa­nych, tych sa­mych czyn­no­ści.

Cza­sa­mi jed­nak życie wy­pa­da z ko­le­in wy­żło­bio­nych przez nie­ustan­ną po­wta­rzal­no­ści zda­rzeń i za­czy­na pę­dzić na łeb, na szyję, tak, że le­d­wie kilka se­kund, go­dzin, dni zmie­nia je w coś, czego nigdy byśmy nie ocze­ki­wa­li.

Do­kład­nie to przy­tra­fi­ło się Fran­ko­wi Stan­for­do­wi, a wszyst­ko za­po­cząt­ko­wał te­le­fon, który za­dzwo­nił o trze­ciej dwa­dzie­ścia, co Frank przy­jął bez za­sko­cze­nia. Jeśli coś miało się wy­da­rzyć, to z pew­no­ścią w nocy, by wy­rwać go ze snu, w który zdą­żył za­paść przed le­d­wie dwie­ma go­dzi­na­mi.

Nie wsta­jąc z łóżka, się­gnął po smart­fo­na i prze­cią­gnię­ciem palca po ekra­nie ode­brał po­łą­cze­nie.

– Co jest? – za­py­tał bez­na­mięt­nie, nie spo­dzie­wa­jąc się ni­cze­go, co mógł­by skwi­to­wać ina­czej niż wzru­sze­niem ra­mion. Był ad­mi­ni­stra­to­rem NASA przez dzie­sięć ostat­nich lat, co sta­no­wi­ło re­kord dłu­go­ści stażu na tym sta­no­wi­sku.

Sie­dem minut póź­niej był już na tyl­nym sie­dze­niu rzą­do­wej li­mu­zy­ny w dro­dze na lot­ni­sko, gdzie cze­kał na niego czar­ter pro­sto do Wa­szyng­to­nu.

Był sam, poza wiecz­nie mil­czą­cym dry­bla­sem w czar­nym gar­ni­tu­rze, przy­sła­nym tro­chę dla bez­pie­czeń­stwa, a tro­chę z nie­pi­sa­ne­go pro­to­ko­łu mó­wią­ce­go, że na każdy od­rzu­to­wiec przy­pa­dać musi co naj­mniej jeden ochro­niarz.

Frank miał przed sobą dwie go­dzi­ny lotu i mnó­stwo czasu, by wszyst­ko prze­my­śleć, choć nie spo­dzie­wał się, że doj­dzie do jakiś wnio­sków.

Pod­su­mo­wu­jąc: gówno wie­dzie­li.

Obiekt, jak szyb­ko za­czę­to na­zy­wać sta­tek ko­smicz­ny, który przy­le­ciał sie­dem­dzie­siąt lat temu z gwiaz­do­zbio­ru Cen­tau­ra, nie prze­ja­wiał żad­nych oznak ak­tyw­no­ści. Zero pro­mie­nio­wa­nia, fal ra­dio­wych, ruchu… Po mie­sią­cach, w któ­rych świat sta­nął na gło­wie, zde­cy­do­wa­no zbu­do­wać bazę na Księ­ży­cu. Mię­dzy­na­ro­do­we przed­się­wzię­cie po­chło­nę­ło środ­ki po­rów­ny­wal­ne do bu­dże­tu śred­niej wiel­ko­ści pań­stwa. Sztab na­ukow­ców po­spo­łu z woj­sko­wy­mi – re­pre­zen­tan­ta­mi państw tym­cza­so­wo za­przy­jaź­nio­nych – przez ko­lej­ne lata ob­le­gał sa­te­li­tę. Rządy ro­ści­ły sobie prawa do lu­nar­nej ziemi, li­czy­ły po­ten­cjal­ne ko­rzy­ści i ry­zy­ko kon­flik­tu z przy­by­sza­mi, o któ­rych nic nie było wia­do­mo (o ile byli ja­cy­kol­wiek przy­by­sze).

Nie udało się nawet zlo­ka­li­zo­wać wej­ścia, a ko­niec koń­ców nikt nie był na tyle sza­lo­ny, aby pró­bo­wać siłą we­drzeć się do środ­ka.

Wraz z ko­lej­ny­mi de­ka­da­mi, w trak­cie któ­rych nic się nie wy­da­rzy­ło, i mi­liar­da­mi do­la­rów pusz­czo­ny­mi w ko­smicz­ną próż­nię, wy­kru­sza­ła się licz­ba za­in­te­re­so­wa­nych Obiek­tem. Cmen­ta­rzy­sko. Gwiezd­ny śmieć. Tak o nim za­czę­li mówić.

Ale, dwa­dzie­ścia lat temu, wszyst­ko się zmie­ni­ło.

Nie­spo­dzie­wa­nie Obiekt otwo­rzył się, a je­dy­na sta­cjo­nu­ją­ca wów­czas osoba na Księ­ży­cu – Mo­ni­ka Lu­go­si, astro­naut­ka NASA – po­stą­piw­szy wbrew zdro­we­mu roz­sąd­ko­wi i wszel­kim sce­na­riu­szom przy­go­to­wa­nym na taką ewen­tu­al­ność, które zgod­nie na­ka­zy­wa­ły cze­kać na roz­ka­zy z Ziemi, zde­cy­do­wa­ła się wejść do środ­ka. Przej­ście znik­nę­ło.

Ko­lej­ne dzie­sięć lat upły­nę­ło pod zna­kiem pa­ni­ki. Po­ja­wi­ły się nowe fun­du­sze – wszyst­kie bez wy­jąt­ku po­świę­ca­ne na to, by przy­go­to­wać się do wojny. Księ­życ zmie­nił się w praw­dzi­wy ar­se­nał ją­dro­wy, jakby ludz­ka broń mogła uszko­dzić obiekt, który po­ko­nał bi­lio­ny ki­lo­me­trów, po­ru­sza­jąc się z jedną setną pręd­ko­ści świa­tła.

Po de­ka­dzie sza­leń­stwa pro­jekt LUNA, wraz z od­po­wie­dzial­no­ścią za mię­dzy­na­ro­do­wą bazę na Księ­ży­cu i obo­wiąz­kiem uże­ra­nia się z twar­do­gło­wy­mi ge­ne­ra­ła­mi, któ­rzy roz­rzu­ci­li tam swoje za­baw­ki, przy­padł jemu – Fran­ko­wi Stan­for­do­wi.

Ra­dził sobie do­brze, wręcz zna­ko­mi­cie. Udało mu się prze­kształ­cić bazę w miej­sce słu­żą­ce nauce, gdzie prze­pro­wa­dza­no eks­pe­ry­men­ty w wa­run­kach ni­skiej gra­wi­ta­cji. Sku­tecz­nie kom­pli­ko­wał pro­ce­du­ry i znie­chę­cał do spo­glą­da­nia w kie­run­ku Księ­ży­ca, tych, któ­rzy w sy­tu­acjach kry­zy­so­wych mo­gli­by na­ci­snąć przy­sło­wio­wy czer­wo­ny guzik. Żoł­nie­rze już tam pra­wie nie sta­cjo­no­wa­li.

Robił wszyst­ko, by od­su­nąć od ludz­ko­ści widmo za­gła­dy wy­wo­ła­nej przez zwy­kłe nie­po­ro­zu­mie­nie, o które – jak za­kła­dał – nie­trud­no w kon­tak­cie z isto­ta­mi, które mogą być zu­peł­nie nie­po­dob­ne do cze­go­kol­wiek, co można spo­tkać na Ziemi. Kto wie, może po­rwa­nie astro­naut­ki było dla nich formą ser­decz­ne­go po­wi­ta­nia?

Utrzy­my­wał taką re­to­ry­kę przez te wszyst­kie lata i prze­ko­nał już nie­mal wszyst­kich, na czele z pre­zy­den­tem, a teraz – teraz wszyst­ko to, co zbu­do­wał, mogło roz­paść się jak domek z kart. Przy­szłość świa­ta, a co waż­niej­sze, ka­rie­ra Fran­ka Stan­for­da, wi­sia­ły na wło­sku.

Co gor­sza, po raz pierw­szy oby­dwie te spra­wy nie za­le­ża­ły od niego. Li­czy­ło się to, jak za­re­agu­ją astro­nau­ci, co powie pre­zy­dent, jakie sta­no­wi­sko przyj­mie Nad­zwy­czaj­na Rada Woj­sko­wa Na­ro­dów Ziemi, a przede wszyst­kim – jak za­cho­wa się prze­klę­ta Mo­ni­ka Lu­go­si, czy też co­kol­wiek, co przy­ję­ło jej po­stać.

Cho­ciaż, jakie to teraz miało dla niego zna­cze­nie?

Za­kasz­lał i splu­nął obrzy­dli­wą, żółtą fleg­mą pro­sto do po­jem­ni­ka na śmie­ci, przy­cią­ga­jąc tym wzrok ochro­nia­rza. Od­ru­cho­wo się­gnął do kie­sze­ni, po pacz­kę pall-ma­li, ale uprzy­tom­nił sobie, że rzu­cił pa­le­nie ja­kieś czte­ry lata temu, więc zdo­był się tylko na bez­gło­śne wes­tchnie­nie.

Sy­gnał dzwon­ka w te­le­fo­nie za­sko­czył go. Przede wszyst­kim tym, że był tu za­sięg.

– Sze­fie, na­wią­za­li­śmy kon­takt! – nie­mal wy­krzy­czał pod­eks­cy­to­wa­ny za­stęp­ca, który peł­nił dyżur w Cen­trum Ko­smicz­nym.

– …isto­ta po­da­ją­ca się za Mo­ni­kę Lu­go­si chce spo­tkać się ze świa­to­wy­mi przy­wód­ca­mi. Twier­dzi, że wy­stę­pu­je w cha­rak­te­rze am­ba­sa­do­ra – dwie go­dzi­ny póź­niej Frank Stan­ford w ga­bi­ne­cie owal­nym po­wta­rzał za­sły­sza­ne in­for­ma­cje opa­trzo­ne swo­imi wnio­ska­mi.

– Am­ba­sa­do­ra? – Pre­zy­dent pod­niósł lewą brew.

– To nie wszyst­ko. Chce wy­stą­pić przed, jak się wy­ra­zi­ła, „oby­wa­te­la­mi świa­ta”. To zna­czy pu­blicz­nie. Przed ka­me­ra­mi.

– Wiem, co to zna­czy – prze­rwał mu pre­zy­dent tonem przy­po­mi­na­ją­cym Stan­for­do­wi, dla­cze­go nie gło­so­wał na tego dupka. – Pierw­sze żą­da­nie jest nie­wy­god­ne, a dru­gie nie­bez­piecz­ne. Fi­nan­su­je­my osiem­dzie­siąt pro­cent kosz­tów bazy na Księ­ży­cu, obec­nie znaj­du­ją się tam tylko astro­nau­ci wy­sła­ni przez nas, Mo­ni­ka Lu­go­si jest oby­wa­tel­ką Sta­nów Zjed­no­czo­nych i ju­rys­dyk­cja nad bazą jest ofi­cjal­nie po­wie­rzo­na nam…

Mnie, po­pra­wił go w my­ślach Stan­ford.

– Więc mamy wszyst­kie karty w ręku. Póki Mo­ni­ka Lu­go­si jest pod naszą kon­tro­lą… – W tym miej­scu pre­zy­dent za­milkł. Wstał, pod­szedł do okna i długo się za­sta­na­wiał. – Zor­ga­ni­zuj spo­tka­nie. Chcę się do­wie­dzieć, co ona ma do po­wie­dze­nia.

– Mo­że­my po­łą­czyć się zdal­nie…

– Nie, żad­nych ta­kich. Mu­si­my za­cho­wać naj­więk­szą dys­kre­cję. Nie może być nawet cie­nia moż­li­wo­ści, że nasza roz­mo­wa zo­sta­nie pod­słu­cha­na.

Pięk­nie, czyli w do­dat­ku był pa­ra­no­ikiem, skon­sta­to­wał bez­gło­śnie Stan­ford.

– Panie pre­zy­den­cie, chce ją pan tu spro­wa­dzić? To…

Głu­pie, miał dodać Stan­ford, ale ugryzł się w język.

– Prze­cież nie po­le­cę na Księ­życ – od­parł pre­zy­dent, jakby to było naj­więk­szą oczy­wi­sto­ścią i za­śmiał się tak, jak uczą eks­per­ci od PR. – Cała ope­ra­cja musi prze­biec dys­kret­nie. Spo­tkam się z tą ko­bie­tą w bez­piecz­nym miej­scu i wy­słu­cham, co ma do po­wie­dze­nia. To chyba nie jest dla cie­bie wy­zwa­nie?

Stan­ford do­stał na­pa­du kasz­lu, ale sku­piw­szy całą siłę woli, prze­rwał go nim wzbu­dził po­dej­rze­nia.

– Nie, panie pre­zy­den­cie – od­po­wie­dział, prze­cie­ra­jąc wargi chu­s­tecz­ką – żaden pro­blem.

To były jego słowa, dla­te­go sie­dem­dzie­siąt sześć go­dzin póź­niej, po trzech nie­prze­spa­nych no­cach, dzie­siąt­kach roz­mów, tonie prze­rzu­co­nych pa­pie­rzysk, wy­da­nych mi­lio­nach do­la­rów oraz set­kach zde­men­to­wa­nych plo­tek o taj­nym locie ko­smicz­nym na Księ­życ i z po­wro­tem – nie­któ­rych za­ska­ku­ją­co traf­nych – ad­mi­ni­stra­tor NASA Frank Stan­ford stał po le­wi­cy pre­zy­den­ta Sta­nów Zjed­no­czo­nych (miej­sce po pra­wej zajął se­kre­tarz De­par­ta­men­tu Obro­ny), szy­ku­jąc się do po­wi­ta­nia am­ba­sa­dor­ki Obiek­tu.

Wa­ha­dło­wiec za­koń­czył pro­ce­du­rę lą­do­wa­nia pół go­dzi­ny temu, ale ko­bie­ta jesz­cze go nie opu­ści­ła. Sie­dzia­ła w bez­ru­chu i pa­trzy­ła na ocean.

– Pró­bu­je nas znie­wa­żyć – ode­zwał się se­kre­tarz De­par­ta­men­tu Obro­ny.

– Pa­mię­taj­my, że ona tylko wy­glą­da jak czło­wiek. Bio­lo­gicz­nie albo psy­chicz­nie może być czymś zu­peł­nie innym, kie­ro­wać się in­ny­mi po­bud­ka­mi niż lu­dzie – wtrą­cił Stan­ford.

Pre­zy­dent zer­k­nął na ze­ga­rek.

– Nie mo­że­my tak po pro­stu cze­kać, ale też nie przyj­mie­my jej na po­kła­dzie wa­ha­dłow­ca. Niech ją przy­pro­wa­dzą.

– Zajmę się tym oso­bi­ście.

Pre­zy­dent nie za­pro­te­sto­wał, więc Stan­ford ru­szył pasem lot­ni­sko­wym w stro­nę wa­ha­dłow­ca. Do tej pory wszyst­ko, co wie­dział o Mo­ni­ce Lu­go­si, po­cho­dzi­ło z re­la­cji i na­grań – teraz miał spo­tkać się z nią twa­rzą w twarz.

Kiedy wspi­nał się po scho­dach, my­ślał, że za­brak­nie mu tchu. Za­kasz­lał kil­ku­krot­nie, od­chrząk­nął i splu­nął fleg­mą na roz­grza­ny as­falt. Bar­dzo chciał zrzu­cić na stres nagłe ukłu­cie bólu w klat­ce pier­sio­wej, tym­cza­sem był spo­koj­ny. Jakby wszyst­ko dzia­ło się gdzieś obok, omi­ja­jąc jego osobę.

Za­stał ją jesz­cze przy­pię­tą pa­sa­mi w fo­te­lu. Nawet nie za­re­ago­wa­ła, kiedy sta­nął obok.

– Nie było mnie jakiś czas – po­wie­dzia­ła po chwi­li, gdy chrząk­nię­ciem oznaj­mił swoją obec­ność.

– Je­stem Frank Stan­ford, ad­mi­ni­stra­tor NASA…

– Prze­cież znamy się, Frank – we­szła mu w słowo, wciąż pa­trząc za okno. – Kiedy po­le­cia­łam na Księ­życ byłeś jed­nym z in­ży­nie­rów. Roz­ma­wia­li­śmy raz albo dwa. Gra­tu­lu­ję awan­su.

Stan­ford za­nie­mó­wił. Pró­bo­wał wró­cić do wspo­mnień sprzed dwu­dzie­stu lat, jed­nak był to dla niego czas zbyt od­le­gły. Czy mogli się wtedy spo­tkać? Na pewno. Czy do tego do­szło? Moż­li­we. Czy to co­kol­wiek prze­są­dza­ło w spra­wie osoby, którą miał przed sobą? Nic a nic.

– Chciał­bym, żebyś ze mną po­szła.

– Nie widzę ich – od­par­ła. – Re­por­te­rzy, de­le­ga­ci, gapie zle­wa­ją­cy się w jedną masę na gra­ni­cy stre­fy za­mknię­tej. Nie ma ni­ko­go.

– Czeka na cie­bie pre­zy­dent.

– Chcia­łam roz­ma­wiać ze wszyst­ki­mi. Wszy­scy muszą usły­szeć, co mam do po­wie­dze­nia.

– Więc czemu nie on jako pierw­szy? – pró­bo­wał ją prze­ko­nać.

Od­wró­ci­ła się nagle i zła­pa­ła go za ramię

– Zrób coś dla mnie. Daj mi prze­mó­wić do wszyst­kich. To nie­zmier­nie ważne – po­wie­dzia­ła i uścisk ze­lżał.

– Więc pój­dziesz ze mną?

Po­ki­wa­ła głową a po kilku chwi­lach sie­dzie­li razem z pre­zy­den­tem i se­kre­ta­rzem De­par­ta­men­tu Obro­ny, to­cząc długą i w prze­wa­ża­ją­cej czę­ści jed­no­stron­ną roz­mo­wę, w trak­cie któ­rej oni za­sy­py­wa­li ją py­ta­nia­mi, a ona od­po­wia­da­ła wy­mi­ja­ją­co, cza­sem mil­cza­ła długo nim z jej ust padły słowa, albo zmie­nia­ła temat. Nie oka­zy­wa­ła przy tym naj­mniej­szych oznak emo­cji.

Za­cho­wy­wa­ła się jakby w pół­śnie.

– Oni przy­by­wa­ją z da­le­ka – opowiadała o twórcach Obiektu. – I jest ich tam wielu, w bez­li­ku ro­dza­jów. Chcą na­uczyć ludzi tego, co wie­dzą.

– Czas nie ma już nade mną wła­dzy – wy­ja­śni­ła, zapytana o wiek. – To jeden z ich darów. 

– Naj­pierw na świe­cie musi na­stać pokój – od­par­ła, gdy pró­bo­wa­li ro­ze­znać się w jej za­mia­rach. – Głod­nych trze­ba na­kar­mić, a cho­rych ule­czyć. Tylko tak można za­cząć coś bu­do­wać.

Frank Stan­ford nie ku­po­wał tego, tak samo zresz­tą jak twar­do­gło­wy trep z De­par­ta­men­tu Obro­ny i sam pre­zy­dent. Zbyt wiele razy ze zbyt wielu ust w dłu­giej i burz­li­wej hi­sto­rii ludz­ko­ści pa­da­ły po­dob­nie szla­chet­ne de­kla­ra­cje, by wie­rzyć w szcze­rość in­ten­cji tego, kto je wy­po­wia­dał.

Ale było w tej ko­bie­cie coś szcze­gól­ne­go, co nie po­zwa­la­ło tak po pro­stu od­rzu­cić jej słów. Jasne, była je­dy­nym łącz­ni­kiem mię­dzy ludź­mi a obcą cy­wi­li­za­cją, ale to nie to. Frank Stan­ford długo za­sta­na­wiał się, co to ta­kie­go.

Aż w nocy, kiedy za­sy­piał w przy­go­to­wa­nym dla niego po­ko­ju w Cen­trum Ko­smicz­nym, uzmy­sło­wił sobie, że już od kilku go­dzin nie miał ataku kasz­lu, a kłu­cie w klat­ce pier­sio­wej znik­nę­ło cał­ko­wi­cie i nie przy­po­mnia­ło o sobie nie razu.

Na­za­jutrz, z sa­me­go rana, od­wie­dził le­ka­rza. Spon­ta­nicz­na re­mi­sja – taką dia­gno­zę usły­szał. Miał płuca jak u trzy­dzie­sto­lat­ka.

– To cud, pro­szę pana – oświad­czył le­karz, zdej­mu­jąc oku­la­ry ge­stem wska­zu­ją­cym na to, że do­tarł do gra­ni­cy, za którą nauka nie ma już nic do po­wie­dze­nia. – Takie rze­czy się nie zda­rza­ją. Nie w tym sta­dium.

Nim Stan­ford wró­cił do Cen­trum Ko­smicz­ne­go, gdzie w na­pręd­ce zor­ga­ni­zo­wa­nej luk­su­so­wej celi prze­trzy­my­wa­na była Mo­ni­ka Lu­go­si, wpadł jesz­cze do domu i po­biegł pro­sto na strych. Znaj­do­wał się tam istny cmen­tarz sta­rej elek­tro­ni­ki.

– To dzię­ki tobie – stwier­dził póź­niej, gdy drzwi do przy­spo­so­bio­nej na cele wię­zien­ne małej salki kon­fe­ren­cyj­nej za­mknę­ły się za nim. – Nie wiem, jak to zro­bi­łaś. Ale… – za­wa­hał się, wszak był tylko czło­wie­kiem. – Po­mo­gę ci.

Mo­ni­ka wsta­ła z krze­sła, na któ­rym prze­sie­dzia­ła ostat­nie czte­ry go­dzi­ny, ślę­cząc nad sto­sa­mi pa­pie­ru po­kry­ty­mi wy­li­cze­nia­mi i sche­ma­ta­mi bu­do­wy, któ­rych prze­zna­cze­nia tylko się do­my­ślał.

– Za­bie­rzesz mnie w miej­sce, gdzie prze­mó­wię na oczach świa­ta?

– Nie je­stem w sta­nie cię stąd wy­pro­wa­dzić – roz­po­czął, wy­cią­ga­jąc z torby prze­wie­szo­nej przez ramię sta­ro­mod­ną ka­me­rę na ka­se­ty. Dziw­ne, nawet się nie za­sta­na­wiał, co dalej z nim bę­dzie. – Ale mogę spra­wić, że świat o tobie usły­szy.

Ko­bie­ta po­sła­ła mu uśmiech pełen po­li­to­wa­nia.

– Nikt nie uwie­rzy w na­gra­nie – za­uwa­ży­ła, a on po­czuł się jak idio­ta. – Po­cze­kam, aż mnie uwol­nią.

– Nie je­stem taki pe­wien…

– Weź to – po­le­ci­ła, pod­su­wa­jąc mu stos za­pi­sa­nych kar­tek. – Złóż w urzę­dzie pa­ten­to­wym.

– Co to? – za­py­tał, prze­glą­da­jąc sche­ma­ty.

Był fi­zy­kiem, wiele lat pra­co­wał jako in­ży­nier, ale te wy­li­cze­nia… Nigdy by nie wpadł na to… Ale jeśli? Za­wi­ro­wa­ło mu w gło­wie.

– To opis bu­do­wy mi­nia­tu­ro­we­go zim­no­fu­zyj­ne­go re­ak­to­ra? To dzia­ła?

Mo­ni­ka po­ki­wa­ła głową.

Ich spoj­rze­nia spo­tka­ły się, a Frank Stan­ford już wie­dział, co po­wi­nien zro­bić.

Na­za­jutrz bru­kow­ce roz­pi­sa­ły się na temat oby­wa­tel­ki Sta­nów Zjed­no­czo­nych, bo­ha­ter­skiej astro­naut­ki, która za­gi­nę­ła na dwa­dzie­ścia lat, a teraz była bez­praw­nie prze­trzy­my­wa­na na te­re­nie Cen­trum Ko­smicz­ne­go im. J.F.K.

Ar­ty­ku­ły, na­pi­sa­ne na pod­sta­wie re­la­cji ano­ni­mo­we­go źró­dła, opi­sy­wa­ły dość oględ­nie całą ope­ra­cję, po­le­ga­ją­cą na ścią­gnię­ciu ko­bie­ty z Księ­ży­ca, wy­ja­śnia­ły ta­jem­ni­czy start ra­kie­ty i lądowanie wa­ha­dłow­ca (ofi­cjal­nie przedstawione jako te­sty no­we­go sys­te­mu), po­kry­wa­ły się z ob­ser­wa­cja­mi ama­to­rów i teo­ria­mi łow­ców sen­sa­cji, któ­rzy od­no­to­wa­li naj­pierw lot od­rzu­tow­ca do Wa­szyng­to­nu, a potem nagłe po­ja­wie­nie się pre­zy­den­ta na Flo­ry­dzie.

O je­de­na­stej czasu lo­kal­ne­go Cen­trum Ko­smicz­ne prze­ży­wa­ło istny szturm re­por­te­rów.

O trzy­na­stej pięć do sieci wy­cie­kło na­gra­nie jed­nej z kamer ulo­ko­wa­nych na pasie lot­ni­sko­wym, która za­re­je­stro­wa­ła jak ad­mi­ni­stra­tor NASA wcho­dzi do wa­ha­dłow­ca, a póź­niej opusz­cza go z ko­bie­tą, któ­rej obec­ność nie była od­no­to­wa­na w in­for­ma­cjach po­da­nych do wia­do­mo­ści opi­nii pu­blicz­nej.

O czter­na­stej Frank odbył spo­tka­nie oko w oko z pre­zy­den­tem, w trak­cie któ­re­go zre­zy­gno­wa­li z po­my­słu śledz­twa, by usta­lić toż­sa­mość in­for­ma­to­ra, co tylko pod­grza­ło­by at­mos­fe­rę, a zaraz potem ad­mi­ni­stra­tor NASA zo­stał zdy­mi­sjo­no­wa­ny. Ofi­cjal­nie miał za­de­cy­do­wać o odej­ściu na eme­ry­tu­rę.

O pięt­na­stej trzy­dzie­ści zwo­ła­no kon­fe­ren­cję pra­so­wą, na któ­rej wy­stą­pił sam pre­zy­dent i po­twier­dził, że na ob­sza­rze Cen­trum Ko­smicz­ne­go prze­by­wa Mo­ni­ka Lu­go­si, która ze wzglę­du na dwa­dzie­ścia lat w Obiek­cie na Księ­ży­cu pod­da­na jest kwa­ran­tan­nie i ob­ser­wa­cji le­kar­skiej.

O pięt­na­stej pięć­dzie­siąt trzy czer­wo­na linia Bia­łe­go Domu roz­dzwo­ni­ła się te­le­fo­na­mi obu­rzo­nych głów państw, które żą­da­ły spo­tka­nia z Mo­ni­ką Lu­go­si, okre­śla­ną w re­la­cjach dzien­ni­ka­rzy ty­tu­łem am­ba­sa­do­ra obcej cy­wi­li­za­cji (ta­jem­ni­cą po­zo­sta­je, kto im to pod­po­wie­dział).

O szes­na­stej dwa­dzie­ścia sie­dem Frank Stan­ford opusz­czał urząd z pa­ten­tem war­tym setki mi­liar­dów do­la­rów w rę­kach, nową wiarą w sercu i po­czu­ciem, że jego życie znów wpa­dło na wła­ści­we tory.

 

*

 

W dni takie jak ten z okien ga­bi­ne­tu dy­rek­to­ra ge­ne­ral­ne­go Lu­go­si In­ve­st­ment trud­no było do­strzec mia­sto. Za­sła­nia­ły je chmu­ry. Za to Księ­życ, który ob­ser­wo­wa­ny z po­zio­mu grun­tu zwy­kle le­d­wie ma­ja­czył gdzieś na po­po­łu­dnio­wym nie­bie, łatwy do prze­ocze­nia, stąd wy­da­wał się bli­ski pra­wie jak na wy­cią­gnię­cie ręki.

Ciem­ny punkt na jego tar­czy, w rze­czy­wi­sto­ści wiel­ki jak samo mia­sto, przy­po­mi­nał o tym, jaki był cel ist­nie­nia firmy.

Frank Stan­ford, bu­ja­jąc się w fo­te­lu, spraw­dzał wia­do­mo­ści z ostat­nich go­dzin.

– Znów za­miesz­ki – szep­nął do sie­bie, otwo­rzyw­szy naj­now­szy alert, który po­ja­wił się na zaj­mu­ją­cym pra­wie cały blat ekra­nie z plek­si­gla­su.

Pod bu­dyn­kiem ze­bra­ła się pi­kie­ta Unii Chrze­ści­jan, jak co ty­dzień. Za­wsze wy­krzy­ki­wa­li te same hasła o fał­szy­wym me­sja­szu, An­ty­chry­ście, ju­da­szo­wych srebr­ni­kach, za­prze­da­wa­niu duszy dia­błu i zbli­ża­ją­cych się dniach ostat­nich. I, tak jak za­wsze, było ich coraz mniej.

Tym­cza­sem Stan­ford, choć do­bie­gał sie­dem­dzie­siąt­ki, czuł się jak trzy­dzie­sto­la­tek. Czas ob­cho­dził się z nim ła­ska­wie, jakby uła­mek daru, który otrzy­ma­ła Mo­ni­ka, na­zna­czył też i jego w mo­men­cie ich spo­tka­nia, gdy ofia­ro­wa­ła mu dru­gie życie.

– Gdy­byś do­ko­na­ła cudu na ich oczach, cały świat po­szedł­by za tobą – prze­ko­ny­wał ją czte­ry lata temu, gdy wró­ci­li do wy­naj­mo­wa­ne­go przez nią apar­ta­men­tu, po bez­owoc­nej pró­bie prze­mó­wie­nia do roz­sąd­ku przed­sta­wi­cie­lom nie­mal wszyst­kich państw.

Zbyli ją, nie chcąc słu­chać o tym, co miała im do za­ofe­ro­wa­nia. Jedni gro­zi­li go­to­wo­ścią do obro­ny, inni cza­ro­wa­li pięk­nie brzmią­cy­mi ogól­ni­ka­mi, w któ­rych nie padła ani jedna de­kla­ra­cja, zgod­nie twier­dząc, że roz­wią­za­nie tra­pią­cych Zie­mię pro­ble­mów leży poza moż­li­wo­ścia­mi ludz­kie­go ga­tun­ku. Sta­ra­ją się, tak, w pocie czoła pro­wa­dzą nas ku lep­sze­mu, ale nie są cu­do­twór­ca­mi.

– To był od­po­wied­ni mo­ment – po­wta­rzał Frank, przed­sta­wia­jąc swój plan. 

Ona jed­nak nie chcia­ła słu­chać.

– Lu­dzie uzna­li­by, że to sztucz­ki i po­trak­to­wa­li mnie jak szar­la­ta­na. A je­że­li by uwie­rzy­li, ogar­nę­ła­by ich jesz­cze więk­sza pa­ni­ka.

Kiedy pa­trzył, jak rok po roku zdo­by­wa­ją sprzy­mie­rzeń­ców – in­we­sto­rów, fi­nan­si­stów, prze­my­słow­ców, któ­rzy jeśli nie ze szla­chet­nych po­bu­dek, to do­łą­cza­ją do nich dla ko­rzy­ści – i jak top­nie­ją sze­re­gi ich prze­ciw­ni­ków, mógł przy­znać, że pew­nie miała rację. Jak za­wsze.

Jed­nak, mimo wszyst­ko, ko­lej­ne przed­się­wzię­cie bu­dzi­ło w nim wąt­pli­wo­ści.

Za­mknąw­szy widok z kamer sprzed bu­dyn­ku, otwo­rzył ka­ta­log map i wy­brał tę przed­sta­wia­ją­cą ama­zoń­ską dżun­glę. Za­zna­czo­ny czer­wo­nym ko­lo­rem ob­szar Kor­dy­lie­ry Wschod­niej przed­sta­wiał teren wy­zna­czo­ny pod ko­pal­nię me­ta­li ziem rzad­kich, złota, sre­bra i kilku in­nych su­row­ców. Cho­ler­nie wiel­ką ko­pal­nię, a wła­ści­wie cho­ler­nie wiel­ki kom­pleks ko­palń roz­lo­ko­wa­nych na ob­sza­rze dzie­się­ciu ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych roz­cią­ga­ją­cym się od pod­nó­ża And w głąb dżun­gli.

– Nadal się tym mar­twisz?

Po­ja­wi­ła się tuż za nim. Nie sły­szał jak wcho­dzi­ła. Drzwi otwie­ra­ły się bez­sze­lest­nie, a ona stą­pa­ła ni­czym elf.

By zo­ba­czyć jej twarz, okrę­cił się w fo­te­lu le­wi­tu­ją­cym na po­dusz­ce elek­tro­ma­gne­tycz­nej. To też był jeden z wy­na­laz­ków Lu­go­si In­ve­st­ments, o który wzbo­ga­ci­ła się ludz­kość. Ich – a wła­ści­wie jej – po­my­sły od­bi­ły swój ślad w naj­drob­niej­szych co­dzien­nych przed­mio­tach.

– To jest po pro­stu… – szu­kał od­po­wied­nie­go słowa. – Kon­tro­wer­syj­ne. Eko­lo­dzy przy­łą­czą się do pro­te­stów.

– Ktoś musi, w innym wy­pad­ku nie­dłu­go skoń­czą się im ak­ty­wi­ści – od­par­ła, uśmie­cha­jąc się.

– Wiesz, że nie o to mi cho­dzi. Chce­my wy­kar­czo­wać część tro­pi­kal­ne­go lasu. Zie­lo­ne płuca matki Ziemi.

– Zer­k­nij w ka­ta­log numer czte­ry­sta trzy­na­ście – po­le­ci­ła, sia­da­jąc na kra­wę­dzi stołu.

Stan­ford otwo­rzył plik ze wska­za­nej lo­ka­li­za­cji i zo­rien­to­wał się, co miał przed ocza­mi. Pro­jekt fa­bry­ki bio­elek­tro­nicz­nej tle­no­wej. Mógł się spo­dzie­wać, że Mo­ni­ka wy­sko­czy z czymś takim. To w jej stylu. 

– Wiesz, że nie o tym mowa. W ama­zoń­skim lesie żyje mnó­stwo ga­tun­ków ro­ślin, zwie­rząt, grzy­bów…

Monika wes­tchnę­ła, wsta­ła z krze­sła i po­de­szła do prze­szklo­nych ścian, skąd spo­glą­dał na nią Księ­życ.

– Lu­dzie są tacy krót­ko­wzrocz­ni – po­wie­dzia­ła po dłuż­szej chwi­li mil­cze­nia. – My­śli­cie co bę­dzie za pięć minut, nie po­tra­fiąc objąć umy­słem tego, co przy przy­nie­sie na­stęp­na go­dzi­na. Życie jest ulot­nym zja­wi­skiem w ko­smicz­nej skali czasu. Po­ja­wia się, by za chwi­lę znik­nąć. Zie­mia nie bę­dzie tu wy­jąt­kiem. Ludz­kość wła­śnie stoi u progu szan­sy, by swoją eg­zy­sten­cję nie­po­mier­nie prze­dłu­żyć, ode­rwać od lo­kal­nych wa­run­ków, prze­nieść w gwiezd­ne ramy… ale ogra­ni­cza ją to samo my­śle­nie, co za­bo­bon­ny strach przy­mie­ra­ją­ce­go gło­dem dzi­ku­sa przed ścię­ciem świę­te­go drze­wa, by zro­bić tra­twę na któ­rej opu­ści swoją wyspę, choć­by żył na niej sam jeden.

Tak, Frank Stan­ford już sły­szał coś po­dob­ne­go. Wszy­scy sły­sze­li. Więk­szość swo­je­go prze­mó­wie­nia przed Radą Świa­to­wą po­świę­ci­ła temu, jak długa, pięk­na przy­szłość czeka ludzi, je­że­li się zmie­nią, zjed­no­czą i wy­ko­rzy­sta­ją ziem­skie za­so­by jako tram­po­li­nę, na któ­rej od­bi­ją się ku gwiaz­dom.

Od tam­tej pory Mo­ni­ka za­kła­da­ła fa­bry­ki, pro­du­ko­wa­ła, bu­do­wa­ła, wy­do­by­wa­ła, przy­go­to­wu­jąc się do re­ali­za­cji pla­nów, które tylko ona znała i ro­zu­mia­ła w pełni.

A przy oka­zji zmie­nia­ła świat w kra­inę do­bro­by­tu.

Ho­lo­gra­mo­we ekra­ny, le­wi­tu­ją­ce krze­sła, prze­no­śne re­ak­to­ry zim­no­fu­zyj­ne, syn­te­za­to­ry żyw­no­ści, drony ste­ru­ją­ce opa­da­mi… wy­mie­niać mógł jesz­cze długo, więc i tym razem pra­gnął jej za­ufać.

Kiedy jed­nak dzień się skoń­czył, za­miast skie­ro­wać się na dach bu­dyn­ku, do swo­jej awio­net­ki, zje­chał na par­ter. Chciał się przejść. Prze­wie­trzyć głowę. Poza tym dawno już nie oglą­dał mia­sta z po­zio­mu grun­tu, po­ni­żej koron drzew.

Opo­dal głów­ne­go wej­ścia, za murem ochro­nia­rzy, w świe­tle ulicz­nych la­tar­ni błą­kał się jakiś facet. Wy­glą­dał na ta­kie­go, który się zgu­bił i to już dawno, dawno temu. Tak dawno, że już pew­nie za­po­mniał wy­gląd miej­sca, które chciał od­na­leźć. Trud­no było stwierdzić, ile miał lat. Około pięć­dzie­się­ciu?

Kiedy ich spoj­rze­nia spo­tka­ły się, twarz nie­zna­jo­me­go naj­pierw wy­ra­zi­ła nie­zmier­ne za­sko­cze­nie, a potem od­ma­lo­wał się na niej obraz de­spe­ra­cji, który kazał ochro­nie Stan­for­da zło­żyć ręce na so­nicz­nych dział­kach.

– Wy­sze­dłeś stam­tąd – wy­beł­ko­tał facet. – Wy­sze­dłeś… Znasz ją? Wi­dzia­łeś ją?! – pod­niósł głos a wraz z nim w górę po­wę­dro­wa­ły lufy mio­ta­czy.

Frank Stan­ford dał znak, by opu­ścić broń.

– Kim je­steś? – za­py­tał.

– Kim? Je­stem Greg. Greg Lu­go­si. Mo­ni­ka to moja żona.

 

*

 

Miesz­ka­nie Stan­for­da nie le­ża­ło da­le­ko od sie­dzi­by firmy, le­d­wie kilka minut drogi – jeśli po­ko­ny­wać ją w po­wie­trzu. Pie­szo trasa za­po­wia­da­ła się na długi spa­cer w to­wa­rzy­stwie lekko za­wia­ne­go ob­dar­tu­sa, który okre­ślał się jako mąż Mo­ni­ki Lu­go­si. Były mąż, jeśli cho­dzi o ści­słość, po­nie­waż dzie­sięć lat przed swoim po­wro­tem Mo­ni­ka zo­sta­ła uzna­na za zmar­łą, a Greg zdą­żył się nawet po­now­nie zwią­zać, jed­nak i tym razem bez szczę­ścia.

W ciągu pierw­szych dzie­się­ciu minut Frank po­znał skró­co­ną wer­sję bio­gra­fii nie­szczę­śni­ka, ale nie zbli­żył się do od­po­wie­dzi na za­sad­ni­cze py­ta­nie: czemu tam­ten po­ja­wił się przed bu­dyn­kiem i to do­pie­ro teraz, nie przed ponad czte­re­ma laty? Skąd miał w ogóle pew­ność, że ten facet nie jest oszu­stem?

Frank mógł nie zga­dzać się na tę roz­mo­wę. Od razu jej po­ża­ło­wał. 

Rzucił okiem na dwóch ochro­nia­rzy, któ­rzy szli kil­ka­na­ście me­trów za nim.

– Nie szu­ka­łeś jej do tej pory – za­uwa­żył z nutą po­dejrz­li­wo­ści w gło­sie.

– Po dwu­dzie­stu la­tach… Ona wró­ci­ła młoda, ja już prze­kro­czy­łem pięć­dzie­siąt­kę. Nasz syn do­bie­gał wieku, w któ­rym była, gdy znik­nę­ła.

Frank Stan­ford sta­nął jak wryty. To zna­czy jego ciało ru­szy­ło dalej, ale duch – duch trwał w za­wie­sze­niu nad chod­ni­kiem w tym miej­scu, gdzie facet po­da­ją­cy się za męża Mo­ni­ki wy­po­wie­dział ostat­nie zda­nie.

– Nigdy nie mó­wi­ła… – za­czął, ale w gło­wie miał mę­tlik. – Nie wspo­mi­na­ła…

Męż­czy­zna obok zwol­nił i spoj­rzał w niebo, na nocny księ­życ w pełni.

– Po­wiedz, jaka ona jest? Kiedy zo­ba­czy­łem ją w te­le­wi­zji, wy­da­wa­ła się od­mie­nio­na. To jasne, prze­cież ją za­bra­li, ale jakby… To na­praw­dę jest ona? To Mo­ni­ka?

– Nie zna­łem jej wcze­śniej – od­parł Stan­ford. – Nie wiem, jaka była. Trud­no ją zro­zu­mieć, ale jest dobrą osobą. Ura­to­wa­ła mi życie – wy­znał pod wpły­wem chwi­li. – Byłem nie­ule­czal­nie chory, a ona uzdro­wi­ła mnie.

Kiedy to wy­znał, po­czuł ulgę. Nie mówił o tym ni­ko­mu, pie­lę­gno­wał ta­jem­ni­cę przez lata. Naj­pierw w oba­wie przed wię­zie­niem, gdyby na jaw wy­szło jego moż­li­we za­an­ga­żo­wa­nie w wy­ciek in­for­ma­cji. Potem, kiedy Mo­ni­ka miała już pierwsze ukła­dy z kon­cer­na­mi, a w kie­sze­ni kilku po­li­ty­ków i zde­cy­do­wa­li się dzia­łać razem jaw­nie, mil­czał, bo go o to po­pro­si­ła.

Nie zda­wał sobie spra­wy z moż­li­wych kon­se­kwen­cji tego spon­ta­nicz­ne­go wy­zna­nia. Co do tej czę­ści ludz­kiej na­tu­ry Mo­ni­ka miała stu­pro­cen­to­wą rację. 

– Uzdro­wi­ła? – wy­ce­dził Greg przez zęby.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – za­py­tał Frank, zer­ka­jąc na ochro­nia­rzy.

– Tak, wszyst­ko do­brze. Nie po­wi­nie­nem pana dłu­żej nie­po­ko­ić – rzu­cił Greg na od­chod­ne i ru­szył przez pusty as­falt na drugą stro­nę drogi.

Cien­ki ni­czym pa­pier ka­wa­łek prze­zro­czy­ste­go two­rzy­wa od razu po­ja­wił się w ręku Fran­ka. Prze­je­chał pal­cem po pra­wej kra­wę­dzi, a pro­sto­kąt wy­pro­sto­wał się i na ide­al­nie pła­skiej tafli wy­świe­tlił ob­szar ro­bo­czy sys­te­mu.

Uru­cho­mił wy­szu­ki­war­kę i otwo­rzył kilka ar­ty­ku­łów sprzed dwu­dzie­stu pię­ciu lat. Minął szmat czasu, ale po­do­bień­stwo Grega Lu­go­si ze zdjęć do męż­czy­zny, któ­re­go przed chwi­lą spo­tkał, było bez­sprzecz­ne.

– Mo­żesz ją o to za­py­tać – prze­ko­ny­wał sam sie­bie. – Jutro. Ty też nie wspo­mi­na­łeś jej o roz­wo­dzie.

Nagle uświa­do­mił sobie, jak mało roz­ma­wia­ją o życiu pry­wat­nym. Przez ostat­nie lata była osobą, z którą spę­dzał więk­szość dni, któ­rej po­świę­cił umysł i duszę, ale ich przy­ja­ciel­skie re­la­cje nie wy­szły poza biz­ne­so­we ramy. Żyli razem jej… ich misją. To wszyst­ko.

Mimo to do windy apar­ta­men­tow­ca, w któ­rym zaj­mo­wał jedno z wyżej ulo­ko­wa­nych miesz­kań, wszedł w po­nu­rym na­stro­ju. Nie tylko z po­wo­du za­sły­sza­nych re­we­la­cji. Frank Stan­ford miał już swoje lata, przeżył upad­ki oraz wzlo­ty i wie­dział, że cza­sem warto po­słu­chać in­tu­icji. A ta pod­po­wia­da­ła mu, że to nie był ko­niec nie­spo­dzia­nek. Znów ob­ję­ło go to spe­cy­ficz­ne uczu­cie, to prze­świad­cze­nie, że los wła­śnie chwycił w garść kości pod­pi­sa­ne jego imie­niem i szy­ko­wał się do rzutu.

Ochro­nia­rzy po­zo­sta­wił przy win­dzie, a sam po­szedł dalej ko­ry­ta­rzem i otwo­rzył drzwi swo­je­go miesz­ka­nia.

– Prze­pra­szam, że nie­po­ko­ję – ode­zwał się męż­czy­zna sto­ją­cy w sa­lo­nie z kie­lisz­kiem bran­dy w dłoni.

Naj­pierw Frank od­no­to­wał w my­ślach, że to jego bran­dy, wy­cią­gnię­ta z jego barku i na­la­na do jego kie­lisz­ka. Potem roz­po­znał nie­pro­szo­ne­go go­ścia, któ­re­mu ja­kimś cudem udało się wtar­gnąć do miesz­ka­nia w bu­dyn­ku o pod­wyż­szo­nym stan­dar­dzie bez­pie­czeń­stwa.

Char­les An­drews, były se­kre­tarz De­par­ta­men­tu Obro­ny, obec­nie pra­cow­nik wy­wia­du o bli­żej nie­okre­ślo­nym sta­no­wi­sku. Wi­dzie­li się kilka razy w ciągu tych pię­ciu lat i żadne ze spo­tkań nie ko­ja­rzy­ło się Stan­for­do­wi do­brze.

– Jak tu wsze­dłeś? Czego chcesz? – Po pierw­szym szoku, Frank prze­szedł do bar­dziej szcze­gó­ło­wych pytań. – Ten facet po­da­ją­cy się za Grega Lu­go­si był od was? Mo­głem się do­my­ślić – pod­su­mo­wał z krzy­wym uśmie­chem.

– Prze­cież na pewno go spraw­dzi­łeś. To on. Greg Lu­go­si. Na­praw­dę był mężem Mo­ni­ki. I nie pod­sta­wi­li­śmy go, sam się tu krę­cił…

– A wy o tym do­brze wie­dzie­li­ście?

Char­les An­drew tylko wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Do­my­ślasz się, dla­cze­go mnie przy­sła­li? Mają na­dzie­ję, że jeden sta­rzec prze­mó­wi dru­gie­mu do ro­zu­mu.

Stan­ford wy­mi­nął go, sta­nął przy barku i nalał sobie drin­ka.

– Może to ja prze­mó­wię tobie do ro­zu­mu? – za­drwił. – Jeśli są­dzisz, że je­ste­ście w sta­nie mnie za­stra­szyć, to ozna­cza, że cier­pi­cie na pa­to­lo­gicz­ną nie­umie­jęt­ność wy­cią­ga­nia wnio­sków. To już nie te czasy, co czte­ry lata temu. Teraz mamy przy­ja­ciół.

– Cho­ciaż­by w Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej? Wiemy, że Lu­go­si szy­ku­je tam coś du­że­go.

Ta in­for­ma­cja zbiła Stan­for­da z pan­ta­ły­ku. W tego typu przed­się­wzię­ciach klu­czo­wa była dys­kre­cja aż do ostat­nie­go etapu, kiedy pętla zo­bo­wią­zań i po­nie­sio­nych na­kła­dów za­ci­ska­ła się na tyle mocno, by żaden z part­ne­rów – czy to rząd, czy kor­po­ra­cja, czy eks­cen­trycz­ny mul­ti­mi­liar­der – nie miał szan­sy się wy­co­fać bez po­nie­sie­nia do­tkli­wych strat.

– Z two­je­go mil­cze­nia wno­szę, że to praw­da. – An­drews wy­krzy­wił szpet­nie roz­ora­ną bli­zna­mi gębę, co chyba miało ucho­dzić za uśmiech.

– Pier­dol się, nic ci nie po­wiem – od­parł Stan­ford z mniej­szym spo­ko­jem, niżby chciał.

– A jed­nak nie po­sła­łeś jesz­cze po swo­ich go­ry­li – za­uwa­żył An­drews, sia­da­jąc na sofie w sa­lo­nie.

No wła­śnie, dla­cze­go? Dla­cze­go tego nie zro­bi­łeś, pytał się w my­ślach Frank.

– Kiedy dacie sobie spo­kój? Nie wi­dzi­cie, jak wiele do­bre­go zro­bi­ła? Jak zmie­nił się świat odkąd tu jest? Jak roz­kwi­ta ni­czym ogród pod jej ręką?

– Za­baw­ne, że o tym wspo­mi­nasz – od­parł An­drews, upiw­szy łyk al­ko­ho­lu. – Ze­bra­li­śmy kilku mó­zgow­ców. Ta­kich z gór­nej półki, wiesz, elita ja­jo­gło­wych. I, wy­obraź to sobie, we­dług nich świat zmie­nił­by się po­rów­ny­wal­nie, może nawet bar­dziej, gdyby ani Obiekt, ani ona się nie po­ja­wi­li. Bez sensu, co? Też nie mo­gli­śmy w to uwie­rzyć, więc zro­bi­li­śmy małe śledz­two. Oka­za­ło się, że w wy­ści­gu o pa­ten­ty nie­raz wy­prze­dza­ła kon­ku­ren­cję o le­d­wie kilka ty­go­dni, cza­sem dni. Nawet twój pa­tent, pierw­szy i je­dy­ny jaki zło­ży­łeś, pew­nie kosz­to­wał cię sporo pracy po no­cach, efekt praw­dzi­we­go ge­niu­szu – drwił z niego An­drews – wy­prze­dził pe­wien ze­spół ba­daw­czy z In­dia­ny o le­d­wie czter­na­ście go­dzin.

– To ja­kieś bzdu­ry – prych­nął Stan­ford. – Niby mam w to uwie­rzyć? Mo­ni­ka Lu­go­si, ge­nial­na oszust­ka, która ja­kimś cudem krad­nie cudze po­my­sły i to zanim ktoś zdoła je do­pra­co­wać? Jak niby mia­ła­by to robić? Po­dró­żu­je w cza­sie a w wol­nych chwi­lach stu­diu­je fi­zy­kę, bio­che­mię i in­ży­nie­rię sto­so­wa­ną?

– Każda od­po­wiedź rodzi ko­lej­ne py­ta­nia, wła­śnie w ta­kiej sy­tu­acji je­ste­śmy…

– Po pro­stu gówno wie­cie – prze­rwał mu Stan­ford. – Na cie­bie już…

– Greg chciał jej po­wie­dzieć, że ich syn nie żyje. Zmarł czte­ry dni temu. Nie­ope­ra­cyj­ny guz mózgu – rzu­cił An­drews.

Skur­czy­byk wie­dział jak prze­jąć ini­cja­ty­wę.

– Ona mi się nie zwie­rza – wy­po­wie­dział Frank, ale trud­no było wy­de­du­ko­wać, do kogo kie­ro­wał te słowa: czy do nie­pro­szo­ne­go go­ścia, czy do sie­bie.

– Nigdy nie cie­ka­wi­ło cię, co tam zo­ba­czy­ła? Nigdy nie chcia­łeś za­py­tać? – pod­jął temat An­drews. – Mi­nę­ło pięć lat. Na po­cząt­ku wszy­scy sra­li­śmy w gacie, a ty nawet nie za­py­ta­łeś? Pa­mię­tasz nasze dłu­gie wie­czor­ne roz­mo­wy sprzed czte­rech lat?

Stan­ford pa­mię­tał. Prze­słu­chi­wa­li go wie­lo­krot­nie, mając na­dzie­ję, że uda im się coś z niego wy­cią­gnąć. Mogli się go po­zbyć w każ­dej chwi­li. Mogli wtrą­cić za krat­ki, bo, do cho­le­ry, było za co. Ale tak samo jak on oba­wiał się ich, oni bali się tego, co zro­bią obcy. Frank szyb­ko to sobie uświa­do­mił i stra­ci­li nad nim wła­dzę.

Opróż­nił szklan­kę jed­nym hau­stem i usiadł w fo­te­lu na­prze­ciw­ko An­drew­sa, a bu­tel­kę po­sta­wił na sto­li­ku mię­dzy nimi.

– Wspo­mi­nasz złote czasy? – za­kpił w ra­mach re­wan­żu. – Ga­dasz tak, jak­byś chciał się po­że­gnać.

An­drews wska­zał ge­stem bran­dy, a gdy go­spo­darz od­po­wie­dział mu ski­nie­niem głowy, na­peł­nił po­now­nie oby­dwie szklan­ki.

– Gra­łeś wtedy na czas, mó­wi­łeś, że mu­sisz zdo­być jej za­ufa­nie i przy­zna­ję, ogra­łeś nas. Ale czy przy­pad­kiem ona nie ogra­ła cie­bie? Lu­dzie znów za­czy­na­ją my­śleć, że Obiekt to tylko wiel­ki cmen­tarz. Nic już tam nie żyje. Otwo­rzył się przez przy­pa­dek, a Mo­ni­ka była na tyle głu­pia by tam wejść i miała na tyle szczę­ścia, że coś się z nią po­pie­przy­ło, ale w dobry spo­sób… a teraz nie re­ali­zu­je żad­nej wiel­kiej misji, tylko pro­wa­dzi wła­sne in­te­re­sy.

– W takim razie nie po­win­ni­ście się mar­twić… Chyba, że wła­śnie o to cho­dzi – dodał w na­głym olśnie­niu. – Rząd nie chce już pom­po­wać pie­nię­dzy w uro­je­nia, w to całe szpie­go­stwo i pod­gry­za­nie nas po kost­kach. Woli się do­ga­dać. Dzwo­ni­li już do niej czy do­pie­ro mają za­miar? Po co tu przy­sze­dłeś? Skończ te gier­ki.

To uczu­cie, które w tej chwi­li ogar­nę­ło Fran­ka Stan­for­da, do­brze było mu znane z mło­dzień­czych lat, kiedy wspi­nał się po szcze­blach ka­rie­ry. Triumf.

– Przy­by­wam w po­ko­ju – od­po­wie­dział An­drews i zdo­był się na coś, co można było sko­ja­rzyć z przy­ja­znym wy­ra­zem twa­rzy. – W przy­szłej ka­den­cji pie­cza nad bazą księ­ży­co­wą prze­cho­dzi w ręce Chiń­czy­ków. Do­ga­da­li się z Ro­sja­na­mi, ob­sa­dzą wspól­nie całą za­ło­gę.

– Fi­nan­su­je­my osiem­dzie­siąt… – za­czął Stan­ford, wzbu­rzo­ny, jakby ktoś chciał znisz­czyć jego dzie­ło i jed­no­cze­śnie sam za­sko­czo­ny na­głym przy­pły­wem sen­ty­men­tu.

– Fi­nan­so­wa­li­śmy – wszedł mu w słowo An­drews. – Dziś pre­zy­dent pod­pi­sał roz­po­rzą­dze­nie o nad­zwy­czaj­nym ogra­ni­cze­niu środ­ków. Jak to ują­łeś? Rząd nie chce pom­po­wać pie­nię­dzy w uro­je­nia. Mam pod­sta­wy przy­pusz­czać, że Chi­no­le będą chcie­li do­stać się do środ­ka Obiek­tu, choć­by siłą. Moż­li­we, że już się do tego szy­ku­ją. Twoją przy­ja­ciół­kę po­win­no to za­in­te­re­so­wać.

Stan­ford zmarsz­czył czoło i z wolna wy­pu­ścił po­wie­trze, zdję­ty nagłą ocho­tą na pa­pie­ro­sa. Nie czuł cie­pła ty­to­nio­we­go dymu w płu­cach od pię­ciu lat i o dziwo nie bra­ko­wa­ło mu tego. Aż do teraz.

– To ogrom­ny błąd. Mu­si­cie ich po­wstrzy­mać. Mo­ni­ka sama nie… – za­trzy­mał się w po­ło­wie zda­nia. Tak na­praw­dę nie wie­dział, do czego była zdol­na.

– Tu się zga­dza­my. Trze­ba ich po­wstrzy­mać – kon­ty­nu­ował An­drews, znów się­gnąw­szy po bu­tel­kę. – Obiekt to nie cmen­tarz, je­stem pe­wien. Nie tłu­kli się tutaj przez Bóg wie jak długo, żeby tak po pro­stu zdech­nąć o krok przed metą. Wiem, wiem co o tym my­ślisz. – Ge­stem po­wstrzy­mał Stan­for­da od mó­wie­nia. – Ja po­dzie­lam mniej en­tu­zja­stycz­ną opi­nię. Nie bez przy­czy­ny Obiekt wy­ko­nał ruch do­pie­ro po pięć­dzie­się­ciu la­tach, potem cze­ka­li­śmy ko­lej­ne dwa­dzie­ścia, a teraz mi­nę­ło pięć bez ja­kiej­kol­wiek ak­tyw­no­ści. Sądzę, że oni, czym­kol­wiek są, do­tar­li tu na opa­rach. Pół wieku przy­go­to­wy­wa­li się, chło­nę­li ener­gię ze Słoń­ca czy co tam, by móc co­kol­wiek zro­bić. Nie bez po­wo­du wpu­ści­li tylko jedną osobę, a potem zo­sta­wi­li ją samą. W nor­mal­nych wa­run­kach plan z tak ni­kły­mi szan­sa­mi po­wo­dze­nia zo­stał­by od­rzu­co­ny na star­cie. Dla­te­go muszą być słabi i zde­spe­ro­wa­ni, tak myślę. Ale mają jedną wiel­ką prze­wa­gę: mogą cze­kać.

– Bar­dzo da­le­ko idąca teo­ria bez so­lid­nych pod­staw – skwi­to­wał to Stan­ford. – Jaki to niby ta­jem­ni­czy plan ma re­ali­zo­wać Mo­ni­ka? Ja widzę to, co robi. Ob­ser­wu­ję, jak zmie­nił się świat. Wy­obra­żasz sobie to, że w trak­cie na­stęp­nej de­ka­dy głód w Afry­ce prze­sta­nie być pro­ble­mem? My­ślisz, że ktoś by tego do­ko­nał w złej wie­rze?

– Jasne, jasne, ludz­kość idzie w naj­lep­szym z moż­li­wych kie­run­ków. A przy tym wy­do­by­wa na po­tę­gę wszel­kie moż­li­we su­row­ce, nawet ponad jej za­po­trze­bo­wa­nie. W mię­dzy­cza­sie bu­du­je fa­bry­ki zdol­ne pro­du­ko­wać urzą­dze­nia bar­dziej pre­cy­zyj­ne, wy­trzy­mal­sze i bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne, niż wska­zy­wa­ło­by ich prze­zna­cze­nie. Rów­no­le­gle sta­wia od­lew­nie zdol­ne wy­twa­rzać ele­men­ty prze­kra­cza­ją­ce roz­mia­ra­mi naj­śmiel­sze ma­rze­nia pro­jek­tan­tów wiel­ko­ga­ba­ry­to­wych ma­szyn. Przy oka­zji roz­wi­ja tech­no­lo­gię z sze­ro­kim wa­chla­rzem za­sto­so­wań, na przy­kład jako czę­ści za­mien­ne w nie­praw­do­po­dob­nie za­awan­so­wa­nym stat­ku zdol­nym prze­być ko­smos.

– To non­sens.

Char­les An­drews nalał sobie ostat­ki bran­dy, wcią­gnął je na raz, ode­tchnął i wstał.

– Mogę się mylić, nie prze­czę. Je­stem czło­wie­kiem, który za­ra­biał na byciu po­dejrz­li­wym i wie­trze­niu spi­sków – przy­znał, kie­ru­jąc się do drzwi. – Co, jeśli mam rację? Moje do­świad­cze­nie pod­po­wia­da, że zde­spe­ro­wa­ny i słaby prze­ciw­nik, jeśli przy­przeć go do muru, staje się naj­więk­szym nie­bez­pie­czeń­stwem.

To po­wie­dziaw­szy, wy­szedł z apar­ta­men­tu Fran­ka Stan­for­da, a ten w tej samej chwi­li uznał, że musi po­słać jed­ne­go ze swo­ich ludzi po pacz­kę pall-mal­li.

 

*

 

By zro­zu­mieć krętą ścież­kę koła zda­rzeń, które nad­mie­nio­nej nocy pod­sko­czy­ło na ko­lej­nym wy­bo­ju, trze­ba po­znać, choć­by po­bież­nie, opo­wieść Grega Lu­go­si.

Kiedy żona prze­pa­dła bez wie­ści, po­zo­sta­wi­ła go z kil­ku­let­nim synem, zła­ma­nym ser­cem i roz­pa­czą po utra­co­nej mi­ło­ści. Przez pierw­sze dni i ty­go­dnie mil­cze­nie NASA tor­tu­ro­wa­ło go na­dzie­ją. Póź­niej zaś, gdy oko­licz­no­ści znik­nię­cia Mo­ni­ki zo­sta­ły po­da­ne do pu­blicz­nej wia­do­mo­ści, tor­tu­ra prze­szła w po­czu­cie za­gu­bie­nia i pust­ki.

W wielu miej­scach Greg pró­bo­wał się od­na­leźć i na wiele spo­so­bów za­peł­niał tę pust­kę.

Od­szko­do­wa­nie od rządu po­zwo­li­ło mu przez jakiś czas nie trzeź­wieć i uci­szyć głos ro­dzi­ciel­skie­go su­mie­nia, ku­pu­jąc Da­vi­do­wi wszyst­ko to, czego chciał, a czego nie po­trze­bo­wał. Jed­nak pie­nią­dze skoń­czy­ły się szyb­ciej, niż Greg za­kła­dał, a wraz z pierw­szym de­be­tem na kon­cie w ab­sur­dal­nie dro­giej willi zja­wi­li się pra­cow­ni­cy opie­ki spo­łecz­nej z groź­bą ode­bra­nia syna.

Greg zre­zy­gno­wał wów­czas z al­ko­ho­lu na rzecz twar­dych nar­ko­ty­ków, by cał­kiem uciec od rze­czy­wi­sto­ści. Przy któ­rejś z ko­lej­nych wizyt zna­leź­li go w pół drogi na tam­ten świat, le­żą­ce­go bez przy­tom­no­ści w wy­mio­ci­nach na środ­ku sa­lo­nu, okry­te­go kocem przez dzie­się­cio­let­nie­go już Da­vi­da, który ze sto­ic­kim spo­ko­jem sie­dział na sofie opo­dal ojca i wpa­try­wał się w gi­gan­tycz­ny ekran te­le­wi­zo­ra usta­wio­ne­go na kanał dla dzie­ci.

Tym samym Greg Lu­go­si się­gnął dna.

Już za­czy­nał się tam urzą­dzać, kiedy po­znał Sally – ko­bie­tę o go­rą­cym sercu i pa­to­lo­gicz­nej chęci nie­sie­nia po­mo­cy tym, któ­rzy naj­bar­dziej jej po­trze­bu­ją.

Sally na­le­ża­ła do Ko­ścio­ła Du­cho­wej Od­no­wy, jed­ne­go z dzie­sią­tek re­li­gij­nych ugru­po­wań po­wsta­łych po przy­by­ciu Obiek­tu, które póź­niej miały zjed­no­czyć się w Unię Chrze­ści­jan. Wszyst­kie miały jed­no­znacz­ne zda­nie na temat ar­te­fak­tu obcej cy­wi­li­za­cji na Księ­ży­cu – mia­no­wi­cie był dla nich uoso­bie­niem wszel­kie­go zła i he­re­zji, a przy­le­cieć nim miał sam dia­beł z pie­kiel­nych cze­lu­ści. Nie trze­ba długo tłu­ma­czyć, czemu zna­la­zła z Gre­giem wspól­ny język.

Do­świad­czyw­szy na­wró­ce­nia, Greg Lu­go­si po­rzu­cił drogę ku za­tra­ce­niu, zna­lazł pracę, za­czął udzie­lać się spo­łecz­nie, od­zy­skał syna, a jakiś czas póź­niej sta­nął po­now­nie na ślub­nym ko­bier­cu i zda­wać by się mogło, że los znów od­wró­cił się ku niemu przy­ja­znym ob­li­czem.

Sie­dem dłu­gich lat szczę­ścia za­koń­czy­ło się rów­nie nie­spo­dzie­wa­nie, jak się roz­po­czę­ło. Oka­za­ło się, że współ­czu­ją­ca na­tu­ra Sally zmu­si­ła ją do po­szu­ki­wań ko­lej­ne­go nie­szczę­śni­ka po­trze­bu­ją­ce­go po­mo­cy, a jej uda pra­gnę­ły no­we­go uczu­cia rów­nie mocno, co serce.

Wszyst­ko, co udało mu się od­bu­do­wać, legło w gru­zach, kiedy nie­speł­na rok póź­niej David za­cho­ro­wał.

Po dwóch la­tach ko­lej­ny cios spadł na znę­ka­ną duszę Grega, wraz z wie­ścią, że Mo­ni­ka wró­ci­ła z Księ­ży­ca nie po­sta­rzaw­szy się nawet o dzień – i nie przy­szło jej na myśl, by od­na­leźć po­zo­sta­wio­ną na Ziemi ro­dzi­nę. Każdy dzień mil­czą­ce­go te­le­fo­nu, każdy ty­dzień mi­ja­ją­cy bez próby kon­tak­tu, każdy pro­gram wia­do­mo­ści w któ­rym wi­dział swą dawno po­grze­ba­ną mi­łość i to, jak zba­wia świat, czy­nił Grega coraz bar­dziej po­sęp­nym, wpy­chał w mrok i obłęd.

Bo jak wiele jesz­cze mógł tego znieść? Wzlo­tów, upad­ków, szczę­ścia i cier­pie­nia, mi­ło­ści, nie­na­wi­ści, na­dziei i bez­si­ły – nim wy­pa­lą go do cna? Jaki w tym sens, jaki cel, kto wy­sta­wił go na próby ni­czym Hioba? Myśli sta­wa­ły się tor­tu­rą, a dawne sła­bo­ści ku­si­ły ze zdwo­jo­ną mocą.

Tym razem jed­nak Greg po­znał wroga – a był nim dia­bel­ski po­miot, który przy­cup­nął na Księ­ży­cu, by zwieść ludz­kość i spro­wa­dzić nań plagi. Wi­dział to kla­row­nie. Nie miał wąt­pli­wo­ści, że po­cząt­kiem i źró­dłem jego wszel­kich pro­ble­mów był Obiekt oraz wszyst­ko, co z nim zwią­za­ne.

Mi­ja­ły lata. Le­cze­nie Da­vi­da przy­nio­sło efek­ty i Greg z na­dzie­ją pa­trzył na wcho­dzą­ce­go w do­ro­sły świat mło­de­go czło­wie­ka, sa­me­mu wio­dąc pro­ste wiej­skie życie, bez wszel­kich do­bro­dziejstw jakie wy­szły spod ręki jego daw­nej żony nie­boszcz­ki, czy też tego, co no­si­ło jej skórę. Chciał wy­rzu­cić ją z pa­mię­ci, ogro­dzić się murem od klą­twy rze­czy­wi­sto­ści.

Ta jed­nak w końcu się o niego upo­mnia­ła – zo­stał sam.

I nie miał już nic do stra­ce­nia.

 

*

 

– Do czego po­trze­bu­jesz ko­palń w dżun­gli? Po co ci ich tak wiele? Dla­cze­go tam? Nie zby­waj mnie. Za­słu­ży­łem na to, by wie­dzieć.

Nigdy wcze­śniej Frank Stan­ford nie po­sta­wił spra­wy tak jasno. Wspar­ty na dło­niach, na­chy­lał się ponad biur­kiem w ga­bi­ne­cie pre­zes Lu­go­si In­ve­st­ment, by spoj­rzeć jej w oczy z bli­ska i to by­naj­mniej nie z po­wo­du słab­ną­ce­go wzro­ku.

Jakaś dawno uśpio­na cząst­ka obu­dzi­ła się w nim i znów chciał być panem sy­tu­acji. Jak przed laty, gdy kie­ro­wał NASA.

Mo­ni­ka po­zo­sta­wa­ła nie­wzru­szo­na. Cze­ka­ła, aż on wyzna wszyst­ko, co nie da­wa­ło mu spo­ko­ju, po­wtó­rzy swoje py­ta­nia tak wiele razy, że sam już nie bę­dzie mógł ich słu­chać, aż prze­le­je się fala fru­stra­cji, któ­rej mu­siał dać upust. Cier­pli­wość była naj­mniej ludz­ką z jej cech. Mo­gła­by tak sie­dzieć ca­ły­mi la­ta­mi, nie wy­po­wia­da­jąc nawet słowa. Tym razem jed­nak po­sta­no­wi­ła się ode­zwać.

– Wczo­raj był u cie­bie An­drews. Stąd te wąt­pli­wo­ści – nie py­ta­ła, tylko oznaj­mia­ła. Rzecz jasna, bez cie­nia pre­ten­sji czy ja­kich­kol­wiek emo­cji. Po pro­stu stwier­dzi­ła fakt.

– Cho­le­ra, a żebyś wie­dzia­ła! Przy­szedł i po­wie­dział mi, że Wu­ja­szek Sam prze­sta­je się in­te­re­so­wać wszyst­kim, co zwią­za­ne z Obiek­tem. Jeśli roz­ma­wia­łaś już z pre­zy­den­tem… Nie­waż­ne. Cho­dzi o to, że od­da­ją kon­tro­lę nad bazą księ­ży­co­wą.

– To nie po­win­no cię mar­twić. Nie pra­cu­jesz dla NASA.

– CNSA bę­dzie chcia­ło we­drzeć się do środ­ka! – krzyk­nął, ude­rzył dło­nią o blat, a potem prze­gar­nął włosy i od­szedł od biur­ka, by się uspo­ko­ić.

Na Mo­ni­ce nie zro­bi­ło to naj­mniej­sze­go wra­że­nia.

– My­ślisz, że zdo­ła­ją? Nie po­sia­da­ją od­po­wied­niej tech­no­lo­gii.

– Nawet, jeśli udo­sko­na­lą nasze za­baw­ki? – za­py­tał, tar­ga­ny nie­po­ko­jem za­sia­nym przez An­drew­sa, który był lep­szym ma­ni­pu­la­to­rem, niż na to wy­glą­dał. Choć Frank wie­dział, że nie po­wi­nien wie­rzyć w ani jedno słowo z tam­tych ust, nie mógł zi­gno­ro­wać tego, co usły­szał. – Żaden z na­szych… żaden z two­ich wy­na­laz­ków nie może na­pro­wa­dzić ich na trop prze­ło­mu?

Mo­ni­ka mil­cza­ła, w bez­ru­chu, wpa­trzo­na w nie­okre­ślo­ny punkt po­wy­żej le­we­go ra­mie­nia Stan­for­da. Ale coś zmie­ni­ło się w tym jej mil­cze­niu.

– Uwie­rzy­łeś mu – po­wie­dzia­ła wresz­cie. – Opo­wie­dział ci hi­sto­rię, a ty w nią uwie­rzy­łeś, pra­gnąc pro­stych, szyb­kich, zro­zu­mia­łych od­po­wie­dzi. – W jej gło­sie pobrzmie­wa­ła tro­ska i roz­cza­ro­wa­nie, jak u ro­dzi­ca, gdy zdaje sobie spra­wę, że jego dziec­ko jest zdol­ne do pod­ło­ści. – Dla­cze­go lu­dzie muszą się tak spie­szyć? Chcą wie­dzieć, za­miast po­świę­cić czas na zro­zu­mie­nie. Do­brze, po­wiem ci…

Prze­rwał jej dźwięk in­ter­ko­mu.

– Pani pre­zes, jest z panią pan dy­rek­tor ge­ne­ral­ny? – to mówił szef ochro­ny bu­dyn­ku, któ­re­go ho­lo­gram po­ja­wił się pod pro­jek­to­rem w rogu po­miesz­cze­nia. Jako jeden z nie­wie­lu mógł tak po pro­stu po­łą­czyć się z ga­bi­ne­tem Mo­ni­ki Lu­go­si. – Pro­sił, by go na­tych­miast po­wia­do­mić, jeśli męż­czy­zna z wczo­raj znów się po­ja­wi. Nadał tej spra­wie naj­wyż­szy prio­ry­tet.

– Je­stem tu, dzię­ku­ję – od­po­wie­dział Stan­ford. – Wpuść­cie go i każ­cie wje­chać na górę.

– Panie dy­rek­to­rze, osoby spoza or­ga­ni­za­cji nie mają wstę­pu po­wy­żej dwu­na­ste­go pię­tra.

– Wiem, do cho­le­ry, sam wy­my­śli­łem tę za­sa­dę. Po pro­stu go tu wpuść­cie!

– Jak pan sobie życzy – od­po­wie­dział szef ochro­ny i za­koń­czył po­łą­cze­nie.

– Kto to? An­drews? – za­py­ta­ła Mo­ni­ka, wciąż sie­dząc wy­pro­sto­wa­na w tej samej nie­na­gan­nej po­zy­cji.

– Nie… – od­parł Frank, a potem za­czął szu­kać od­po­wied­nio dy­plo­ma­tycz­nych słów. Żad­nych nie zna­lazł. – To twój mąż.

– Ro­zu­miem.

– Tylko tyle?! Do wczo­raj nie wie­dzia­łem, że masz męża! Mam na­dzie­ję, że przy nim po­wiesz coś wię­cej, bo je­dzie tu z cho­ler­nie ważną spra­wą i mu­sisz go wy­słu­chać.

– Mia­łam w pla­nach go od­wie­dzić, gdy tylko za­ła­twię naj­pil­niej­sze spra­wy – do­da­ła Mo­ni­ka, jakby nie do­strze­ga­jąc wzbu­rze­nia Stan­for­da. – Ale to do­brze, że go za­pro­si­łeś. David jest z nim?

Fran­ka zmro­zi­ło. Tylko stał i pa­trzył na nią otę­pia­łym wzro­kiem, z pół­otwar­ty­mi usta­mi, kom­plet­nym bra­kiem słów na ję­zy­ku oraz ko­tło­wa­ni­ną myśli w gło­wie. Pa­mię­ta­ła o nich. Pa­mię­ta­ła, jed­nak nie tę­sk­ni­ła. Jakby wi­dzia­ła ich le­d­wie przed pa­ro­ma go­dzi­na­mi. Jak gdyby nie ucie­kło im ćwierć życia.

Bo jej w isto­cie nie ucie­kło. Ona za ni­czym nie go­ni­ła. Jakby już była mar­twa.

Po raz pierw­szy po­my­ślał o Mo­ni­ce w ten spo­sób.

– Nie po­wi­nie­nem być przy wa­szym spo­tka­niu – rzu­cił i już miał udać się do drzwi, kiedy te otwo­rzy­ły się wpusz­cza­jąc do środ­ka męż­czy­znę o po­skle­ja­nych wło­sach, drżą­cych dło­niach i nie­spo­koj­nym spoj­rze­niu.

– Greg. – Mo­ni­ka wsta­ła, uśmie­cha­jąc się na jego widok. – Tak się cie­szę! My­śla­łam tylko, że przyj­dzie­cie razem.

– Razem? – bąk­nął Greg, zmie­rza­jąc cięż­kim kro­kiem woj­sko­wych bu­cio­rów w stro­nę biur­ka.

Dość długo Stan­ford żył na tym świe­cie, by roz­po­znać, że tam­ten nie miał przy­ja­znych za­mia­rów.

– Razem?! – po­wtó­rzył Greg, się­ga­jąc do we­wnętrz­nej kie­sze­ni kurt­ki. – Nie po­wie­dzia­łeś jej. Może i do­brze.

Stan­ford nagle po­czuł się staro, jakby w jed­nej chwi­li do­pa­dły go te wszyst­kie lata, któ­rych upły­wu do tej pory nie od­czu­wał, zwa­li­ły się mu na kark, przy­gnia­ta­jąc krę­go­słup i ła­miąc w ko­ściach.

– Nasz syn nie żyje! – kon­ty­nu­ował Greg z obłę­dem w oczach. W dłoni trzy­mał coś wy­glą­da­ją­ce­go jak mała pla­sti­ko­wa kusza zło­żo­na z wielu nie­po­zor­nych ele­men­tów.

Ta­kiej broni nie znaj­du­je się na ulicy.

– An­drews – wy­ce­dził przez zęby Frank i z po­czu­ciem winy spoj­rzał na Mo­ni­kę.

Ta wy­da­wa­ła się być spo­koj­na. Nawet w ta­kiej chwi­li. Tylko uśmiech zszedł z jej mło­dej twa­rzy, nie pa­su­ją­cej do spra­co­wa­ne­go star­ca i do­świad­czo­ne­go ży­ciem męż­czy­zny po pięć­dzie­siąt­ce, z któ­ry­mi Mo­ni­ka dzie­li­ła teraz ga­bi­net.

Stan­ford pró­bo­wał do­ciec, jak wiele praw­dy za­wie­ra­ło się w kłam­stwach sta­re­go oszu­sta, jakim był Char­les An­drews, ani jaka kal­ku­la­cja do­pro­wa­dzi­ła go do wnio­sku, że naj­wła­ściw­szym bę­dzie po­zbyć się Mo­ni­ki. Nic nie przy­cho­dzi­ło mu do głowy.

– Nic nie po­wiesz?! – wrzesz­czał Greg, wy­ma­chu­jąc bro­nią. Do od­da­nia miał tylko jeden strzał, je­że­li Stan­ford sko­czył­by go po­wstrzy­mać…

– Są­dzi­łam, że mam… czas. – Usia­dła z po­wro­tem na krze­śle. – Ro­zu­miem, że cier­pisz. Smu­tek to część życia wszyst­kich ludzi. Kiedy staje się nie do znie­sie­nia, można go prze­rwać, albo ob­da­ro­wać nim in­nych. Mu­sisz mi uwie­rzyć, że twoje cier­pie­nie nie pój­dzie na marne.

– Mo­głaś go ura­to­wać! Wiem, że mo­głaś to zro­bić! – Greg zbli­żył się na od­le­głość trzech kro­ków. Z ta­kie­go bli­ska nawet drżą­ca dłoń nie mogła chy­bić. Nie, kiedy cel nie miał naj­mniej­sze­go za­mia­ru ucie­kać. – Mo­głaś go uzdro­wić, gdy­byś tylko o nim po­my­śla­ła!

– Świat jest nie­do­sko­na­ły, nie­spra­wie­dli­wy i pełen cier­pie­nia. Nawet je­śli­bym ura­to­wa­ła Da­vi­da, nie mo­gła­bym go uchro­nić przed wszyst­kim – prze­ma­wia­ła spo­koj­nym tonem, po­wo­li wy­po­wia­da­jąc słowa. Coś było w jej gło­sie, Frank Stan­ford znał to do­brze. Coś, co na­ka­zy­wa­ło jej wy­słu­chać. – Na pew­no­ zda­jesz sobie z tego spra­wę, wiele prze­sze­dłeś, wi­dzia­łeś gor­sze ob­li­cze świa­ta. Dla­te­go tu je­stem. Dla­te­go każdą chwi­lę po­świę­cam misji. Muszę go udo­sko­na­lić. Jeśli ro­zej­rzysz się wokół, zo­ba­czysz, że to się dzie­je. Ale po­trze­ba do tego cier­pli­wo­ści. Ogrom­nej cier­pli­wo­ści, któ­rej brak lu­dziom. In­stynkt każde ci wal­czyć lub ucie­kać, ale nie mu­sisz już wal­czyć, Greg. To ni­g­dzie cię nie za­pro­wa­dzi, przy­spo­rzy tylko cier­pień. Zo­staw to mnie. Zo­staw…

Mó­wi­ła, a dłoń jej męża drża­ła coraz bar­dziej i po­wo­li zmie­nia­ła kie­ru­nek po­ten­cjal­ne­go wy­strza­łu. Nie za­mil­kła, gdy ce­low­nik kuszy od­da­lił się na bez­piecz­ną od­le­głość. Kon­ty­nu­owa­ła, kiedy Greg zbli­żył broń do swo­jej twa­rzy i trzę­sąc się ni­czym w fe­brze, pró­bo­wał po­ło­żyć palec na spu­ście.

Czy to tylko przez słowa, czy ona mu coś ro­bi­ła? 

Ta kro­pla prze­la­ła czarę. Ste­ra­ne stawy Fran­ka Stan­for­da za­trzesz­cza­ły jak nie­na­oli­wio­ne za­wia­sy, kiedy ze­rwał się z miej­sca ni­czym za­wod­nik ame­ry­kań­skie­go fut­bo­lu szar­żu­ją­cy na na­past­ni­ka z dru­ży­ny prze­ciw­nej, jakby nie miał sie­dem­dzie­się­ciu lat, tylko le­d­wie wczo­raj ro­ze­grał swój ostat­ni mecz w bar­wach stu­denc­kiej dru­ży­ny Re­ki­nów.

Greg Lu­go­si runął na pod­ło­gę, a kusza za­to­czy­ła łuk w jego dłoni, gdy Stan­for­da pró­bował ją prze­jąć. Po­je­dy­nek nie trwał długo, Mo­ni­ka nie zdą­ży­ła do­koń­czyć ostat­nie­go zda­nia, kiedy od­la­ny z pla­sti­ku mi­nia­tu­ro­wy bełt opu­ścił łoże kuszy i wbił się w tęt­ni­cę szyj­ną ko­bie­ty.

Greg, spa­ra­li­żo­wa­ny z za­sko­cze­nia, pa­trzył na byłą żonę. Mo­ni­ka pa­trzy­ła na Stan­for­da. Stan­ford pa­trzył na broń w swo­jej dłoni, wy­ce­lo­wa­ną w tę, która ura­to­wa­ła mu życie i u któ­rej boku trwał przez ostat­nie pięć lat. Czas jakby sta­nął w miej­scu.

– Dla­cze­go? – wy­chry­pia­ła Mo­ni­ka Lu­go­si, dła­wiąc i za­le­wa­jąc się krwią.

Pod­pie­ra­jąc się rę­ko­ma o blat, ostat­kiem sił zbli­ża­ła się do Stan­for­da. Nawet śmierć w jej wy­da­niu zda­wa­ła się być nie­spiesz­na.

– Frank?

No wła­śnie, dla­cze­go? Też za­da­wał sobie to py­ta­nie, bo teraz, po wszyst­kim, sam nie wie­dział na pewno. Jakby ręce za­dzia­łały szyb­ciej niż głowa.

– Nigdy nie po­wie­dzia­łaś „my” – wy­rzu­cił z sie­bie co­kol­wiek sen­sow­ne­go przy­szło mu do głowy. – Za­wsze tylko „lu­dzie”. Tak, je­ste­śmy ludź­mi. Je­ste­śmy rap­tow­ni, emo­cjo­nal­ni, krót­ko­wzrocz­ni i nie­ra­cjo­nal­ni. Dbamy o bli­skich i opła­ku­je­my zmar­łych. Ale nie wiem kim… czym ty je­steś.

Greg otrzą­snął się z szoku, sta­nął na nogi i do­padł do in­ter­ko­mu wbu­do­wa­ne­go w blat biur­ka, by we­zwać pomoc. Bro­cząc krwią przy każ­dym kroku, Mo­ni­ka do­tar­ła do Stan­for­da, a ten wziął ją w ra­mio­na.

Kar­mi­no­wą od krwi dłoń zło­ży­ła na jego czole.

– Teraz zo­ba­czysz – wy­szep­ta­ła.

Były to jej ostat­nie słowa.

W tym samym cza­sie ci, któ­rzy wła­śnie wy­lą­do­wa­li na Księ­ży­cu, z trwo­gą za­uwa­ży­li, że Obiekt się po­ru­szył, a chwi­lę póź­niej ża­łob­ny jęk do­bie­ga­ją­cy z nie­okre­ślo­ne­go źró­dła roz­darł ziem­skie niebo, ptac­two za­czę­ło spa­dać, szyby w oknach domów i wie­żow­ców pękły pod siłą wi­bra­cji, lu­dziom roz­sia­nym po wszyst­kich stro­nach świa­ta ro­ze­rwa­ło bę­ben­ki w uszach.

I tylko Frank Stan­ford tego nie usły­szał, bo choć obec­ny cia­łem – du­chem był już gdzie oraz kiedy in­dziej.

 

*

 

W trój­ką­cie świa­tła sta­nę­ła ko­bie­ta ubra­na w ko­smicz­ny ska­fan­der. Opo­dal stał jej po­jazd, po­rzu­co­ny na nie­koń­czą­cym się księ­ży­co­wym bez­dro­żu. Frank Stan­ford miał szan­sę to spo­strzec jej ocza­mi, gdy ob­rzu­ci­ła nie­pew­nym spoj­rze­niem oko­li­cę, zanim zbli­ży­ła się do świe­tli­stej ścia­ny na wy­cią­gnię­cie ręki.

– Nie rób tego – wy­szep­ta­ła, a potem do­tknę­ła świa­tła, które ją przy­cią­ga­ło, a to ob­ję­ło ją i za­mknę­ło w sobie, tak ja­skra­we, że nie było róż­ni­cy, czy pa­trzy­ła na nie otwar­ty­mi ocza­mi, czy przez za­ci­śnię­te po­wie­ki.

Po­win­na na­tych­miast oślep­nąć, a mimo to wciąż wi­dzia­ła, a Frank razem z nią. Po­wo­li za­czy­na­ła do­strze­gać kształ­ty ską­pa­ne w bla­sku. Isto­ty o wielu ob­li­czach i prze­róż­nych koń­czy­nach. Dwu-, czte­ro– i sze­ścio­rę­kie, lub po­zba­wio­ne rąk. O cia­łach ogrom­nych, zwa­li­stych lub wy­glą­da­ją­cych jak plą­ta­ni­na skrzy­deł. Z ocza­mi na wierz­chu dłoni lub bez­okie. Su­ną­ce po pa­smach świa­tła, uno­szą­ce się ni­czym dym lub tań­czą­ce jak ogień.

– Kim je­ste­ście? – py­ta­ła. – Czym je­ste­ście? Skąd przy­by­wa­cie? Czego chce­cie?

Mia­ro­wy szum do­biegł jej uszu i w rów­nym ryt­mie przy­bie­rał na sile, aż prze­szedł w hałas zdol­ny po­zba­wić słu­chu. Ko­bie­ta jed­nak nadal sły­sza­ła, a Frank wraz z nią.

Nie spo­sób po­wie­dzieć, ile mi­nę­ło czasu, aż doj­rza­ła źró­dło tych dźwię­ków. W jej stro­nę zmie­rza­ły dwie sfery po­zo­sta­ją­ce w cią­głym ruchu. Gdy były bli­żej, do­strze­gła, że zło­żo­ne są z wielu ście­ra­ją­cych się pier­ście­ni, a każdy ob­ra­cał się po­dług wła­sne­go uzna­nia, po­dą­żał wła­sną ścież­ką zda­rzeń jak byt nie­za­leż­ny od ca­ło­ści. Ni­czym dia­men­ta­mi, pier­ście­nie wy­sa­dza­ne były ty­sią­ca­mi oczu, pa­trzą­cych do we­wnątrz i na ze­wnątrz. 

W końcu ich uwaga sku­pi­ła się na ko­bie­cie.

– JEST CZAS ZA­SIE­WU I CZAS PLONU – prze­mó­wi­ły syn­chro­nicz­nie, choć nie po­sia­da­ły ust. – JEST TEŻ CZAS WY­CZE­KI­WA­NIA, BY DO­GLĄ­DAĆ UPRAW. NIE PYTAJ, CZYM JE­STE­ŚMY, PYTAJ, CZYM WY JE­STE­ŚCIE – za­grzmia­ły, a ko­bie­ta czuła, jak ich głos wstrzą­snął nią co do atomu.

Gdy tak się im przyj­rzeć, same przy­po­mi­na­ły atomy po­więk­szo­ne do nie­skoń­czo­no­ści, za­uwa­żył Frank. 

– Czym je­ste­śmy? – po­wtó­rzy­ła ko­bie­ta, nie ro­zu­mie­jąc zna­cze­nia ich słów, ale isto­ty wzię­ły to za py­ta­nie.

– JEST CZAS ZA­SIE­WU I CZAS PLONU. JEST TEŻ CZAS WY­CZE­KI­WA­NIA, BY DO­GLĄ­DAĆ UPRAW – roz­brzmiał głos po­dob­ny or­kie­strze bud­dyj­skich gon­gów i ko­ściel­nych dzwo­nów. – A WY, WY JE­STE­ŚCIE LU­SZEM.

 

Koniec

Komentarze

Obiekt, jak szybko zaczęto nazywać statek kosmiczny, który siedemdziesiąt lat temu z gwiazdozbioru Centaura, nie przejawiał żadnych oznak aktywności.

Czegoś tu brak.

 

nie trudno w kontakcie z istotami, które mogą być zupełnie od czegokolwiek, co można spotkać na Ziemi.

Też coś się zgubiło.

 

– zawahał się, wszak Stanford było tylko człowiekiem.

Artykuły napisane na podstawie relacji anonimowego źródła opisywały dość oględnie całą operację polegającą ma ściągnięciu kobiety z Księżyca, wyjaśniały tajemniczy start rakiety i ładowanie wahadłowca, będący oficjalnie testem nowego systemu, pokrywała się z obserwacjami amatorów i teoriami łowców sensacji,

kiedy Monika miała już układu

Cienki niczym papier kawałek przezroczystego tworzywa od razu pojawiła się w ręku Franka.

mezczyzna4z

????

Te drobiazgi są do naprawienia i nie wpłynęły na odbiór całości przez misia. Daje gwiazdki, bo nie umie uzasadnić ‘merytorycznie ‘ nominacji do biblioteki. Jest pewny, że nazbierasz dość klików. 

 

 

To pewne jak w banku – w tekstach grzebią jakieś nowofantastyczne chochliki. 

Niemożliwe, bym takich baboli nie zauważył przy dwóch czytaniach przez publikacją… 

A jednak. 

 

Dzięki, Koalo, za łapankę, aczkolwiek jeszcze bardziej wdzięczny byłbym za komentarz do treści, w którym mógłbyś zawrzeć to, co ci się podobało, co cię interesowało, a co wg ciebie nie wyszło. Te cyferki przy opowiadaniach to… tak szczerze, to one już się dawno zdewaluowały i nikt nie zwraca na nie uwagi. :) 

"Odpowiedz najpierw na jedno ważne pytanie: czy umysł istnieje?" - Golodh, "Najlepsze teksty na podryw, edycja 2023"

Cześć Gekikara !!!

 

Bardzo dobre opowiadanie. Świetnie się czytało. Widać, że masz talent. Jak ty to zrobiłeś, że mimo braku jakiejś wartkiej akcji przykuło mnie i wciągnęło? Tekst raczej należący do dłuższych ale nie żałuję, że przeczytałem. Bardzo klimatyczne opowiadanie. I jeszcze jedno; wszystko jest jasne, nie trzeba się nic domyślać.

 

Pozdrawiam!!!

Jestem niepełnosprawny...

Autorze, zacznie miś od tego, że zgadza się z Tobą co do działań chochlika. Wkrótce przedstawi gotowy “Sposób na chochlika”. Trochę później, żeby nie było gęsto od misia.

Teraz ‘merytorycznie’. Nie spodobał się misiowi w samym zakończeniu “– A WY, WY JESTEŚCIE LUSZEM.” ten “LUSZ”, bo to nic dla misia nie znaczy. Wolałby jednak coś wywołującego jakieś skojarzenia. Spodobało się pokazanie, że różne mogą być kryteria oceny działań. Koncepcja kontaktu nie będącego ani wprost inwazją, ani przyjacielskiego, obojętnie prowadzącego do odczłowieczenia daje do myślenia. Napisane tak, że czyta się świetnie, chociaż nie należy do krótkich. Warto czas poświęcić. Może to wystarczy razem z poprzednim komentarzem misia dla uzasadnienia klika.

Niezłe opowiadanie. Podobały mi się postaci i koncepcja obcych. Lubię jak jest fabuła, najlepiej prawdopodobna, a tu taka jest. Środek trochę ciężko się czytało, ale końcówka mnie autentycznie wciągnęła. O ile dobrze kojarzę, rysunek zamieszczony na końcu opowiadania i opis obcych jest podobny do opisu któregoś z chórów aniołów (ophanim, po polsku chyba zwierzchności). Pojęcia “lusz” nie znałem.

 

15 Przypatrzyłem się tym istotom żyjącym, a oto przy każdej z tych czterech istot żyjących znajdowało się na ziemi jedno koło. 16 Wygląd tych kół <i ich wykonanie> odznaczały się połyskiem tarsziszu, a wszystkie cztery miały ten sam wygląd i wydawało się, jakby były wykonane tak, że jedno koło było w drugim. 17 Mogły chodzić w czterech kierunkach; gdy zaś szły, nie odwracały się idąc. 18 Obręcz ich była ogromna; przypatrywałem się im i oto: obręcz u tych wszystkich czterech była pełna oczu4 wokoło. 19 A gdy te istoty żyjące się posuwały, także koła posuwały się razem z nimi, gdy zaś istoty podnosiły się z ziemi, podnosiły się również koła. 20 Dokądkolwiek poruszał je duch, tam szły także koła; równocześnie podnosiły się z nimi, ponieważ duch życia5 znajdował się w kołach. 21 Gdy się poruszały [te istoty], ruszały się i koła, a gdy przestawały, również i koła się zatrzymywały: gdy one podnosiły się z ziemi, koła podnosiły się również, ponieważ duch życia znajdował się w kołach. 22 Nad głowami tych istot żyjących6 było coś jakby sklepienie niebieskie, jakby kryształ lśniący, rozpostarty ponad ich głowami, ku górze. 23 Pod sklepieniem skrzydła ich były wzniesione, jedno obok drugiego; każde miało ich po dwa, którymi pokrywały swoje tułowie. 24 Gdy szły, słyszałem poszum ich skrzydeł jak szum wielu wód, jak głos Wszechmogącego7, odgłos ogłuszający jak zgiełk obozu żołnierskiego; natomiast gdy stały, skrzydła miały opuszczone.

 

 

Cześć, Dawid!

Jak ty to zrobiłeś, że mimo braku jakiejś wartkiej akcji przykuło mnie i wciągnęło?

W wielu moich opowiadaniach mało się dzieje, więc to chyba kwestia praktyki. :)

 

I jeszcze jedno; wszystko jest jasne, nie trzeba się nic domyślać.

Mam nadzieję, że jednak – nawet jeśli nie trzeba – to niektórych rzeczy można się podomyślać. :)

 

Koalo, wielcem rad, że umieściłeś swoja opinię. :)

 

Nie spodobał się misiowi w samym zakończeniu “– A WY, WY JESTEŚCIE LUSZEM.” ten “LUSZ”, bo to nic dla misia nie znaczy. Wolałby jednak coś wywołującego jakieś skojarzenia.

Cóż mogę tu powiedzieć – muszę odesłać do przedmowy i napisze tylko: ostrzegałem.

Swoją drogą to niezrozumienie (jeżeli ktoś nie ma chęci drążyć) też koresponduję z obcością obcych. :P

Koncepcja kontaktu nie będącego ani wprost inwazją, ani przyjacielskiego, obojętnie prowadzącego do odczłowieczenia daje do myślenia.

Na tej płaszczyźnie tekst bardzo trafnie odczytujesz i starałem się do końca nie pokazać, czego właściwie chcą ci obcy, by można było wybrać swoja opinię.

 

Kronosie, dzięki za przeczytanie. :)

Podobały mi się postaci i koncepcja obcych.

Bardzo mnie to cieszy, zwłaszcza ta koncepcja obcych.

Środek trochę ciężko się czytało,

Ciekawość nakazuje zapytać: jak obszernie definiujesz ten środek?

O ile dobrze kojarzę, rysunek zamieszczony na końcu opowiadania i opis obcych jest podobny do opisu któregoś z chórów aniołów (ophanim, po polsku chyba zwierzchności).

Dobrze kojarzysz. :)

Pojęcia “lusz” nie znałem.

Jak najbardziej istniejące – z angielskiego loosh. ;)

 

Dzięki za komentarze!

"Odpowiedz najpierw na jedno ważne pytanie: czy umysł istnieje?" - Golodh, "Najlepsze teksty na podryw, edycja 2023"

Ciekawość nakazuje zapytać: jak obszernie definiujesz ten środek?

 

Zerknąłem jeszcze raz. Może zbyt ogólnikowo się wyraziłem. Całość dobrze się czyta, chodzi mi o jakieś jednostkowe fragmenty, które według mnie są nadmiernie złożone, przez co trudno mi było przez nie przebrnąć, np.:

 

To były jego słowa, dlatego siedemdziesiąt sześć godzin później, po trzech nieprzespanych nosach, dziesiątkach rozmów, tonie przerzuconych papierzysk, wydanych milionach dolarów oraz setkach zdementowanych plotek o tajnej misji kosmicznej na Księżyc i z powrotem – niektórych zaskakująco trafnych – administrator NASA Frank Stanford stał po lewicy prezydenta Stanów Zjednoczonych (miejsce po prawej zajął sekretarz Departamentu Obrony), szykując się do powitania ambasadorki Obiektu.

 

Artykuły napisane na podstawie relacji anonimowego źródła opisywały dość oględnie całą operację polegającą ma ściągnięciu kobiety z Księżyca, wyjaśniały tajemniczy start rakiety i ładowanie wahadłowca, będący oficjalnie testem nowego systemu, pokrywały się z obserwacjami amatorów i teoriami łowców sensacji, którzy odnotowali najpierw lot odrzutowca do Waszyngtonu, a potem nagłe pojawienie się prezydenta na Florydzie.

 

Gekikaro, to nad wyraz zajmująca historia, opowiedziana niespiesznie, ale cały czas utrzymująca uwagę i wzmagająca ciekawość. Mimo że nie do końca wiem, co przydarzyło się Monice na Księżycu, nie przeszkodziło mi to śledzić jej późniejszych poczynań i jakże owocnej współpracy z Frankiem.

Wątek Grega został zgrabnie wpleciony i choć trochę jakby spowolnił wypadki, to dzięki temu finał okazał się dość zaskakujący i pozostawił mnie snującą przypuszczenia nad dalszymi losami obojga bohaterów.

Mam nadzieję, Gekikaro, że poprawisz usterki, bo chciałabym udać się do klikarni. :)

 

rzut okiem na dwu­dzie­sto­krot­nie… → …rzut oka na dwu­dzie­sto­krot­nie

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Rzut-oka-czy-rzut-okiem;20009.html

 

Obiekt wy­ła­do­wał na Księ­ży­cu nie­mal pół wieku temu… → Czy tu aby nie miało być: Obiekt wylądował na Księ­ży­cu nie­mal pół wieku temu

 

kru­sza­ła licz­ba za­in­te­re­so­wa­nych Obiek­tem. → Chyba miało być: …wykru­sza­ła się licz­ba za­in­te­re­so­wa­nych Obiek­tem.

Sprawdź znaczenie słów kruszećwykruszać się.

 

przy­padł mu – Fran­ko­wi Stan­for­do­wi. → …przy­padł jemu – Fran­ko­wi Stan­for­do­wi.

 

o które – jak za­kła­dał – nie trud­no w kon­tak­cie z isto­ta­mi… → …o które – jak za­kła­dał – nietrud­no w kon­tak­cie z isto­ta­mi

 

– Am­ba­sa­do­ra – Pre­zy­dent pod­niósł lewą brew. → Am­ba­sa­do­ra? – Pre­zy­dent pod­niósł lewą brew.

Mam wrażenie, że prezydent uniósł brew w wyrazie zdziwienia.

 

po trzech nie­prze­spa­nych no­sach… → iterówka. Zabawna. ;)

 

Od­wró­ci­ła się nagle i zła­pa­ła go w ra­mie­niu.Od­wró­ci­ła się nagle i zła­pa­ła go za ramię.

 

Po­ki­wa­ła głową a na kilku chwi­lach sie­dzie­li razem z pre­zy­den­tem→ Po­ki­wa­ła głową,po kilku chwi­lach sie­dzie­li razem z pre­zy­den­tem

 

– Naj­pierw ma świe­cie musi na­stać pokój… → Literówka.

 

zdej­mu­jąc oku­la­ry w ge­ście wska­zu­ją­cym na to… → …zdej­mu­jąc oku­la­ry gestem wska­zu­ją­cym na to… Lub: …zdej­mu­jąc oku­la­ry ruchem wska­zu­ją­cym na to

 

sta­ro­mod­ną ka­me­rę ma ka­se­ty. → Literówka.

 

Ar­ty­ku­ły na­pi­sa­ne na pod­sta­wie re­la­cji ano­ni­mo­we­go źró­dła opi­sy­wa­ły dość oględ­nie… → Nie brzmi to najlepiej.

 

ope­ra­cję po­le­ga­ją­cą ma ścią­gnię­ciu ko­bie­ty z Księ­ży­ca… → Literówka.

 

O czter­na­stej Frank odbył spo­tka­nie oko w oko z pre­zy­den­tem, w trak­cie któ­rej zre­zy­gno­wa­li… → Piszesz o spotkaniu, więc: O czter­na­stej Frank odbył spo­tka­nie oko w oko z pre­zy­den­tem, w trak­cie któ­rego zre­zy­gno­wa­li

 

jal top­nie­ją sze­re­gi ich prze­ciw­ni­ków… → Literówka.

 

Mi­nę­ło szmat czasu→ Mi­nął szmat czasu

 

– Jak tu wsze­dłeś? Czego chcesz? – po pierw­szym szoku→ – Jak tu wsze­dłeś? Czego chcesz? – Po pierw­szym szoku

 

– Prze­cież ma pewno go spraw­dzi­łeś. → Literówka.

 

I nie pod sta­wi­li­śmy go→ nie podsta­wi­li­śmy go

 

ale w dobry spo­sób.. a teraz… → Wielokropkowi brakuje jednej kropki.

 

żeby tak po pro­stu zdech­nąć o krok do mety. → A może: …żeby tak po pro­stu zdech­nąć krok przed metą.

 

które póź­niej miały zjed­no­czyć się w Unię Chrze­ści­jan, które miało jed­no­znacz­ne zda­nie na temat ar­te­fak­tu obcej cy­wi­li­za­cji, który za­legł na Księ­ży­cu… → Czy to celowa któroza?

 

Greg z na­dzie­ją pa­trzył na roz­po­czy­na­ją­ce­go do­ro­sły świat mło­de­go czło­wie­ka… → Co to znaczy rozpocząć dorosły świat?

A może miało być: Greg z na­dzie­ją pa­trzył na roz­po­czy­na­ją­ce­go dorosłe życie mło­de­go czło­wie­ka… Lub: Greg z na­dzie­ją pa­trzył na wchodzącego w do­ro­sły świat mło­de­go czło­wie­ka

 

– Wiem, do cho­le­ry, sam wy­my­śli­łem te za­sa­dę. → Literówka.

 

od­po­wie­dział szef ochro­ny o za­koń­czył po­łą­cze­nie. → Literówka.

 

Dość długo Stan­ford żył ma tym świe­cie… → Literówka.

 

Usia­dła z po­two­rem na krze­śle. → Pewnie miało być: Usia­dła z po­wrotem na krze­śle.

Prześliczna literówka. ;D

 

prze­ma­wia­ła spo­koj­nym tonem, po­wol­nie wy­po­wia­da­jąc słowa. → …prze­ma­wia­ła spo­koj­nym tonem, powoli wy­po­wia­da­jąc słowa.

 

po­wo­li zmie­nia­ła kie­ru­nek po­ten­cjal­ne go wy­strza­łu. → …po­wo­li zmie­nia­ła kie­ru­nek po­ten­cjal­nego wy­strza­łu.

 

bełt opu­ścił łoże kuszy i wbił się tęt­ni­cę szyj­ną… → …bełt opu­ścił łoże kuszy i wbił się w tęt­ni­cę szyj­ną

 

Stan­ford pa­trzył ma broń w swo­jej dłoni… → Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Gekikaro!

 

Przebrnąłem przez całe opowiadanie czując ciągły napływ adrenaliny, nawet w momentach, kiedy nie było aż tak szybkiej akcji.

Zrozumiałem tekst jako aluzja do Drugiego Przyjścia Mesjasza, gdzie obcy są astralnymi istotami, odpowiadającymi wytworom Niebios. Z racji, że uwielbiam takie tematy – masz ode mnie dodatkowego plusa. ;)

 

I tak – sprawdziłem, co to Lusz, hehe.

 

Jedyne co mnie momentami drażniło to ilość usterek w tekście. ://

Pojawiło się całkiem sporo literówek, jakichś pierdółek, powtórzeń, które ostatecznie odebrały nieco magii opowiadaniu. Jak już je poprawisz, to będzie znacznie lepiej. ^^

 

Pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Reg. :)

 

Gekikaro, to nad wyraz zajmująca historia, opowiedziana niespiesznie, ale cały czas utrzymująca uwagę i wzmagająca ciekawość.

Bardzo mnie to cieszy, bo postawiłem na sposób opowiadania historii, który nie jest mi bliski (opowiadanie o wielu wydarzeniach rozciągniętych na osi czasu) i byłem dość niepewny, czy wypali. :)

 

Wątek Grega został zgrabnie wpleciony i choć trochę jakby spowolnił wypadki, to dzięki temu finał okazał się dość zaskakujący i pozostawił mnie snującą przypuszczenia nad dalszymi losami obojga bohaterów.

Między innymi po to był, by trochę spowolnić wypadki.

To akurat zabieg, który lubię i co jakiś czas stosuję.

 

Mam nadzieję, Gekikaro, że poprawisz usterki, bo chciałabym udać się do klikarni. :)

Możesz już się udać bez oporów, bo błędy poprawione. Te i nawet kilka innych. :)

 

BarbarzyńskiDywanie, dzieki za odwiedziny.

 

Przebrnąłem przez całe opowiadanie czując ciągły napływ adrenaliny, nawet w momentach, kiedy nie było aż tak szybkiej akcji.

Ciesze się, że mogłem dostarczyć ci wrażeń. :)

 

Zrozumiałem tekst jako aluzja do Drugiego Przyjścia Mesjasza, gdzie obcy są astralnymi istotami, odpowiadającymi wytworom Niebios. Z racji, że uwielbiam takie tematy – masz ode mnie dodatkowego plusa. ;)

I tak – sprawdziłem, co to Lusz, hehe.

Można i tak rozumieć, a nawet ma to swoje podstawy. ;)

 

Jedyne co mnie momentami drażniło to ilość usterek w tekście. ://

Mam nadzieję, że dzięki interwencji Reg, ta sprawa jest już przeszłością.

Ale pewnie jeszcze coś się by znalazło. :P

"Odpowiedz najpierw na jedno ważne pytanie: czy umysł istnieje?" - Golodh, "Najlepsze teksty na podryw, edycja 2023"

BolońskiDywanie*, ale tak. :D

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Gekikaro, w takim razie drepczę do klikarni. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć!

 

No i mam mieszane uczucia. Styl narracji, który wybrałeś, sprawia, że bohaterowie stali się odlegli, a ja jako czytelnik zupełnie nie potrafiłam się zainteresować ich losem, dla mnie jest to minus, ale to tylko moje odczucie i wiem, że Ty podchodzisz do takich kwestii inaczej i nie stawiasz na kreację bohaterów. 

Najlepsza była pierwsza scena, zdecydowanie zaciekawiła, bo pokazałeś trochę inną wersję kontaktu z obcymi, ot coś przyleciało na Księżyc i sobie tam leży, bardzo mi się ta wizja podoba. Potem dostałam kawał historii podany wprost i też nie jestem fanką takich rozwiązań, ale przeczytałam z zainteresowaniem, choć zdecydowanie bardziej by mnie to wciągnęło w formie retrospekcji, a przy tak długim tekście można sobie na to pozwolić.

Niestety dalej już było trochę gorzej, bo scena spotkania z Gregiem zupełnie mnie nie przekonuje. W momencie, w którym Monika się pojawiła wszystkie dane na jej temat powinny zostać sprawdzone. Teoria, że administrator NASA nie wie, że miała męża i syna, jest zbyt naciągana. Potem wspominasz o tym, że Frank niewiele rozmawia z Moniką, ale to wygląda, jak sztuczne łatanie nielogiczności w fabule.

Opis historii Grega dla mnie był tu zbędny, wyłożenie wprost psychiki bohatera do mnie nie przemawia. Przez to też scena morderstwa nie była żadnym zaskoczeniem, a do tego nie jestem w stanie pojąć czemu strzelał do niej z kuszy o plastikowych bełtach. Do tego trafił idealnie w szyję podczas szamotaniny, więc zawieszenie niewiary aż trzeszczy.

No i końcówka i tutaj niestety jest malutki problem, nie z Twoje winy oczywiście, ale dlatego, że czytałam opowiadanie None “Architekci kosmosu”, więc moja reakcja prawdopodobnie rozmija się z Twoimi oczekiwaniami, bo widząc słowo “lusz”, parsknęłam śmiechem i zobaczyłam tylko: “jesteś drożdżem” xD. Nie traktuj tego oczywiście jak zarzutu, a raczej anegdotę i dowód na to jak duży wpływ na odbiór tekstu ma to, co się wcześnie czytało. W sumie to bardzo fajnie też pokazuje, na jak różne sposoby można ograć ten sam temat.

Sporo jest w tekście usterek technicznych, ale nie robiłam łapanki, bo Reg. już Ci dużo wypisała. Zwrócę uwagę tylko na jeden fragment.

Maria westchnęła, wstała z biurka i podeszła do przeszklonych ścian, skąd spoglądał na nią Księżyc.

Chyba się imię pomyliło.

Hej Geki

Dzięki za fajne opko.

Przyznam szczerze, że „Cud…” podobał mi się bardziej, ale to też jest niezłe. Widać konsekwencję stylistyczną i podobny sposób budowania fabuły – to super.

Pomysł ciekawy, choć nie bardzo rewolucyjny. Kontakt z obcą cywilizacją niejednego giganta powalił, a Ty dałeś sobie z tym radę wcale nieźle.

Fabularnie odrobinę nierówno, końcówka przyspiesza tak, że po kropce prawie wypadłem z fotela. smiley

Fajnie, że zaczynasz od akcji. Dalej jest raz szybciej, raz wolniej, ale się nie rozpada. Wątki połapane i powiązane bez potknięć. Bohaterowie wyraźni, troszkę przewidywalni, bez odchyłów i zaskoczeń. Całość napisana zgrabnie.

Bardzo podobały mi się „państwa tymczasowo zaprzyjaźnione” – super, bardzo prawdziwe.

Moment, w którym wahadłowiec ląduje, kobieta nie wychodzi na zewnątrz, a sekretarz mówi: „próbuje nas znieważyć” fajnie pokazuje porywczość ludzi preferujących rozwiązania siłowe. Aż się prosiło o: „czy mam wydać rozkaz ostrzelania wahadłowca?”

Cieszę się, że poruszyłeś temat zimnej fuzji, bardzo jej kibicuję i fajnie, że pokazałeś ją jako postęp cywilizacyjny.

– To cud, pro­szę pana – oświad­czył le­karz, zdej­mu­jąc oku­la­ry w ge­ście wska­zu­ją­cym na to, że do­tarł do gra­ni­cy, za którą nauka nie ma już nic do po­wie­dze­nia.

Doskonałe. smiley

No i przemyciłeś motywik fantasy, wiemy gdzie, ale zostawię to poławiaczom smaczków. smiley

Zakończenie to już ostra jazda, fajne pomysły, zawsze uważałem, że obcy są zupełnie inni niż ich sobie wyobrażamy.

 

Teraz się trochę się poprzyczepiam.

 

W wielu miejscach wpada „ma” zamiast „na” – chyba trzeba wyszukać i podmienić (i może wyłączyć autokorektę).

Bardzo często używasz konstrukcji „<podmiot>, który (którego, której)” nie jest to błąd, ale jest tego bardzo dużo i trochę kłuje w oczy, a skrajny przypadek podaję poniżej.

 

Ale po kolei:

 

Mo­ni­ka Lu­go­si za­koń­czy­ła (+,) z góry ska­za­ną na po­raż­kę (+,) walkę z brzę­czą­cym bu­dzi­kiem

Zdanie wtrącone.

Po­zo­sta­łe dzie­więć miejsc było puste

Pustych, ew. pozostałe miejsca były puste.

Obiekt wy­ła­do­wał na Księ­ży­cu

Wylądował.

Była tu, bo ktoś mu­siał.

Urwało się, może „ bo ktoś musiał być”?

wga­pia­ła tylko wy­trzesz­czo­ne oczy

Wg PWN – „wgapiać” tylko „się”, nie „coś”.

Potem miała wra­że­nie, że serce wy­pad­nie jej z pier­si.

Tu niby jasne, że z wrażenia, ale bez podania powodu brzmi trochę dziwnie.

prze­ję­ła kon­tro­lę nad je­dy­nym spraw­nym ła­zi­kiem.

Jeżeli łazik był sterowany przez coś lub kogoś to ok, ale jeżeli stal w bezruchu, to kontroli nie było od kogo przejąć.

wy­mie­ni­ła naj­bar­dziej zu­ży­te ele­men­ty ma czę­ści z po­zo­sta­łych ła­zi­ków

Był jesz­cze czołg, jak Mo­ni­ka na­zy­wa­ła po­jazd

Tu troszkę niezgrabnie, czołg na pewno dałbym w cudzysłów, bo rozumiem, że pojazd czołgiem nie był. To mówi narrator, który nie nazywał pojazdu czołgiem. Więc przebudowałbym: był jeszcze pojazd, nazywany przez Monikę „czołgiem”…

Zwy­kle ty­go­dnie, mie­sią­ce (+,) a nawet lata

Wyliczanka.

stale wy­ko­ny­wa­nych (+,) tych sa­mych czyn­no­ści.

Może oddech przed niezamierzonym rymem?

Cza­sa­mi jed­nak życie wy­pa­da z ko­le­in […] i zaczyna pędzić […] tak, że ledwie kilka sekund, godzin czy dni zmienia je w coś, czego nigdy byśmy nie oczekiwali.

Przyznaję, że musiałem przeczytać dwa razy, żeby się odnaleźć, może już bez tych „godzin czy dni”?

za­py­tał bez­na­mięt­nie, nie w po­dzie­wa­jąc się ni­cze­go,

Coś tu się wpodziało J

Żoł­nie­rze już tam pra­wie nie sta­cjo­no­wa­li.

Można stacjonować, albo nie stacjonować, prawie stacjonować się nie da, a już na pewno nie da się prawie nie stacjonować.

teraz – teraz wszyst­ko to, co zbu­do­wał, mogło roz­paść się jak domek z kart.

Pauza tu jest za słaba i wygląda na złożenie, może wielokropek?

Od­ru­cho­wo się­gnął do kie­sze­ni, po pacz­kę pall-ma­li, ale uprzy­tom­nił sobie, że rzu­cił pa­le­nie ja­kieś czte­ry lata temu.

Hehe, długo mu się odruch utrzymał. smiley

Sy­gnał dzwon­ka w te­le­fo­nie za­sko­czył go. Przede wszyst­kim tym, że miał tu za­sięg.

Jeżeli mówimy o zasięgu dzwonka to ok, ale chyba mówimy o zasięgu sieci, można podmienić „miał” na „był”.

Chce wy­stą­pić przed, jak się wy­ra­zi­ła, oby­wa­te­la­mi świa­ta.

Obywatele świata w cudzysłowie.

jak uczą eks­per­ci od pi­ja­ru.

Oj nie, pijar to zakonnik i tylko zakonnik. J można: PR`u, public relations, wizerunku itp.

Tu chyba nie jest dla cie­bie wy­zwa­nie?

Tu nie miało być: „To”?

Nie, panie pre­zy­den­cie – od­po­wie­dział, prze­cie­ra­jąc wargi chu­s­tecz­ką. – Żaden pro­blem.

Można bez kropki i dużej, będzie szybciej.

po trzech nie­prze­spa­nych no­sach,

Ups.

o taj­nej misji ko­smicz­nej na Księ­życ i z po­wro­tem

Tu nie jestem pewien, nie wiem czy może być misja na Księżyc, może być lot na księżyc. Lot na księżyc może być celem misji, ale chyba misja na Księżyc raczej nie.

teraz miał spo­tkać ją twa­rzą w twarz.

Spotkać się z nią twarzą w twarz. Twarzą raczej nikogo nie spotykamy.

Bar­dzo chciał zrzu­cić na stres nagłe ukłu­cie bólu w klat­ce pier­sio­wej, tym­cza­sem był spo­koj­ny.

Tu nie do końca rozumiem czy był zestresowany czy nie, i czy go rzeczywiście zakłuło?

Czy mogli się wtedy spo­tkać? Na pewno. Czy do tego do­szło? Moż­li­we.

Jest poprawnie, ale wyszło trochę dwuznacznie. J można powtórzyć: „Czy się spotkali?”

zła­pa­ła go w ra­mie­niu

Może: „za ramię”?

wy­ja­śni­ła, za­gad­nię­ta o swój wiek.

Może: „zapytana”? Narrator używa języka naturalnego, nie mowy potocznej.

Naj­pierw ma świe­cie musi na­stać pokój

Frank Stan­ford nie ku­po­wał tego

Tu też odosobniony przypadek złamania stylu wypowiedzi narratora.

by wie­rzyć z szcze­rość in­ten­cji

Aż w nocy, kiedy za­sy­piał w przy­go­to­wa­nym dla niego po­ko­ju w Cen­trum Ko­smicz­nym, nie chcąc tra­cić czasu na do­tar­cie do domu,

Tu się nie poskładało. Nie zasypiał nie chcąc tracić czasu. To ktoś przygotował mu pokój w hotelu, żeby nie tracił czasu.

gdy drzwi do przy­spo­so­bio­nej na cele wię­zien­ne małej salki kon­fe­ren­cyj­nej za­mknę­ły się za nim.

Tu też coś nie gra, Cele więzienne (jak cele naukowe) są trochę naciągane, chyba, że to liczba mnoga od celi więziennej, w co wątpię, bo ciężko podzielić małą salkę na kilka cel (poza tym nie było chyba takiego fabularnego powodu).

sta­ro­mod­ną ka­me­rę ma ka­se­ty

Ar­ty­ku­ły (+,) na­pi­sa­ne na pod­sta­wie re­la­cji ano­ni­mo­we­go źró­dła (+,) opi­sy­wa­ły dość oględ­nie całą ope­ra­cję (+,) po­le­ga­ją­cą ma ścią­gnię­ciu ko­bie­ty z Księ­ży­ca,

wy­ja­śnia­ły ta­jem­ni­czy start ra­kie­ty i ła­do­wa­nie wa­ha­dłow­ca, bę­dą­cy ofi­cjal­nie te­stem no­we­go sys­te­mu,

Jeżeli byłby sam start to w miarę ok, ale było jeszcze ładowanie wahadłowca. Może prościej: „wyjaśniały […] jako test”

Mo­ni­ka Lu­go­si, która ze wzglę­du na dwa­dzie­ścia lat prze­by­te w Obiek­cie na Księ­ży­cu pod­da­na jest kwa­ran­tan­nie

Jeżeli musi być to „przebytych”.

jego życie znów wpa­dło we wła­ści­we tory.

Na.

W dni takie jak ten (+,) z okien ga­bi­ne­tu dy­rek­to­ra

I, tak jak za­wsze, było ich coraz mniej.

Jeżeli „zawsze” to nie „coraz mniej”. Zawsze wskazuje na niezmienność.

– Lu­dzie uzna­li­by, że to sztucz­ki i po­trak­to­wa­li mnie jak szar­la­ta­na. Za to, je­że­li by uwie­rzy­li, ogar­nę­ła­by ich jesz­cze więk­sza pa­ni­ka.

Za co? 

prze­my­słow­ców, któ­rzy jeśli nie ze szla­chet­nych po­bu­dek, to do­łą­cza­ją do nich dla ko­rzy­ści

Tu się trochę posypał szyk i orzeczenie zajęło miejsce dopełnienia: prze­my­słow­ców, któ­rzy dołączają do nich, jeśli nie ze szla­chet­nych po­bu­dek, to dla ko­rzy­ści.

jal top­nie­ją sze­re­gi

Trud­no było po­wie­dzieć, ile miał lat.

Trudności z mówieniem nie mieli, ale mogli mieć trudności ze stwierdzeniem.

Greg zdą­żył się nawet po­now­nie zwią­zać

Tu już subiektywnie, ale zabrakło mi „z kimś” przed związać.

Kątem oka rzu­cił na dwóch ochro­nia­rzy.

Nie Jestem pewien, ale chyba rzucamy okiem, lub widzimy kątem oka, ale może to regionalizm.

– Byłem nie­ule­czal­nie chory, a ona uzdro­wi­ła mnie.

Mnie uzdrowiła.

Potem, kiedy Mo­ni­ka miała już ukła­dy z pierw­szy­mi kon­cer­na­mi,

Koncerny nie były pierwsze, układy były.

Mi­nę­ło szmat czasu

Szmat minął (r.m.) lub minęło sporo czasu.

za­li­czał upad­ki oraz wzlo­ty

Tu też mnie ugryzła mowa potoczna narratora. Są chyba tylko trzy takie miejsca w tekście, więc wystaje.

Znów ob­ję­ło go te spe­cy­ficz­ne uczu­cie

To.

prze­świad­cze­nie, że wła­śnie kości pod­pi­sa­ne jego imie­niem los chwy­cił w garść i szy­ko­wał się do rzutu.

Też trochę szyk nie teges: prze­świad­cze­nie, że los wła­śnie chwycił w garść kości pod­pi­sa­ne jego imie­niem i szy­ko­wał się do rzutu.

– Jak tu wsze­dłeś? Czego chcesz? – po pierw­szym szoku, Frank prze­szedł do bar­dziej szcze­gó­ło­wych pytań.

Z dużej.

– Prze­cież ma pewno go spraw­dzi­łeś

– I nie pod sta­wi­li­śmy go

– Z two­je­go mil­cze­nia wno­szę, że to praw­da

Kropka.

że coś się z nią po­pie­przy­ło, ale w dobry spo­sób..

Tu też mowa potoczna (subiektywne), i brak trzeciej kropki (obiektywne) J

zdję­ty nagłą ocho­tą na pa­pie­ro­sa.

Zdjęty ochotą?

który za­ra­biał ma byciu po­dejrz­li­wym i wie­trze­niu spi­sków

m = n i może: zarabiał podejrzliwością i wietrzeniem spisków.

Co jed­nak, jeśli mam rację?

Za dużo.

Moje do­świad­cze­nie pod­po­wia­da, (+że) zde­spe­ro­wa­ny i słaby prze­ciw­nik,

(+ Przez) pierw­sze dni i ty­go­dnie (+,) mil­cze­nie NASA tor­tu­ro­wa­ło go na­dzie­ją.

z pierw­szym de­be­tem ma kon­cie

Sally na­le­ża­ła do Ko­ścio­ła Du­cho­wej Od­no­wy, jed­ne­go z dzie­sią­tek re­li­gij­nych ugru­po­wań po­wsta­łych po przy­by­ciu Obiek­tu, które póź­niej miały zjed­no­czyć się w Unię Chrze­ści­jan, które miało jed­no­znacz­ne zda­nie na temat ar­te­fak­tu obcej cy­wi­li­za­cji, który za­legł na Księ­ży­cu

To ten skrajny przypadek

sta­nął po­now­nie ma ślub­nym ko­bier­cu

Sie­dem dłu­gich lat szczę­ścia za­koń­czy­ło się rów­nie nie­spo­dzie­wa­nie, co roz­po­czę­ło.

Jak (się) rozpoczęło.

jej uda pra­gnę­ły no­we­go uczu­cia rów­nie mocno, co serce.

Ciekawy pomysł, tylko czy uda mogą pragnąć uczuć, czy pożądają rozkoszy.

Greg z na­dzie­ją pa­trzył na roz­po­czy­na­ją­ce­go do­ro­sły świat mło­de­go czło­wie­ka

Chyba nie. Świat dorosłych, lub dorosłe życie.

gdy kie­ro­wał całym NASA.

NASA to agencja (r.ż.), więc, jeśli już musi być skrót to „całą”, ale też brzmi dziwnie, ja bym opuścił, „kierował NASA”, „był szefem NASA” itp.

Cier­pli­wość była naj­mniej ludz­ką z jej cech.

Chwilę musiałem pomyśleć. Może: Cierpliwość miała nieludzką, lub: Jej Cierpliwość była tak różna od ludzkiej. Itp.

pra­gnąc pro­stych, szyb­kich, zro­zu­mia­łych od­po­wie­dzi – w jej gło­sie prze­brzmie­wa­ła tro­ska

Kropka i z dużej. Nie wiem czy forma dokonana jest tu ok, mi trochę nie pasuje, może: pobrzmiewała?

od­po­wie­dział szef ochro­ny o za­koń­czył po­łą­cze­nie

– Na pew­no­ści zda­jesz sobie z tego spra­wę,

kie­ru­nek po­ten­cjal­ne go wy­strza­łu.

kusza za­to­czy­ła łuk w dłoni wal­czą­cej z rę­ko­ma Stan­for­da pró­bu­ją­ce­go ją prze­jąć

Zaraz zaraz, dłoń walczy z rękoma, kusza zatacza w niej łuk, a Stanford próbuje ją (kuszę) przejąć? Chyba jakoś tak.

Greg, spa­ra­li­żo­wa­ny z za­sko­cze­nia, pa­trzył na byłą żonę.

W sensie zaskoczenie go sparaliżowało (trochę naciągane), czy ktoś go sparaliżował (np. paralizatorem) z zaskoczenia (bardzo naciągane)?

Czemu „byłą żonę”? wcześniej jest „Mó­wi­ła, a dłoń jej męża drża­ła coraz bar­dziej” albo oboje byli „byli” albo nie byli. Chyba że mówimy o akceptacji rzeczywistości.

Stan­ford pa­trzył ma broń

Jakby ręce za­dzia­łał szyb­ciej niż głowa

yyyyy

chwi­lę póź­niej ża­łob­ny jęk do­bie­ga­ją­cy z nie­okre­ślo­ne­go źró­dła roz­darł ziem­skie niebo

W sensie pogrzebowy? Może „żałosny”?

du­chem był już gdzie oraz kiedy in­dziej.

Można powtórzyć „indziej”.

potem do­tknę­ła świa­tła, które ją przy­cią­ga­ło, a to ob­ję­ło ją i za­mknę­ło w sobie

Przekombinowane, może: potem do­tknę­ła świa­tła, które ją przy­cią­ga­ło, ob­ję­ło i (ew. „po czym”) za­mknę­ło w sobie?

Z ocza­mi ma wierz­chu dłoni

Mia­ro­wych szum do­biegł jej uszu

głos wstrzą­snął nią co do atomu.

Subiektywnie – mi nie leży.

Gdy tak się im przyj­rzeć, same przy­po­mi­na­ły atomy po­więk­szo­ne do nie­skoń­czo­no­ści, za­uwa­żył Frank. 

Powiedział to, czy pomyślał?

 

Zastanowiłbym się też nad wyodrębnieniem monologów wewnętrznych, nie jest to błąd, ale tu nie ma ich dużo, a pomogłoby – na przykład tu:

 

– Panie pre­zy­den­cie, chce ją pan tu spro­wa­dzić? To…

Głu­pie, miał dodać Stan­ford, ale ugryzł się w język.

Jeszcze raz wielkie dzięki za kawał fajnego czytania

Trzymaj się.

Al.

 

PS. Reg, trochę się powtórzyło, ale zacząłem pisać wczoraj i już nie miałem siły porównywać i usuwać, sorki.

 

 

 

Monika Lugosi zakończyła (+,) z góry skazaną na porażkę (+,) walkę z brzęczącym budzikiem

Zdanie wtrącone.

Hmmm… przejrzałem kilka miejsc, gdzie można by to zweryfikować, i zdania są podzielone.

Ten fragment to typowy opis walki – gdyby był krótszy (czyli np.: zakończyła przegraną walkę), brak przecinka nie wzbudzałby wątpliwości.

Na razie zostawię po swojemu. :)

 

Pozostałe dziewięć miejsc było puste

Pustych, ew. pozostałe miejsca były puste.

Zmieniłem, ale jakoś bez przekonania. Dziwnie to brzmi w takiej formie.

 

Urwało się, może „ bo ktoś musiał być”?

To chyba wynika z kontekstu. Wynika, nie?

 

Był jeszcze czołg, jak Monika nazywała pojazd

 

Tu troszkę niezgrabnie, czołg na pewno dałbym w cudzysłów, bo rozumiem, że pojazd czołgiem nie był. To mówi narrator, który nie nazywał pojazdu czołgiem. Więc przebudowałbym: był jeszcze pojazd, nazywany przez Monikę „czołgiem”…

Wydaje mi się, że zbyt komplikujesz rzeczy proste. :)

Wyobraź sobie zdanie: Był jeszcze Puszek, jak Monika nazywała swojego owczarka niemieckiego.

Nie potrzeba jest: Był jeszcze pies, nazywany przez Monikę “Puszkiem”.

…ale poprawiłem czołg na Czołg.

 

Można stacjonować, albo nie stacjonować, prawie stacjonować się nie da, a już na pewno nie da się prawie nie stacjonować.

Co jeżeli żołnierze stacjonują tam okresowo, np 10% dni w roku?

Jeśli iść za definicją słownika PWN:

stacjonować «zwykle o oddziałach wojska: przebywać gdzieś przez jakiś czas, mieć postój»

To wydaje mi się całkiem możliwa do wystąpienia sytuacja, kiedy żołnierze gdzieś dokonują postojów/przebywają bardzo rzadko.

Jasne, mógłbym napisać “stacjonowali tam bardzo rzadko” ale wydaje mi się, że to jest puryzm posunięty do granic, które powodują, że język staje się nieelastycznym narzędziem – i nie służy już do swobodnego wyrażania myśli, a jest sprowadzony do ściśle określonych formułek. Oczywiście to tylko moje wrażenie. :)

 

Obywatele świata w cudzysłowie.

Dlatego, że cytat? Hmm… W sumie.

 

Oj nie, pijar to zakonnik i tylko zakonnik. J można: PR`u, public relations, wizerunku itp.

Niech ci będzie, ale widzę, że do języka masz bardzo konserwatywny stosunek. :P

 

Tu nie do końca rozumiem czy był zestresowany czy nie, i czy go rzeczywiście zakłuło?

Był ciężko chory, o czym się czytelnik dowie.

Ból występować może nie tylko ze stresu.

 

Jest poprawnie, ale wyszło trochę dwuznacznie. J można powtórzyć: „Czy się spotkali?”

Wtedy będzie powtórzenie.

I jak dwuznacznie?

 

Tu też odosobniony przypadek złamania stylu wypowiedzi narratora.

Jestem zdania, że narrator może czasem wejść w sposób wypowiedzi odzwierciedlający myśli bohatera.

 

Tu też coś nie gra, Cele więzienne (jak cele naukowe) są trochę naciągane, chyba, że to liczba mnoga od celi więziennej, w co wątpię, bo ciężko podzielić małą salkę na kilka cel (poza tym nie było chyba takiego fabularnego powodu).

Cele więzienne nie w znaczeniu “cela” tylko “cel”. :)

 

W dni takie jak ten (+,) z okien gabinetu dyrektora

Dlaczego?

 

Jeżeli „zawsze” to nie „coraz mniej”. Zawsze wskazuje na niezmienność.

Niezmiennie ich ubywało. :)

 

Tu się trochę posypał szyk i orzeczenie zajęło miejsce dopełnienia: przemysłowców, którzy dołączają do nich, jeśli nie ze szlachetnych pobudek, to dla korzyści.

Celowo zastosowałem taki szyk i nie jestem przekonany co do tego, że jest on błędny. Na pewno jest nietypowy.

 

Mnie uzdrowiła.

Szyk, który zastosowałem, jest obecny np. w Ewangelii. Ogółem w tekście znajduje się parę takich naleciałości.

 

Zdjęty ochotą?

https://sjp.pwn.pl/slowniki/zdj%C4%85%C4%87.html

Definicja nr 4.

 

(+ Przez) pierwsze dni i tygodnie (+,) milczenie NASA torturowało go nadzieją.

Jaką zasadą kierujesz się, dodając tu przecinek? Z ciekawości pytam.

 

Ciekawy pomysł, tylko czy uda mogą pragnąć uczuć, czy pożądają rozkoszy.

Rozkosz to także uczucie. ;)

 

PS. Reg, trochę się powtórzyło, ale zacząłem pisać wczoraj i już nie miałem siły porównywać i usuwać, sorki.

Dzięki za czas poświęcony.

Poza paroma wyjątkami, jeżeli nie odniosłem się do jakiejś uwagi, to oznacza, że ją uwzględniłem w tekście. :)

 

Przyznam szczerze, że „Cud…” podobał mi się bardziej, ale to też jest niezłe. Widać konsekwencję stylistyczną i podobny sposób budowania fabuły – to super.

A popatrz, dla mnie to w ogóle niepodobne teksty. :P

 

Fabularnie odrobinę nierówno, końcówka przyspiesza tak, że po kropce prawie wypadłem z fotela. 

To akurat dość często słyszę, ale chyba lubię tak budować historie, by najpierw nakreślać wątki, a potem je nagle rozwiązać.

 

Moment, w którym wahadłowiec ląduje, kobieta nie wychodzi na zewnątrz, a sekretarz mówi: „próbuje nas znieważyć” fajnie pokazuje porywczość ludzi preferujących rozwiązania siłowe. Aż się prosiło o: „czy mam wydać rozkaz ostrzelania wahadłowca?”

To był pierwszy moment, gdzie poznajemy Andrewsa. Super, że zwróciłes na to uwagę. :)

 

– To cud, proszę pana – oświadczył lekarz, zdejmując okulary w geście wskazującym na to, że dotarł do granicy, za którą nauka nie ma już nic do powiedzenia.

Doskonałe. smiley

:)

 

No i przemyciłeś motywik fantasy, wiemy gdzie, ale zostawię to poławiaczom smaczków. smiley

Ano. : D

 

Zakończenie to już ostra jazda, fajne pomysły, zawsze uważałem, że obcy są zupełnie inni niż ich sobie wyobrażamy.

Dokładnie. Obcy powinni byc obcy. Choć tacy mniej obcy obcy tez nie są źli.

 

Jeszcze raz dzięki za łapankę!

"Odpowiedz najpierw na jedno ważne pytanie: czy umysł istnieje?" - Golodh, "Najlepsze teksty na podryw, edycja 2023"

Bardzo fajne pół tekstu.

Wszystko dobrze robisz, prowadzisz czytelnika w taki sposób, że jak dziecko idzie za Tobą. Może niezbyt szybko, ale się dzieje. Akcja przemyślana. Smakowite SF, które skręca w stronę religii. Świetnie. A potem następuje koniec, który nie wyjaśnia absolutnie nic.

SPOILER ALERT – nie czytać przed przeczytaniem tekstu.

Nadal nie wiedziałam, jakie były cele obcych, kim/czym stała się Monika, po co jej tyle surowców (z tak zaawansowanymi technologiami nie mogła eksploatować asteroid, musiała wycinać lasy?), skąd wzięła się jej moc uzdrawiania, obojętność wobec rodziny, jak to było z patentami, co stało się z ludźmi z popękanymi bębenkami…

Mnie też ci pierścieniowaci obcy kojarzyli się z jakimiś niebiańskimi bytami.

Wyguglanie loosha odrobinę pomogło, ale pierwsze wrażenie pozostało.

Żarcie energii + niebiański wygląd = koncepcja, że bogowie pasą się na wyznawcach

OK, tylko po co w takim razie te surowce? Rozumiem dążenie do zakończenia wojen, zwalczenie głodu i rozwój medycyny – to wszystko sprawi, że lusz będzie liczniejszy. Chociaż niekoniecznie smaczniejszy – może energia pochodząca z cierpienia jest lepsza w smaku? Ale co mają do tego hologramy i lewitujące meble?

Gdzieś tam w umyśle błysnęła mi koncepcja, że Monika trafiła do Raju. A potem wróciła na ziemię. No i brrrr – od czegoś takiego człowiek nabiera ochoty na intensywne grzeszenie. Przemyślenia ciekawe, ale wcale nie mam pewności, że Ty je chciałeś wywołać. Bo może to takie błądzenie losowe, a Twój tekst tylko odegrał rolę motyla? No, jakby nie patrzeć, opowiadanie wygląda na niedokończone.

Babska logika rządzi!

Cześć!

 

Zacne to. Początek mocno pachnie Odyseją kosmiczną, ale szybko zmieniasz kierunek i uderzasz w inne nuty. Spodobała mi się klamra – bo tak odbieram zachowanie Moniki na księżycu i Franka w końcówce. Bardzo ciekawy punkt wyjścia do rozprawy nad sensem istnienia i takimi innymi.

Gdzieś w tekście pojawia się jakaś Maria (niby błąd, ale z drugiej strony… sugestia?). W każdym razie włączyło to procedurę szukania wątków mesjańskich i trochę tego znalazłem, pewnie nieco za dużo. Po XX latach Monika zmartwychwstała i zstąpiła na świat, jej syn umarł, a ludzie, choć dała im (przynajmniej niektórym z nich) znaki, zabili ją, bo nie dała darów „wszystkim po równo”. Zstąpiła by pomóc czy zstąpiła by dzielić? Będzie co kminić…

W końcówce mamy niby apokalipsę (żniwa, znaczy się), choć nie jesteśmy tego do końca pewni, bo miejsce akcji ulega zmianie. Dobrze dawkujesz napięcie. Jest światło, są istoty oraz… istoty główne (bogowie, kreatorzy). Ciekawość rośnie z każdym zdaniem. I tu wkracza LUSZ. Zaintrygowałeś (ale też lekko zapachniał blagą, pomysłowy zabieg), więc zacząłem googlać i… ciekawy punkt widzenia, spójny logicznie, choć mocno pachnący próbą znalezienia prostej odpowiedzi na złożony temat. Chwilami miałem z tego przednią bekę, ale ziarno zasiane, zobaczymy do czego doprowadzi.

 

Z rzecz, które jakoś mi się rzuciły:

Nie udało się nawet zlokalizować wejścia, a koniec końców nikt nie był na tyle szalony, aby próbować siłą wedrzeć się do środka.

Oj, tu bym się nie zgodził.

Prezydent nie zaprotestował, więc Stanford ruszył pasem lotniskowym w stronę wahadłowca.

pasem startowym albo płytą lotniska

O szesnastej dwadzieścia siedem Frank Stanford opuszczał urząd z patentem wartym setki miliardów dolarów w rękach, nową wiarą w sercu i poczuciem, że jego życie znów wpadło na właściwe tory.

Gdyby w realu proces patentowy przebiegał tak szybko… Mógł złożyć wniosek o patent, ale uzyskanie go, zwłaszcza w tak innowacyjnym i złożonym zagadnieniu inżynieryjnym to nie taka szybka sprawa. Kolejna kwestia to przedmiot patentu: technologia obcych to śliski temat, człowiek z ulicy raczej by nie opatentował czegoś takiego, przynajmniej nie w obecnym amerykańskim systemie prawnym. To już nie są „szalone lata” Tesli czy innego Edisona.

Maria westchnęła, wstała z krzesła i podeszła do przeszklonych ścian, skąd spoglądał na nią Księżyc.

Kim jest Maria, skąd się wzięła (i gdzie ten Józef, ja się pytam?)

nie potrafiąc objąć umysłem tego, co przy przyniesie następna godzina.

Jaki w tym sens, jaki cel, kto wystawił go na próby niczym Hioba?

Nigdzie nie napisałeś, że gościu nie ma rąk (bo jakby miał, to mógłby na przykład zadzwonić… chyba). Jego stan nieco to tłumaczy, ale zgrzyta logicznie imho.

Gdy tak się im przyjrzeć, same przypominały atomy powiększone do nieskończoności, zauważył Frank.

Zakładam, że chodzi o klasyczny model atomu Bohra. Trochę zgrzyta, wszak pokazujesz, że człowiek wie co nie co o fizyce, a model Bohra to bardzo duże uproszczenie (niby obrazowe i łatwe do wytłumaczenia, ale dokłada swoją cegiełkę do muru oporowego przeciwko współczesnym teoriom)

 

Pozdrawiam i Polecam do biblioteki!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Hej Geki

Dziękuję za odpowiedź. Bardzo się cieszę, że dyskutujemy, nie ukrywam, że to jeden z powodów dla których lubię komentować Twoje opowiadania. Zawsze się coś zadzieje. smiley

 

 

Monika Lugosi zakończyła (+,) z góry skazaną na porażkę (+,) walkę z brzęczącym budzikiem

Zdanie wtrącone.

Hmmm… przejrzałem kilka miejsc, gdzie można by to zweryfikować, i zdania są podzielone. Ten fragment to typowy opis walki – gdyby był krótszy (czyli np.: zakończyła przegraną walkę), brak przecinka nie wzbudzałby wątpliwości. Na razie zostawię po swojemu. :)

Jasne, decyzja autora jest święta. Zdania wtrącone można też wyłapywać, po prostu je usuwając. Zdanie: Monika Lugosi zakończyła walkę z brzęczącym budzikiem zachowuje sens i jest poprawne gramatycznie. Zdanie wtrącone tylko dookreśla jaka to była walka, ale można się bez niego obyć.

 

 

Pozostałe dziewięć miejsc było puste

Pustych, ew. pozostałe miejsca były puste.

 

Zmieniłem, ale jakoś bez przekonania. Dziwnie to brzmi w takiej formie.

Dziewięć miejsc było <jakich> pustych.

Pięć osób było <jakich> wysokich.

Dziewięć miejsc było <jakie> puste.

Pięć osób było <jakie> wysokie.

Mam nadzieję, że przekonałem smiley

 

 

Urwało się, może „ bo ktoś musiał być”?

To chyba wynika z kontekstu. Wynika, nie?

Wynika, bez dwóch zdań smiley po prostu spadłem z „musiał”.

 

 

Był jeszcze czołg, jak Monika nazywała pojazd

Tu troszkę niezgrabnie, czołg na pewno dałbym w cudzysłów, bo rozumiem, że pojazd czołgiem nie był. To mówi narrator, który nie nazywał pojazdu czołgiem. Więc przebudowałbym: był jeszcze pojazd, nazywany przez Monikę „czołgiem”…

Wydaje mi się, że zbyt komplikujesz rzeczy proste. :) Wyobraź sobie zdanie: Był jeszcze Puszek, jak Monika nazywała swojego owczarka niemieckiego. Nie potrzeba jest: Był jeszcze pies, nazywany przez Monikę “Puszkiem”.…ale poprawiłem czołg na Czołg.

Oki, ale podrąże.

Może odrobinkę komplikuję, ale to tylko Monika tak nazywała pojazd, nie narrator. Przykład z psem jest troszkę inny. Kulturowo jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, że ktoś nazwał psa Puszkiem. Tu nawet możemy powiedzieć: Był jeszcze Puszek – owczarek niemiecki Moniki i wszystko jest jasne. Wiadomo kto go tak nazwał i że pies nie jest puszkiem. W opowiadaniu mamy do czynienia z nazwaniem pojazdu nazwą innego pojazdu, te desygnaty są bardzo bliskie. Podejrzewam, że Monika tak nazywa pojazd z jakiegoś powodu. Może to absurdalnie wielki łazik, który mógłby być mniejszy.

 

Przykładowo: Mam trzydziestoletniego malucha i piszę: Wsiadam do swojego mercedesa

W pierwszej chwili, czytelnik widzi mercedesa, bo nie było wcześniej mowy o maluchu.

Jeżeli napiszę: Wsiadam do swojego „mercedesa” – na chwilę zawieszam wyobraźnię czytelnika i „mówię”: „poczekaj, to tak naprawdę nie jest mercedes.”

Takie tam akademickie dywagacje smiley

 

 

Można stacjonować, albo nie stacjonować, prawie stacjonować się nie da, a już na pewno nie da się prawie nie stacjonować.

Co jeżeli żołnierze stacjonują tam okresowo, np 10% dni w roku?

Jeśli iść za definicją słownika PWN: stacjonować «zwykle o oddziałach wojska: przebywać gdzieś przez jakiś czas, mieć postój»

To wydaje mi się całkiem możliwa do wystąpienia sytuacja, kiedy żołnierze gdzieś dokonują postojów/przebywają bardzo rzadko.

Jasne, mógłbym napisać “stacjonowali tam bardzo rzadko” ale wydaje mi się, że to jest puryzm posunięty do granic, które powodują, że język staje się nieelastycznym narzędziem – i nie służy już do swobodnego wyrażania myśli, a jest sprowadzony do ściśle określonych formułek. Oczywiście to tylko moje wrażenie. :)

Tu się uprę. Pełna zgoda można stacjonować okresowo (przez jakiś czas) – w znaczeniu, raz ktoś stacjonuje raz nie (w sensie nikogo tam nie ma). Ale nie można „prawie stacjonować” ani „prawie nie stacjonować”. To tak jakby ktoś „prawie” był albo „prawie” by tego kogoś nie było. Do puryzmu i elastyczności języka jeszcze bardzo daleko. smiley

 

 

Obywatele świata w cudzysłowie.

Dlatego, że cytat? Hmm… W sumie.

Tak, to jest grupa ludzi nazwana tak tylko przez Monikę. Podejrzewam, że Frank tak by tej grupy nie nazwał. Dodatkowo mamy tu metaforę, nie chodzi o wszystkich ludzi na ziemi, tylko jakąś grupę reprezentantów.

 

 

Oj nie, pijar to zakonnik i tylko zakonnik. J można: PR`u, public relations, wizerunku itp.

Niech ci będzie, ale widzę, że do języka masz bardzo konserwatywny stosunek. :P

smiley

E, nie do końca się zgodzę.

Gdybym miał konserwatywny stosunek do języka, to bym upierał się przy słowniku Doroszewskiego smiley Wręcz przeciwnie, uważam, że język musi się rozwijać, język zamknięty (tak jak zamknięta społeczność) szybko staje się językiem martwym. Ale co innego ewolucja mowy potocznej, a co innego druk, a zwłaszcza standardy literatury pięknej. O stylizacji napiszę poniżej.

 

 

Tu nie do końca rozumiem czy był zestresowany czy nie, i czy go rzeczywiście zakłuło?

Był ciężko chory, o czym się czytelnik dowie. Ból występować może nie tylko ze stresu.

A ok, czyli kłucie było objawem choroby, a on, nie akceptując choroby, bardzo by chciał, żeby to był objaw stresu. Ok, jasne.

 

 

Jest poprawnie, ale wyszło trochę dwuznacznie. Można powtórzyć: „Czy się spotkali?”

Wtedy będzie powtórzenie.

I jak dwuznacznie?

Powtórzenie nie zawsze jest błędem (konserwatyzm?smiley), czasem jest nawet wskazane (rytmika, podkreślenie itp.). Dwuznaczność pojawiła się tylko na chwilę: “Czy się spotkali? Na pewno. Czy do TEGO doszło? Możliwe.” smiley

 

 

Tu też odosobniony przypadek złamania stylu wypowiedzi narratora.

Jestem zdania, że narrator może czasem wejść w sposób wypowiedzi odzwierciedlający myśli bohatera.

Nie do końca, dotykamy tu stylu i stylizacji. Generalnie, narrator powinien używać języka w sposób konsekwentny. Chyba, że narrator się zmienia – taki zabieg jest czasem stosowany, ma swoich zwolenników, jak i przeciwników. Idąc dalej, mowa narratora może być poddana stylizacji (lub pisana w konkretnym stylu) ale zasada konsekwencji nadal obowiązuje (por. piórko za styczeń 2022). Jeżeli narrator przez cały tekst posługuje się językiem w jakiś określony sposób, a nagle w czterech, czy pięciu miejscach ten sposób, bez wyraźnego powodu, odrzuca, to raczej wygląda to na błąd stylistyczny, niż na celowy zabieg artystyczny.

 

 

 Tu też coś nie gra, Cele więzienne (jak cele naukowe) są trochę naciągane, chyba, że to liczba mnoga od celi więziennej, w co wątpię, bo ciężko podzielić małą salkę na kilka cel (poza tym nie było chyba takiego fabularnego powodu).

Cele więzienne nie w znaczeniu “cela” tylko “cel”. :)

Ok. Tak, tak. Tak to zrozumiałem, nie zagrało, bo nigdy nie spotkałem się z „czymś robionym w celach więziennych”. Spotkałem się natomiast z czymś robionym w celach naukowych.

 

 

W dni takie jak ten (+,) z okien gabinetu dyrektora

Dlaczego?

O przecinkach można by napisać kawał encyklopedii (nie jestem pewien czy już ktoś nie napisał). Mamy obiektywne (twarde) gramatyczne zasady użycia, ale mamy też „uznaniowe”.

W naszym przypadku, przecinek oddziela dwa zdania składowe, tworzące zdanie złożone. Można to też sprawdzać segmentując tekst. Zdanie W dni takie jak ten i z okien gabinetu dyrektora… mogą występować niezależnie (jako części innych zdań złożonych), ale zdanie W dni takie jak ten z okien, już nie może, więc po „ten” powinniśmy postawić przecinek.

Inne:

Przecinek ma wpływ na znaczenie wypowiedzi: „panowie bydło zdycha burmistrz nakazuje nie jeść z niego mięsa”.

Powoduje, że tekst jest czytelny, lub przestaje być czytelny. Co ciekawe, nawet SJP zaleca czasem złamanie zasad (pominięcie przecinka) w celu poprawy jasności komunikatu (wskazywałoby to na nadrzędność funkcji komunikacyjnej). Podobno można zbudować zdanie, w którym sztywne trzymanie się zasad, stawiałoby przecinek co wyraz.

Przecinek ma też funkcję prozodyjną – oddziela akcenty zdaniowe, reguluje rytm, nadaje dynamikę, (bądź jej pozbawia), wreszcie reguluje oddech i segmentuje tekst.

Czytając na głos zdanie:

W dni takie jak ten z okien gabinetu dyrektora…

Krótka pauza (krótsza niż „-”) po wyrazie „ten” jest wymuszona, nie da się tego (spontanicznie) przeczytać inaczej. Powinna być zaznaczona. 

 

 

Jeżeli „zawsze” to nie „coraz mniej”. Zawsze wskazuje na niezmienność.

Niezmiennie ich ubywało. :)

Czyli niezmiennie – po pięć osób? smiley

 

 

Tu się trochę posypał szyk i orzeczenie zajęło miejsce dopełnienia: przemysłowców, którzy dołączają do nich, jeśli nie ze szlachetnych pobudek, to dla korzyści.

Celowo zastosowałem taki szyk i nie jestem przekonany co do tego, że jest on błędny. Na pewno jest nietypowy.

O to to, a z jakiego powodu jest nietypowy?

 

 

Mnie uzdrowiła.

Szyk, który zastosowałem, jest obecny np. w Ewangelii. Ogółem w tekście znajduje się parę takich naleciałości.

Dokładnie, Twój tekst Ewangelią nie jest, jw. – zmiana szyku (stylu) jednego zdania (czy kilku zdań) z ponad siedmiuset nie jest stylizacją, lecz błędem stylistycznym.

 

 

Zdjęty ochotą?

https://sjp.pwn.pl/slowniki/zdj%C4%85%C4%87.html Definicja nr 4.

Oki, racja, zwracam honor smiley

 

 

(+ Przez) pierwsze dni i tygodnie (+,) milczenie NASA torturowało go nadzieją.

Jaką zasadą kierujesz się, dodając tu przecinek? Z ciekawości pytam.

Zobacz (przydługi) komentarz dot. przecinków powyżej.

 

 

Ciekawy pomysł, tylko czy uda mogą pragnąć uczuć, czy pożądają rozkoszy.

Rozkosz to także uczucie. ;)

Hehe, prawda, ale zrównałeś uczucie serca i uczucie uda. (powtórzenie zamierzone) Jedno spłyciłeś, drugie pogłębiłeś.

 

 

Jeszcze raz wielkie dzięki za dyskusję (absolutnie nie sugeruję jej końca).

Trzymaj się,

Al

Prawie nie stacjonować. A ja bym się tego nie czepiała. Kiedyś było tam 1000 żołnierzy, teraz zostało czterech. Prawie ich nie ma, symboliczna, szkieletowa załoga. Konserwują budynek, od czasu do czasu smarują broń. Ale gdyby ktoś ich napadł, to długo nie powalczą. Acz zawiadomić bazę o ataku zdążą.

Babska logika rządzi!

Hej Finkla.

Dzięki za odpowiedź.

 

Faktycznie, coś się uparłem, ale już mi przechodzi. smiley

Może to „prawie” w sąsiedztwie z „nie” mnie tak zakłuło.

Rzeczywiście, można powiedzieć (napisać) „prawie nikogo tam nie ma” i jest ok. Tu już nie mam pretensji, że „jak to? Albo jest, albo nie ma”.

(Dyskutowałbym może z „nikogo tam prawie nie ma”. smiley)

 

Geki dodatkowo wyjaśnił, że raz są, raz nie ich nie ma, więc po dłuższym przemyśleniu – jest ok. smiley

 

Dzięki.

 

Trzymaj się.

Al 

Bardzo fajne pół tekstu.

Hej, Finkla! Tekst jest cały, tylko kończy się jak większość moich tekstów – wtedy, kiedy powiedziałem już wszystko, co miałem do powiedzenia. :P

 

Wszystko dobrze robisz, prowadzisz czytelnika w taki sposób, że jak dziecko idzie za Tobą. Może niezbyt szybko, ale się dzieje. Akcja przemyślana. Smakowite SF, które skręca w stronę religii.

Bardzo się ciesze z tej opinii.

To opowiadanie to była dla mnie przede wszystkim próba warsztatowa. Sam pomysł takiej “leniwej inwazji” aż się prosi o poprowadzenie w różne strony. Jak reagują poszczególne państwa? Ugrupowania religijne? Grupy społeczne? Przeciętni ludzie?

I od razu, jeszcze przed pisaniem tego tekstu, byłem świadom, że można tu nastukać nie 50tys. ale z 500tys. znaków – tylko na taką objętość nie jestem jeszcze gotowy.

 

A potem następuje koniec, który nie wyjaśnia absolutnie nic.

Koniec celowo wyjaśnia niewiele (ale żeby zaraz nic?), by każdy mógł sobie określić, jakie zamiary mieli obcy i Monika. Obydwie alternatywy zawarte są w tekście – jedna w jej słowach, druga w słowach Andrewsa.

 

Nadal nie wiedziałam, jakie były cele obcych, kim/czym stała się Monika, po co jej tyle surowców (z tak zaawansowanymi technologiami nie mogła eksploatować asteroid, musiała wycinać lasy?),

Jak zaawansowanymi? Nie wiadomo, jak bardzo rozwijała technologie kosmiczną?

I pytanie, czy w ogóle ją lasy interesowały?

Idąc tropem myśli Andrewsa – wydobywała surowce i przygotowywała je dla wielkiej żniwiarki obcych, bo im już wszystkiego zabrakło i ciągną na oparach.

Idąc tropem myśli Moniki – wydobywała surowca, by zacząć realizację wielkiego projektu, który z ludzkości uczyni cywilizację kosmiczną, nieprzywiązaną do planety.

W obydwu scenariuszach lasy to błahostka.

 

skąd wzięła się jej moc uzdrawiania, obojętność wobec rodziny, jak to było z patentami, co stało się z ludźmi z popękanymi bębenkami…

No to akurat (poza patentami, które celowo tworzą znak zapytania) jest wyjaśnione. Uzdrawiania to jej obcy (anielskie byty? ;) ) nauczyli. A obojętność wynikała z tego, że całkiem inaczej odbierała upływ czasu i inaczej priorytetyzowała sprawy.

 

Gdzieś tam w umyśle błysnęła mi koncepcja, że Monika trafiła do Raju. A potem wróciła na ziemię. No i brrrr – od czegoś takiego człowiek nabiera ochoty na intensywne grzeszenie.

Dobre! :D

 

Bo może to takie błądzenie losowe, a Twój tekst tylko odegrał rolę motyla?

Chciałbym, by właśnie taką role odgrywały moje teksty. :)

 

 

Cześć!

Czołem, krar!

 

Gdzieś w tekście pojawia się jakaś Maria (niby błąd, ale z drugiej strony… sugestia?).

Artefakt z pierwszej wersji tekstu. Maria było jednak zbyt sugestywnym imieniem.

 

Po XX latach Monika zmartwychwstała i zstąpiła na świat, jej syn umarł, a ludzie, choć dała im (przynajmniej niektórym z nich) znaki, zabili ją, bo nie dała darów „wszystkim po równo”.

W sumie bardziej niż to, kim była, interesowałoby mnie to, kim ludzie pomyślą, że była. Czy doprowadzi do powstania nowej religii jak w “Obcym w obcym kraju” (w ogóle motyw Moniki sparował się w mojej głowie z motywem Michella z tej powieści już na etapie pisania)?

 

I tu wkracza LUSZ. Zaintrygowałeś (ale też lekko zapachniał blagą, pomysłowy zabieg), więc zacząłem googlać i… ciekawy punkt widzenia, spójny logicznie, choć mocno pachnący próbą znalezienia prostej odpowiedzi na złożony temat. Chwilami miałem z tego przednią bekę, ale ziarno zasiane, zobaczymy do czego doprowadzi.

Takie newageowe itp. teorie w ogóle mają spory potencjał, na przekucie ich w fantastykę. :P

 

Kolejna kwestia to przedmiot patentu: technologia obcych to śliski temat, człowiek z ulicy raczej by nie opatentował czegoś takiego, przynajmniej nie w obecnym amerykańskim systemie prawnym. To już nie są „szalone lata” Tesli czy innego Edisona.

To prawda, poszedłem tu trochę na skróty… ale tez nie wiadomo, jak się świat zmienił do czasów akcji opowiadania. :)

"Odpowiedz najpierw na jedno ważne pytanie: czy umysł istnieje?" - Golodh, "Najlepsze teksty na podryw, edycja 2023"

Bardzo dobre opowiadanie, kolejne w Twoim dorobku. Dlatego nie będę się nad nim mocno rozwodził, a skupię się na czymś innym.

Jednak najpierw kilka słów o tekście. Pomysł i fabuła to kwestia gustu, jednym będzie się podobać, innym mniej. W przypadku tego powiadania to rzecz drugorzędna. Zwróciłem uwagę jedynie na dwie rzeczy:

Nie wstając z łóżka, sięgnął po smartfona i przeciągnięciem palca po ekranie odebrał połączenie.

Minimum 70 lat od teraz? Raczej nie. Warto pomysły technologiczne bardziej przemyśleć, a to nie pierwsza technologiczna wpadka w SF. Co innego gdybyś utrzymywał cały tekst w “starym” stylu trącającej myszki. Jak zrobił to ostatnio Łosiot w KOI, ale on zupełnie świadomie utrzymuje ten styl w całym tekście.

Kolejne dziesięć lat upłynęło pod znakiem paniki. Pojawiły się nowe fundusze – wszystkie bez wyjątku poświęcane na to, by przygotować się do wojny. Księżyc zmienił się w prawdziwy arsenał jądrowy, jakby ludzka broń mogła uszkodzić obiekt, który pokonał biliony kilometrów, poruszając się z jedną setną prędkości światła.

Żałuję, że całkiem sporo osób utożsamia myślący świat (jako jednostkę) z logiką czasów zimnej wojny. Mogę to nawet zrozumieć w ciągle powielanym schemacie filmów, które skierowane są do szerokiej publiczności i ukierunkowane na wysokie zyski, jak Wojna światów, Dzień niepodległości czy Bitwa o Ziemię, ale od tekstów SF oczekuję już głębszych przemyśleń. Pozostając dalej przy filmach, przywołałbym na przykład Arrival.

Dlatego te dwie rzeczy trochę mi w tekście zgrzytały, ale powiedzmy sobie szczerze, nie są to jakieś kosmiczne błędy, więc tylko wspominam na marginesie.

Tyle o tekście. Sprawdziłem sobie za to, ile znaków mają Twoje ostatnie opowiadania. Powiedzmy, nie licząc Historii mojego życia, które wyraźnie było Ci potrzebne, wszystkie nad nim mają jakieś 250 tys. znaków. W ich miejsce mógłbyś już mieć 2/3 powieści. Być może masz, to bardzo dobrze, ale jeśli tak, to dodając te 250 miałbyś ją właśnie skończoną z naddatkiem. :) A jeśli masz całą, to miałbyś połowę drugiego tomu. ;)

Pamiętam, jak pisałeś pod którymś opowiadaniem, że cieszysz się pisaniem, próbujesz sił, sprawia Ci to przyjemność i takie tam. Ok, rozumiem to wszystko, ale uważam, że pisanie opowiadań nie jest Ci już potrzebne (nie wiem czy o tym nie pisałem, na pewno pisałem o (nie)udziałach w konkursach), co najwyżej jako przerywnik przy czymś większym.

I gorąco Cię do tego zachęcam. Dołożyłbym jeszcze rezygnację z loży w przyszłym roku, a nawet od razu, żeby się nie rozpraszać. Bywanie tutaj to inna sprawa, zbyt wiele wartościowych rzeczy można tu poczytać, aby z tego rezygnować.

Tyle ode mnie na dzisiaj.

Pozdrawiam.

 

Bardzo dobre opowiadanie, kolejne w Twoim dorobku.

Dziękuję, Darconie, za odwiedziny i dobre słowo. Osobiście nie uważam, by to opowiadanie jakoś się wyróżniało, choć przyjemnie było je pisać. :)

Minimum 70 lat od teraz? Raczej nie. Warto pomysły technologiczne bardziej przemyśleć, a to nie pierwsza technologiczna wpadka w SF

W sumie tak, chociaż w tekście też stoi o tym, że cywilizacja trwała w technologicznym zastoju.

Żałuję, że całkiem sporo osób utożsamia myślący świat (jako jednostkę) z logiką czasów zimnej wojny. Mogę to nawet zrozumieć w ciągle powielanym schemacie filmów, które skierowane są do szerokiej publiczności i ukierunkowane na wysokie zyski, jak Wojna światów, Dzień niepodległości czy Bitwa o Ziemię, ale od tekstów SF oczekuję już głębszych przemyśleń. Pozostając dalej przy filmach, przywołałbym na przykład Arrival.

Jeśli mam odnosić się do filmowego Arrivalu, to w końcu tam współpraca z Rosjanami też się nie układała kolorowo, a ostatecznie podjęto próbę wysadzenia obcych. ;)

Poza tym ostatnie wydarzenia w Europie wskazują, że niestety od Zimnej Wojny niewiele się zmieniło.

Tyle o tekście. Sprawdziłem sobie za to, ile znaków mają Twoje ostatnie opowiadania. Powiedzmy, nie licząc Historii mojego życia, które wyraźnie było Ci potrzebne, wszystkie nad nim mają jakieś 250 tys. znaków. W ich miejsce mógłbyś już mieć 2/3 powieści. Być może masz, to bardzo dobrze, ale jeśli tak, to dodając te 250 miałbyś ją właśnie skończoną z naddatkiem. :) A jeśli masz całą, to miałbyś połowę drugiego tomu. ;)

Nie mam, niestety, i obawiam się, że do pisania długich form jestem jeszcze słabo przygotowany. Przede wszystkim nie czuję, bym miał pomysł godzien książki. No i że ktoś tę książkę by przeczytał, a nie chciałbym zamykać jej w szufladzie. 

Na razie poza portalem mi kompletnie nie idzie. Nie udało mi się zakwalifikować w żadnym naborze/konkursie, gdzie tekst jest publikowany drukiem. Na razie próbuję, bo to też coś ułatwia, jeśli już gdzieś pojawi się twoje nazwisko, przynajmniej tak mi się wydaje.

Pisanie nie sprawia mi kłopotu, piszę dużo i często, tylko pozostaje kwestia jakości tego pisania i atrakcyjności dla czytelnika. 

Ale rozważam napisanie czegoś dłuższego i twój komentarz bardzo nie do tego przybliżył. Trafiłeś w idealny moment i jestem ci za to wdzięczny, bo już powątpiewałem w swoje siły. 

Na razie zastanawiam się nad kontynuacją Planety Wody i Dzieci Wody, która by mocniej spiela te teksty i jednocześnie była powiesciopodobnym rozwinięciem. Nie wiem jednak czy to ma sens, czy może lepiej napisać coś całkiem od początku.

Pamiętam, jak pisałeś pod którymś opowiadaniem, że cieszysz się pisaniem, próbujesz sił, sprawia Ci to przyjemność i takie tam. Ok, rozumiem to wszystko, ale uważam, że pisanie opowiadań nie jest Ci już potrzebne (nie wiem czy o tym nie pisałem, na pewno pisałem o (nie)udziałach w konkursach), co najwyżej jako przerywnik przy czymś większym

Przede wszystkim pisanie opowiadań daje mi szansę bycia czytanym. :)

W konkursach biorę udział coraz rzadziej, pewnie w przyszłym roku, jeśli będę pisać, to właśnie skupię się na czymś dłuższym. Przynajmniej taki mam plan. Ale może on po prostu nie wypalić, bo gdzieś wewnętrznie czuję się opowiadaczem, a nie pisarzem.

Na pewno dokończę jeszcze jedno opowiadanie, kilka skończonych mam też w zanadrzu. 

I gorąco Cię do tego zachęcam. Dołożyłbym jeszcze rezygnację z loży w przyszłym roku, a nawet od razu, żeby się nie rozpraszać

Wbrew pozorom Loża jest bardzo angażująca. Aż się zdziwiłem!

 

Jeszcze raz dzięki za ten komentarz, był mi bardzo potrzebny.

"Odpowiedz najpierw na jedno ważne pytanie: czy umysł istnieje?" - Golodh, "Najlepsze teksty na podryw, edycja 2023"

Poza tym ostatnie wydarzenia w Europie wskazują, że niestety od Zimnej Wojny niewiele się zmieniło.

A ja mam zupełnie inne wyobrażenie, ale to do dyskusji raczej przy piwku lub herbatce, niż tutaj.

Nie mam, niestety, i obawiam się, że do pisania długich form jestem jeszcze słabo przygotowany. Przede wszystkim nie czuję, bym miał pomysł godzien książki. No i że ktoś tę książkę by przeczytał, a nie chciałbym zamykać jej w szufladzie. 

Na razie poza portalem mi kompletnie nie idzie. Nie udało mi się zakwalifikować w żadnym naborze/konkursie, gdzie tekst jest publikowany drukiem. Na razie próbuję, bo to też coś ułatwia, jeśli już gdzieś pojawi się twoje nazwisko, przynajmniej tak mi się wydaje.

To tym razem od końca. Uważam podobnie, to znaczy nazwisko w druku, gdzieś w antologiach i ezinach, może pomóc. Na pewno nie zaszkodzi. Wiem też, że pudła w naborach podcinają skrzydła i wiarę we własne pisanie, ale to nie tylko u Ciebie. Nie wiem, czemu się nie dostałeś, słowo masz drukowane, więc nie chodziło o warsztat. Trzeba próbować dalej. Jeśli zaś chodzi o powieść, to pomysł jest często wyolbrzymiany. Według mnie to tylko część sukcesu, i to znacznie mniejsza. Jedna składowa z kilku na całość. Jednak pisać już powinieneś. Jeśli nie jesteś pewny pomysłu, zacznij pisać koncept. Mój na powieść, której pewnie nigdy nie napiszę, ma jakieś 40 stron A4. I choć sam pomysł pozostał ten sam, to wiele rzeczy w planowanej fabule uległo zmianie. Jak powiedziałeś, pisanie idzie Ci łatwo, więc szybko się przekonasz, czy idziesz we właściwym kierunku (z pomysłem).

I w tym miejscu odniosę się do dwóch rzeczy jednocześnie, to znaczy pomysłu na powieść i kontynuacji Planety i Dzieci Wody. Pierwsze opko czytałem, drugie przeskanowałem, bo w szybkim oczku po komentarzach widziałem, że tak samo dobre. Nawet ktoś napisał, chyba MrB, żebyś to zebrał, dopisał i masz minipowieść. Zgadzam się z tym, to będzie kawał dobrego SF, dobre na przetarcie, ale… Ale powieść od Ciebie wolałbym inną. :)

A to dlatego, że Planeta woda i Księżycowy Książę to dwa różne światy, tak różne, że po Autorze spodziewałbym się czegoś szalonego i zjawiskowego. I właśnie ten z pomysłów, który uznajesz za najbardziej niedorzeczny i szalony, powinieneś napisać.

Między innymi z takiego powodu dałem nominację dla Gruszel i jej Diabła. Pewnie, że tekst nie jest doskonały, ale te sceny, bohaterowie i rozmach… To prawdziwy potencjał. Pod redakcyjną ręką Gruszel wyśmiga je do antologii, aż miło, jeśli dostanie piórko. I na pewno będzie to wartościowy tekst. Bo tym dla mnie właśnie jest piórko (które czasem wydaje mi się, że trudniej dostać, niż się wydać), wyciągnięciem pomocnej dłoni do dobrze zapowiadającego się pisarza, dodanie mu skrzydeł. Wypchnięcie do przodu przed szereg, żeby nie mógł już się schować i musiał pisać dalej i lepiej.

Wbrew pozorom Loża jest bardzo angażująca. Aż się zdziwiłem!

Właśnie o tym mówię. :) Widziałem Wasze (Twoje i Zanaisa) e-laboraty pod nominowanymi opowiadaniami. Nie czytałem, bo długie, ale po samych znakach widać zaangażowanie i włożony wysiłek. Zapewne bardzo przydają się autorom, chociaż osobiście jestem zwolennikiem bardziej skondensowanych opinii. Wszystko, co rozwodnione, chyba gorzej smakuje. Na pewno w nawale uwag i drobiazgów łatwiej zgubić sendo sprawy, o które chodzi komentującemu. Tak czy inaczej, mocno angażują, a mógłbyś to zaangażowanie przelać na powieść. Może to egoistyczne, ale na portalu komentuje tyle wartościowych osób, że jeden komentarz mniej, pewnie nie zrobi dużej różnicy.

I cieszę się, że mogłem trochę pomóc.

Pozdrawiam.

 

Jeśli zaś chodzi o powieść, to pomysł jest często wyolbrzymiany. Według mnie to tylko część sukcesu, i to znacznie mniejsza. Jedna składowa z kilku na całość. Jednak pisać już powinieneś. Jeśli nie jesteś pewny pomysłu, zacznij pisać koncept

Ty to kurczę jesteś mądrym gościem! Teraz, jak o tym piszesz, to rzeczywiście, rozumiem, co chcesz powiedzieć i może powinienem się za to zabrać.

I w tym miejscu odniosę się do dwóch rzeczy jednocześnie, to znaczy pomysłu na powieść i kontynuacji Planety i Dzieci Wody. Pierwsze opko czytałem, drugie przeskanowałem, bo w szybkim oczku po komentarzach widziałem, że tak samo dobre. Nawet ktoś napisał, chyba MrB, żebyś to zebrał, dopisał i masz minipowieść. Zgadzam się z tym, to będzie kawał dobrego SF

Ogólnie uważam drugie opko za lepsze, w ogóle zawarłem tam trochę z tych szalonych pomysłów o których mówisz. 

A to dlatego, że Planeta woda i Księżycowy Książę to dwa różne światy, tak różne, że po Autorze spodziewałbym się czegoś szalonego i zjawiskowego. I właśnie ten z pomysłów, który uznajesz za najbardziej niedorzeczny i szalony, powinieneś napisać

Kusisz! Mam taki pomysł w sumie, nawet niejeden. Ale czy dość zjawiskowy?

Często z nich korzystam do opowiadań, raz się przyjmują lepiej, raz gorzej, jak tekst, o którym wspominałeś, ale tam wszystko, nawet forma, było odjechane.

 

Dzięki jeszcze raz!

"Odpowiedz najpierw na jedno ważne pytanie: czy umysł istnieje?" - Golodh, "Najlepsze teksty na podryw, edycja 2023"

Wiele komplementów zebrałeś, za sam temat główny (chociaż trochę przymaskowany, ale to dobrze, bo pozwala na minimalizowanie moralizatorstwa wprost), za atmosferę, styl – popieram, ponieważ tekst świetnie pasuje do niedokończonych i niemożliwych do zakończenia rozważań, jak pojawienie się Obcych wpływie na ludzkość (patrz: Hyde Park). 

Lecz nie ma tak dobrze, żeby mi się wszystko podobało. Zakończenie… Po pierwsze nieludzko pragmatyczna Monika po prostu daje się zabić. Uzdrowiła Stanforda, a krwotoku zatrzymać nie potrafi? Po drugie decyzja Stanforda o wpuszczeniu Grega. O ile dałoby się tę decyzję jakoś tam, pokrętnie zresztą, usprawiedliwić, to ani krzty zrozumienia nie mam, dlaczego faceta nie zrewidowano ze stuprocentową dokładnością. Po trzecie pominę, bo powtórkę Sodomy i Gomory na skalę globalną sam bym zarządził, będąc na miejscu zawiedzionych fiaskiem planu, wkurzonych Obcych.

I nie ma tu znaczenia, czy istnieją, odnoszące się do postaci i niektórych wydarzeń, paralele do ewangelii.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka