- Opowiadanie: sooskiller - DROGA W JEDNĄ STRONĘ

DROGA W JEDNĄ STRONĘ

Jedno z moich pierwszych opowiadań, jestem ciekaw opinii. 

Przedstawia krótką historię dwóch braci, żyjących w świecie zniszczonym przez człowieka. 

Przyjemnej lektury.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

DROGA W JEDNĄ STRONĘ

– Bartuś, uważaj! – krzyknąłem.

W ostatniej chwili wyciągnąłem się jak struna i pociągnąłem brata do tyłu za kaptur. Obaj upadliśmy w pokrywający ulice pył, który złagodził zderzenie z betonem. Przed nami rozległ się stłumiony dźwięk, jaki wydała upadająca na ulicę ściana jednej z kamienic w centrum miasteczka. Dwa samochody osobowe, które stały przed frontem kamienicy zostały doszczętnie roztrzaskane.  

W okolicach prawego łokcia poczułem piekący ból, który przeszył również przedramię. Odgarnąłem ręką zalegającą, niczym śnieg, warstwę szarego puchu. Źródłem bólu okazał się niewielki kamień, którym trafiłem idealnie w nerw łokciowy. 

– Niewiele brakowało – odparł ośmioletni Bartuś.

Podziwiałem jego opanowanie i talent do zachowywania zimnej krwi. Zastanawiałem się często czy to cecha dziedziczna po naszym ojcu, czy też może kwestia przyzwyczajenia. To nie pierwszy raz, kiedy któryś z nas otarł się życie. Zasłoniliśmy twarze dłońmi, żeby pył nie dostał się nam do oczu. Byliśmy uodpornieni na jego śmiertelnie wyniszczające działanie, jednak nałykanie się tego paskudztwa nie należało do przyjemnych rzeczy. 

Kiedy wszystko ucichło otworzyłem oczy i zobaczyłem, że Bartuś zrobił to chwilę wcześniej. Stał już obok mnie i otrzepywał swojego pluszowego misia. Teraz, kiedy na świecie nie było już nikogo, mogliśmy wejść do jakiegokolwiek sklepu z zabawkami i wziąć każdą z nich, bez żadnych konsekwencji. On jednak ściskał tego misia, któremu oderwało się uszko, a z dziury pod pachą wyłaziła wełna. Zastanawiałem się co zrobię, gdy cała zawartość wypadnie i z misia zostanie kawałek zabrudzonej szmatki, łamiąc bratu serce. Wiem, że zawsze kiedy się do niego przytulał myślał o naszych rodzicach, Teresie i Martinowi Tammermann, którym zawdzięczamy życie, zarówno od chwili poczęcia, jak i teraz, po katastrofie. Nie mam pewności czy “wdzięczność” to akurat idealnie pasujące słowo, ale wiem, że na ich miejscu każdy postąpiłby tak samo.

Z odsłoniętego wnętrza kamienicy, pomimo że w wewnątrz wyglądała całkiem normalnie, wydobywał się smród stęchlizny i wilgoci. Wyjątek stanowiły rozkładające się zwłoki, prawdopodobnie należące do starszego mężczyzny. Pomyślałem, że spał, kiedy opadł na niego pył i zamienił jego płuca w galaretowatą papkę. Nadal siedział w fotelu skierowanym w stronę telewizora. Wyglądał jak mumia, której sarkofagiem po wieki miało stać się ulubione siedzisko. Jego skóra miała kolor i konsystencję szarego papieru toaletowego, a twarz pozbawiona była oczu. W ręku nadal trzymał pilot do telewizora.

Złapałem Bartusia za rękę.

– Co teraz zrobimy? – zapytał ze wzrokiem wbitym w czubki swoich butów, po których wędrowały, niczym kordon pracowitych mrówek, płatki śmiercionośnych chemikaliów.

– Musimy znaleźć jakieś centrum handlowe – odparłem rozglądając się za wskazówkami. – Jesteś głodny?

– Nie, ale bardzo chce mi się pić.

Zdjąłem plecak, w którym miałem dwie półlitrowe butelki z wodą. Kiedy mój młodszy brat pił dostrzegłem w oddali budynek, do którego kiedyś przytwierdzono szyld z napisem “Galeria Śródmieście”. Ruszyliśmy w tamtą stronę, brodząc w sięgającym do kolan, przypominającym zwykły kurz, pyle radioaktywnym, który na szczęście był na tyle lekki, że nie utrudniał nam poruszania się.  

Po chwili byliśmy na miejscu. Szklane drzwi frontowe roztrzaskane zostały przez samochód, który rozbił się o witrynę butiku odzieżowego. Kierowca nadal znajdował się w środku. Z głową opartą o kierownicę patrzył w bok wzrokiem tak pustym, jak cała planeta. 

Przy wejściu stał pulpit z dokładnym planem galerii. W pierwszej kolejności udaliśmy się do marketu spożywczego. Nie mam pojęcia jakim cudem, jednak w takich miejscach nadal działała elektryczność, która de facto umożliwiała nam przetrwanie. 

– Maciek, spójrz! – usłyszałem głos brata, który zapatrzył się w głąb jednej z zamrażarek. – Twoja ulubiona pizza!

Uśmiechnąłem się do niego. Powoli traciliśmy zmysł smaku, jednak z solidną dawką sosów, niektóre dania nadal smakowały przepysznie. Wspólne posiłki dodawały nam motywacji oraz pozwalały na chwilę poczuć się jak kiedyś. Mogliśmy jeść wszystko, czego nasze dusze zapragnęły. Wyjęliśmy kilka kartoników z pizzą i nuggetsami oraz paczkę mrożonych warzyw. Przeszliśmy do działu z przyprawami, skąd wzięliśmy kilka sosów i udaliśmy się do zajmującego całe pierwsze piętro galerii sklepu z RTV i AGD. Potrzebowaliśmy mikrofalówki lub piekarnika, żeby podgrzać żywność. W międzyczasie graliśmy w gry komputerowe. Kiedyś, wspólnie z rodzicami, godzinami graliśmy w różne gry.

Nasz tato, w dzień katastrofy, kazał mi przyrzec, że będę się opiekował Bartusiem. Kazał nam iść na południe, do kompleksu pilnie strzeżonych bunkrów wojskowych. Następnie wziął strzykawkę i zaaplikował jasnozielony płyn pod skórę Bartka. Staliśmy obaj nad jego łóżkiem, a brat spał nieświadomy. Jedynie w momencie ukłucia zrobił delikatny grymas i uchylił oczy, ale zasnął tak samo szybko i bezwładnie. 

– Co się dzieje, tato? – zapytałem.

– To jest antyradiator. Dzięki niemu promieniowanie was nie zabije – opowiedział, napełniając kolejną strzykawkę.

– Nie zabije?! Nas?! – zapytałem przerażony.

Zamurowało mnie. Poczułem jak przyspiesza bicie mojego serca, a czoło pokrywają lodowate kropelki potu.

– Doszło do wybuchu w jednej z fabryk produkujących wzbogacony uran. To będzie globalna katastrofa, której skutków nie da się przewidzieć. Czarnobyl to przy tym ziarenko piasku. Około rok temu wybudowano potężną maszynę, Elektroizotopowy Reaktor Wodoru Wzbogaconego, w skrócie ERWW. Cały ten wynalazek miał służyć temu, żeby ludzkość nie musiała korzystać z nieodnawialnych źródeł energii, takich jak ropa, węgiel czy gaz, jednak szybko wojsko przejęło cały projekt, kiedy okazało się, że dzięki ERWW można w błyskawicznym tempie stworzyć bomby termojądrowe o niespotykanej dotąd sile rażenia…

Potarł wacikiem miejsce na moim przedramieniu i wstrzyknął mi taką samą substancję, którą przed chwilą zaaplikował Bartusiowi. Delikatne mrowienie przeszło po całym moim ciele. Przez chwilę obserwowałem, jak zielonkawy płyn rozpływa się w moich naczyniach krwionośnych.

– Co z nami będzie? Czy wy z mamą też zrobiliście sobie zastrzyki? – zapytałem drżącym głosem.

– Wszystko będzie dobrze, kilkadziesiąt kilometrów na południe jest baza wojskowa, jeżeli coś się stanie musisz tam zabrać Bartusia, podajcie swoje nazwisko. Powiedzcie, że jesteście synami Martina Tammermanna.

Czułem, że dzieje się coś strasznego. Nie odpowiedział na drugą część mojego pytania, co było dla mnie jednoznaczne z odpowiedzią negatywną. Łzy napłynęły mi do oczu, Bartuś nadal spał, przytulony do swojego misia, który wtedy wyglądał jak nowy. Przez otwarte okno wdzierał się coraz głośniejszy dźwięk, jakby ktoś gwizdał lub jakby wiatr wdzierał się do pustej, szklanej butelki. Ojciec przytulił mnie mocno do piersi, poczułem na czole jego ciepłe łzy.

– Kocham Cię synku. Obu was kocham najmocniej na świecie…

Nie dokończył. Usłyszałem wybuch wszystkich okien w mieszkaniu. Ziemia zadrżała. Straciłem przytomność. 

Nie wiem po jakim czasie się ocknąłem. Pierwsze co zobaczyłem to leżącego obok ojca. Z ust wyciekała mu lepka piana, a oczy miał białe i pozbawione życia. Potrząsnąłem nim kilka razy, krzycząc i policzkując go jednocześnie. Bez rezultatu. Wytarłem łzy w rękaw i podniosłem się. Na łóżku leżał Bartuś, miał otwarte oczy, skierowane w sufit. Ulżyło mi. Był w szoku, ale żył. Wziąłem go na ręce i wyszedłem z domu. 

Od tamtej pory nie widzieliśmy nikogo, ani niczego żywego. Od sześciu miesięcy szliśmy do tego cholernego bunkra, robiąc przystanki w miejscach, gdzie mogliśmy się najeść, uzupełnić zapasy i przespać. 

Z zamyślenia wyrwał mnie piskliwy odgłos dochodzący z piekarnika. 

– Podano do stołu! – krzyknąłem do Bartusia, który ze słuchawkami na uszach siedział przed monitorem jednego z komputerów. Kątem oka spostrzegłem, że gra w swoją ulubioną grę, w której jako żołnierz sił specjalnych musi zmierzyć się z najeźdźcami z kosmosu.

Odgarnąłem z biurka sprzedawcy kurz i pozostawione papiery, po czym rozłożyłem na nim kartony z pizzą. Dopiero aromat pieczonego sera oderwał Bartka od gry. Podszedł do mnie i rozlał na największy kawałek pizzy trzy rodzaje sosów.

– Smacznego – wymamrotał, żując pierwszy kęs.

– Wzajemnie, braciszku – odpowiedziałem i również zacząłem jeść.

Podczas jedzenia trzymałem na kolanach radio. Przekręcałem gałką raz w jedną, raz w drugą stronę, przeszukując wszystkie dostępne fale. Robiłem to za każdym razem, kiedy tylko byliśmy w takim miejscu. 

– Dlaczego wszyscy umarli, a my nie? – zapytał Bartuś.

Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Czy jego ośmioletni umysł pojmie co się wydarzyło?

– Wiesz, że nasi rodzice byli wybitnymi naukowcami, prawda?

– Wiem – odparł.

– Tato kończył badania nad szczepionką, która ocaliłaby więcej ludzi, gdyby tylko fabryka wybuchła później. Niestety, nikt nie był przygotowany na taką katastrofę. Ojciec zrobił co mógł, żeby nas uratować, poświęcił swoje życie, żebyśmy my mogli żyć nadal…

Bartuś zamyślił się. Jak na ośmiolatka był wyjątkowo bystry.

– Ale po co ludziom taka fabryka, która wybucha i zabija ludzi?

– Widzisz, ludzie od zawsze, ponad wszystko, pragnęli władzy nad innymi ludźmi. Wiesz, że od początku ludzkości było ponad trzydzieści tysięcy wojen? Wraz z rozwojem technologii te wojny stawały się coraz bardziej okrutne i bardziej wyniszczające, jednak gdy chodziło o władzę i o prestiż, nikt nie przejmował się konsekwencjami. Liczyła się tylko władza. Ten kto posiadał groźniejszą broń, mógł panować nad innymi. Ludzie sami są sobie winni. Nasz gatunek, niestety, to największa zaraza jaka stąpała po ziemi…

Nagle coś żółtego mignęło przy wejściu do sklepu z elektroniką. Obaj spojrzeliśmy w tamto miejsce, później pytająco na siebie i ponownie w przestrzeń przed sklepem. 

– Zaczekaj tu! Schowaj się gdzieś i nie wychodź!

– A ty? – zapytał wykonując moje polecenia.

– Ciii.

Bartuś przykucnął za pralkami. Nie było go widać, a jedynym śladem naszej obecności był pozostawiony bałagan i sięgający coraz dalej aromat pieczonego sera. 

Odstawiłem radio i ruszyłem ostrożnie w stronę wejścia. Od strony marketu spożywczego dobiegał dźwięk rozrywanej folii aluminiowej, jak gdyby dziecko rzuciło się łapczywie na solidnie zapakowany prezent. Podszedłem dyskretnie i zajrzałem do środka.

Przy półce z suchym prowiantem zobaczyłem postać niewielkiego wzrostu, ubraną w strój ochronny, jaki nieraz widziałem w filmach science-fiction. Tajemnicza postać mnie nie zauważyła. Do ogromnej torby upychała paczkowaną żywność każdego rodzaju. Nie widziałem nikogo żywego od miesięcy. Widząc niewielki wzrost pomyślałem, że to dziecko, więc nie poczułem strachu, a ogromną ulgę.

– Cześć! – zawołałem.

Postać znieruchomiała. Ja również zastygłem w bezruchu. Oboje czekaliśmy na to co się wydarzy. Po chwili zdecydowałem się podejść bliżej. Podniosłem z półki szklaną butelkę z octem i mocno zacisnąłem palce wokół szyjki. Przełknąłem ślinę, zwilżając sobie gardło. Czułem jak moje serce zaczyna mocniej bić.

Zbliżyłem się na wyciągnięcie ręki. 

– Cześć – powtórzyłem i odruchowo położyłem rękę na ramieniu odwróconej do mnie tyłem osoby, która nagle zerwała się na równe nogi, jednocześnie wyciągając z torby nóż kuchenny.

Staliśmy tak przez chwilę, patrząc na siebie. Ja, uzbrojony w butelkę oraz sięgająca mi do ramion postać, w żółtym skafandrze, przypominającym strój astronauty, celująca we mnie nożem. 

– Nie zbliżaj się! – usłyszałem. – Kim jesteś i dlaczego nie masz na sobie ochronnego stroju?! Jesteś… Jesteś Zombie?!

– Zombie? Nie jestem żadnym Zombie! Jestem człowiekiem!

– To niemożliwe! Nikt poza mną nie przeżył! Nie zbliżaj się albo potnę Cię jak ogórka!

– Spokojnie, nie chcemy kłopotów. Przed wybuchem…

– Jacy my?! Jest was więcej?

W głosie mojego rozmówcy pojawiło się niedowierzanie przemieszane z przerażeniem. Wręcz słyszałem sapanie, które przy każdym wydechu pokrywało parą wizjer ochronnego stroju. Uniosłem ręce w poddańczym geście. Odrzuciłem butelkę, która rozbiła się z impetem o podłogę.

– Tak. Jest nas dwóch. Ja i mój młodszy brat. Nie szukamy kłopotów. Nas też nie musisz się obawiać. Idziemy na południe, do kompleksu schronów wojskowych. Nazywam się Maciek Tammermann. Jestem synem Martina Tammermanna…

– Tammermann? Gdzieś słyszałam to nazwisko… – odpowiedziała opuszczając nóż wzdłuż tułowia. 

“Słyszałam”? A więc jesteś kobietą, a raczej małą dziewczynką, pomyślałem. Zniekształcony przez echo skafandra głos w ogóle nie przypominał kobiecego głosu. 

– Kim jesteś? – zapytałem.

– Mam na imię Ania. Mieszkam w bunkrze, który mój ojciec wybudował na naszym podwórku kilka lat temu. To obok tych schronów wojskowych, których szukacie. Ojciec zawsze mawiał, że jak przyjdzie wojna to pierwszym celem będą budynki wojskowe, więc wybudował dla nas podziemny bunkier, żebyśmy mogli się skryć podczas nalotów. 

– A gdzie jest twój ojciec? – zapytałem.

– Nie żyje – odpowiedziała Ania ze spuszczoną w smutku głową. – Bunkier nie chronił przed promieniowaniem, a mieliśmy tylko jeden kombinezon. Do tego za mały, żeby mój ojciec mógł go nosić. A dlaczego ty żadnego nie nosisz? Dlaczego promieniowanie Cię nie zabiło?

– Nasz ojciec opracował antyradiator, który nas chroni…

– To jest was jeszcze więcej?! – zapytała wyraźnie podniecona.

– Nie. Antyradiatora starczyło zaledwie dla mnie i Bartka. Nasi rodzice nie żyją. Jesteś pierwszą osobą, którą widzę od czasu katastrofy.

– Wzajemnie. Po co idziecie do bunkrów?

– Szczerze mówiąc nie mam pojęcia. Ojciec kazał mi zabrać tam brata, gdyby doszło do takiej sytuacji.

– Gdzie on teraz jest? – zapytała spokojnym już tonem.

– Kazałem mu się ukryć. Jest w sklepie z elektroniką. 

– Mogę was zaprowadzić, jeżeli chcesz.

– Jeśli to nie kłopot…

– Żaden! – odpowiedziała z entuzjazmem. – Idę w tamtym kierunku. Poza tym dobrze móc się do kogoś odezwać po kilku miesiącach mówienia jedynie do swojego odbicia w lustrze. Tylko po drodze chciałabym najpierw zostawić zapasy w bunkrze.

Zgodziłem się. Poszliśmy oboje po Bartka. Przedstawiłem bratu Anię. Informacja, że nie jesteśmy sami na planecie widocznie poprawiła jego nastrój. Pomogliśmy Ani napełnić torbę zapasami żywności, po czym poszliśmy w stronę jej schronienia.

Po drodze Bartuś wypytywał naszą nową towarzyszkę o wszystko. Zauważyłem, że nawiązała się między nimi przyjacielska relacja.

Do bunkra schodziło się ukrytą pod włazem drabiną, zaś wnętrze przypominało niewielką kawalerkę. Pierwsze pomieszczenie stanowił przedsionek, odgrodzony od kolejnego pokoju masywnymi, szklanym drzwiami, które otworzyły się dopiero po wstukaniu przez Anię kodu zabezpieczającego.

Kiedy weszliśmy do drugiego pomieszczenia Ania szybko zamknęła za nami drzwi. Usiadła na skórzanej kanapie i postawiła torbę z żywnością na stół. 

– Zatkajcie uszy – powiedziała, po czym wcisnęła czerwony guzik, znajdujący się w ścianie, na wysokości około metra.

Zrobiliśmy co poleciła. Po chwili dobiegł do nas nieprzyjemny dla uszu pisk, który jednak ucichł po kilku sekundach.

– Co to było? – zapytał Bartuś.

– To ultradźwięki. W ten sposób minimalizuję skażenie, które się tu dostało. Ojciec kazał mi to robić po każdym powrocie – odpowiedziała i zdjęła górną część kombinezonu.

Obaj stanęliśmy jak wryci. Ukazała się nam bowiem dziewczynka, na oko dziesięcioletnia. Jej blond włosy rozpłynęły się na wszystkie strony. Na jej szyi dostrzegłem liczne czerwone plamy, które wyglądały jak poparzenia pokrzywy.

– Nie jecie? – zapytała otwierając paczkę z waflami ryżowymi i odkręcając słoik z dżemem. – Wasza sprawa – dopowiedziała, jak gdyby nasze wspólne posiłki były codziennością.

– Przepraszam, najedliśmy się pizzą w centrum handlowym – odpowiedziałem. – Aniu, ile masz lat?

– Osiem – odpowiedziała nie przerywając jedzenia, co jakiś czas drapiąc wypryski na szyi.

Kiedy się najadła, ponownie włożyła hełm ochronny. Wyszliśmy z bunkra i skierowaliśmy się w stronę schronów.

Dotarliśmy do nich po zaledwie kilkunastu minutach. Przez całą drogę Bartuś i Ania rozmawiali i śmiali się. Oboje wyraźnie potrzebowali kontaktu z kimś w swoim wieku.

Stanęliśmy przed ogromnymi stalowymi wrotami. Przed wejściem przytwierdzono urządzenie podobne do domofonu, jednak po wielu próbach nawiązania kontaktu nikt nie odpowiedział.

– Jak się dostaniemy teraz do środka? – zapytał Bartuś zaabsorbowany w pełni zabawą z nową koleżanką. 

– Nie mam pojęcia – odpowiedziałem bezradnie.

– Pokażę wam! – krzyknęła Ania, po czym skierowała swoje kroki do niewielkiego budynku znajdującego się przed wejściem. 

Poszliśmy za nią. W środku Ania pokazała palcem na kratę znajdującą się w ścianie budynku.

– Wejdziemy tędy. To otwór wentylacyjny. Prowadzi do pomieszczeń laboratoryjnych.

Dotarcie do wnętrza zajęło nam kilka minut. Zeskoczyliśmy z otworu znajdującego się w suficie na podłogę. Pomieszczenie, w którym się znaleźliśmy przypominało laboratorium szkolne. Na półkach stały różne fiolki i słoiki z kolorowymi substancjami. Zabroniłem dzieciom dotykać czegokolwiek, po czym sam zacząłem rozglądać się za jakąś wskazówką. Poza przyrządami, które nie wydawały się pomocne, nie znalazłem nic. Po chwili zawołał mnie brat. Kiedy się odwróciłem spostrzegłem, że oboje stoją przed drzwiami, do których przytwierdzono jakąś tabliczkę. Podszedłem bliżej i odczytałem: Martin Tammermann. Spojrzałem na brata, który również wbił we mnie swój wzrok. Pomieszczenie nie było zamknięte, więc wszedłem do środka.

W centrum pomieszczenia stało biurko. Za nim natomiast wystawna gablota. Podszedłem bliżej niej i zacząłem przyglądać się licznym nagrodom dedykowanym mojemu ojcu. Jedna wydała mi się szczególna. Z przytwierdzonej, do srebrnej statuetki metalowej blaszki odczytałem: Martinowi Tammermann za wynalezienie Elektroizotopowego Reaktora Wodoru Wzbogaconego.

Zrozumiałem dlaczego ojciec rozpoczął pracę nad radiatorem, jednak zdałem sobie sprawę również z tego, że pośrednio to on odpowiada za zagładę ludzkości. Przewidział co może się wydarzyć i wiedział do czego są zdolni Ci, którzy odebrali mu ERWW.

– Znalazłeś coś? – zapytał Bartuś zza drzwi.

– Nie – odpowiedziałem wychodząc z pomieszczenia. – Nic tam nie ma.

Wyszedłem i zamknąłem drzwi, żeby ciekawskie spojrzenia dzieci nie zachęciły ich do sprawdzenia wnętrza osobiście. Nagle rozległ się huk, jakby o powierzchnię ziemi uderzyło coś ogromnego. Z sufitu zaczął opadać kurz, a na jego powierzchni wystąpiły pęknięcia.

– To się zaraz zawali! Musimy uciekać! – krzyknąłem.

Podniosłem Anię, żeby chwyciła się krawędzi otworu. Tego samego, z którego zeskoczyliśmy. Gdy trzymała się mocno, popchnąłem jej nogi. Weszła do środka. Słyszałem ciche postukiwania jej kończyn. Wiedziałem, że jest rozsądna i będzie starała się uratować jak najprędzej. Następnie podniosłem Bartka i kazałem zrobić mu to samo.

– A ty? – zapytał przerażony. – Kto ciebie podsadzi?

– Coś wymyślę, spotkamy się na zewnątrz. Przysunę ten regał – odpowiedziałem wskazując głową metalową konstrukcję, stojącą w rogu laboratorium.

– Pomogę ci! Sam nie dasz rady!

– Kurczę Bartek! Nie mamy czasu na pogaduchy! Rób co mówię!

Płacząc chwycił się krawędzi otworu wentylacyjnego znajdującego się w suficie i wspiął. Jednak zamiast uciekać patrzył na mnie w dół. Jego łzy rozbijały się o betonową posadzkę.

– Idź już! Nie mogę się skupić!

Odszedł powoli. Ja natomiast podszedłem do regału i próbowałem go przewrócić. Okazał się zbyt ciężki, więc podsunąłem krzesło. Wyskoczyłem z niego najwyżej jak tylko mogłem i końcówkami palców chwyciłem krawędzi otworu. Ziemia zatrzęsła się ponownie i upadłem jak kiść przejrzałych winogron na ziemię. Część sufitu zawaliła się. Odsunąłem się w ostatniej chwili, jednak moja droga ucieczki została pogrzebana w stercie gruzu. Utkwiłem odgrodzony od świata i od brata. Ogromne fragmenty betonowych odłamów były dla mnie zbyt masywne, żebym dał radę je przesunąć. Z góry dobiegły kolejne wstrząsy. Bałem się o Bartka. W rogu mojego grobu wisiał przymocowany do ściany domofon z wizjerem. Pomyślałem, że to ten, który jest łącznikiem z bramą. W ekranie widziałem Anię, która niecierpliwie stąpała z nogi na nogę. Po chwili dołączył do niej Bartek. Trzymał się za głowę i oglądał się za siebie.

– Dzieciaki! – krzyknąłem przyciskając czerwony guzik urządzenia. – Hej, dzieciaki! – Ania i Bartek zaczęli się rozglądać. – Tutaj, domofon przy bramie!

Oboje podeszli ostrożnie.

– Maciek? Dlaczego nie wychodzisz? – zapytał Bartek. W jego głosie wyczułem gasnącą nadzieję. Pojął to, co dla mnie było oczywiste od kilku minut, nie przeżyję.

– Posłuchaj mnie. Oboje posłuchajcie mnie uważnie. Za kilka godzin będziecie ostatnimi ludźmi na świecie.

– Co?! O czym ty mówisz? Maciek nie wygłupiaj się! Wychodź!

Bartek podniósł leżący obok, metalowy pręt i wsunął go między skrzydła wrót. Widziałem jak próbował otworzyć stalową bramę, jednak tak naprawdę żaden z nas nie wierzył, że jest choćby najmniejsza szansa na ich otwarcie.

– Przyszłość ludzkiego gatunku leży w waszych rękach. Jesteście młodzi i silni. Mam nadzieję, że przetrwacie, że będziecie mieli kiedyś dzieci i opowiecie im o mnie, naszych rodzicach i innych ludziach. Mam nadzieję, że wszystko co było w nas dobre przetrwa dzięki wam.

– Zamknij się! Słyszysz? Zamknij się, kurwa! – krzyczał Bartuś. Uderzał metalowym prętem w bramę wściekle, jednak bez rezultatu. Ania tylko przyglądała się. Widziałem w jej oczach rozsądek. Tym razem to ona zachowała zimną krew i chyba zrozumiała o co mi chodzi.

– Bartku, kocham cię…

Rozłączyłem się, jednak nie przestałem na nich patrzeć. Bartek raz po raz podnosił z ziemi wszystko co wpadło mu w ręce i rzucał z całych sił w bramę. Ania podeszła do niego i załapała za rękaw, on jednak wyrwał się jej, rzucił się na betonowy odłamek i próbował go podnieść, jednak olbrzymi kawał gruzu zaledwie uniósł się na wysokość kilku centymetrów. Bartek prężył się w napadzie szału. Odepchnął Anię, która upadając uderzyła łokciem o betonowy odłamek. Dopiero wtedy się opamiętał. Położył ręce na kolanach sapiąc, jakby przed chwilą ukończył maraton. Ania ponownie chwyciła go za rękę i przytuliła. Usłyszałem jego krzyk. Zacząłem płakać i śmiać się jednocześnie. Nagle ziemia ponownie się zatrzęsła. Spojrzałem w górę, skąd dobiegł dźwięk i kątem oka zobaczyłem walący się na mnie betonowy sufit. Zdążyłem zaledwie odruchowo unieść ręce…

Koniec

Komentarze

Cześć sooskiller

Pierwsze opowiadanie na portalu? Gratulacje! :)

 

Przeczytałem. Smutna historia, miałem nadzieję dowiedzieć się coś więcej o samym wybuchu, ale to co znalazł bohater w gabinecie też trochę ciekawość zaspokoiło – choć spodziewałem takiego rozwoju akcji.

Zastanawiałem się też, co się stało, że nagle wszystko runęło (bunkier)?

Jak to się stało, że aż sześć miesięcy szli?

No nic, pisz dalej. Po tym opowiadaniu mam lekki niedosyt.

 

Łapanka:

Przez chwilę obserwowałem, jak zielonkawy płyn rozpływa się w moich naczyniach krwionośnych.

Nie wiem jak mógł obserwować swoje naczynia krwionośne :) Jeżeli świecił przez skórę to można to jakoś inaczej napisać.

 

Wiem, że zawsze kiedy się do niego przytulał myślał o naszych rodzicach, Teresie i Martinowi Tammermann…

 Nie zbliżaj się! – usłyszałem. – Kim jesteś i

Nie spotykam się z takim zapisem za bardzo. Wydaje mi się, że powinna być duża litera “U” ale pewnie ktoś bardziej obeznany odezwie się wkrótce .

 

Więcej nie wypisuję, bo słaby jestem w wyłapywaniu takich rzeczy. Na pewno jest tego więcej. Warto korzystać z bety na portalu. Mi to pomaga.

https://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/11534

 

Pozdrawiam

 

 

 

Cześć,

 

Ja z łapanki jestem słaby, więc tylko to:

 

– Kocham Cię synku. Obu was kocham najmocniej na świecie…

 

To nie jest prywatna korespondencja, więc zwroty grzecznościowej powinny być z małej litery ;)

 

Co do samego opowiadania czytało się płynnie, ogólnie było okej. Wybrałeś trochę oklepany temat, co powoduje, że trudniej zaspokoić czytelnika. Motyw z ojcem spoko, choć brakło mi tu większej dramaturgii. Końcówka za szybka – dzieci wydają się zbyt dojrzałe. No i podobnie jak Ramshiri, pobudziłeś ciekawość tym wybuchem, która niestety nie została zaspokojona ;)

Cześć!

 

Miło widzieć nowych użytkowników i pisarzy.

Tekst czytało się całkiem płynnie, napatoczyło się parę mankamentów, z którymi też się borykałem i wciąż się czasem borykam, więc polecam betowanie!

Tak jak zostało to wspomniane wcześniej – co spowodowało zapadnięcie się bunkra? Niestabilność konstrukcyjna? Naruszenie jakichś kluczowych elementów?

I właśnie, dlaczego pół roku? Nie mogli tam trafić, błądzili w złe strony?

Ale poza tym to przyjemny, weekendowy, ale też smutny tekst o apokalipsie i skutkach ludzkiej lekkomyślności.

Tutaj troszkę łapanki:

 

Z odsłoniętego wnętrza kamienicy, pomimo że w wewnątrz wyglądała całkiem normalnie, wydobywał się smród stęchlizny i wilgoci.

Napisałbym to zdanie w trochę inny sposób → (..) kamienicy, pomimo całkiem normalnego wyglądu, wydobywał się smród stęchlizny i wilgoci.

 

Widzisz, ludzie od zawsze, ponad wszystko, pragnęli władzy nad innymi ludźmi. Wiesz, że od początku ludzkości było ponad trzydzieści tysięcy wojen? Wraz z rozwojem technologii te wojny stawały się coraz bardziej okrutne i bardziej wyniszczające, jednak gdy chodziło o władzę i o prestiż, nikt nie przejmował się konsekwencjami. Liczyła się tylko władza. Ten kto posiadał groźniejszą broń, mógł panować nad innymi. Ludzie sami są sobie winni. Nasz gatunek, niestety, to największa zaraza jaka stąpała po ziemi…

 

Kilka powtórzeń się wkradło.

 

Mam na imię Ania. Mieszkam w bunkrze, który mój ojciec wybudował na naszym podwórku kilka lat temu. To obok tych schronów wojskowych, których szukacie. Ojciec zawsze mawiał, że jak przyjdzie wojna to pierwszym celem będą budynki wojskowe, więc wybudował dla nas podziemny bunkier, żebyśmy mogli się skryć podczas nalotów. 

Tutaj też.

 

– Pokażę wam! – krzyknęła Ania, po czym skierowała swoje kroki do niewielkiego budynku znajdującego się przed wejściem. 

Poszliśmy za nią. W środku Ania pokazała palcem na kratę znajdującą się w ścianie budynku.

Tu tak samo.

 

Pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Drogi autorze, udało ci się stworzyć najbardziej optymistyczny obraz postapo jaki widziałem. Jak na świat anulowany od pół roku działa zaskakująco świetnie. Bohaterowie nie napotykali za bardzo na trudności. Cała ich podróż zdaje się być zwykłą wycieczką. Byliśmy tutaj świadkami dosłownie „Chce ci się pić? To idziemy do sklepu!”. Nikt nie musiał się wykazać żadnymi umiejętnościami przetrwania.

 

W przeciwieństwie do przedmówców nie interesuje mnie w ogóle przyczyna wybuchu ani co było przed nim. W momencie, gdy ludzkość została skutecznie usunięta, przestało mieć to znaczenie. Jest już pewne, że nie ma już możliwości naprawy niczego. Bracia są jedynymi (do czasu) osobami na ziemi, a i ich dni są już policzone. Ich odporność na promieniowanie chroni ich tylko przed jednym zagrożeniem. Ostatnie co im zostaje to spędzić ten czas najlepiej jak można.

 

Bohaterowie wędrowali od pół roku bez żadnych wzmianek o metodach nawigacji. Jeśli kierunek południe był dla nich jedyną wskazówką to to by tłumaczyło dlaczego poruszali się tak długo. Jednocześnie też zaskakuje, że dotarli tam w ogóle. Sam cel podróży nie tylko okazał się bezużyteczny, ale też ironicznie doprowadził do śmierci jednego z braci. Nie wierzę, że informacja o wkładzie ojca w katastrofę przyda się dwójce dzieciaków w odnawianiu gatunku. A, właśnie! Ostatnie słowa starszego brata przekraczają poziom absurdu na który byłem przygotowany. „Idźcie i rozmnażajcie się” w kierunku dwójki ośmiolatków? Nie. Tak bardzo nie.

 

Rozpoczynam koncert życzeń. To, co mógłbym chcieć tutaj zobaczyć, to jak bracia spędzają razem swoje ostatnie chwile. Nie musiałoby to być aż do momentu śmierci. Są odporni na to, co zabiło wszystko co żywe. Jedyne co mają teraz, to siebie nawzajem i czas. Jak katastrofa wpłynęła na ich relację, charaktery i światopogląd? Przydałaby mi się ta konkretna perspektywa. Coś więcej niż „ludzkość to zaraza”. A skoro przy tym już jestem. Czy na pewno to właśnie są te słowa, które powinien usłyszeć ośmiolatek w tych warunkach? Czy to miało dodać mu motywacji do dalszego życia? Stanowczo się nie zgadzam. Skoro starszemu bratu powierzono rolę opiekuna to chciałbym zobaczyć jego rzeczywisty wysiłek w tym kierunku. Narzekałem wcześniej na sielankę towarzyszącą wędrowcom, ale absolutnie nie miałbym nic przeciwko niej, gdyby była ona wynikiem pracy protektora. Jak zobrazować dziecku zniszczony świat w taki sposób, by wciąż wydawał się bezpieczny? Jak dodawałby mu otuchy gdy nie ma już tego, co wcześniej? Jak sprawić, by chciało żyć dalej? Jakie narzędzia ku temu wykorzysta? Pokusiłbym się o poeksperymentowanie z zabawami, jakie może wymyślać starszy brat młodszemu, by ten mógł nabierać umiejętności przetrwania. Mieliśmy scenę w opuszczonym centrum handlowym. Dlaczego nie mieliby budować fortów do spania? Dlaczego nie mieliby robić zawodów w szukaniu zdatnej żywności? Materiał sam się pisze.

 

Byków językowych nie wskazuję, bo nie. Nie tak widzę swoją rolę. Tyle ode mnie.

 

Pomysł, niestety, nie poraża świeżością, a i sposób opowiedzenia historii do najlepszych nie należy. Ponieważ w pełni zgadzam się z komentarzem P3erhinga, nie będę powielać jego wypowiedzi, i od siebie dorzucę łapankę, albowiem wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia.

 

W ostat­niej chwi­li wy­cią­gną­łem się jak stru­na i po­cią­gną­łem brata… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Obaj upa­dli­śmy w po­kry­wa­ją­cy ulice pył, który zła­go­dził zde­rze­nie z be­to­nem. Przed nami roz­legł się stłu­mio­ny dźwięk, jaki wy­da­ła upa­da­ją­ca na ulicę ścia­na jed­nej z ka­mie­nic… → Powtórzenia.

Ściana kamienicy waliłaby się z hukiem, a nie tłumionym dźwiękiem.

 

Źró­dłem bólu oka­zał się nie­wiel­ki ka­mień, któ­rym tra­fi­łem ide­al­nie w nerw łok­cio­wy. → Czy dobrze rozumiem, że bohater sam uderzył się kamieniem w łokieć?

Źródłem bólu był uderzony nerw, nie kamień. Kamień nie bolał.

Proponuję: Okazało się, że uderzyłem łokciem w niewielki kamień

 

To nie pierw­szy raz, kiedy któ­ryś z nas otarł się życie. → Co to znaczy otrzeć się życie?

A może miało być: To nie pierw­szy raz, kiedy któ­ryś z nas otarł się o śmierć.

 

otwo­rzy­łem oczy i zo­ba­czy­łem, że Bar­tuś zro­bił to chwi­lę wcze­śniej. → Skoro miał zamknięte oczy, to jak mógł zobaczyć, kiedy Bartuś otworzył swoje?

 

po­mi­mo że w we­wnątrz wy­glą­da­ła… → …po­mi­mo że we­wnątrz wy­glą­da­ła

 

zro­bił de­li­kat­ny gry­mas i uchy­lił oczy, ale za­snął tak samo szyb­ko i bez­wład­nie. → Oczu nie można uchylić. Na czym polega bezwładne zaśnięcie?

Proponuję: skrzywił się lekko i uchy­lił powieki, ale za­snął tak samo szyb­ko i bezwiednie.

 

Po­czu­łem jak przy­spie­sza bicie mo­je­go serca… → Zbędny zaimek – czy mógł poczuć jak przyspiesza cudze serce?

Proponuję: Po­czu­łem, że serce zaczyna szybciej bić

 

Około rok temu wy­bu­do­wa­no po­tęż­ną ma­szy­nę→ Około roku temu wy­bu­do­wa­no po­tęż­ną ma­szy­nę… Lub: Jakiś rok temu wy­bu­do­wa­no po­tęż­ną ma­szy­nę

 

De­li­kat­ne mro­wie­nie prze­szło po całym moim ciele. → Zbędny zaimek.

 

Przez chwi­lę ob­ser­wo­wa­łem, jak zie­lon­ka­wy płyn roz­pły­wa się w moich na­czy­niach krwio­no­śnych. → Co obserwował???

 

– Ko­cham Cię synku. → – Ko­cham cię synku.

Zaimki piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

Usły­sza­łem wy­buch wszyst­kich okien w miesz­ka­niu. → Wybuch może sprawić, że okna wylecą, potłuką się, popękają, rozlecą się, ale okna nie wybuchają.

 

Z ust wy­cie­ka­ła mu lepka piana, a oczy miał białe i po­zba­wio­ne życia. Po­trzą­sną­łem nim kilka razy, krzy­cząc i po­licz­ku­jąc go jed­no­cze­śnie. → Czy wszystkie zaimki są konieczne? A może wystarczy: Z ust wy­cie­ka­ła lepka piana, a oczy miał białe i po­zba­wio­ne życia. Po­trzą­sną­łem nim kilka razy, krzy­cząc i po­licz­ku­ją jed­no­cze­śnie.

 

wy­bu­cha i za­bi­ja ludzi?

– Wi­dzisz, lu­dzie od za­wsze, ponad wszyst­ko, pra­gnę­li wła­dzy nad in­ny­mi ludź­mi. Wiesz, że od po­cząt­ku ludz­ko­ści było… → Powtórzenia.

 

Czu­łem jak moje serce za­czy­na moc­niej bić. → Zbędny zaimek.

 

Je­steś Zom­bie?!

– Zom­bie? Nie je­stem żad­nym Zom­bie! Je­stem czło­wie­kiem!

Je­steś zom­bie?!

– Zom­bie? Nie je­stem żad­nym zom­bie! Je­stem czło­wie­kiem!

 

Nie zbli­żaj się albo potnę Cię jak ogór­ka!Nie zbli­żaj się, albo potnę cię jak ogór­ka!

 

“Sły­sza­łam”? A więc je­steś ko­bie­tą, a ra­czej małą dziew­czyn­ką, po­my­śla­łem. → Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.

 

Dla­cze­go pro­mie­nio­wa­nie Cię nie za­bi­ło?Dla­cze­go pro­mie­nio­wa­nie cię nie za­bi­ło?

 

i po­sta­wi­ła torbę z żyw­no­ścią na stół. → …i po­sta­wi­ła torbę z żyw­no­ścią na stole.

 

po czym skie­ro­wa­ła swoje kroki do… → Zbędny zaimek.

 

W środ­ku Ania po­ka­za­ła pal­cem na kratę… → W środ­ku Ania po­ka­za­ła pal­cem kratę…

Palcem pokazujemy coś, nie na coś.

 

Ze­sko­czy­li­śmy z otwo­ru znaj­du­ją­ce­go się w su­fi­cie na pod­ło­gę. → A może: Z otworu w suficie ze­sko­czy­li­śmy na pod­ło­gę.

 

Spoj­rza­łem na brata, który rów­nież wbił we mnie swój wzrok. → Zbędny zaimek.

 

Po­miesz­cze­nie nie było za­mknię­te, więc wsze­dłem do środ­ka.

W cen­trum po­miesz­cze­nia stało biur­ko. → Powtórzenie.

 

Za nim na­to­miast wy­staw­na ga­blo­ta. → Na czym polegała wystawność gabloty?

 

za­czą­łem przy­glą­dać się licz­nym na­gro­dom de­dy­ko­wa­nym mo­je­mu ojcu. → …za­czą­łem przy­glą­dać się licz­nym na­gro­dom, które dostał ojciec.

 

do czego są zdol­ni Ci, któ­rzy… → …do czego są zdol­ni ci, któ­rzy

 

nie­cier­pli­wie stą­pa­ła z nogi na nogę. → …nie­cier­pli­wie przestępowała z nogi na nogę.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przedstawiona tu apokalipsa jest optymistyczna, powiedziałabym nawet że za bardzo. Fabuła była płynna, jednak technicznie nie wyszło to dobrze. 

Jestem kretem jak chodzi o błędy, ale zauważyłam taki mały smrodek.

Źródłem bólu okazał się niewielki kamień, którym trafiłem idealnie w nerw łokciowy. 

 “Którym trafiłem” jest zbędnie wydłożonym zdaniem. Zamiast tego można napisać coś w stylu “Źródłem bólu był kamyczek, trafił idealnie w nerw łokciowy”

Dialogi wydają się martwe, nikt podczas nich nic nie robi. Nie ma jakichkolwiek informacji o tonie wypowiedzi, emocjach czy gestach. Po pojawieniu się Ani zaczyna się jakiekolwiek ożywienie.

Po przeczytaniu zostaje uczucie takiego niedosytu. Nie wiadomo prawie nic o całej apokalipsie. 

Lekko denerwowało też to jak beztrosko mówiły postacie o swoich traumach. To nie jest realistyczna reakcja psychiczna, gdy ośmiolatka ze spokojem opowiada o tym, jak jej troskliwy ojciec umiera od promieniowania. W jej wieku zobaczenie czegoś takiego skończyłoby się poważnym uszkodzeniem psychiki, zwłaszcza bez dostępu do psychologa. 

Również apokalipsa wydarzyła się w na tyle nie odległej przeszłości, że wszyscy wciąż powinni mieć PTSD. Lub chociaż ślady po tym.

 

 

 

Obudź się – Jeśli to czytasz, jesteś w śpiączce od prawie 15 lat. Próbujemy nowej metody. Nie wiemy gdzie ta wiadomość pojawi się w Twoim śnie ale mamy nadzieję, że uda nam się do Ciebie dotrzeć. Prosimy, obudź się.

Cześć, Sooskillerze!

 

Witaj na piątkowym dyżurze :)

Najpierw to, co wynotowałem podczas czytania. Będzie sporo marudzenia, ale na koniec opiszę jakie są moje ogólne wrażenia po lekturze.

jaki wydała upadająca na ulicę ściana jednej z kamienic w centrum miasteczka. Dwa samochody osobowe, które stały przed frontem kamienicy zostały doszczętnie roztrzaskane.

powtórka

Odgarnąłem ręką zalegającą, niczym śnieg, warstwę szarego puchu. Źródłem bólu okazał się niewielki kamień, którym trafiłem idealnie w nerw łokciowy. 

Najpierw jest ręka zalegająca niczym śnieg. A potem się okazuje, że bohater w grubej warstwie pyłu, kamieni (bo tuż obok runęła cała ściana) znajduje niewielki kamień, w który trafił łokciem. Wątpię, żeby w takim krajobrazie mu się to udało, poza tym, czy nie lepiej napisać, że uderzył w coś nerwem łokciowym – nie musimy wiedzieć, że to mały kamień, to mogło być cokolwiek.

To nie pierwszy raz, kiedy któryś z nas otarł się życie.

kiks – powinno być chyba “otarł się o śmierć”

Wiem, że zawsze kiedy się do niego przytulał myślał o naszych rodzicach, Teresie i Martinowi Tammermann

myślał o Teresie i myślał o Martinie

Z odsłoniętego wnętrza kamienicy, pomimo że w wewnątrz wyglądała całkiem normalnie

wewnątrz, to “w” trzeba wyrzucić. No i druga sprawa, że dość szybko opadł pył – po zawaleniu się ściany, tym bardziej na chodnik, na którym zalegała gruba warstwa pyłu, powietrze długo pozostałoby kompletnie nieprzejrzyste, a tutaj mam wrażenie, że jest pstryk! i już wszystko widzimy.

W międzyczasie graliśmy w gry komputerowe. Kiedyś, wspólnie z rodzicami, godzinami graliśmy w różne gry.

powtórki

 

Powód katastrofy mnie nie przekonuje – mocarstwa nie potrzebują mocniejszych ładunków, powiedziałbym, że to wręcz niewskazane. Raczej ważniejsze jest posiadanie rakiet, które niechybnie trafią w cel i nie zostaną zestrzelone.

No i jakimś cudem mają elektryczność – jak? Nawet jeśli podczas wybuchu nie uległa uszkodzeniu, co uważam za coś mało prawdopodobnego, to jak przez 6 miesięcy nie doszło do żadnej awarii?

– Widzisz, ludzie od zawsze, ponad wszystko, pragnęli władzy nad innymi ludźmi. Wiesz, że od początku ludzkości było ponad trzydzieści tysięcy wojen? Wraz z rozwojem technologii te wojny stawały się coraz bardziej okrutne i bardziej wyniszczające, jednak gdy chodziło o władzę i o prestiż, nikt nie przejmował się konsekwencjami. Liczyła się tylko władza. Ten kto posiadał groźniejszą broń, mógł panować nad innymi. Ludzie sami są sobie winni. Nasz gatunek, niestety, to największa zaraza jaka stąpała po ziemi…

Tutaj bohater tłumaczy to ośmiolatkowi, ale mam wrażenie, że jednak to autor tłumaczy rzeczy czytelnikowi.

Przy spotkaniu gościa w żółtym skafandrze bohater postępuje bardzo nieostrożnie – dlaczego podszedł? Ja bym się trzymał na odległość, a ten podchodzi i wystawia się na cios.

Potem dialog z dziewczynką wyszedł dość sucho i bez emocji. Fajnie zagrałeś np. parą, która pokrywała wizjer skafandra, ale poza tym dialog po prostu prowadzi nas w opowiadaniu do kolejnej sceny – postacie szybko sobie zaufały i tylko wymieniają się informacjami.

które otworzyły się dopiero po wstukaniu przez Anię kodu zabezpieczającego.

Czyli musi mieć prąd – ta wciąż działająca elektryczność robi się mocno pretekstowa.

– Wejdziemy tędy. To otwór wentylacyjny. Prowadzi do pomieszczeń laboratoryjnych.

Ej, no – to są budynki wojskowe i tak łatwo jest się dostać do środka? Czyżby projektował to Antonio?

Pomieszczenie nie było zamknięte, więc wszedłem do środka.

W centrum pomieszczenia stało biurko.

powtórka

– Zamknij się! Słyszysz? Zamknij się, kurwa! – krzyczał Bartuś.

Ach, ta dzisiejsza młodzież… :D

 

No i ten wideofon, wciąż działający, mimo iż budynek się wali – w takiej sytuacji również mało możliwe, że prąd wciąż będzie działał.

 

Ok, a teraz opinia o tekście. Całość kojarzy mi się z filmem “Jestem legendą”, ale to pozytywne skojarzenia i nie mam wrażenia jakiegokolwiek naśladownictwa. Opowieść jest smutna, można powiedzieć, że wykreowałeś nowych Adama i Ewę. Niby dajesz tutaj cień nadziei, ale osobiście uważam, że szanse na odrodzenie ludzkości są zerowe – Ania już ma poparzenia, więc obstawiam, że umrze w ciągu najbliższych 12 miesięcy.

Osobiście w opowiadaniach postapo bardzo lubię opisy sposobów, jak ludzkość przetrwała w niesprzyjających warunkach, do których w zasadzie nie miała czasu się dostosować. Tutaj jednak nie mogę się uznać za usatysfakcjonowanego, bo z naszej cywilizacji bierzesz sobie to co się przyda i nie zaprzątasz sobie tym głowy. Dlatego całość wypada jednak niewiarygodnie. Zresztą powyżej było sporo mojego marudzenia – z tym jest tak, że jeśli na początku opowieści w coś autorowi nie uwierzę, to zaczynam podważać coraz to więcej aspektów i szukać dziur. Zatem polecam zacząć bardzo wiarygodnie :P

Natomiast pomijając małe kiksy techniczne, ogólnie czytałem to z zainteresowaniem i nie potykałem się. Ogólnie uważam, że jest nad czym pracować, ale widać światełko w tunelu :)

 

Poza tym – witaj na portalu! Otrzymujesz tymczasowe miano “Świeżynki”, ale można się go dośćszybko pozbyć, aktywnie działając na portalu :) Zachęcam do czytania i komentowania opowiadań innych, bo na tym to wszystko polega :) Gratuluję debiutu i życzę owocnej pracy przy kolejnych tekstach! Jeśli masz wątpliwości co do powyższego komentarza – pytaj!

 

A jeśliby Cię to zainteresowało, to wrzucam garść linków do poczytania:

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Poradnik Issandera, jak dostać się do Biblioteki ;)

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842782 

Opis funkcjonowania portalu i tutejszych obyczajów autorstwa Drakainy:

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842842 

 

Pozdrawiam i życzę powodzenia w dalszej pracy twórczej!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Dziękuję wszystkim za komentarze. Wiem, że jest sporo błędów, powtórzeń, czasem nielogiczne zdania. Wiem, że gdybym sam to teraz zredagował, wyszłoby inaczej, prawdopodobnie lepiej, ale czułbym się jakbym kogoś oszukiwał. To moje stare opowiadanie. Wówczas pisałem tak, a nie inaczej. Trzymam to w takiej formie, bo dla mnie to część mojej przygody z pisaniem. Druga sprawa – piszę teraz coś innego, dłuższego, nie chce się odrywać i wracać do odgrzewania starych kotletów. Poza tym mam w głowie pomysł jak napisać na tej podstawie dłuższą opowieść, więc potrzebuję wygospodarować na to czas, którego obecnie mam deficyt. 

Cieszę się, że aż tyle osób poświęciło swój czas na przeczytanie “drogi w jedną stronę” i wyrażenie opinii.

Sooskilerze, Twoja słabość do dawnych opowiadań jest zrozumiała, ale zważ, że nie będzie ona towarzyszyć tym z nas, którym przyjdzie czytać tę historię.

Sentyment sentymentem, ale czytelnik chciałby otrzymać tekst pozbawiony błędów, usterek i nielogiczności. Miej w swoim archiwum opowiadania w dowolnym stanie, ale jeśli decydujesz się na ich upublicznienie, postaraj się, aby czytelnik też miał przyjemność z lektury, żeby nie musiał brnąć przez wertepy nie najlepiej napisanych zdań.

Wiedz też, że nikt nie poczuje się oszukany, kiedy zaprezentujesz świetnie napisane opowiadanie, niezależnie od tego, kiedy ono powstało.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Oj, aż takie złe chyba nie jest :)

Nie, Sooskilerze, nie powiedziałam, że jest, jak byłeś łaskaw napisać: aż tak źle, ale nie ukrywam, że chciałabym, aby w przyszłości było znacznie lepiej. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Gwarantuję, że jest :) Uwagi, które wszyscy napisaliście są niezwykle cenne. Obstawiałem bardziej ubogie komentarze i jestem mile zaskoczony. Być może dlatego, że to mój “debiut” na fantastyka.pl i nie wiedziałem czego się spodziewać.

Jeżeli nadarzy się okazja poprawy tego opowiadania to będę miał praktyczną instrukcję co jest nie tak.

Pomysł na opowiadanie wpadł pod wpływem emocji, bardziej skupiłem się na relacji braci niż fabule dokoła.

No, skupiać się trzeba na wszystkim; jesteś Bogiem we własnym świecie, nikt inny nie skonstruuje go porządnie.

Mnie też działające elektrownie wydały się niewiarygodne. Ktoś tam musi ten węgiel sypać. Dla odmiany budynki walą się jak domki z kart, przy każdej z okazji. One akurat wytrzymają dłużej bez konserwacji. Nawet jeśli to rejon aktywny sejsmicznie, to dzieciaki muszą mieć niezwykłego pecha, że co chwila coś się na nich zawala.

W szczepionkę przed radioaktywnością też nie bardzo wierzę. To znaczy, płyn lugola działał, ale na innej zasadzie.

Zasłoniliśmy twarze dłońmi, żeby pył nie dostał się nam do oczu. Byliśmy uodpornieni na jego śmiertelnie wyniszczające działanie, jednak nałykanie się tego paskudztwa nie należało do przyjemnych rzeczy. 

A co mają oczy do łykania?

Babska logika rządzi!

A dlaczego muszą mieć? Wszechobecny pył dokuczał na różne sposoby :) “Zasłoniliśmy TWARZE dłońmi”, nie same oczy.

Miś przeczytał. Jak na debiut nie było źle, ale żeby było lepiej, posłuchaj wcześniejszych rad od naprawdę znających się na pisaniu ludzi. Tutaj nikt nie jest Twoim wrogiem.

Nowa Fantastyka