- Opowiadanie: czarna adelajda - Szatańska umowa Fritza Briegera

Szatańska umowa Fritza Briegera

Lekkie, rodzinne, do kawki. 

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Szatańska umowa Fritza Briegera

 

 

 

Babcia Józefina zakasała rękawy, założyła białe mitenki i wzięła do rąk karabin maszynowy AK47.

– Nie będzie mi trup się w ogródku panoszył – powiedziała. – Nie po moich cukiniach!

Otworzyła okno i ponownie zasłoniła firanki. Przysiadła na krzesełku w kuchni, lufę wsunęła pod zasłonkę, i czekała. Po chwili w domku na Ceglanej słychać było serię strzałów.

– Nie trafiłam dziada! – zakrzyknęła. – Ucieka! 

– A z cukinią czy bez?

Jej zięć popalał spokojnie fajeczkę, rozparty w fotelu z gazetą. Kłęby szarego dymu, zatykające arterie i okadzające trucizną płuca, otaczały go świątobliwą aureolą. 

– Florciu, czy ty ze mnie sobie żarty stroisz?

– Gdzieżbym śmiał.

– Ci nieumarli to by wszystko zadeptali – dodała z goryczą babcia. – Brak szacunku dla potomnych.

– Ciężki rok – zgodził się ze swoją teściową Florciu. 

Rok Pański 1955 oprócz suszy, gradobicia i śmierci Einsteina, przyniósł ze sobą najdziwniejszą ze wszystkich plag – z mogił zaczęli wstawać umarli i panoszyć się po ulicach, zdezorientowani jak zbyt szybko obudzone niedźwiedzie. W gazetach pisano, że może miała być jakaś apokalipsa, z której ostatecznie nic nie wynikło – a umarli, wybudzeni ze snu z zamierzenia wiecznego, nie potrafili znowu weń zapaść, tylko snuli się smętnie po ulicach, zaglądając porządnym ludziom w okna i pchając się do drzwi.

Epicentrum tej plagi było w województwie lubuskim, powiecie zielonogórskim. Czy miało to związek z dawnymi prześladowaniami czarownic na tych ziemiach? A może to wysiedlani Niemcy, którzy zostawiali swoje domy, klątwę rzucili? 

Skutek był taki, że – zwłaszcza w weekendy – nagle na ulicach robiło się tłumno od szarych postaci, wymiętych czarnych garniturów, dziurawych żołnierskich mundurów, burych sukienek i zwiędłych lilii. Nieumarli, tak jak normalni ludzie, mieli swoje humorki i charaktery. Jedni usuwali się z drogi, inni na złość nogi podstawiali. W pewnym momencie część zielonogórzan postanowiła wypowiedzieć im otwartą wojnę, z granatami, karabinami, minami i działkami przeciwlotniczymi. W tym babcia Józefina. 

– Tosiu zapomniał mi nabojów dokupić – poskarżyła się znowu. – A ty byś, Florciu, nie skoczył…?

Zięć jakby nie dosłyszał. Nie lubił wychodzić, gdy po szwabsku nieumarli między sobą szwargotali. Za bardzo przypominało mu to czasy oflagu. 

– Ja, ja, ja pójdę! – wyrwał się Maciek, czteroletni łobuziak, naczelny skubacz pawich piór. 

– Hola! Nigdzie nie pójdziesz!

Maciek wdrapał się na babcine kolana, zerkając nad lufą karabinu.

– Babcia! On tam cały czas siedzi!

Trup zaszwargotał po ichniemu, machając rękami. 

Babcia wyjęła z ust cienkiego papierosa, którego trzymała w lufce i bez celowania nacisnęła spust karabinu. Cukinia wybuchła na zielono, rozpryskując się na płot i ławkę pod gruszą. 

– Żesz, psiajucha – zmartwiła się babcia. – Nic to, wytrze się. 

– Hallo, hallo! – krzyczał nieumarły. – Bitte, hilf mir!

Florcio nie wytrzymał. Podszedł do okienka.

– Du bist kaputt! Won! Raus!

– I tak naboje mi się skończyły. – Babci zrobiło się smutno. – No, zasłaniamy okienko. Auf wiedersehen, Herr Trup.

I wróciła do gotowania pomidorówki, śpiewając starą lwowską piosenkę. Tymczasem Maciek stroił miny do nieszczęśliwego nieumarłego, kryjącego się za drzewem owocowym. Jednak nawet plucie pestkami czereśni w nieumarłych traciło po pewnym czasie urok nowości i chłopiec zaczął się bawić autami. Wieczorem domek zaczął zapełniać się gośćmi. Czterech zięciów, jeden po drugim, zaczęło pojawiać się na progu, narzekając na dolegliwości żołądkowe. 

Babcia Józefina otworzyła świeży zapasik orzechówki, który dopiero co skończył się przegryzać. Zięciowie po pierwszym kieliszku nadal skarżyli się na tajemnicze dolegliwości.

– Psiobestyje jedne! Wy napić się przychodzicie! Zawsze wiecie, kiedy orzechóweczkę narychtuję!

Ale wesołe ogniki błyskały w jej oczach. Do małego tłumu dołączył syn z żoną.

– A głodny który? Ta Tośku, ta jadłeś ty co?

Zapach smażonych racuchów rozszedł się po kuchni. Opowieści i historie unosiły się w powietrzu, dykteryjki i śmiechy niosły między ścianami. Marysia porzuciła próby usypiania Maćka i dołączyła do wesołej gromady. Chłopczyk, kiedy już znudził się chodzeniem na czworaka pod stołem i pociąganiu wybranych wujów za wąsy lub brody, wyjrzał przez okno.

– Tato, tato, on wciąż tu jest! Z jakąś panią! I kopią w rabatach!

Wszyscy rzucili się do okienka, jeden przez drugiego usiłując dostrzec to, co zobaczyło bystre oko chłopca. Rzeczywiście, poranny truposz zawzięcie rozgrzebywał rękami miękką ziemię, chociaż, trzeba mu to było przyznać, starał się nie niszczyć równo zasadzonych malw. Towarzyszyła mu biała jak śnieg koleżanka w smętnie zwisającym, pożółkłym gieźle.

– Ta Tośku! Ta kupiłeś te naboje?

Tosiek pokręcił głową. 

– Może ma ktoś jeszcze zapasik w kieszeniach? – Jurek, taki trochę batiar, już się zapalił do roboty. – A jak nie, to weźmiemy łopaty, rondelki, tylu nas chłopa, że co, że dwójce nieżywych rady nie damy?

– Ja andruty zrobię w tym czasie – powiedziała babcia, chociaż trochę nierada, bo sama lubiła postrzelać. 

– Poszaleli?! Żeby was trupia zaraza dosięgła? Zabraniam! Florciu! Powiedz im! Orzechówki się napili, i głupoty w głowach!

Gniew pani domu, Marysieńki, był skądinąd słuszny. Wszem i wobec było wiadome, że jeśli truposz zębem by drasnął czy paznokciem skórę zranił, to w ranę wdawała się gangrena, a bakterja tak złośliwa była, że nazwano ją mięsożerną. 

– Ja się nie boję! – Jurek był zawsze pierwszy do czynu i ostatni do przemyśleń.

– Inaczej trzeba rozwiązać ten galimatias – powiedział spokojnie Florek. – Zna ktoś niemiecki? Tej parce o coś chodzi, może jak im pomożemy, dadzą nam spokój?

Niemieckiego, jak ustalili, dobrze to nie znał nikt. Ale po kilka słów, to się uzbierało. 

– Hallo, Herr Trup! – zaczął Tosiu. – Co tam kopiesz w naszym Garten? 

– Ostrzej trzeba, ostrzej! – zakasał rękawy Jurek, machając rondlem. – Sagen, o co wam chodzi, jak nie, to w łeb! I szlus!

I tak każdy po kolei. Trupy zamarły, co przychodziło im dość naturalnie. Jednak pytający nie doczekali się żadnej odpowiedzi. Na sam koniec Maciek wetknął głowę w szparę uchylonego okna.

– A chcecie się pobawić?

Truposze zaczęły rozmawiać przyciszonymi głosami. Osiągnąwszy konsensus, ostrożnie wstały z rabatek i zbliżyły się do okna. Światło lamp wydobyło z mroku ich odarte z życia twarze. 

– Dzień dobry – przywitała się dziewczyna, sepleniąc. – Nie chcieliśmy przeszkadzać. Szukamy książki.

– Książki?! W moich rabatkach?! 

Niemiec potaknął energicznie, przez co czarny kapelusz zsunął mu się z głowy, razem z prawym uchem. 

– Widzą państwo, odwiedziliśmy wszystkie Domy Winiarzy, ten obok został na koniec. I nic. Ani śladu po książce. Ale podejrzewamy, że mogli ją zakopać w ogrodzie. W skrzynce jakiejś. Kiedyś te ogródki były połączone w jeden…

Domek Winiarza, ponura murowana konstrukcja z XIX wieku, stał tuż za płotem na ulicy Ceglanej. 

– Co to za książka? – zapytał Tosiu. – Dlaczego jest taka ważna?

Trupy popatrzyły po sobie. 

– Pan Fritz Brieger – dziewczyna skinęła głową na towarzysza – zostawił tam pewien przepis. Sęk w tym, że przepis po jego śmierci miał trafić… z powrotem do piekieł. 

– Piekieł?! – Babcia Józefina porwała różaniec do jednej, a karabin do drugiej ręki. – Ja wam dam, pomioty diabelskie…

Zięciowie chwycili ją i zaczęli uspokajać.

– Fritz Brieger? Ten od szampanów z ulicy Zamkowej? – zainteresowała się Marysieńka. Słyszała co nieco o dwóch największych producentach win i szampanów w Zielonej Górze, z których bardziej znany był Grempler. Ich konkurencja podobno była zaciekła, również na tle osobistym… Przynajmniej ze strony mniej znanego, a bardzo ambitnego Briegera.

Truposz Brieger rozpromienił się wyraźnie, porzucając próby przytwierdzenia sobie ucha. 

– Jawohl, jawohl!

– Mówcie o co chodzi z tą książką, albo figa! – odezwał się Jurek. 

Dziewczyna westchnęła. 

– Pan Brieger podpisał cyrograf. Na najlepszy szampan w Niemczech. Diabelski przepis miał zwrócić osobiście po śmierci. 

– I nie zwrócił. Swoją drogą, najlepszy szampan to Gremplera był.

– Najbardziej znany. Ale nie najlepszy, nie. Nie od kiedy pan Fritz miał przepis. 

– I nie zwrócił – podsumował Florciu. 

– Nie zwrócił – przyznała dziewczyna. – Więc po upływie wyznaczonego w umowie czasu Komitet Kierowniczy Piekła podjął działania mające na celu odzyskanie przepisu. Jednakże coś poszło nie tak, i zamiast samego pana Fritza przywołać do porządku, zaburzając wieczny odpoczynek… 

– Podniósł całe odpoczywające towarzystwo na nogi – mruknął Jurek. – Ale bajzel. Coś mi to przypomina. Partię robotniczą też tam na dole macie?

Wszyscy zaczęli go uciszać, nerwowo zerkając na schody, czy aby sąsiedzi, zakwaterowani na pięterku, nie usłyszeli. Rozmowy z trupami to jedna sprawa, ale szkalowanie PZPR? Dziewczyna w gieźle uśmiechnęła się dwuznacznie. Coś tam widać mieli podobnego. Ciekawe, czy ta zaraza przyszła z dołu na górę, czy odwrotnie – dół skopiował górę? 

– Rozumiem, bez przepisu nie przyjmą pana Briegera do kotła z wrzącym szampanem, a żywe trupy wciąż będą wałęsać się po Zielonej Górze?

– Tak, psze pana.

– I jak znajdziemy przepis, to wszyscy znikną?

– Nie inaczej.

– A twoja w tym rola?

– Jako ostatnia czarownica spalona w tym mieście, posiadam wyjątkową moc, psze pana. Wysłano mnie na powierzchnię, bym pomogła ogarnąć galimatias.

Cisza zapadła w środku domku na Ceglanej. Do żywych trupów już jakoś szło się przyzwyczaić, ale wysłanniczka piekieł? Między cukiniami? W białym gieźle? 

– Pomożemy – powiedział Florciu, zapalając fajeczkę. – Tylko gdzie pan ten przepis schował, panie Fritzu?

– W encyklopedyji, gotykiem pisanej. Meyers Lexikon. Czerwono-czarna, pozłacane literki. Tom trzeci, zaczynający się na Bismarcku. Ale u niego w mieszkaniu na Zamkowej – nie ma. Mamy podejrzenie, że w którymś domku Winiarza… Albo okolicy.

– To kopiemy! – Jurek zatarł ręce. – Ma mama jeszcze trochę orzechóweczki na wzmocnienie? 

Babcia Józefina zaperzyła się.

– Jak chcecie wchodzić w konszachty z siłami nieczystymi, to pijcie sobie czystą, ale wodę. 

Zięciowie i syn z utęsknieniem odprowadzili wzrokiem oburzoną matronę, która z różańcem w rękach poszła modlić się do swojego pokoiku. Jednak co zrobić? Słowo się rzekło, łopaty w dłoń. 

Do godziny pierwszej w nocy na zmianę kopali w rabatach. Łopatami, starymi rondlami, szpadlami. 

– Na pewno tu? – zaczął powątpiewać Jurek. – Może tak za płotem? 

Brieger, który przy kopaniu zdążył stracić kilka palców, usiadł pod gruszą z nieszczęśliwą miną. Tośku, który kopał przy drzewie, krzyknął naraz radośnie.

– Mam! Mam! Skrzynka drewniana!

Brieger zmarszczył nos i zaszwargotał.

– Co on marudzi?

– Mówi, że on do skrzynki nie chował, ale może to zemsta Gremplera. 

– To niech się ruszy, leń jeden, i sprawdzi! Kto wie, jakie tam diabelskie niespodzianki są!

Brieger wlazł do dziury i zaczął wyjmować skrzyneczkę. Jego towarzyszka nachyliła się, słuchając jego narzekań.

– Mówi, że jego zdaniem to nie to, że trzeba jeszcze poszukać na…

Huknęło. 

Tośku nakrył się nogami, z gruszy posypały się niedojrzałe owoce, a pękate od słońca cukinie wyleciały do góry jak pociski. Ziemia uniosła się i opadła, przykrywając wszystkich kurzem.

W domku zapaliły się światła. Maciek zaczął ryczeć wniebogłosy, babcia Józefina krzyczała coś o ogniu piekielnym, zaś Florciu wyszedł do ogrodu w papciach i pospiesznie narzuconym na pasiastą piżamę szlafroku. Policzył leżących w rozmaitych konfiguracjach szwagrów. Liczba szwagrów, jak też ich kończyn, się zgadzała. Rabaty natomiast przestały istnieć, zamieniając się w okopy. Babcia Józefina będzie zachwycona. 

– Chodźcie się napić tej orzechówki, a potem do domu – powiedział.

Zataczając się, wrócili do środka, pozostawiając za sobą obraz warzywno-kwietnej apokalipsy. 

– Co za pomysł, kopać w ogródku poniemieckim… – Florek kręcił głową. – Dobrze, że dom nam się na głowy nie zawalił. I że Kowalscy są na urlopie. To by dopiero było… 

– Kto by pomyślał, że ktoś granaty w skrzynce zakopał… – odparł niepocieszony Jurek.

– No kto, kto… A gdzie diabliczka i truposz?

Szwagrowie spuścili wzrok, wpatrując się w pieruńsko gorzki napitek. 

– To by było tyle, jeśli chodzi o ratowanie świata – powiedział Tosiu. – Ja idę. Maja zachodzi w głowę, co mi się stało.

Pozostali też zaczęli się wykruszać. Dom na Ceglanej 8 pogrążył się w zasłużonym śnie.

 

 

– Ludzie z dziesiątowej z kościoła wracają, a wy w łóżkach! – Babcia Józefina głośno narzekała w kuchni, pilnując drożdżówki. 

Florciu i Marysia niechętnie wstali z łóżka. 

– Mama, a Maciek to gdzie? 

– A, na strych wlazł. Możecie powiedzieć tym psiobestyjom, że mają mi się na oczy nie pokazywać, dopóki ogródka nie oporządzą! 

Marysia westchnęła, wyglądając przez okno. A takie piękne malwy rosły. Płot też jakby bardziej krzywy. Zagrzała sobie wodę na herbatę, zamyślając się chwilę. 

– Wynocha! – Babcia Józefina rzuciła kapciem. – Jeszcze tego brakowało! Już nam dość truposze napaskudziły w ogrodzie!

Zagubiony nieumarły w odświętnym garniturze zamarł z niemądrą miną. Potem wycofał się z powrotem do furtki. Najwidoczniej babcia już zdążyła wyrobić sobie renomę. 

– Lola miała wpaść z dziećmi – narzekała babcia – co powie, jak to zobaczy?

Marysia siorbnęła łyczek napoju. Ciekawsze było, co powie Lola na to, że jej ślubny prawie ze świata zeszedł, chcąc pomóc truposzom.

Na strychu coś grzmotnęło o deski, aż się echo poniosło. 

– Maciek? – Marysia zerwała się na równe nogi. – Mamo, co on tam robi?!

– A, jakieś książki drze. No, musiał się czymś zająć. 

– Książki? – Florek poprawił okulary na nosie i zniknął z kuchni. Słychać było, jak tupie po wąskich schodkach na strych. – Maciek!!!

Marysia i Józefina zerwały się od stołu, ale zanim zdążyły popędzić na ratunek, Florek zjawił się z synem na rękach. Maciek, przestraszony, tulił do siebie stare, czerwono-czarne tomiszcze. Mocno wybrakowane, sądząc po boku. 

Marysia zakryła dłoń ustami.

– To jest to diabelskie dzieło…?

Babcia Józefina przesunęła cieplutkie ciasto na bok, robiąc miejsce na stole. Meyers Lexikon na koronkowym obrusie stracił swój złowieszczy wygląd. Florek powoli otworzył księgę. Cała rodzina czekała z zapartym tchem na – właściwie nie wiadomo na co. Jedyne, co było słychać, to szelest kartek. Zdekompletowane tomiszcze straszyło piórami wyrwanych i pociętych stron, nie mówiąc już o artystycznych próbach czterolatka.

– Mam – oświadczył po chwili Florek ponuro.

Babcia i Marysia zamarły. 

Florek wyciągnął luźną kartkę z grafiką przedstawiającą szampana, która od rysunku reklamowego różniła się cyferkami i podpisem z krwi. Albo czerwonego tuszu.

Na kuchennym stole, między drożdżówką a jajecznicą, spoczywał szatański przepis na szampana. I cyrograf w jednym. 

– A to? Świnka? – Marysia pokazała palcem.

– Maciek dorysował. I naddarł na jednym brzegu.

– Pokaż, może da się skleić… 

Nachyliła się nad kartką i trąciła imbryk z herbatą. 

Drogocenny przepis nasiąkł jak bibuła. 

– Szlag!

– FLORCIU! Jak się wyrażasz przy dzieciach!

– I jak my to pokażemy szatanowi?

Babcia Józefina wzięła kartkę w dwa palce i powiesiła nad ciepłym jeszcze piecem.

– Wyschnie. Ale ja jestem przeciwna. Nikt z mojej rodziny do szatana chadzać nie będzie.

– Ale oni już nie mają szatana, tylko Komitet – przypomniała Marysieńka.

– To im wyślijmy!

Florek sięgnął po drożdżówkę, oddając Maćkowi encyklopedję do bezczeszczenia. 

– Może to i niegłupie, ale ryzykowne… A jakby to spalić w piecu kaflowym? Trafi do ogni piekielnych?

– O północy?

– A dlaczego by nie teraz?

– A jak nie zadziała?

– To będzie, jak jest. Najwyżej się lepszy karabin babci Józefinie załatwi. 

Florek dorzucił drew do piecyka, Marysieńka chwyciła diabelską kartkę w szczypczyki – i rzucili przepis w płomienie.

– Od Brieglera! – krzyknęła Marysia głośno i wyraźnie. – Szampan! I proszę wziąć swoje trupy z powrotem!

Kartka zwinęła się na brzegach i poczerniała. Po czym strawiły ją płomienie. Bez żadnego huku, trzasku, fajerwerków czy choćby deszczu iskier. Maciek pobiegł do okna, wychodzącego na ulicę. Za nim popędziła babcia.

– Są, psiobestyje! – zawołała bez zbytniego żalu. – A jeden zagląda nam do skrzynki! Oby Tośku jutro naboje mi przyniósł!

Florciu i Marysia wymienili spojrzenia. Co by babcia bez truposzy zrobiła? Przecież nie zacznie na starość swetry dziergać? W spokoju i niedzielnym lenistwie rozkoszowali się południową kawą, podczas gdy Maciek, zniszczywszy do końca tom trzeci Meyersa, zabrał się do drożdżówki.

Minęło kilka dni – i trupów zaczęło stopniowo ubywać. Szeptano, że kładą się z powrotem do grobów lub wędrują w lasy, otaczające Zieloną Górę; co przesądniejsi opowiadali o ogniu, pochłaniającym nagle ich ciała; jakkolwiek to się działo, w następną niedzielę nie było już ani jednego nieumarłego spacerowicza na ulicach miasta. 

Babcia Józefina sposępniała, posmutniała i wpatrywała się z rozrzewnieniem w okno, gładząc swój karabin. Aż pewnego dnia wujek Tośku przyniósł jej duże, ciężkie radio Telefunken. I nastawił Wolną Europę. Teraz mogła wsłuchiwać się w odległe piski, szelesty i trzaski, wyłuszczając z nich słowa niczym zawodowy szpieg. 

– I co tam, babciu, mówili? – pytali zięciowie.

– A pięknie mówili, pięknie. Tylko ni w ząb nie rozumiałam, tak trzeszczało.

(Ale czy to ważne, by słyszeć wszystkie słowa? Czasem wystarczy sama melodia historii).

Koniec

Komentarze

Czarna Adelajdo, powinnaś wyjustować tekst.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Faktycznie, mimo lekkiego trącenia cmentarzem, opowiadanko jak była drożdżowa z rodzynkami.

Mnie z racji koneksji rodzinnych kresowiacy, rzuceni na kresy wielkiej Rzeszy usposabiają nostalgicznie.

Fajna historia, rodzina trochę za duża, więc pobieżnie opisana, ale całość przypadła mi do gustu.

I jeszcze ta czarownica;)

 

Lożanka bezprenumeratowa

Przyjemne, śmieszne opowiadanie. Tak jak Ambush wspomniała – ilość członków rodziny trochę pomieszała w głowie, ale poza tym czytało się płynnie!

 

Pozdrawiam ^^

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Jak z Kresów to rodzina duża:) ale tak, wiem, zaszalałam. Dzięki :)  Reg wyjustuję w nocy… jestem człowiek chaos… 

Dawno nic mnie tak nie rozbawiło, jak to opko :) Pomysł podobny trochę do mash-upów Setha Grahame-Smitha, ale połączenie z bardziej swojskim klimatem zżytej kresowej rodziny robi dużo lepszą robotę, przynajmniej dla mnie. Liczba postaci mi jakoś specjalnie nie przeszkadzała, bo “zięciów” i tak potraktowałam jak byt kolektywny, a te rysy osobowości, które udało Ci się niektórym postaciom jednak nadać, naprawdę wyszły świetnie. Super!

Stylizacja całkiem mi się podobała, chociaż np. przy szyku w zdaniach babci musiałam zwalczać w sobie poczucie, że to ewidentny błąd (jestem za mało “osłuchana” z tą stylizacją i słabo ją wyczuwam). Jak się przyzwyczaiłam, przestało mnie to boleć. Wyłapałam tylko dwie rzeczy, które bym zmieniła: “świeżość nowości” powinna chyba jednak być “urokiem nowości”, a trupy mogłyby jakoś wyraźniej zasygnalizować, że pan Brieger, o którym mowa, to ten właśnie stojący tam męski truposz, bo na moment się pogubiłam i wybiło mnie to z rytmu. Ale może nie powinnam czytać tak późno po prostu ;)

Dziękuję za przyjemną lekturę do poduszki!

„Jak mogła się zamknąć z tym draństwem, a teraz nie chce się otworzyć?! Kto to w ogóle kupił?! Czy ktoś tego używa?!”

Anoia, poprawiłam, dziękuję. Opowiadanie jest stare, pisane na któryś z konkursów zielonogórskich, ale tak mnie jakoś wczoraj naszło, żeby odkurzyć Babcię Józefinę i jej AK 47.

Zabawna opowiastka, nieźle przedstawiająca zarówno powód nagłego pojawienia się nieumarłych w Zielonej Górze, jak i skuteczne ich odesłanie na miejsce wiecznego spoczynku. ;)

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

Za bar­dzo przy­po­mi­na­ło mu to czasy Ofla­gu.Za bar­dzo przy­po­mi­na­ło mu to czasy ofla­gu.

 

na­czel­ny sku­bacz pa­wich piór.. → Jeśli didaskalia miała kończyć kropka, jest o jedną kropkę za dużo, a jeśli wielokropek, brakuje jednej kropki.

 

Żesz, psia jucha – zmar­twi­ła się bab­cia.Żeż, psiajucha – zmar­twi­ła się bab­cia.

 

Psio be­sty­je jedne! → – Psiobe­sty­je jedne!

W dalszym ciągu opowiadania piszesz to łącznie, wypadałoby ujednolicić zapis.

 

Chłop­czyk, po prze­racz­ko­wa­niu pod sto­łem… –> Czy dobrze rozumiem, że czteroletni chłopiec jeszcze raczkował? Jak niemowlęta?

 

– Widzą Pań­stwo, od­wie­dzi­li­śmy… → – Widzą pań­stwo, od­wie­dzi­li­śmy

Formy grzecznościowe piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

stał tuż za pło­tem na ul.Ceglanej. → Brak spacji po kropce. Nie używamy skrótów.

Proponuję: …stał tuż za pło­tem na ulicy Ceglanej.

 

– Ma Mama jesz­cze tro­chę orze­chó­wecz­ki… → – Ma mama jesz­cze tro­chę orze­chó­wecz­ki

 

która z ró­żan­cem w rę­kach… → Literówka.

 

na­rze­ka­ła w kuch­ni, pil­nu­jąc dróż­dżów­ki. → Literówka.

 

WY­NO­CHA! – Bab­cia Jó­ze­fi­na rzu­ci­ła kap­ciem. → Czy babcia Józefina umiała mówić wielkimi literami?

 

Flo­rek do­rzu­cił drwa do pie­cy­ka… → Flo­rek do­rzu­cił drew do pie­cy­ka

 

Flor­ciu i Ma­ry­sia wy­mie­ni­li się spoj­rze­nia­mi.Flor­ciu i Ma­ry­sia wy­mie­ni­li spoj­rze­nia­.

 

Ma­ciek, znisz­czyw­szy do końca tom trze­ci Mey­er­sa, wziął się za droż­dżów­kę. → …Ma­ciek, znisz­czyw­szy do końca tom trze­ci Mey­er­sa, zabrał się do drozdżówki.

 

Cza­sem wy­star­czy sama me­lo­dia hi­sto­rii.)Cza­sem wy­star­czy sama me­lo­dia hi­sto­rii).

Kropkę stawiamy po zamknięciu nawiasu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, serdecznie dziękuję za wnikliwe redaktorskie oko! Poprawię i zapamiętam! Z tym raczkowaniem muszę zmienić na chodzenie na czworakach, jak to w tym wieku pod stołem się robiło. 

Bardzo proszę, Adelajdo. Miło mi, że uznałaś uwagi za przydatna. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Podobała mi się lekkość z jaką zapisałaś tę historię. Bardzo mnie rozbawił motyw, że rodzina się przejęła co będzie z babcią Józefiną po zniknięciu zombie. Naprawdę sympatyczne. I rzeczywiście, opowiadanie do kawki (w czasie lektury piłam sobie) – parę minut rozrywki. W sumie, cel osiągnięty :)

– Bitte, hilfe mir!

Jeśli on prosi o pomoc, to: Bitte, hilf mir!, albo samo Hilfe!, bo tak to ciut niegramatycznie :)

 

No, fajne to było. Uśmiechnęło mi się. Babcia z kałachem rewelacyjna, aż mi się jej żal pod koniec zrobiło. Dobrze, że dostała radio, tylko czy sąsiedzi z PZPR nie doniosą?

Daję kliczka z cichą nadzieją, że poprawisz babole wskazane przez Reg.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Serdecznie dziękuję! Poprawię. Obiecuję solennie. Odkopuję komputer spod sterty gazet, książek, lakierów do paznokci i starych kubków. 

Sympatyczne opowiadanie, zwłaszcza babcia z karabinem przypadła mi do gustu. Starowinka z charakterem. Że też jej nabojów na czas nie donoszą. Nic a nic szacunku dla starszych… ;-)

Miło się czytało.

Babska logika rządzi!

Sympatyczne. Miś nie pękał ze śmiechu, ale się uśmiechał. Ciekawy sposób i skuteczny na przekazanie informacji do piekła. Czyżby to było takie proste?

Bardzo przyjemne, udane i zabawne opowiadanie urban fantasy. To nie pierwsze Twoje napisane w tej konwencji, które mi się podoba, ale to jest szczególnie udane, zabawne i ciekawie wpisane w lokalne realia. Postacie, choć typowe, są barwne, pomysł na zawiązanie fabuły niezły – w efekcie wyszedł sympatyczny i dobrze się czytający tekst.

ninedin.home.blog

Znaczy sie wolałby ja, czarna adelajdo, coby familia z około Wilna przyjechawszy do Polski była, ale i tak wielce kontentym z historyji czytanie mnie pozostawiło.

Jesli Ty taki kontenty jesteś, co Ty klika do biblioteki nie dał, aaa?

Babska logika rządzi!

Fatalny (dla klikania) zbieg okoliczności zmusił mnie do nagłej zmiany lokalizacji, a po powrocie już myślałem o czym innym, i dlatego.

Nowa Fantastyka