- Opowiadanie: fmsduval - Tęsknica

Tęsknica

Cześć, przedstawiam Wam moje nowe opowiadanie, które w zamyśle ma dać początek całej serii.

 

Miłego czytania!

 

Cześć i chwała betującym! Alicella, Zanais, krar85 – stokrotne dzięki! 

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Tęsknica

Obcasy stukały o kocie łby uliczki, burząc spokój wczesnego poranka. Hilde spieszyła się. Zbyt długo zabawiła u Joachima. A raczej Joachim zbyt długo zabawiał się z nią. Sama nie miała z tego żadnej uciechy. Tym bardziej, że nie znosiła wracać o takiej porze – gdy ostatni przyzwoici już dawno w domach, a w alejach wciąż panuje mrok. Niebezpieczny czas na spacer dla samotnej dziwki. Ale jakoś trzeba zarobić na chleb.

Była zmęczona. Potwornie zmęczona. Każdy krok przyprawiał ją o drżenie łydek. Co jakiś czas potykała się bądź ślizgała na oblodzonym bruku, w ostatniej chwili odzyskując równowagę. Bolało ją całe ciało. Rozcięta warga piekła na trzaskającym mrozie, a zwichrzona grzywka wpadała do oczu, drażniąc i prowokując bluzgi. Hilde lubiła kląć. Chyba że świńskie słówka wymuszali na niej klienci.

Od kamienicy, której stryszek zajmowała wraz z dwiema towarzyszkami, dzieliło ją kilka przecznic. O wpół do czwartej nad ranem taki dystans jawił się jej wędrówką bez końca. Co rusz przyspieszała kroku, spłoszona zbitą gdzieś za rogiem butelką. Hilde nie była tchórzem, bała się rzadko i nigdy z byle powodu. Jej strach musiał mieć solidne fundamenty. Takie jak grupa chwiejących się i podśpiewujących mężczyzn.

Akurat mijała karczmę, w której paliło się jeszcze światło. Ruszyła żwawiej, obawiając się klienteli oberży. Nie bez przyczyny. Czterech jegomości wychynęło nagle z zaułka tuż przed Hilde. Nie znała ich i zmieniać tego stanu rzeczy nie chciała. Odruchowo przylgnęła plecami do ściany jednej z kamienic. Wstrzymała oddech w nadziei, że nie została zauważona. Tego ranka jednak brakło jej szczęścia. Dostrzeżono ją jeszcze zanim dopadła kryjówki.

Nieznajomi się nie spieszyli. Echem nie poniosła się nagle kanonada ciężkich kroków, mimo że tacy jak oni zwykli przecież rzucać się na ofiary od razu. Hilde coś o tym wiedziała. Lecz mężczyźni z zaułka wydali się jej raczej zaciekawieni, niż spragnieni uciech. Odetchnęła z ulgą. Przedwcześnie.

– A cóż to za duszyczka sama się po nocy pląta? – zagaił krępy mikrus o niskim głosie.

Mężczyźni otoczyli dziewczynę ciasnym półkolem. Cuchnęli potem i alkoholem. Nikłe światło z karczmy padało im na plecy, pozostawiając twarze niewidocznymi. Szła o zakład, że krzywią je obrzydliwe, lubieżne uśmiechy.

– No, mówić nie umie? – spytał, jąkając się, drugi mężczyzna.

– Umie, umie. Tylko słabo widzę panów, to i przedstawiać się waham – odparła z pozorną hardością.

– Łaski nie robi. My cię znamy przecie. Co nie, panowie? Znamy ten głosik chropawy, znamy tę buźkę śliczną – rzekł trzeci z mężczyzn.

– Z robótki się wraca, hę? Co dziś w ofercie? Paluszki? Usteczka? Może dziureczka ta lub tamta? – spytał mikrus, a pozostali zarechotali. – Obie?! – Udał zdziwienie.

Salwa śmiechu wstrząsnęła uliczką. Hilde zadrżała. Jąkała ucapił ją nagle za szyję i przyparł do ściany, drugą ręką szarpiąc poły kożuszka. Zimna dłoń ścisnęła jej pierś, siłą wyrwaną spod rozdartej sukni. Dziewczyna zawyła, gdy tłuste palce krępego wdarły się między jej uda.

Wiedziała, że musi działać. Zbyt wiele było w napadzie przemocy, by liczyć mogła na sam tylko gwałt. Słysząc grzechot klamer i szelest zsuwanych spodni, uniosła nogę, niby w gotowości. Lecz nie była to inwitacja. Nie postradała zmysłów. W tej pozie łatwiej było jej sięgnąć cholewy kozaka. A że ręce miała wolne, bez trudu wyjęła z buta cienki sztylecik. W mroku uliczki nikt nie poznał się na jej zamiarach. Jęknęła, gdy jąkała wprowadził w nią członka. Co jak co, ale udawać umiała.

Chwyciła sztylet ostrzem do dołu i skryła go w fałdach sukni. Czekała okazji. Lepkie ręce brukały każdy, nawet najmniejszy fragment odkrytego ciała. Gwałtownymi, rwanymi pchnięciami jąkała walczył o swój kawałek raju. Pozostali w kolejce tracili cierpliwość. Postękiwali, napierając na nią, i dmuchali jej w twarz oparami bimbru. „Jeszcze nie pora” – powtarzała sobie. „Jeszcze nie pora”.

– Połóżmy ją, co? Wszystkim naraz wygodzi, a nie będziem tu gęsiego czekać – zaproponował trzeci.

– Ty to masz łeb, Johann, ty to masz łeb.

Szarpnęli nią, odrywając od ściany. Lada chwila mogli odkryć broń. Nie widziała innej opcji, jak ciąć. Więc cięła. Johann był najbliżej. Wraziła mu sztylet tam, gdzie spodziewała się oka. Trafiła. Ostrze weszło po rękojeść i ugrzęzło. Poczuła na twarzy wilgoć. Johann stęknął, cofnął się o krok i padł na wznak w opuszczonych do kostek spodniach. A wraz z nim sztylet.

Napastnicy cofnęli się z przerażeniem. A Hilde, zamiast uciekać, stała jak zaczarowana w miejscu.

– Ty kurwo! – wrzasnął mikrus w żałosnej próbie obelgi.

– Suko zadżumiona! – krzyknął jąkała, dobywając czegoś długiego i błyszczącego.

Hilde wybałuszyła oczy. Lecz nie na oprawców, nie na ich pięści ani żelazną pałkę w ręku jąkały. Patrzyła ponad nimi, ponad uliczką i ponad dachami szachulcowych domów. Na tle czarnego nieba majaczyła smukła sylwetka w powłóczystej, targanej wiatrem szacie. Stała na kalenicy, dzierżąc coś długiego. Hilde struchlała. Nagle fraszką zdali się jej gwałciciele z zaułka. Bo słyszała już co nieco o postaci na dachu. I wiele by dała, aby jej nigdy nie spotkać. Rzuciła się do ucieczki, mimo że nogi miała jak z waty.

– Nie uciekniesz, kurwo! – warknął za nią krępy, ruszając w pościg.

A potem wrzasnął i przemknął tuż obok z postawioną na sztorc kosą w plecach. Iskry posypały się spod ostrza, gdy zgrzytnęło o kocie łby uliczki, a potem wbiło się między nie. Przygwożdżony do ziemi mężczyzna już się nie poruszył.

Hilde potknęła się i upadła, zdzierając kolana do krwi. Kontynuowała ucieczkę na klęczkach, nie śmiąc się odwrócić. Nie potrzebowała widzieć, by wiedzieć, co się za nią dzieje. Rwane krzyki, jęki, świst tańczącej stali i plusk krwi opowiadały jej wszystko ze szczegółami, których wolałaby nie znać.

– Stój – rozkazał niski, wyzuty z emocji głos.

Usłuchała.

– Wstań i odwróć się.

Posłusznie wykonała polecenie. Nie odważyła się otworzyć oczu. Spod ściśniętych powiek płynęły gorące łzy. Spadały na zaczerwienione, obnażone piersi. Okryła się strzępami sukni. Zadygotała z zimna. I ze strachu.

– Spójrz na mnie – rzekł głos.

Spojrzała. Wybawca Hilde był nienaturalnie wysoki i bardzo smukły. Jego oblicze skrywał kaptur, pod którym wściekle błyszczały ślepia. Zabójca nie mrugał. W ogóle się nie poruszał. Z jednym wyjątkiem. Stale w ruchu pozostawał bowiem unurzany we krwi sierp, który dzierżył w prawicy. Ostrze pląsało w takt niewybrzmiewającej muzyki. Cięło mroźne powietrze z cichym, upiornym jękiem.

– Ty jesteś tym… tym…

– Tak.

– Czemuś mnie oszczędził? Zabijasz ponoć bez wyjątku. Nie dajesz par…

– Ujęła mnie twoja osobowość.

– Osobowość? – spytała z udawaną kokieterią, mimowolnie wchodząc w rolę kurwy. – Jakaż tam osobowość znowu…

Zabójca ruszył w stronę Hilde. Cofnęła się z lękiem. Minął ją bez słowa i wyrwał kosę z grzbietu jej oprawcy. Dopiero wówczas na nią spojrzał. Przeciągle. Groźnie. Jego surowa twarz o ostrych rysach nie wyrażała nic. Ani jednej emocji.

– Jesteś dziwką mordującą ludzi. Gardzisz wami prawie tak mocno, jak ja – powiedział.

Hilde otwarła usta, ale nie rzekła już nic. Stała na środku uliczki w podartej sukni, na wpół naga i od stóp do głów zbryzgana krwią. Z oberży i okolicznych domów wysypywali się gapie. Tymczasem zabójca obrócił się na pięcie i ruszył w mrok. Sierp obijał się o jego udo.

– Dziękuję! – zawołała za nim.

Nie odpowiedział.

– Jak mam cię zwać?! – rzuciła głupim pytaniem w mrok.

– Najlepiej wcale – odpowiedział jej inny głos, przywodzący na myśl chrzęst tłuczonego szkła.

 

***

Świtało. Słońce z niechęcią zabrało się do obowiązków, opieszale wschodząc ponad dachy Eisenburga. Było to ponoć znamienne dla tego rzuconego na pastwę zimy miasta. Ognista kula, niby gnuśny czeladnik ociągała się z wszczęciem i na wyprzódki rwała ku końcowi pracy.

Miał to w dupie. Ciemno czy jasno, zimno czy ciepło – nie robiło mu to żadnej różnicy. Nie przybył zwiedzać ani wzdychać nad krajobrazami. Jeden miał cel i jedną drogę jego osiągnięcia. Wiodła prosto, główną arterią Eisenburga, tnącą go na dzwonka jak dwuręczny miecz. Szedł raźno, ignorując wylęknione spojrzenia zabiedzonych mieszkańców. Drażnili go. Na pewno nieraz widzieli krew i unurzanych w niej jegomości. Takich jak on zakapiorów, kroczących ramię w ramię ze śmiercią. Niektórym zapewne dane też było widzieć wcześniej pokvara. Dlatego natarczywość spojrzeń była tak irytująca. Żadne było z niego novum, żadna atrakcja, a gapili się jak na złotą ikonę. Brzydką ikonę.

Wkroczył na rynek i od razu ruszył dalej, ledwie rozeznał się w swym położeniu. Zignorował pierzeje czarno-białych, kratkowanych domów, zadbany ratusz z wieżą i spiżowy pomnik jakiegoś minstrela. Jak duch przemknął między straganami, obok rotundy skromnego kościółka i ocembrowanej fontanny z marmurowymi kaczkami. Nic nie przykuwało jego wzroku. Nic, poza górującą nad miastem bazyliką o dwóch wieżach i ponurej aurze.

Eisenburską kolegiatę wzniesiono na stromym wzgórzu, skąd pieczę nad krnąbrnymi duszyczkami mieszkańców roztaczał niegdyś Zakon Jedności Wolnego Ducha Acmula. Czy ten stan rzeczy się utrzymał – pokvar nie wiedział. Mając na uwadze, jak przetrzebione zdawało się miasto, nie spodziewał się jednak w świątyni tłumów. Ani w ławach, ani w zakonnych celach. Z taką nadzieją poniekąd tam szedł. Liczył bowiem na rozmowę w cztery oczy z tylko jednym duchownym. Niejakim ojcem Wernerem.

Wkrótce znalazł się u stóp skalistego wzniesienia. Nie zdziwiło go jego ufortyfikowanie. Jak świat stary, miejsca kultu stanowiły łakomy kąsek dla najeźdźcy. Pokvar skierował się w stronę otwartej bramy z kutego żelaza. Odprowadziło go kilka nieprzychylnych spojrzeń. Bo i kogóż cieszyć mógł widok rosłej na trzy i pół łokcia zjawy z kosą na ramieniu, w dodatku zmierzającej prosto do świątyni? Jedynie szaleńca.

Wspiął się po wyślizganych stopniach. Znalazłszy się na wzgórzu świątynnym, skorzystał z atrakcji, jaką był wcale niezły widok na panoramę miasta. Czarne i rude dachy domów gięły się od białego puchu. Tylko z niektórych kominów unosił się dym, tylko w niektórych przybytkach dostrzec można było ślady ludzkiej aktywności. Eisenburg niczym nie różnił się od setek odwiedzonych przez pokvara wsi i miast. I tutaj życie wymykało się cichcem przez otwarte bramy. Dzień za dniem, miesiąc za miesiącem. Aż po zupełną pustkę.

Po zachodniej stronie miasta, której nie dane było jeszcze pokvarowi zwiedzić, czerniły się upiorne zgliszcza – pamiątka niedawnej pożogi. Zwęglone truchła domostw, karczem, zakładów rzemieślniczych i innych budynków kontrastowały z wszechobecną niewinną białością. Choć i ona zabiła tu niejednego. Zwłaszcza po pożarze, który dziesiątki rodzin pozbawił dachu nad głową, mróz musiał ucztować jak nigdy. Ot, taka odwieczna komitywa żywiołów.

Znużony widokami i wiatrem dmącym mu uporczywie w twarz, pokvar ruszył ku pięciokątnej apsydzie, niczym guz odstającej od głównej bryły kolegiaty. Ponure ściany z szarego kamienia przecinały podłużne maswerkowe okna, zaś wrota z ciemnego drewna zdobił marmurowy portal, zwieńczony misterną archiwoltą. Pokvar wkroczył do bazyliki w akompaniamencie głośnego skrzypienia drzwi. W nozdrza uderzył go duszny zapach kadzideł, zmieszany z przykrą wonią stęchlizny i starego kurzu. Poczuł też chłód, o dziwo bardziej dojmujący niż ten na dworze. Choć niepewien kierunku, ruszył przez skąpany w półmroku transept. Nie lubił się wahać. A że ostatnimi czasy dylemat stał mu się wiernym towarzyszem, chciał unikać go chociaż w drobiazgach. Poza tym nawa główna zdała mu się właściwym miejscem na spotkanie z ojcem Wernerem. Tacy jak on nie robili wiele ponad modlitwę, żarcie i krótki sen.

Nie pomylił się. Ledwie znalazł się w nawie głównej, zagraconej rzędami opustoszałych ław, w głębi kolegiaty dostrzegł czarno odzianą postać zwróconą twarzą do ołtarza. Ołtarza pozbawionego wszelkich znamion swej uświęconej funkcji. Pokvar ruszył środkiem nawy, rozglądając się na boki. Tam również próżno szukał dowodów ciągłości Acmulowego kultu. Nie było w świątyni żadnych obrazów, żadnych posągów, żadnych zdobień o religijnych inklinacjach. Jedynie rzędy kolumn po obu stronach nawy zachowały roślinną i zoomorficzną ornamentykę.

– Szybko wyrzuciliście stąd boga – rzekł drwiąco.

– Mieliśmy czcić trupa? – spytał zakonnik, nie odwracając się od ołtarza. – Czasy się zmieniły. Dziś jedyne, w czym warto pokładać nadzieje, to moc wyparcia. Tylko ono daje jeszcze widoki na życie. Tylko wyrzekłszy się tego, co widzi oko, słyszy ucho i czuje serce, bez wstrętu witać można poranek. To jedyna droga. Wyzbyć się tego, kim jesteśmy. I gdzie żyjemy – dodał natchnionym tonem, a jego głos poniósł się echem aż pod sklepienie. – Czemu zawdzięczam wizytę, Škaradzie Amrav, przez niektórych zwany Siewcą? Choć, wnosząc po twym orężu, miano to już nieaktualne…

Kapłan odwrócił się niespiesznie. Okazał się człowiekiem wiekowym, zgarbionym już nieco ciężarem przeżytych lat. Wzrok miał jednak bystry, a twarz – choć poorana siateczką zmarszczek – zachowała świeżość, o jakiej pokvar mógł jedynie pomarzyć. Gdyby miał to, rzecz jasna, w zwyczaju.

Starzec stał w miejscu, czekając aż Škarad się doń zbliży. Szerokie rękawy habitu skrywały jego dłonie, a narzucony na siwą głowę kaptur przydawał postaci mnicha aury mistycyzmu. Pokvara to nieco śmieszyło. Napatrzył się w życiu na to właściwe duchownym zadęcie, na tę sztucznie podkreślaną więź z nadprzyrodzonym i niezmienną od lat potrzebę wywyższania się ponad maluczkich. Obserwacja ta była wciąż adekwatna, mimo że Wolny Duch Acmul nie żył od niemal półwiecza.

– Pomodlić się chciałem – rzucił od niechcenia, stając naprzeciw kapłana.

– Nie kpij.

Mnich zadarł głowę i zmierzył go wzrokiem. Wejrzał głęboko. Bardzo głęboko. Wreszcie uśmiechnął się nikle. Z kącików jego błękitnych oczu rozeszły się kurze łapki zmarszczek.

– Jesteś ścigany – stwierdził.

– Owszem.

– I zamiast uciekać, tracisz czas na zwiedzanie świątyń.

– Nie. Przyszedłem do ciebie.

– Do mnie? – Mnich udał zdziwienie. – A na co ci taki skarlały starzec?

– Skarlały starzec wie rzeczy, których nie wiem ja.

– Doprawdy? Jakież to rzeczy, jeśli wolno spytać?

– Przyszłe.

Zakonnik uśmiechnął się szerzej. Pokiwał głową.

– Rozumiem… Tak… Pojmuję teraz twoje rozdarcie. Chcesz wiedzieć, czy dać się złapać. Czy jest lepsza droga od tej, którą oferuje łowczy.

– Tak.

Kapłan popadł w zadumę. Zaczął przechadzać się wzdłuż ołtarza, kręcąc kciukami młynka. Szeptał niezrozumiale pod nosem. Po chwili znów zatrzymał się naprzeciw pokvara.

– Pokaż mi ręce – polecił. – Równie źle, jak z twarzą?

Po chwili wahania Škarad zdjął jelenie rękawiczki i zakasał po łokcie beżową szatę. Uniósł ręce, by padł na nie blask świec. Mnich ujął jego dłonie we własne. Powiódł opuszkami palców od przegubów po zgięcia łokci, uważnie studiując pobrużdżoną, upstrzoną biało-czarnymi plamami skórę.

– Równie źle – wymamrotał Škarad.

– Łowca zabije w tobie tylko morońca. Wyrwie go z ciebie. Ostatnią część duszy Acmula.

– A czerń zostanie.

– A czerń zostanie – zgodził się starzec.

– Co, gdybym go zabił? Jak długo…

– Moroniec powstrzyma demona? – Werner przerwał mu w pół zdania. – Niedługo. Pomęczysz się rok, może dwa. Pewnego dnia odkryjesz, że już nie ty nosisz w sobie demona, lecz to Galaban jest nosicielem ciebie.

– Nic się nie da zrobić? Wybór mam tylko między szybkim a powolnym końcem?

– Praktykujemy tu inne wyparcie, niż to, którego ci trzeba. – Mnich zwrócił twarz do ołtarza. Škarad znów widział tylko jego plecy. – Są wybory, których nie da się wymazać. Ścieżki, z których nie można zawrócić.

– Oszczędź mi tej natchnionej gadki – warknął. – Noszę morońca od czterech i pół dekady. Przez cztery nie działo się nic. Wspomagałem go inkantacjami, nie używałem do pomocy innym. Galabana wypuszczałem tylko w ostateczności. Trzy, może cztery razy. Co się zmieniło? Co sprawiło, że moroniec osłabł?

– Być może się poddał.

– Co? – zapytał z irytacją.

– Poddał się. Tak jak ty. Zajrzałem ci w oczy, Škaradzie Amrav. Widziałem pustynię, którą nosisz w sercu. Bezkresną, lodową pustynię pełną martwych ciał. Do kogo należą? Skąd przyszedł mróz? Czy kiedyś nastanie odwilż? Odpowiedz sam. Ja nie mogę ci pomóc.

– Tak myślałem. Bezużyteczny jak każdy z was – rzucił wściekle, odwracając się na pięcie.

– Tobie za to nic, tylko order dać. Martwe kobiety i dzieci padają ci do stóp, przyjacielu demonów.

Škarad zadziałał instynktownie. Wystarczyło jedno ukłucie gniewu. Kosa jak wąż ześlizgnęła się z jego barku. Mięśnie naprężyły się, wprawiając ciało w ruch. Błyskawiczny skręt bioder, szybki zamach i morderczy cios. Postawione na sztorc ostrze świsnęło w powietrzu. Czarny habit zafurkotał, gdy metal polizał tkaninę. Lecz żeleźce nie napotkało oporu. Habit prześlizgnął się nad ostrzem. Pod czarną szatą nie było nikogo.

Gniew ustąpił miejsca zdziwieniu. Zbity z tropu Škarad, jak zaklęty obracał się wokół własnej osi. Czarny habit wciąż wisiał w powietrzu tam, gdzie jeszcze chwilę temu ciałem i duchem obecny był ojciec Werner. Nie został po nim choćby jeden ślad.

– Jak na swój stan, jesteś całkiem rzutki. – Z tylnego rzędu ław dobiegł głos zakonnika. – Przydaj się na coś.

– Jeszcze czego – burknął Škarad, ruszając ku nawie bocznej. Miał dość świątyni.

– Demony ponoć niegdyś jadły ci z ręki. Mamy tu parę. Jeden nawet wzniecił pożar. Pewnie widziałeś zgliszcza. Tam go znajdziesz.

Škarad przystanął. Odwrócił się w stronę, skąd dochodził głos mnicha.

– I cóż mi z tego?

– Zabijesz czas. Ani się obejrzysz, łowczy skróci ci męki.

Pokvar parsknął ze wzgardą i wznowił marsz. Już się nie obejrzał. Wyszedł, trzaskając drzwiami apsydy.

Ojciec Werner stanął znów przed ołtarzem. Wpatrywał się weń z uwagą. Odarty z wszelkich świętości, przedstawiał żałosny, do cna jałowy widok. Nie dla starego zakonnika. Utkwił spojrzenie w szarej, odrapanej ścianie. Pokiwał głową ze zrozumieniem.

– I tak to na koniec dnia stajemy się tymi, których najbardziej nienawidzimy – mruknął pod nosem.

 

***

Nie wiedział, jak długo błąkał się bez celu po mieście. Pogrążony w głębokiej zadumie, nie zważał na wskazówki ratuszowego zegara ani bijące dzwony kolegiaty. Obojętnie obchodził się nawet z gąsiorem samogonu, który przez jakiś czas mu towarzyszył. Pił bez umiaru i bez ochoty, bezrozumnie ciągnąc łyk za łykiem. Niezbyt przejmował się poniewierką, jaka czeka po zbyt raptownym piciu. Dotąd za nic miał działanie alkoholu. Moroniec w jego piersi skutecznie niwelował efekty spożycia i to bez względu na intencje gospodarza. Wciąż nie nawykł do zmiany, jaka się w nim dokonała. Wciąż zapominał, że to już nie te lata, kiedy lać mógł w siebie beczkę za beczką. Skutki bywały opłakane.

Tym razem Škarad nie upił się. Nie do utraty zmysłów. Osiadł na mieliźnie melancholii, lekkiego otumanienia, emocjonalnego rozchwiania. Szukał samotności. Wyglądał jej z tęsknotą tym silniejszą, im więcej ludzi mijał na ulicach Eisenburga. Nienawidził ich wszystkich. Z rozkoszą porąbałby ich na kawałki, jak już nieraz czynił, byleby wreszcie ustały spojrzenia, szelest rozmów i stukot kroków. Nie dobywał jednak broni. Minęły lata, odkąd jego imię było synonimem kaźni. Nie licząc sytuacji, gdy puszczały mu nerwy.

Jak zeszłej nocy w zaułku opodal karczmy. Nie wiedział, czemu właściwie zrobił to, co zrobił. W Eisenburgu miał się nie wychylać, co najmniej do rozmowy z ojcem Wernerem. Wiele sobie po niej obiecywał. Wiedział, że mnich nie jest byle duchownym w zapomnianej bazylice. Wolał, by nie doszły go słuchy o żadnych ekscesach. Słuszne zamiary wzięły w łeb, nie wiedzieć w zasadzie dlaczego. Łatwo zignorował pierwszy jęk prostytutki, podobnie jak salwy obrzydliwego śmiechu jej admiratorów. Szedł w swoją stronę, za nic mając cudzą krzywdę. Jak zwykle. Wtem coś go tknęło. Coś w jego wnętrzu – nie wiedział moroniec czy demon – kazało mu zawrócić. Wówczas było już pewne, że zabije. Nie przypuszczał tylko, że oszczędzi kurwę. Tymczasem zupełnie stracił chęć mordu, ujrzawszy kruczoczarny warkocz napadniętej dziewczyny. I posokę, która obficie zrosiła jej twarz. Nie dumał później nad wydarzeniami poranka. Nie szukał przyczyny irracjonalności. Znał ją, znał aż za dobrze. Czarny warkocz dziwki raz po raz stawał mu przed oczyma. Dlatego też z taką ochotą sięgnął po bimber, wyrwany z tłustych łap oberżysty. 

Włóczęga zawiodła go do zachodniej dzielnicy miasta. Tam, gdzie jeszcze przed tygodniem szalał ogień. Škarad wszedł między spopielone truchła budynków. Nie bez wahania, lecz w końcu podjął tę z pozoru bezsensowną decyzję. Owszem, niegdyś godził się pertraktować z demonami za pieniądze. Lubiły go. Uważały, że są mu dłużne, odkąd walnie przyczynił się do śmierci Acmula, dając im swobodę żywienia się ludźmi. Zwykle łatwo godziły się wynieść z miasta, wsi bądź osady, oczywiście za należytą ofiarą. Lecz czasy się zmieniły. Škarad się zmienił. Osłabł, uwiądł, stracił pazur. Wrakiem był już wcześniej. Teraz był popiołem, trzymanym w ryzach garścią silnej woli, krztyną nadziei i wiadrem nienawiści.

Dlaczego więc wszedł do spalonej dzielnicy Eisenburga? Z ciekawości. Dawno nie gwarzył z żadnym demonem. Zastanawiał się, czy będzie to stary znajomy, czy też byt zupełnie obcy. Wolał pierwszą opcję. Nieco pozmieniało się w jego relacjach z ciemiężcami ludzkości. A że w obecnym stanie walka z demonem mogła skończyć się dla niego tragicznie, pozostawało mu liczyć na moc sentymentu.

Był też drugi powód obłąkańczego spaceru. Po jałowej dyspucie z mnichem, rady mógł szukać już tylko u demona. Choć i w to coraz mocniej wątpił. Był jedyną w swoim rodzaju ekscepcją. Samorodnym bękartem człowieka, boskiego ducha i demona. Szansa, że ktokolwiek potrafi mu pomóc, była nikła.

Padał śnieg. Zaczął prószyć krótko po tym, jak Škarad wstąpił w pogorzelisko. Wielkie płatki opadały leniwie na sczerniałą ziemię, kojąc przebrzmiały żar. Było cicho. Tylko kroki pokvara przerywały milczenie wygasłej dzielnicy. Stąpał miękko, unikając ściętych lodem kałuż i zmrożonego błocka. Był poniekąd na polowaniu. Może nie skradał się ani nie stawiał sideł, lecz wciąż tropił. Demon musiał być gdzieś w okolicy. Dopóki nad dzielnicą unosił się swąd palonego mięsa, dopóty miał tu pożywkę. Cierpienie i ból zostawiało bowiem ślad trwalszy od samego istnienia.

Tropił wytrwale, z uporem godnym kogoś, komu zależy. Bezskutecznie. Kluczył od uliczki do uliczki, od zgliszcz do zgliszcz, nie znalazłszy choćby jednego świadectwa obecności demona. Resztki motywacji opuściły go, gdy zaczęło się ściemniać. Kolegiackie dzwony nie wieściły jeszcze osiemnastej, lecz mrok poczynał już sobie śmiało. Škarad przysiadł na kupie gruzu opodal niedużego placu. Przecinał go już po wielokroć. Z marnym skutkiem. Westchnął, strząsnąwszy śnieg z kaptura. Poczuł chłód, gdy wzmógł się wiatr. Samogon od dawna nie grzał już jego wnętrza. Szata przemokła, podobnie jak buty. Niegdyś nie zwróciłby na to uwagi. Słabość morońca przywracała go na łono ludzkości.

Naraz coś poruszyło się w sąsiednim gruzowisku. Osmalona belka stropowa zaskrzypiała głośno i złamała się. Nadpalone drewno spadło z łoskotem na ziemię, wzniecając tumany kurzu. Škarad poderwał się z miejsca. Zdało mu się, że widzi jakiś kształt przemykający przez zgliszcza.

– Wracaj – przemówił w języku zła. – Jestem Škarad Amrav, Pierwszy Przeniewierca Paktu! Chcę rozmowy, nie walki! – krzyknął za oddalającym się kształtem.

Brak odzewu skłonił go do pościgu. Nie był tak zwinny, jak demony, ale radził sobie. Skoczył w gruzowisko, sadząc susy między belami osmalonego drewna. W gmatwaninie kamieni i desek trudno było o swobodę. Dlatego też tajemnicza postać, którą Škarad brał za demona, rychło umknęła. Pozostał z niczym.

Mimo to nie ustał w poszukiwaniach. Był jak chart, który poczuł woń lisa. Wprawdzie nie gnał już na złamanie karku, jak uczyniłby ogar, ale ostał się w nim pewien szczególny rodzaj podniety. Szedł spokojnie, unikając niepewnego gruntu. Gruzowisko było ryzykowne. Jeden pochopny krok i deska pod butem pękała, a noga wpadała po kolano w kleszcze połamanych, ostro zakończonych oczepów i krokwi. Tego Škarad zamierzał uniknąć. Moroniec mógłby nie uleczyć tak zranionej kończyny.

Dobiegł go dobrze znany dźwięk trzaskającego ognia. Miał jednak problem z określeniem kierunku jego pochodzenia. Spojrzał w niebo – żadnego śladu dymu. Przemknął wzrokiem przez gmatwaninę desek – żadnego blasku. Lecz gdzieś nieopodal musiało się palić. Od dłuższego czasu nie miewał omamów.

Wyszedł z pogorzeliska, brodząc niby czapla po bagnisku. Przemknął w poprzek zagraconej uliczki. Przywarł barkiem do ściany i spojrzał ku wylotowi alejki. Dostrzegł cienie tańczące na ocalałej fasadzie domu. Wydały mu się swoiście celowe, jakby przedstawiały coś konkretnego, a jednocześnie nieuchwytnego. Wiedział, że coś widzi. Nie potrafił tylko sprecyzować co.

Podkradł się bliżej, aż na kraniec uliczki. Wyjrzał zza szkieletu kamienicy. Nie mylił się. W rogu placu płonęło skromne ognisko. Dziwne ognisko. Mimo że drew było w nim jak na lekarstwo, płomienie strzelały wysoko, liżąc szyld zawalonej karczmy, który jakimś cudem oparł się pożodze.

Przy ognisku siedziała wątła postać. Podkurczała nogi, oplótłszy je pierścieniem smukłych ramion. Spoglądała przed siebie, na ścianę budynku. Cienie tańczyły na biało-czarnej powierzchni, pląsając w takt trzaskających płomieni. Miały ludzkie kształty. Im dłużej Škarad patrzył, tym więcej cienistych tancerzy pojawiało się na iluzorycznym parkiecie. Zebrał się już na nim niezły tłumek, gdy pokvar zdecydował się wreszcie wtargnąć na plac. Postać przy ognisku usłyszała go. Teatr cieni zawirował, wzburzył się i rozpłynął. Płomienie buchnęły żarem, gdy istota zerwała się z miejsca.

– Nie uciekaj! – krzyknął w języku zła.

Rzucił kosę na bruk. Upadła z metalicznym zgrzytem. Wyrwał zza pasa sierp. Uniósł go i upuścił pod nogi. Rozłożył ręce w pokojowym geście. Czuł się w tym nieco niezgrabny. Nie zwykł bawić się w dyplomatę. Negocjacje lata temu przestały być jego mocną stroną.

Postać zatrzymała się w pół kroku, oglądając się na pokvara. Nie miała na sobie odzienia. Pokrywały ją płaty poparzonej, źle zrośniętej skóry o niezdrowym, różowopomarańczowym odcieniu. Krople potu na jej czole, ramionach i piersiach lśniły w blasku ogniska. Nie podjęła dyskusji ani nie uciekła. Stała, wyczekując ruchu pokvara. Wiedział, że mu się przygląda, chociaż nie miała oczu. Zwęglone lico nie było nawet namiastką ludzkiego.  

Zbliżał się powoli, bez broni i bez złych intencji. Postać zdecydowała się wreszcie spocząć na pierwotnym miejscu. Po chwili wahania Škarad usiadł obok niej. Na tyle daleko, by jej nie spłoszyć. Zwróciła lico ku ścianie. Teatr cieni wznowił grę. Škarad postanowił udawać, że bardzo go to widowisko zajmuje.

– Jak ci na imię? – zapytał po chwili.

Wciąż dziwiła go filigranowa postać demona, czy też raczej demonicy. Jej pobratymcy zwykli manifestować swą wielkość na wszelkie sposoby. Także dosłownie. Tymczasem istota grzejąca stopy przy ognisku nie przewyższała rozmiarami kilkuletniego dziecka.

– Vatra – powiedziała śpiewnym, dojrzałym głosem, nie odrywając wzroku od spektaklu.

– Toś z moich stron widzę. Południe ci zbrzydło?

– Głód w oczy zajrzał – odparła niechętnie. – Ludzi tam coraz mniej, a tych, co się ostali, już inne demony gryzą.

– W Eisenburgu lepiej?

– Z deszczu pod rynnę, rzekłabymResztki ze stołu to nie wieczerza.

– Resztki? – Škarad rozejrzał się sugestywnie.

– Ach, więc to tak. Jednak cię przysłali. Mówiła, że trzeba na ciebie uważać.

– Kto mówił?

– Przyjaciółka. Ostrzegała mnie przed tobą. Ponoć nie jesteś zwykłym pokvarem. Potrafisz zabić demona.

Škarad zmarszczył brwi. Poczuł się niepewnie.

– Potrafię. A raczej potrafiłem. Raz – przyznał. – Ale nie po to tu jestem.

– Czyżby? – Vatra zwróciła ku niemu zwęglone oblicze. – Nie kazali ci wygnać mnie za zbrodnie, których to się rzekomo dopuściłam?

– Nie przyjmuję rozkazów. Co najwyżej prośby, choć napawają mnie wstrętem – rzekł ostrzej. – I prosili. Ojciec Werner z kolegiaty na wzgórzu. Odmówiłem mu. Przychodzę z czym innym.

– Mów zatem, Škaradzie. – Spojrzała z powrotem na teatr cieni. – Czego chcesz?

– Twoja… przyjaciółka wspomniała ci, że nie jestem zwykłym pokvarem. Mówiła coś więcej?

– Nie. Tylko ostrzegała.

– Kim ona jest? – zapytał cicho, zrezygnowany.

Wiedział już, że Vatra mu nie pomoże. Jeśli o nim nie słyszała, musiała być demonem młodego pokolenia, przed którym tajono hańbę, jaką na ich rasę sprowadził pewien smarkacz bardzo niechętny zostaniu pokvarem. Starym demonom zależało, by jego legenda nie przetrwała. Któż chciałby pamiętać, jak piętnastolatek oszukał naraz Acmula, demony i swoich bliźnich, których miał chronić.

– Slana. Ponoć to i twoja przyjaciółka.

Skrzywił się na wspomnienie pewnego spotkania. I wówczas pełnił rolę zwierzyny. Slana, mieniąca się wtedy Łowczynią Łez, pragnęła zdobyć koronne trofeum do swej kolekcji. Wciągnęła Škarada w grę reminiscencji, której stawką było jego sumienie. Miał zapłakać, by mogła pożywić się jego smutkiem. Jak każdy demon, tak i Slana odznaczała się wysublimowanym gustem. Niestety, Škarad nie zaspokoił jej żądz. Łowczyni Łez myliła się, licząc na skruchę zbrodniarza i zdrajcy.

– Znaliśmy się. Kiedyś.

– Zajdź do niej. Będzie jej miło. Mieszka przy młynie. Musiałeś go mijać, jadąc tutaj.

– Nie zdążę. Rano mnie tu nie będzie.

– Szkoda.

Umilkli. Ogień trzaskał, cienie na ścianie tańczyły horę w szalonym tempie.

– Dlaczego tu siedzisz? – zapytał, gdy cisza zaczęła mu doskwierać.

– A dokąd mam pójść? Tu jest się jeszcze czym karmić. Przez chwilę. Przybyłam spóźniona.

– Pożar to nie twoja sprawka?

– Nie. Dogasał już, gdy tu trafiłam.

– Więc kto…

– Oni sami. Ludzie, znaczy się. Zimno jest, chłód doskwiera każdemu. Bezdomni zaprószyli ogień. Powiedzieli mi.

– Powiedzieli?

– Ich gorycz zdradziła mi wszystko. Wyssałam ją bez przyjemności.

– Czemu nie ruszysz dalej? Nie całe miasto spłonęło. Goryczy wokół co niemiara.

– Chciałam wejść między ludzi. Stąd moja forma. – Wskazała dłonią swe ciało. – Czmychali przede mną z krzykiem. Wrzeszczeli bluźnierstwa, wymiotowali, mdleli. Chciałam tylko zabrać ich zgryzoty. Być wśród nich. I jak oni. – Spuściła głowę na pierś. Hora ustała.

Škarad wstał z cichym westchnięciem. Spojrzał z góry na małą demonicę.

– Nie warto. Wierz mi.

 

***

Mrok opadł na eisenburskie aleje i place, pod czarnym całunem skrył głód, choroby i śmierć. Jak za dnia, tak i nocą Škarad snuł się bez celu to tu, to tam, a kto go spostrzegł, ten szybko na bok umykał wzrokiem. Były czasy, gdy lgnęły do Škarada tłumy. Gdy jego widok budził nadzieję na lepsze jutro. Cieszył się, że już nie musiał wyprowadzać nikogo z błędu. Czynił to niegdyś brutalnie, kłem i żelazem. Rad był, że dożył dni, gdy reputacja go wyprzedzała. Nienękany jękami tłuszczy, nieszarpany pazurem ekspektatyw, oddychał swobodniej. Nigdy pełną piersią, lecz wciąż znacznie lżej.

Eisenburg nie oferował zbyt wielu rozrywek. A że Škarad unikał karczem, burdeli i podobnych przybytków, zostawały spacery i dumanie. Kluczył więc pośród domów w czarno-białą kratę i myślał nad wydarzeniami najbliższych godzin. Bo zbliżała się kulminacja. Sunęła po ściętej lodem glebie, coraz bliższa i bliższa. Nie znał jej oblicza. Nie znał imienia. Ale łowca był na jego tropie. Przed wschodem słońca mógł stać już u bram miasta.

Świadom marności swojego życia, z którą dawno się pogodził, Škarad mógłby czuć obojętność. Ale nie czuł. Była tylko wątpliwość, która – miast niknąć w miarę kurczącego się czasu – pęczniała z każdą chwilą. Czy położyć głowę na pniak? Czy rzucić broń w śnieg i czekać ciosu? A może podjąć walkę, zabić żałosnego śmiałka, i żyć dalej tak długo, jak pozwoli Galaban? Alternatywa była to mizerna, nie potrafił opowiedzieć się za żadną z dróg. Owszem, bywały momenty, gdy zdawało mu się, że oto ma już odpowiedź w garści. „Idę, daję się ubić jak świnia, i po sprawie” – myślał wówczas. „Idę, urywam mu łeb, i jazda naprzód” – myślał znów kiedy indziej. A potem godzinami tkwił na rozdrożu.

Ponure rozmyślania przerywały czasem retrospekcje rozmowy z Vatrą. Zwłaszcza wspomnienie Slany ożywiło dawno zagrzebaną w piachu część jego umysłu. Był czas, gdy czuł do niej jedynie wrogość. Jej igraszki wiele go kosztowały, ale i sporo na nich zyskał. W tym pewność, że jest ostatnim pokvarem na świecie. I coś jeszcze. Coś bliższego jego skostniałemu sercu. Naraz uczuł żal, że już nie dane mu będzie spotkać Łowczyni Łez.

Około północy sprzykrzyła mu się eisenburska ulica z jej duszącym smrodem gnijących śmieci, rzygowin, moczu i gówna. Zapragnął przestrzeni. Oczywistym wyborem byłoby wzgórze kolegiackie, lecz zdało mu się jakoś nie po drodze. Nie miał ochoty na ponowne spotkanie ze znikającym mnichem. Rozglądnął się za innym punktem widokowym. Nie chciało mu się iść aż do miejskich murów ani wspinać na którąś z dziesięciu wież strzegących Eisenburga. Mimo że od dawna nieobsadzone, zapewne tętniły życiem. Przypuszczał, że straciwszy militarny charakter, służyć zaczęły chorym i bezdomnym. Poszedł więc na łatwiznę. Za cel obrał kamieniczkę o łagodnie nachylonym, czterospadowym dachu. Nie wyróżniała się niczym szczególnym. Ot, zwykły budynek w centrum miasta. Musiał wystarczyć. Škaradowi robiło się duszno od ludzkiej obecności, mimo że już dobrą godzinę nie spotkał żadnego mieszkańca.

Naparł na drewniane drzwi. Ustąpiły łatwo, niemal zapraszająco. Niespiesznie pokonał klatkę schodową, bacząc, by nikogo nie zbudzić. Nie chciał, by ktokolwiek niepokoił go, gdy znajdzie się już na górze. Wspiąwszy się na drugą kondygnację kamienicy, sięgnął drabiny i z łatwością pokonał drewniany wyłaz. Stanął na kalenicy dachu bez jednego choćby szelestu. Już miał przysiąść, już oprzeć stopy na rudej lukarnie, gdy nagle zamarł, zaskoczony nieoczekiwanym widokiem. Czarny warkocz podrygiwał, szarpany zimnym wiatrem. Podobnie jak podróżna peleryna i suknia, na którą ją narzucono. Dziwka z zaułka siedziała do niego tyłem. Nie słyszała, gdy przybył, zbyt skupiona na czymś, co w mroku nocy widziała tylko ona. Zepsute serce Škarada przeszyła bolesna retrospekcja.

Jechała przodem. Czarny warkocz kołysał się w rytm chodu wierzchowca. Białą szatą targał właściwy stepom wicher, a kaptur rosiły krople letniego deszczu. Loša nie oglądała się. Nie na niego. Skierowała wychudłego siwka prosto w przepaść, do Wąwozu Milczenia. Škarad ruszył jej śladem. Aż na samo dno. Tam oboje ucichli.

Westchnął, otarłszy twarz dłonią. Z trudem zdusił ostatnie wspomnienie, jakie zostało mu po Lošy, towarzyszce sprzed lat. Było jeszcze takie wyraźne, niezatarte upływem czasu. Wszystko dzięki Slanie i jej grze, która dać miała pożywkę Łowczyni, a w efekcie karmiła jego. 

Jeszcze raz spojrzał na zadumaną Hilde. Poza warkoczem, w niczym nie przypominała Lošy. Mimo to tkwiło w niej coś, co od razu na myśl przywodziło utraconą towarzyszkę. Nie pojmował tego. Była jak… jak…

– Tęsknica – szepnął mimo woli.

Hilde odwróciła się gwałtownie i zerwała z miejsca, w pośpiechu chwytając torbę. Spuchnięta warga zadrżała, w oczach zagościł strach. Zrobiła krok w tył. Czapa śniegu zeszła lawiną poza krawędź dachu i rozprysła się o bruk. Škarad uniósł dłoń w uspokajającym geście. Nie ruszał się z miejsca, równie zaskoczony jak Hilde.

– Usiądź. Nie będę ci przeszkadzał – rzekł cicho, cofając się.

Dziewczyna błądziła wzrokiem po twarzy pokvara, jakby nie dawała wiary jego słowom. Bała się, mimo że zawdzięczała mu życie. Niby tarczę tuliła do piersi wypchany tobołek. Škarad schylił się do wyłazu. Już zwiesił nogi i miał zeskoczyć na dół, gdy Hilde oprzytomniała.

– Nie trzeba – wymamrotała. – Pomieścimy się.

Pokvar spojrzał na nią przez ramię. Chciał pobyć sam, miał przecież uciec od ludzi i odetchnąć mroźnym, lutowym powietrzem. Bez głębszej refleksji porzucił ten plan. W milczeniu przysiadł na sąsiedniej lukarnie i oparł się grzbietem o skos dachu. Hilde co jakiś czas patrzyła na niego ukradkiem. Ignorował ją długo, ale w końcu pękł.

– Wolne dziś, co? – zapytał.

– Tak – odparła po chwili, zaskoczona, że się do niej zwrócił.

– Nie dziwię się.

Hilde spuściła wzrok.

– Co cię tu przygnało? Dach zimny, wilka można złapać.

– Mieszkałam z rodzicami tam, naprzeciwko. – Kiwnęła głową w stronę bliźniaczej, choć o wiele bardziej zaniedbanej kamieniczki. – Chciałam popatrzeć raz jeszcze.

– Wycieczka? – Wskazał torbę.

– Raczej wyjazd.

– Czara goryczy przelana, co?

– Nienawidzę tego miasta. Nienawidzę wspomnień, którymi tętni.

– A mimo to przyszłaś tu patrzeć na jedno z nich.

Nie odpowiedziała. Pogrążyli się we własnych myślach, słuchając zawodzenia wiatru.

– Nic mnie tu nie trzyma – odezwała się wreszcie, jakby chciała przekonać samą siebie.

– Ale czy tam coś cię czeka? – Spojrzał ponad murami miasta. – Wątpliwe, dziewczyno. Bardzo wątpliwe.

– Jesteś cudzoziemcem, prawda? – zmieniła temat, kryjąc za nim smutek. – Skąd przyjechałeś?

Škarad uśmiechnął się blado, zapatrzony w dal.

– Z bardzo ponurego miejsca, które tętniło wspomnieniami.

Hilde odwzajemniła uśmiech. Nagle, jakby coś sobie przypomniała, zaczęła szperać w podróżnej torbie. Wyjęła pękatą, do połowy pustą butelczynę. Wstrząsnęła nią, jakby na zachętę.

– Chcesz? – zapytała.

– Bimber?

– Wino. Dobre.

– Rzuć.

Rzuciła. Złapał butelkę w locie i sprawnie wydłubał korek. Powąchał i zamoczył usta. 

– Niczego sobie. – Otarł usta rękawem i odrzucił butelkę Hilde. – Skąd taki rarytas?

– Czasem trafi się jakiś wylewny klient. Jeden z niewielu przywilejów dziwki.

– Jakie są inne?

– Stały, choć marny dochód, zawsze ciepłe łoże i… bezkarne sztyletowanie oprychów – wyrecytowała z szelmowskim błyskiem w oku.

Škarad parsknął. Szczerze. Pierwszy raz od wielu, wielu lat. Nie przeszkadzało mu, że aura dowcipu była fasadą, mającą ukryć traumę i wyrzuty sumienia prostytutki.

– Czemu to zrobiłeś? – podjęła znów.

– Już mówiłem.

– Ale tak naprawdę. Dlaczego mnie uratowałeś? – dociekała.

– Nie wiem – odparł z nagłą słabością. – Może dlatego, że… był głodny – dodał przez zaciśnięte zęby.

– Był głodny? – Dziewczyna zmrużyła oczy. – Nie rozumiem. Kto był głodny?

Westchnął cicho. Powolnym ruchem zdjął z lewicy rękawiczkę. Spojrzał na Hilde. Krzyknęła, gdy oczy zaszły mu czernią, a z wnętrza dłoni wyrżnęły się ostre jak brzytwa kły. Kłapnęły dwa razy z obrzydliwym sykiem.

– On – rzekł głosem, który Hilde raz już słyszała. Pobrzmiewał w nim zgrzyt tłuczonego szkła.

Škarad w samą porę zdusił w sobie demona. Hilde właśnie traciła przytomność i zaczynała zsuwać się po dachu w przepaść. Jednym susem przesadził odległość między lukarnami i dopadł do dziewczyny. Ucapił ją za czarny warkocz, drugą ręką chwycił za kaptur peleryny. Bez trudu wciągnął Hilde z powrotem na dach.

Gdy się ocknęła, siedziała na schodach pierwszego piętra kamienicy. Nerwowo przeszukała torbę. Nie brakowało niczego. Dopiero wówczas zbadała swoje ciało. Pozostało nietknięte.

 

***

Leżał w śniegu. Wbita w zaspę kosa chwiała się, wzruszana wiatrem hulającym w polu. Škarad za nic miał skrzące się nad głową gwiazdy. Powieki trzymał zamknięte. Nasłuchiwał kroków, tętentu – czegokolwiek, co świadczyłoby o zbliżającym się łowcy. Nic jednak nie przerywało ciszy. Nic poza odległym krakaniem padlinożerców.

Opuścił Eisenburg tuż po spotkaniu z Hilde. Miasto zdało mu się złym miejscem do walki lub egzekucji, wszak jeszcze nie zdecydował. Był pewien jednego – że chce czuć pod nogami prawdziwy, czysty śnieg. Że wokół chce mieć pustkę. Ani myślał stać się dla motłochu audytorium. Natura ludzka była mu znana. Nie zamierzał jej karmić.

Był jeszcze inny asumpt dla tak raptownej decyzji. Škarad negował go w duchu, depcząc pozorną racjonalnością i zwodząc samego siebie. Prawda była taka, że przeraził się utratą kontroli. Nigdy nie pokazałby swego drugiego oblicza. Nie komuś, kto miał ten widok przeżyć. Galaban zawładnął nim tam, na dachu kamienicy. Nagle poczuł łaknienie, nieposkromioną chęć nasycenia się chaosem i bólem. Wspomnienie trudu, z jakim usidlił demona, nękało go całą drogę. Nękało i teraz, gdy leżał w bezruchu pośrodku niczego.

Czekał długo i cierpliwie. Chmury przemykały mu nad głową w milczącej gonitwie. Gwiazdy rodziły się i umierały. Tylko księżyc był wciąż taki sam. Cyklopim okiem baczył czasami na samotnego pokvara i uśmiechał się doń srebrzyście. Czy był to grymas wesoły, czy smutny – nie wiedział nikt. Księżyc zwykł bowiem uśmiechać się swą ciemną stroną.

Świat jaśniał za przymkniętymi powiekami pokvara. Czerń szarzała, a pomarańcz nieśmiało wkradał się tu i tam, w miarę jak słońce wznosiło się nad horyzont. Škarad nie wstawał. Śnił na jawie, z rękami założonymi pod głowę. Chłód dawno mu zobojętniał. Ożywcze promienie słońca nie robiły na nim wrażenia. Ot, było. Jak każdego dnia. I jak każdego dnia zajdzie. Nic szczególnego.

Wrażenie zrobiło na nim co innego. Dźwięk. Najpierw odległy, z czasem coraz bliższy i wyraźniejszy. Tętent. I szczekanie. Škarad napiął z wysiłkiem mięśnie i usiadł w śniegu. Spojrzał na południe, gdzie na tle ciemnej buczyny majaczył ruchomy kształt. Łowczy. Ucieszył się na ten widok. Poczuł dziwną, nieznaną dotąd lekkość. Podniósł się z ziemi i otrzepał szatę niedbałym ruchem. Wyrwał kosę z zaspy i wsparł się na niej jak starzec. Przywarł policzkiem do drzewca. Słońce coraz śmielej patrzyło na świat. Księżyc powoli odwracał wzrok od nadchodzącej kaźni.

Jeździec kłusował na wielkim karoszu z białą plamką na czole. Między końskimi kopytami przemykały psy. Škarad naliczył pięć lśniących, czarnych i brązowych ogarów. Szczekały coraz głośniej, zajadle i okrutnie. Sam łowczy również przedstawiał ciekawy widok. Czarna szata powiewała za nim niby proporzec. Na głowę miał naciągnięty kaptur. Nie był w pancerzu, a w dłoni nie dzierżył żadnej broni. Gdy był już blisko, Škarad dostrzegł przytroczony do pasa pałasz w białej pochwie. Przy siodle zauważył też kolbę strzelby. Nie to jednak zajmowało jego uwagę. Były to tylko dodatki, szczegóły dopełniające całości obrazu. Najważniejszym jego elementem były bowiem trzy uwiązane do łęku siodła morońce, ciągnące się za koniem jak półprzezroczyste latawce. Wyrwane z ciał pokvarów, stanowiły ostatnie świadectwo ich istnienia. Fantomowe, poskręcane podobizny salwatorów ludzkości.

Łowczy wjechał na pole z impetem, w akompaniamencie psiego ujadania. Gwałtownie osadził karosza w miejscu, ledwie parę sążni od czekającego Škarada. Nie zsiadał z konia. Przyglądał się. Psy orbitowały wokół niego, karne i powściągliwe w żądzy mordu. Škarad nie widział jeszcze tak wytresowanej sfory.

Spiąwszy karosza, łowczy dobył pałasza. Jechał stępa, tnąc powietrze ostrzem. Widząc to, Škarad roześmiał się w głos. Wprawił tym w niemałą konsternację łowczego, jego psy, a nawet konia, który zarżał z niepokojem. Škarad rechotał jak obłąkany. Nie była to wesołość nagła, jak zdawać się mogło łowczemu i jego świcie. Usta pokvara rozciągał coraz szerszy uśmiech, w miarę jak dostrzegał kolejne dowody uderzającego podobieństwa. „I tak to na koniec dnia stajemy się tymi, których najbardziej nienawidzimy” – usłyszał w myślach obce zdanie. Kołatało mu się odtąd w głowie, wzmagając kolejne salwy śmiechu. Bo oto widział przed sobą postać na wskroś przypominającą jego samego – Škarada Amrav sprzed piętnastu lat. Naraz odkrył, że nie czuje do tej postaci nienawiści. Że nie czuje jej już do nikogo. Decyzja, od miesięcy wisząca nad nim jak katowski topór, zdała mu się łatwa. Wręcz dziecinnie prosta.

– Rad jestem, że dopisuje ci humor – rzekł łowczy, osadziwszy konia tuż przed pokvarem. – Tym bardziej, że nie czmychasz jak tchórz. To mi wiele oszczędzi.

– Żyję, by służyć – odparł drwiąco i skłonił się teatralnie.

– Nie żyjesz. I nigdy nie żyłeś, samolubna gnido – warknął łowczy, a psy mu zawtórowały. – Miałeś chronić bliźnich. Miałeś przelewać swą krew, by inni nie musieli. Po to Acmul dał ci morońca. Byś żywił demony. By zadowalały się tobą, a szczędziły ludzi. Tak miałeś służyć. Jak przystało na pokvara – dodał, oskarżycielsko wskazując na niego palcem.

– Bo co? Bo tak rzecze starożytny Pakt, którego nie byłem stroną?

– Tu już nawet nie chodzi o Pakt. Zdradziłeś ludzkość. Każdy człek, którego mijasz na ulicy – chromy, trędowaty, zżerany rakiem czy gangreną – jest taki przez ciebie. Bo od brata wolałeś demona, od siostry demonicę. Do licha, one zabiły twoją rodzinę! – krzyknął łowczy, pełen pasji i gniewu.

Škarad parsknął.

– Dobrześ się przygotował. Pochwały godne. Co zaś tyczy się mojej rodziny… Cóż, taka była cena. Znałem ją i zapłaciłem z ulgą – przyznał lekko. – Choć raz miałem wybór. Nie dawał mi go Pakt, nie dawał Acmul. I rodzice nie dali, płodząc mimo morońca we krwi ojca. Nikt nie dał mi głosu. A ja i tak go zabrałem. Sam.

Łowczy zeskoczył z grzbietu karosza. Ogary skupiły się wokół niego, niby szwadron kawalerii. Obnażyły kły i zjeżyły sierść. Warczały. A myśliwy stał naprzeciw pokvara i patrzył mu w oczy. Był człowiekiem. Zwykłym człowiekiem o szarych oczach i pobliźnionej twarzy, wyzierającej spod czarnej chusty. Bił od niego mrok i nienawiść, ta dobrze znana Škaradowi towarzyszka. Gorzała w oczach łowczego, trawiła jego trzewia niczym gorączka.

– Głowiłem się, czyj wypełniasz rozkaz – podjął Škarad. – Wahałem się między demonami a ludźmi. Teraz widzę swój błąd. Twoją panią jest idea. Zbrukana, zakurzona mrzonka o porządku w świecie. Łatwo budować go na cudzej krzywdzie, co?

– Po prostu uklęknij i schyl głowę – rozkazał łowczy. – Zrobię to szybko. Po co strzępić język.

– Słuszna uwaga – odparł i ku zdziwieniu rozmówcy padł przed nim na kolana.

Wypuszczona z ręki kosa zwaliła się w śnieg, niby dąb ścięty wprawnym ciosem drwala. Psy otoczyły Škarada zwartym pierścieniem. Łowczy przeszedł za jego plecy i ustawił się pod właściwym kątem. Pokvar schylił posłusznie głowę.

 – Wreszcie koniec – mruknął do siebie myśliwy.

Škarad zamknął oczy. Nadchodził upragniony spokój. Bezcenna obojętność pukała do drzwi. Lecz z jakiegoś względu nie przestępowała progu.

Egzekucja przeciągała się, a przecież nie była to rzecz trudna. Škarad doskonale o tym wiedział. Wystarczała dobrze naostrzona broń, sprawny zamach i celny cios. Ktoś pokroju łowczego bez wątpienia wiedział o tym także.

– Długo będziesz się tam modlił jeszcze? – zapytał z irytacją.

Dopiero wówczas dostrzegł, że z psami dzieje się coś dziwnego. Kuliły ogony, skamlały zamiast warczeć, wreszcie porzucały straż i truchtały ku łowczemu. Zdziwiony obejrzał się na swego kata. A że zaczął od stóp, od razu ujrzał krople krwi parujące w śniegu. Zadarł głowę. Łowczy stał nieruchomo jak posąg. Jego prawe oko zaszło szkarłatem. Niczym z gorącego źródła, biła spod powieki krew. Lała się potokiem po czarnej chustce i szacie, kapała na ostrze pałasza i nikła w białym puchu. Mimo zasłoniętych ust, Škaradowi zdało się, że łowczy się uśmiecha.

Wstał i rozglądnął się. Wiedział, czyim orężem są krwawe łzy. Wiedział, kto przyszedł mu na ratunek. Próżno szukał – Slana musiała zniknąć, nim zorientował się w sytuacji. Skupił się więc na łowczym, który z wolna odzyskiwał wigor, mimo że powinien paść trupem. Oko przestało broczyć krwią, uśmiech zszedł z twarzy, czarna chusta zsunęła się pod orli nos. Łowcy wróciła przytomność, a z nią warczenie ogarów. Zamłynkował pałaszem i ruszył na Škarada bez słowa. Widać nie chciał wiedzieć, co go spotkało. Lub wiedział doskonale.

Tym razem Škarad nie klęknął. Zmienił decyzję, która miała być przecież tą ostateczną. Tak wiele zaszło od chwili jej podjęcia. Ktoś się o niego zatroszczył. Škarad nie znał wcześniej tego stanu, a na pewno nie w takiej formie. Bezwarunkowa, uczciwa, czysta troska – taką właśnie ją widział. Jak w transie wyszarpnął zza pasa sierp i sparował nim zadany z góry cios. Kopniak odrzucił łowczego na sążeń w tył. Ogary krążyły wokół pokvara, ujadając. Nie rzucały się jeszcze do walki.

 – Czyli jednak sztuczki – rzucił łowczy z niesmakiem.

Natarł znów. Tym razem dłużej wymieniali ciosy. Łowczy z gorącą pasją, Škarad z zimnym wyrachowaniem. Jego adwersarz dwoił się i troił, by sięgnąć ostrzem ciała pokvara. Lecz sierp zataczał błyskawiczne koła, zbijał sztychy i niweczył cięcia. Škarad przewidywał finty, unikał zdradzieckich pchnięć i morderczych ciosów. Igrał z łowczym. Odzierał go z aury nieuchronności. A nie przeszedł jeszcze do ofensywy. Kąsał tylko oszczędnymi kontrami, chcąc wyczuć refleks i odruchy przeciwnika. Szybko się jednak znudził. Zwiększył tempo wymian. Przejął inicjatywę. Sierp wył, raz po raz przecinając powietrze. Lecz łowczy nie uległ. Wytrzymał rytm, wpasował się w melodię graną przez oręż pokvara. Parował zgrabnie, wywijał się unikami, a niekiedy nawet pozwalał sobie na parady. Škarad nie zdołał go skarcić. Raz był tego bliski, gdy po udanej fincie znalazł się za myśliwym. Nie zostało nic, jak tylko wrazić ostrze między łopatki wroga. Wówczas do walki wkroczyły psy.

Dwa ogary wpiły mu kły w łydkę i udo. Trzeci zacisnął szczęki na szykującej się do ciosu prawicy. Pozostałe dwa kąsały go, gdzie popadło. Wytrącony z równowagi, nie zdołał zbić sztychu łowczego. Adwersarz pchnął z wyraźną rozkoszą. Pałasz aż po rękojeść wszedł w żołądek Škarada. Poczuł, jak klinga tnie trzewia i wychodzi drugą stroną. Łowczy patrzył mu chwilę w oczy, a potem gwałtownie wyrwał ostrze.

Psy odstąpiły. Łowczy krążył wokół pokonanego wroga, jakby niepewien, gdzie uderzyć teraz. Z pewnością napawał się też widokiem. Škarad obficie broczył krwią. Mleczna posoka lała mu się z rozoranego brzucha, tryskała z pogryzionej ręki i łydki. Lecz była i rana na lewym udzie, z której sączyła się ciecz czarna jak smoła. Miast barwić beżowe nogawice i szatę, wyżerała w tkaninach dziury. Towarzyszył temu cichy syk i odór palonego mięsa. Podnieconego victorią łowcy nie zdziwiło, że Škarad wciąż trzyma się na nogach. Karmił się zwycięstwem, chłonąc jego każdą przemijającą chwilę. Nie spostrzegł, że do stołu właśnie dosiadł się Galaban Tulbur.

Łowczy w końcu zdecydował, jak chce zakończyć sprawę. Stanął z pokvarem twarzą w twarz. Zadarłszy głowę, spojrzał w jego gasnące oczy. Gdy zaszły czernią, wiedział już, jak wielki popełnił błąd, zwlekając. Ogary skupiły się przy nim. W tyle koń zarżał niespokojnie. A Škarad znikał. Jego skóra zaczęła skwierczeć i dymić. Wyglądała, jakby wywracała się na drugą stronę. Jednak zamiast różu surowego mięsa, oczy łowczego napotkały sczerniałą, oślizgłą tkankę. Kły wyrżnęły się z wnętrza posykującej dłoni i powędrowały wzdłuż ramienia, barku i szyi aż na topiącą się twarz Škarada. Nie znać już było na niej oczu, nozdrzy ani ust. Jednolitą czerń rozświetlały tylko dwa rzędy ostrych, pożółkłych zębów. Ze skroni zaś wyrosło naraz imponujące, żelazne poroże.

Tego łowczy się nie spodziewał. Nigdy nie wierzył w wiejskie opowiastki o Škaradzie Amrav – pokvarze, który we własnym ciele uwięził demona. Sądził, że to jedynie toporna metafora. Świadomość pomyłki wprawiła jego wargi i kolana w drżenie. Przed śmiesznością ratowała go chusta i długa szata. Przestrachu w oczach ukryć jednak nie zdołał.

– Po prostu uklęknij i schyl głowę – rzekł demon w języku zła. Łowczy zrozumiał go bez trudu.

Zamiast rozsądkiem, wykazał się jednak wyłącznie odwagą. Powszechnie znaną matką głupców. Za jej podszeptem pchnął znienacka ostrzem. Galaban uniknął go bez wysiłku. Chwycił łowczego za przegub i złamał go jak brzozową witkę. Mężczyzna jęknął i zatoczył się w tył. Posłał na rzeź psy. Sam poczłapał w kierunku wierzchowca. Nie spodziewał się, że w jedno uderzenie serca poletko wypełnią zwierzęce trzewia, wyrwane kończyny i odgryzione głowy. Nie zdążył dobrze rozsiąść się w siodle, gdy Galaban dopadł karosza. Nawet nie machnął bronią. Usłyszał jedno ohydne kłapnięcie, potem chrzęst, trzask kręgosłupa i plusk krwi. Łeb karosza zachybotał w powietrzu, jak pacynka nadziany na potworną dłoń. Nogi dopiero po chwili zapadły się pod zewłokiem. Łowczy wrzasnął. Truchło zwaliło się na bok, miażdżąc jego uwięzioną w strzemieniu stopę. Morońce uleciały w chmury i znikły.

Galaban przypatrywał się łowczemu pustymi oczodołami, manipulując czarnym łbem wierzchowca. W końcu udało mu się wrazić szpony na tyle głęboko, by móc poruszać końską żuchwą. Udał rżenie z wyraźnym rozbawieniem.

– Wytłumacz konikowi, że zdechł za sprawę. Że szlachetne z niego bydlę. No, powiedz mu! – syknął, zbliżając kapiący krwią łeb do twarzy łowczego. – Nie?! Czyżby idea cię porzuciła? W chwili próby?! To musi być… bolesne – zakpił demon, stając na truchle karosza.

Łowczy krzyknął przeraźliwie. Kolejna kość w jego nodze pękła. Galaban zeskoczył z truchła i zerwał z dłoni zmasakrowany łeb. Cisnął go obok mdlejącego łowcy.

– Kończmy to. Po co strzępić język – zdecydował wreszcie.

Chwycił myśliwego za ramiona, wbijając w nie szpony. Szarpnął z całych sił. Wyrwał mężczyznę spod końskich zwłok. Tak mocno, że przygnieciona stopa została w strzemieniu, a z nią reszta nogi. Łowczy zawył i obwisł bez ducha w ramionach Galabana. Ten zachichotał. Ruszył biegiem w stronę buczyny, wlokąc za sobą pokonanego.

 

***

Hilde maszerowała raźnym krokiem, pewna powziętej decyzji. Nie był to ruch pochopny. Od lat nosiła się z zamiarem opuszczenia Eisenburga. Cieszyła się, że wreszcie do tego dojrzała. Tobołek na plecach ciążył, mróz przenikał odzienie, a sztylet nieco uwierał w łydkę, lecz stały marsz naprzód kompensował każdy niedostatek. Wreszcie wzięła los w swoje ręce. I to wszystko dzięki cudzoziemcowi, którego imienia nie znała.

Gościniec był pusty, mimo że słońce dawno już wisiało na niebie. Dotąd nie minął jej żaden wóz ani samotny jeździec. Żałowała. Liczyła bowiem na małą podwózkę. Wszystko jedno dokąd, byle daleko od Eisenburga. Myślała o południu. O pięknych miasteczkach, o których tyle opowiadała jej babka. Isvorešt, Crvenica, Vojka – jak egzotycznie, jak podniecająco brzmiały same ich nazwy! Oczyma wyobraźni już tam była. I wiodła piękne życie.

Idąc tak i uśmiechając się do własnych myśli, omal nie dostrzegłaby zgarbionej postaci, wolno kroczącej poboczem o rzut kamieniem przed nią. Wspierała się na osobliwym kosturze, a jej beżowa szata splamiona była czerwienią i czernią. Olśnienie przyszło nagle. Poznała swojego wybawcę. Rozpromieniła się. Odgarnęła z czoła niesforną grzywkę. Już miała krzyknąć, pomachać i pobiec za nim, lecz coś ją powstrzymało. Entuzjazm stopniał równie szybko, jak rozgorzał w jej zdolnym jeszcze do uniesień sercu. Mimo to nie zwolniła kroku. Postanowiła być odważna. W końcu wybrała drogę obieżyświata. Lęk się w tę rolę nie wpisywał.

Minęła pokvara bez słowa i bez jednego choćby spojrzenia. Poszła dalej, nie odwracając się ani razu.

Tymczasem Škarad skręcił niedługo potem w zasypaną, polną drogę. Straszliwie ranny i do cna wycieńczony, małymi kroczkami doszedł pod młyn opodal strumienia. Czekała tam na niego Łowczyni Łez.

Wiatr szarpał jej halkę i ciągnął za srebrzyste włosy. Nie zważała na to. Patrzyła wprost na Škarada i uśmiechała się lekko.

I on się do niej uśmiechnął. Uśmiechem zbolałym, nikłym, niepewnym racji swojego bytu.

A potem się jej wypłakał. Po raz pierwszy w życiu płakał, a Slana gładziła go troskliwie po głowie. Bladymi dłońmi o srebrnych plamach.

I ona szlochała, choć nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz. Lecz nigdy chyba tak szczerze.

Trwali tak, złączeni smutkiem, póki nie zastał ich zmierzch, a księżyc nie uśmiechnął się do nich swą ciemną, niewidoczną półkulą.

Dopiero wówczas czarny habit uleciał znad murów Eisenburga, furkocząc na wietrze. Sfrunął na zaniedbany, przykościelny cmentarz. Z cichym łopotem opadł na kamienny nagrobek i znieruchomiał.

 

Koniec

Komentarze

Cześć!

 

Widzę, że trochę przyciąłeś, to imho dobrze. Przeczytam jutro albo pojutrze i podzielę się opinią odnośnie poprawionej wersji. Póki co poszukałem nieco o tęsknicy, ale jak na razie niewiele mi to rozjaśniło, może klikałem nie w te strony (bo pisząc pierwszy komentarz nieco o tym zapomniałem, a tytuł i reminiscencja nieco w tą stronę kierują)

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć, krar85

 

Widzę, że trochę przyciąłeś, to imho dobrze.

 

Przyciąłem, uzupełniłem, uwypukliłem, trochę wyjaśniłem – zobaczymy, co z tego wyszło :)

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Bardzo przyjemnie się czytało, nie żałuję podjęcia się lektury tego tekstu. :3

 

Można zapewne na wiele sposobów interpretować ów opowiadanie, to na pewno. Zapoznałem się z ,,definicją” tęsknicy i przyszło mi parę pomysłów do głowy.

 

Być może depresja? Swoisty demon, nękający człowieka od środka? Coś, co niestety za często zabija człowieka. Niektórzy radzą sobie z nią jakoś, opanowują, ale i tak nie są w stanie do końca uciec przed swym losem.

Z pomocą jednak przychodzi druga osoba, będąca oparciem. Nie wiem, może to tylko moje wymysły.

 

Super opowiadanie!

Pozdrawiam

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

BarbarianCatapract,

 

Można zapewne na wiele sposobów interpretować ów opowiadanie

Tak, bardzo mi na tym zależało. Chciałem, by tekst nie był zbyt dosłowny, ale też nie całkowicie niejasny. Cieszę się, że Ci się podobał :)

Co do Twojej interpretacji – ciekawa, ciekawa. Ale nie odniosę się. Poczekam, do czego dojdą inni :)

 

Dzięki za komentarz!

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Cześć!

 

Dla mnie największą zaletą tego opowiadania jest bohater, nie tylko ze względu na posiadaną moc, ale też rozterki, które nim targają. Z chęcią przeczytałabym opowiadani o tym, jak doszło do tej zdrady na wielu frontach. To co wychodzi Ci bardzo dobrze to dialogi, szkoda, że jest ich tu tak niewiele, bo są naprawdę dobrze zbudowane. Tworzysz takie mroczne, ciężkie fantasy z bardzo rozbudowanym światem, który nie bardzo chce się zmieścić w opowiadaniu. Satysfakcjonująca lektura. Zgłaszam do biblioteki. 

Alicello,

 

bardzo dziękuję za miły komentarz!

 

największą zaletą tego opowiadania jest bohater, nie tylko ze względu na posiadaną moc, ale też rozterki, które nim targają.

Właśnie te rozterki, ciągłe rozchwianie między drogami, z których każda jest na swój sposób zła, najbardziej kręciło mnie przy pisaniu. No i opisy. Tak… opisy to ja kocham :)))))

 

 Z chęcią przeczytałabym opowiadani o tym, jak doszło do tej zdrady na wielu frontach.

Mogę wrzucić tu mikropowieść na 200k znaków, jak tak bardzo chcesz :P *entuzjazm pryska*

 

To co wychodzi Ci bardzo dobrze to dialogi, szkoda, że jest ich tu tak niewiele, bo są naprawdę dobrze zbudowane.

Cieszę się, że tak uważasz. Starałem się, żeby zapadały w pamięć.

 

Tworzysz takie mroczne, ciężkie fantasy z bardzo rozbudowanym światem, który nie bardzo chce się zmieścić w opowiadaniu.

Postaram się jeszcze bardziej kompresować światotwórstwo na rzecz fabuły, chociaż to trudna rzecz. Mam nadzieję, że sugerowane na becie usprawnienia, które wdrożyłem, chociaż w części naprawiły ten problem. Ja tam jestem dumny, że z +60K zszedłem na 55k znaków.

 

Satysfakcjonująca lektura. Zgłaszam do biblioteki. 

Bardzo mi miło i dziękuję za lekturę i zgłoszenie :)

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Mój entuzjazm jest nie do zgaszenia xD

Challenge accepted :)

A tak w ogóle to mamy takie Wyzwanie #6 Opisy, fatalne zauroczenie, może Cię zainteresuje ;)

Widziałem, widziałem, ale nie wiem czy znajdę coś godnego uwagi w moich tekstach. A tak na sucho to nie umiem opisywać. Zobaczymy. 

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Mogę wrzucić tu mikropowieść na 200k znaków, jak tak bardzo chcesz :P

Byli tacy, co we fragmentach 500k wrzucali, z różnym skutkiem. Kto wie, może znajdą się śmiałkowie (ale może lepiej najpierw wrzucić kilka opek, dać się poznać…)

 

Przeczytałem z jedną trzecią, jutro doczytam resztę i napiszę komentarz. Ogólna uwaga jest taka, że jest lepiej, niż było.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Byli tacy, co we fragmentach 500k wrzucali, z różnym skutkiem. Kto wie, może znajdą się śmiałkowie (ale może lepiej najpierw wrzucić kilka opek, dać się poznać…)

Spokojnie, aż tak szalony nie jestem. Poza sferę żartu z tym pomysłem wykraczać nie zamierzam :)

 

Przeczytałem z jedną trzecią, jutro doczytam resztę i napiszę komentarz. Ogólna uwaga jest taka, że jest lepiej, niż było

Czekam zatem w napięciu na werdykt. I cieszę się, że widzisz progres. Wydaje mi się, że tekst zyskał co najmniej jedną płaszczyznę interpretacyjną.

 

 

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Dla mnie czasem trochę przesadzasz, popadasz w melodramatyczne tony, jak z tym wyrywaniem napitku karczmarzowi, ale czyta się płynnie i wciąga.

Tekst jest dość trudny, bo zawarłeś w nim dużo informacji i mam wrażenie, że nie czytałam wcześniejszych kawałków. Niemniej jednak klimat, który tworzysz, niebanalny bohater (a nawet bohater i heroina) zachęcają do zaglądania wciąż głębiej.

Podoba mi się plastyczny język i bardzo dobre opisy walki.

Lożanka bezprenumeratowa

Ambush,

 

bardzo dziękuję za komentarz. Melodramatyczny ton i przesada jest tu niejako pokłosiem nieciekawej pozycji bohatera, który bardzo się miota. Myślę, że w podobnych warunkach sam mógłbym zachowywać się podobnie. 

Tekst jest dość trudny, bo zawarłeś w nim dużo informacji i mam wrażenie, że nie czytałam wcześniejszych kawałków.

Masz rację. Starałem się, żeby tekst był zarówno zamkniętą, jak i otwartą historią, z uwagi na planowane rozszerzanie uniwersum. Mam nadzieję, że pogmatwałem tylko trochę i idzie się połapać :)

Niemniej jednak klimat, który tworzysz, niebanalny bohater (a nawet bohater i heroina) zachęcają do zaglądania wciąż głębiej.

Podoba mi się plastyczny język i bardzo dobre opisy walki.

Tu mnie bardzo ucieszyłaś. Znak, że pisarsko idę w dobrym kierunku. Fajnie, że heroina Ci się podobała. Względem pokvara, który jest dość gruntownie przemyślany, Hilde to postać bardzo świeża, która początkowo miała grać marginalną rolę.

 

Jeszcze raz dzięki za lekturę i zgłoszenie do biblioteki!

 

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Fmsduvalu, stworzyłeś osobliwą postać. Przerażającą i fascynującą. I choć wspomniałeś o przeszłości Škarada, choć miałam możliwość zobaczyć, jaki był teraz i co się z nim stało, to czuję spory niedosyt i mam nadzieję, że Tęsknica nie jest Twoim ostatnim słowem.

Opowiadanie, choć traktuje o sprawach ciemnych i okrutnych, czytałam z prawdziwą przyjemnością, bo jest napisane bardzo porządnie, mimo że nie ustrzegłeś się pewnych usterek, że o kilku byczkach się nie wspomnę.

Mam nadzieję, że dokonasz poprawek, bo chciałabym móc odwiedzić klikarnię.

 

drugą ręką szar­piąc poły ko­żusz­ka. Zimna dłoń ści­snę­ła jej pierś, siłą wy­szarp­nię­tą spod roz­pru­tej sukni. → Czy to celowe powtórzenie? Suknia pruje się, kiedy puszczą nici szwów. Proponuję w drugim zdaniu: Zimna dłoń ści­snę­ła jej pierś, siłą dobytą spod rozdartej sukni.

 

Sły­sząc grze­chot klamr i sze­lest→ Sły­sząc grze­chot klamer i sze­lest

 

a na­rzu­co­ny na siwą ton­su­rę kap­tur… → Tonsura to wygolone kółko na czubku głowy zakonników – czy to co jest wygolone, może być siwe?

Ponadto, jak mi się wydaje, kaptur narzuca się na głowę, a nie na samą tonsurę. Czy zdanie nie powinno brzmieć: …a na­rzu­co­ny na siwą głowę kap­tur

 

na sztucz­nie pod­kre­śla­ną więź… → …na sztucz­nie pod­kre­śla­ną więź

 

– Jak na swój stan, je­steś cał­kiem rzut­ki – z tyl­ne­go rzędu ław do­biegł głos za­kon­ni­ka.– Jak na swój stan, je­steś cał­kiem rzut­ki.Z tyl­ne­go rzędu ław do­biegł głos za­kon­ni­ka.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

Škarad wszedł mię­dzy spo­pie­lo­ne fa­sa­dy bu­dyn­ków. → Nie wydaje mi się, aby można było wejść między fasady, które zostały spopielone, bo ich już nie było.

Proponuję: Škarad wszedł mię­dzy wypalone fa­sa­dy bu­dyn­ków.

 

Za­czął pró­szyć na krót­ko po tym, jak Škarad wstą­pił w po­go­rze­li­sko. → Za­czął pró­szyć krót­ko po tym, jak Škarad wstą­pił w po­go­rze­li­sko.

 

Mimo że drwa było w nim jak na le­kar­stwo… → Mimo że drew było w nim jak na le­kar­stwo

 

Uniósł go w górę i upu­ścił pod nogi. → Mało maślane – czy można coś unieść w dół?

 

o nie­zdro­wym, ró­żo­wo-po­ma­rań­czo­wym od­cie­niu. → …o nie­zdro­wym, ró­żo­wopo­ma­rań­czo­wym od­cie­niu.

 

Škarad ne­go­wał go w duchu, dep­ta­jąc po­zor­ną→ Škarad ne­go­wał go w duchu, depcząc po­zor­ną

 

Pod koń­ski­mi ko­py­ta­mi prze­my­ka­ły psy. → Czy psy na pewno przemykały pod kopytami, czy raczej między nimi?

 

Szcze­ka­ły coraz gło­śniej, za­ja­dle i okrut­nie. → Na czym polega okrucieństwo szczekania?

 

– Bo co? Bo tak rze­cze sta­ro­żyt­ny pakt, któ­re­go nie byłem stro­ną?

– Tu już nawet nie cho­dzi o Pakt. Zdra­dzi­łeś ludz­kość. → Dlaczego raz mała, a raz wielka litera?

 

– Tu już nawet nie cho­dzi o Pakt. Zdra­dzi­łeś ludz­kość. Każdy człek, któ­re­go mi­jasz na ulicy – chro­my, trę­do­wa­ty, zże­ra­ny ra­kiem czy gan­gre­ną – jest taki przez cie­bie. Bo od brata wo­la­łeś de­mo­na, od sio­stry de­mo­ni­cę. Do licha, one za­bi­ły twoją ro­dzi­nę! – krzyk­nął łow­czy, pełen pasji i gnie­wu. → Staraj się unikać dodatkowych półpauz w dialogach. Sprawiają, że zapis staje się mniej czytelny.

 

– Do­brześ się przy­go­to­wał. Po­chwa­ły godne. Co zaś tyczy się mojej ro­dzi­ny – cóż, taka była cena. Zna­łem ją i za­pła­ci­łem z ulgą – przy­znał lekko. → Jak wyżej.

 

I to wszyst­ko dzię­ki cu­dzo­ziem­cy, któ­re­go imie­nia nie znała.I to wszyst­ko dzię­ki cu­dzo­ziem­cowi, któ­re­go imie­nia nie znała.

 

Wiatr szar­pał jej halką→ Wiatr szar­pał jej halkę

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

reg, aleś mi dzień ozłociła tym komentarzem! Jeśli Ty uznajesz, że opowiadanie jest bardzo porządnie napisane, to nie zostaje nic, tylko otwierać szampana :) Bardzo dziękuję.

 

Co do uwag:

 

drugą ręką szarpiąc poły kożuszka. Zimna dłoń ścisnęła jej pierś, siłą wyszarpniętą spod rozprutej sukni. → Czy to celowe powtórzenie? Suknia pruje się, kiedy puszczą nici szwów. Proponuję w drugim zdaniu: Zimna dłoń ścisnęła jej pierś, siłą dobytą spod rozdartej sukni.

To jest tak felerny fragment, że nawet sobie nie wyobrażasz. Ciągle tam jakieś powtórzenia usuwałem, a na końcu i tak muszę poprawiać. Zaraz się tym zajmę.

 

Słysząc grzechot klamr i szelest… → Słysząc grzechot klamer i szelest

Byłem przekonany, że można wymiennie stosować “klamer” i “klamr”. Po weryfikacji – guzik prawda :) 

 

a narzucony na siwą tonsurę kaptur… → Tonsura to wygolone kółko na czubku głowy zakonników – czy to co jest wygolone, może być siwe?

Całkowita racja. Brałem tonsurę za odmianę fryzury bądź określenie samego pierścienia włosów pozostających po wygoleniu czubka. Dzięki za uwagę, bo to bzdura kompletna.

 

– Jak na swój stan, jesteś całkiem rzutki – z tylnego rzędu ław dobiegł głos zakonnika. → – Jak na swój stan, jesteś całkiem rzutki. – Z tylnego rzędu ław dobiegł głos zakonnika.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

A zerknę. Miewam problem właśnie przy takim zapisie, gdy z jednej strony informacja jest taka sama, jak gdybym użył “powiedział głos z tylnego rzędu ław”, a z drugiej konstrukcja zdania jest całkowicie odmienna. Zawsze mam w takim momencie dylemat.

Škarad wszedł między spopielone fasady budynków. → Nie wydaje mi się, aby można było wejść między fasady, które zostały spopielone, bo ich już nie było.

Faktycznie, w głowie miałem “osmalone”. Z jakiegoś względu przyjąłem synonimiczność tych słów :)

 

Szczekały coraz głośniej, zajadle i okrutnie. → Na czym polega okrucieństwo szczekania?

Myślę, że to zostawię. Traktuję to jako impresję postaci, która w takiej sytuacji słyszy psie ujadanie i jakoś je interpretuje. 

 

 

– Tu już nawet nie chodzi o Pakt. Zdradziłeś ludzkość. Każdy człek, którego mijasz na ulicy – chromy, trędowaty, zżerany rakiem czy gangreną – jest taki przez ciebie. Bo od brata wolałeś demona, od siostry demonicę. Do licha, one zabiły twoją rodzinę! – krzyknął łowczy, pełen pasji i gniewu. → Staraj się unikać dodatkowych półpauz w dialogach. Sprawiają, że zapis staje się mniej czytelny.

A jakbyś to inaczej załatwiła? Dwukropkiem? Widziałem, że to graficznie wypada słabo, ale nie wpadłem na alternatywę i już zostało.

 

Reszty nie komentuję, bo się zgadzam całkowicie, a na obronę nic nie mam :)

 

Dzięki za lekturę i zapowiadane zgłoszenie do biblio!

 

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Jeśli Ty uzna­jesz, że opo­wia­da­nie jest bar­dzo po­rząd­nie na­pi­sa­ne, to nie zo­sta­je nic, tylko otwie­rać szam­pa­na :) Bar­dzo dzię­ku­ję.

Bardzo proszę, Fmsduvalu. I pragnę jeszcze dodać, że napisałam prawdę, samą prawdę i tylko prawdę. To była satysfakcjonująca lektura.

Sugeruję, abyś na otwarciu szampana nie poprzestał, a siorbnął sobie co nieco, a jeśli poczujesz ochotę, to nawet opróżnij całą butelkę. ;)

 

Wi­dzia­łem, że to gra­ficz­nie wy­pa­da słabo, ale nie wpa­dłem na al­ter­na­ty­wę i już zo­sta­ło.

Dodatkowe półpauzy nie są błędem, ale widząc taki zapis muszę się zatrzymać i dociec, o co chodzi, co tu robią półpauzy… Ponieważ w tej wypowiedzi łowczy wylicza pewnych ludzi, dwukropek jest uzasadniony. Zamiast drugiej półpauzy postawiłabym przecinek.

 

Ponieważ poprawiłeś usterki, szparko pomykam do klikarni i pozostaję z nadzieją na Twoje kolejne, równie zajmujące opowiadanie. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Sugeruję, abyś na otwarciu szampana nie poprzestał, a siorbnął sobie co nieco, a jeśli poczujesz ochotę, to nawet opróżnij całą butelkę.

Tak też niezwłocznie uczynię :)

 

Ponieważ poprawiłeś usterki, szparko pomykam do klikarni i pozostaję z nadzieją na Twoje kolejne, równie zajmujące opowiadanie. ;)

Główka już pracuje nad kontynuacją perypetii Škarada, Slany i Hilde. Postaram się zaspokoić wszelki niedosyt po Tęsknicy.

 

Jeszcze raz dzięki za miłe słowa i zgłoszenie!

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Raz jeszcze bardzo proszę, i już cieszę się na kolejną historię z Twoimi bohaterami. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć!

 

Przeczytałem wreszcie. Jest lepiej, zrozumiałem zdecydowanie więcej niż za pierwszym razem, a sam tekst dużo przyjemniej i płynniej się czyta. Historia jest niezła, wielopłaszczyznowa i dobrze napisana. Opisy miejscami są długie, ale za to bardzo plastyczne i sugestywne, dzięki czemu nie przytłaczają, wykorzystujesz szeroki zasób słownictwa.

Więcej wiemy o bohaterze i to pozwala bardziej wczuć się w jego położenie, choć z chęcią dowiedziałbym się o nim więcej (dobrze, bo to znaczy, że ilość informacji jest w sam raz, będzie ciągnęło do kolejnych opowiadań). Jest więc dobrze imho, co nie znaczy, że nie mam kilku uwag. Pierwsza sprawa to przedmowa:

Dla chętnych – po lekturze polecam zapoznać się, czym jest tęsknica vel osmętnica.

Ok, ale imho właśnie tracisz jeden z atutów tekstu. Niektórzy rzuca okiem wcześniej, inni będą tego szczególnie wypatrywać, pomijając inne – również dobre i wartościowe aspekty tekstu. Może warto przenieść to na koniec albo lepiej wpleść w opowiadanie, tak by stanowiło samodzielna całość, bez konieczności wspierania się dodatkowymi źródłami?

 

Kolejna sprawa, miejscami z rytmu nadal wybijają krótkie zdania, przykład:

Obcasy stukały o kocie łby uliczki, burząc spokój wczesnego poranka. Hilde spieszyła się. Zbyt długo zabawiła u Joachima. A raczej Joachim zbyt długo zabawiał się z nią. Sama nie miała z tego żadnej uciechy. Tym bardziej, że nie znosiła wracać o takiej porze – gdy ostatni przyzwoici już dawno w domach, a w alejach wciąż panuje mrok. Niebezpieczny czas na spacer dla samotnej dziwki. Ale jakoś trzeba zarobić na chleb.

A może tak?

Obcasy stukały o kocie łby uliczki, burząc spokój wczesnego poranka. Hilde spieszyła się. Zbyt długo zabawiła u Joachima, a raczej Joachim zbyt długo zabawiał się z nią. Sama nie miała z tego żadnej uciechy. Tym bardziej, że nie znosiła wracać o takiej porze – gdy ostatni przyzwoici już dawno w domach, a w alejach wciąż panuje mrok. Niebezpieczny czas na spacer dla samotnej dziwki, ale jakoś trzeba zarobić na chleb.

Rzuć okiem, czy tak nie będzie lepiej. Luźna sugestia.

 

A tu jeszcze kilka rzeczy, które zwróciły jakoś moją uwagę:

Lecz mężczyźni z zaułka wydali się jej raczej zaciekawieni, niż spragnieni uciech. Odetchnęła z ulgą. Przedwcześnie.

Drobna uwaga, ale napiszę, bo widziałem to w tekście kilka razy. Tutaj bardzo szybko odkrywasz karty i przekazujesz informacje, jak było dalej, a następujący później dialog tylko to potwierdza. Może warto zrezygnować z pogrubionego, nieco dłużej utrzymać czytelnika w niepewności i przy okazji pokazać czytelnikowi, co się stało?

Przeciągle. Groźnie. Jego surowa twarz o ostrych rysach nie wyrażała nic. Ani jednej emocji.

To zdecyduj, bo to jest nieco sprzeczne imho: groźnie, surowa twarz, czy bez emocji.

Jeszcze czego – burknął Škarad, ruszając ku nawie bocznej. Miał dość świątyni.

Tutaj ponownie zawierasz w opisie informację, którą później pokazujesz i przekazujesz w dialogu, może warto pominąć?

Choć raz miałem wybór. Nie dawał mi go Pakt, nie dawał Acmul. I rodzice nie dali, płodząc mimo morońca we krwi ojca. Nikt nie dał mi głosu. A ja i tak go zabrałem. Sam.

Krótka i konkretna geneza bohatera, tego chyba wcześniej nie było, zdecydowanie na plus.

 

Podsumowując, bardzo dobre opowiadanie, zdecydowanie biblioteczne. Mam wrażenie, że mogłoby jeszcze nieco zyskać, gdyby nieco dłużej „poleżało”

 

2P dla Ciebie: Pozdrawiam i Polecam do biblioteki!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

krar85,

 

ależ się cieszę, że Ci się finalnie podobało. Z trójki betujących to Ty wydawałeś mi się najbardziej sceptyczny. Super, że dostrzegłeś zmiany i że wpłynęły one pozytywnie na tekst. 

 

Choć raz miałem wybór. Nie dawał mi go Pakt, nie dawał Acmul. I rodzice nie dali, płodząc mimo morońca we krwi ojca. Nikt nie dał mi głosu. A ja i tak go zabrałem. Sam.

Krótka i konkretna geneza bohatera, tego chyba wcześniej nie było, zdecydowanie na plus

Tak, usunąłem słabszy dialog i wstawiłem ten. Cieszę się, że zdał egzamin. Też podoba mi się o wiele bardziej niż poprzedni.

 

Twoje uwagi oczywiście rozważę, wydają mi się bardzo celne.

 

Mam wrażenie, że mogłoby jeszcze nieco zyskać, gdyby nieco dłużej „poleżało”

Już nie mogłem wytrzymać i musiałem wstawić. Ale fakt, z tekstami zwykle jak z winem. Niecierpliwość jednak zwykle u mnie zwycięża :)

 

Dzięki i za jedno, i za drugie P!

 

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Z trójki betujących to Ty wydawałeś mi się najbardziej sceptyczny.

Na becie starałem się skupić na “najsłabszych stronach” tekstu, by dać możliwie dużo sugestii, nad czym warto pokombinować. Od chwalenia tego, co się podoba i wyrażenia opinii jest komentarz pod opublikowanym opowiadaniem ;-)

Już nie mogłem wytrzymać i musiałem wstawić.

Znam to ;-) Też tak miewam, ale póki co nauczyłem się, że “leżakowanie” i wprowadzanie poprawek procentuje, zarówno w obecnie pisanym tekście jak i w przyszłych.

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Znam to ;-) Też tak miewam, ale póki co nauczyłem się, że “leżakowanie” i wprowadzanie poprawek procentuje, zarówno w obecnie pisanym tekście jak i w przyszłych.

 

Postaram się wprowadzić to w życie także u siebie :) 

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Mimo długości opowiadania czyta się je szybko. Zgadzam się z Reg, stworzyłeś fascynującego, wielowymiarowego bohatera. Ciekawy jest również wątek demonów i pokvarów oraz tajemnica związana z przeszłością głównej postaci.

Pierwsza scena wyszła dosyć brutalna, ale w przypadku tego opowiadania wydaje się uzasadniona. Podobała mi się też postać Hilde, obstawiam, że w dalszej części cyklu odegra ważną rolę. Zgłaszam opowiadanie do biblioteki i czekam na dalsze części cyklu.

ANDO,

 

bardzo dziękuję za lekturę. Cieszę się, że mimo długości tekstu zaryzykowałaś i że ryzyko to się opłaciło :)

 

stworzyłeś fascynującego, wielowymiarowego bohatera. 

To zdecydowanie jeden z najcenniejszych komplementów. W tekście z tak mocnym nastawieniem na głównego aktora i jego wnętrze bardzo zależało mi na trójwymiarowości postaci. Cieszę się, że udało się to osiągnąć.

 

Pierwsza scena wyszła dosyć brutalna, ale w przypadku tego opowiadania wydaje się uzasadniona.

Zgadzam się. Akurat w tym świecie ta scena wydała mi się przystająca do ogólnej atmosfery. Z pewną ulgą przyjmuję, że podzielasz tę opinię. Nie zniósłbym zarzutu niesmacznej perwersyjności. A, nie ukrywam, zawsze gdzieś się taka obawa z tyłu głowy plącze.

 

Zgłaszam opowiadanie do biblioteki i czekam na dalsze części cyklu.

Bardzo dziękuję! Wytężam mózg i rozgrzewam palce do pisania! 

 

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Opowieść jest. Czym jest tęsknica, która ma też inne nazwy, wiem, lecz myślę, że tobie chodzi o kogoś, a nie coś, choć w pierwszym momencie zadrżałam, bo gdyby tak, pewnie zachwyciłabym się konceptem, byłby szalenie niezwyczajny. ;-)

Jednakże wracając do opowiadania. Jest plastycznie, kolorowo, wciągający tekst, acz dla mnie z licznymi manierami, lecz nie przejmuj się, bo zawsze trudno trafić w czyjś gust, upodobanie.

Podobało się! Z manieryzmów – głównie „przegadujesz” na różne sposoby. Czasami przez nadmiarowe słowa (takie do usunięcia), innym razem przez bezwiedne powtarzanie ulubionych konstrukcji: granie na opozycji, niezależnie od tego czy ma to sens, czy nie. Niekiedy przez akcentowanie wybranego słowa – trzy razy . Spróbowałabym te zjawiska ograniczyć. 

Wspomnę jeszcze o jednym, ponieważ przewija się w całości i chyba najbardziej męczyło mnie – naciągasz cięciwę, gdy jest w maksymalnym/optymalnym położeniu. Po co? Nie wiem.  Dwa przykłady:

*przyspieszanie kroku przez bohaterkę

O ile pierwsze było naturalne, to już „przyspieszanie kroku co rusz” lekko zdziwiło, a przy kolejnym – „ruszenie żwawiej”, pomyślałam sobie, że przynajmniej półbieg. xd

*to samo, o tym samym, wartałoby wygładzić

Świtało. Słońce z niechęcią zabrało się do obowiązków, opieszale wschodząc ponad dachy Eisenburga. Było to ponoć znamienne dla tego rzuconego na pastwę zimy miasta. Ognista kula, niby gnuśny czeladnik ociągała się z wszczęciem i na wyprzódki rwała ku końcowi pracy.

W wielu miejscach używasz „podbijania”, powtarzasz. Odbieram to jako mielenie w żarnach tego samego ziarna. Pozostaje miał, potem większy miał i w końcu pył rozwiewający się wraz z moimi emocjami jako czytelnika. 

 

Drobiazgi, czyli zatrzymania.

Podrzucę trzy rzeczy z początku, które mnie zastopował jako rodzaj przykładu. Dalej też są.

Hilde lubiła kląć. Chyba że świńskie słówka wymuszali na niej klienci.

Tu lekko niejednoznaczne, bo teoretycznie i zupełnie wprost, jeśli lubiła – powinno jej nie przeszkadzać, lecz naturalnie – presja ustawia sprawę w innym świetle. Druga rzecz: przekleństwa i świnskie słowa nie są tym samym zbiorem. ;-)

Lecz mężczyźni z zaułka wydali się jej raczej zaciekawieni, niż spragnieni uciech

Tu, podkreślenie możesz spokojnie usunąć. Pod tym względem też warto byłoby przejrzeć.

Cięło mroźne powietrze z cichym, upiornym jękiem.

Słońce ty moje, a skąd się tu nagle wzięła zima?

Cichy i upiorny? – tj. jak i co robiło to ostrze? Piszesz, że pląsało, hmm, weź se kosę w ręce i nią powywijaj. Raz w życiu mi się przydarzyło (wpuszczono mnie w maliny na farmie). Powiesz, dziewczyna, więc sam spróbuj powymachiwać, a co dopiero skosić wysoki trawnik bądź łany wysokiej trawy nasiennej lub zboża i usłysz ten dźwięk.

Osobowość? – spytała z udawaną kokieterią, mimowolnie wchodząc w rolę kurwy. – Jakaż tam osobowość znowu…

Tu już "pojechałeś", niejako z obu strony, i od osoby z kosą, i bohaterki. Ingerować w tekst nie chcę, ponieważ jest Twoim, lecz te dwa wyrazy skasowałabym bez żalu. 

Wyjrzał zza szkieletu kamienicy.

A to co znowu? ;-) Szkielet kamienicy, co masz na myśli, konkretnie? Kratownicę?

liżąc szyld zawalonej karczmy, który jakimś cudem oparł się pożodze.

Cóż, szyldy zazwyczaj opierają się pożarom, dlaczego? I skąd nagle ta pożoga? Zaczynasz wprowadzać dziwne rzeczy, o których nie było mowy wcześniej. Uff, zaczynam się wnerwiać.

 

Podsumowanie: jest ok, nazwałabym ten etap – rozpisywaniem się, czyli generalnie rekomendacja większej ekonomii językowej, bo mnożysz znaki bez powodu (imho stąd wyszło tasiemcowe ponad 50k), nie zwiększając napięcia, lecz przeciwnie.

Zerknij np tutaj:

Posłusznie wykonała polecenie. Nie odważyła się otworzyć oczu. Spod ściśniętych powiek płynęły gorące łzy. Spadały na zaczerwienione, obnażone piersi. Okryła się strzępami sukni. Zadygotała z zimna. I ze strachu.

– Spójrz na mnie – rzekł głos.

Spojrzała. Wybawca Hilde był nienaturalnie wysoki i bardzo smukły. Jego oblicze skrywał kaptur, pod którym wściekle błyszczały ślepia. Zabójca nie mrugał. W ogóle się nie poruszał. Z jednym wyjątkiem. Stale w ruchu pozostawał bowiem unurzany we krwi sierp, który dzierżył w prawicy. Ostrze pląsało w takt niewybrzmiewającej muzyki. Cięło mroźne powietrze z cichym, upiornym jękiem.

Rozumiem narrację, opisy, ale… co byś usunął bez szkody dla tekstu?

Momentami nadmiarowość przytłacza. Nie opisujesz przecież gry, właściwości/cech/mocy bohatera. To nie karta czy film, który opisujesz, skupiając się na postaciach, lecz opowieść w słowach.

Dodatkowo, dalej kontynuując podsumowanie, może warto byłoby przyjrzeć się całości i nie wyciągać coraz to nowych gołębi czy monet z kapelusza, lecz zastanowić się o czym ma być ta opowieść, o co chodzi.

 

Skarżypytuję do biblio, znaczy klikam, bo ogólnie koncepcja jest; bohater też; z historią jest różnie, bo się wikła; błędów interpunkcyjnych nie zauważam (tu nie jestem znawcą – absolutnie, i nie pretenduję, bo dla mnie za trudne); poza tym się czyta.

 

pzd srd :-)

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Asylum,

 

dzięki za lekturę, komentarz i klika! Część Twoich uwag rzeczywiście trafiła celnie i wezmę je pod uwagę przy następnych tekstach. Mowa zwłaszcza o aspektach technicznych. Z częścią uwag się jednak nie zgodzę (małe riposty poniżej):

 

Czym jest tęsknica, która ma też inne nazwy, wiem, lecz myślę, że tobie chodzi o kogoś, a nie coś, choć w pierwszym momencie zadrżałam, bo gdyby tak, pewnie zachwyciłabym się konceptem, byłby szalenie niezwyczajny

O coś i o kogoś jednocześnie :)

 

przekleństwa i świnskie słowa nie są tym samym zbiorem

Są osobnymi zbiorami, które co najmniej w części się pokrywają. Pozwolę sobie nie podawać przykładów.

 

Słońce ty moje, a skąd się tu nagle wzięła zima?

 

Ano stąd:

 

bądź ślizgała na oblodzonym bruku

 

oraz stąd:

 

Rozcięta warga piekła na trzaskającym mrozie

 

Gdzie zatem nagłość, skoro od początku wskazuję zimę?

 

weź se kosę w ręce i nią powywijaj.

Sierp to nie kosa. Dość duża różnica gabarytów. + Koleś właśnie cisnął kosą z dachu, przybijając przeciwnika do ziemi. Myślę, że ma dość krzepy na ponadnormatywne wymachiwanie sierpem :)

 

Cóż, szyldy zazwyczaj opierają się pożarom, dlaczego? I skąd nagle ta pożoga?

Jeśli są z drewna, to chyba nie zazwyczaj, co? A pożoga stąd:

 

Włóczęga zawiodła go do zachodniej dzielnicy miasta. Tam, gdzie jeszcze przed tygodniem szalał ogień. Škarad wszedł między spopielone truchła budynków.

i stąd:

 

Osmalona belka stropowa zaskrzypiała głośno i złamała się. Nadpalone drewno spadło z łoskotem na ziemię, wzniecając tumany kurzu.

i z co najmniej kilku jeszcze fragmentów tekstu.

 

Dodatkowo, dalej kontynuując podsumowanie, może warto byłoby przyjrzeć się całości i nie wyciągać coraz to nowych gołębi czy monet z kapelusza, lecz zastanowić się o czym ma być ta opowieść, o co chodzi.

Czytelnik też może zastanowić się o czym jest tekst i o co chodzi :) Z takiego przynajmniej wychodzę założenia. 

Historia jest przemyślana od A do Z, ma kilka płaszczyzn. Owszem, są niedopowiedzenia, ale uważam to za większy atut niż mankament. Co do liczby gołębi/monet – rzecz gustu. Jak dla mnie w sam raz. Oczywiście masz prawo do odmiennej opinii.

 

Jeszcze raz dzięki za obszerny komentarz. Wskazówki biorę do serca :)

 

Pozdrawiam,

fmsduval

 

 

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Dzięki za odpowiedź, Fmsdl. xd

O coś i o kogoś jednocześnie :)

Tak, z pewnością, lecz osoba. ;-)

Są osobnymi zbiorami, które co najmniej w części się pokrywają. Pozwolę sobie nie podawać przykładów.

Są rozłączne – dla mnie, decyduje kontekst. x

Gdzie zatem nagłość, skoro od początku wskazuję zimę?

Pełna zgoda, lecz zwróć uwagę również na to, że przemyciłeś jednym słowem, a tyle do tej pory już ich było, czy to kryminał? Wszystko opisujesz, detaliczni reakcie, powtarzasz je, aby utrwaliły się czytelnikowi, ale pomijasz pogodę, ubranie?

Sierp to nie kosa. Dość duża różnica gabarytów. + Koleś właśnie cisnął kosą z dachu, przybijając przeciwnika do ziemi. Myślę, że ma dość krzepy na ponadnormatywne wymachiwanie sierpem :)

Hi, hi, to se sierpem wywijaj, trudniejszy. :p

Jeśli są z drewna, to chyba nie zazwyczaj, co? 

Ale o tym, że był na desce nie napisane?

A pożoga stąd:

Tak, ogień był wcześniej, choć nie wiadomo skąd się wziął, z kapelusza? Rozumiem wpychanie bohatera w nieprzewidziane sytuacje, ale tu spadają z nieba, po prostu

Czytelnik też może zastanowić się o czym jest tekst i o co chodzi :) Z takiego przynajmniej wychodzę założenia.

Ano czytelnik może, ale o czym tu dumać? Historia jest z gatunku YA i scenariuszy gry, spisana ok i nie przesadzajmy z tymi płaszczyznami, choć bardzo dobrze, że je przemyślałeś.

Wiesz,  jestem dziwacznym czytelnikiem, mało reprezentatywnym, więc mój komentarz możesz zignorować. ;-)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Asylum,

 

nie zamierzam ignorować niczyich komentarzy. Nie samym pochlebstwem człowiek żyje :)

 

pomijasz pogodę, ubranie?

Chodzi Ci o to, że nie ma tam zdań stricte brzmiących “była zima/padał śnieg/miała na sobie kożuch i suknię”? Bo informacje zarówno o odzieniu, jak i panującej aurze występują dość mnogo. Zgodzę się, że przy okazji, ale jednak występują. 

 

Tak, ogień był wcześniej, choć nie wiadomo skąd się wziął, z kapelusza? Rozumiem wpychanie bohatera w nieprzewidziane sytuacje, ale tu spadają z nieba, po prostu

Ano nie z kapelusza:

– Pożar to nie twoja sprawka?

– Nie. Dogasał już, gdy tu trafiłam.

– Więc kto…

– Oni sami. Ludzie, znaczy się. Zimno jest, chłód doskwiera każdemu. Bezdomni zaprószyli ogień. Powiedzieli mi.

Czemu nieprzewidziane? Orbituję wokół spalonej dzielnicy w co najmniej kilku fragmentach poprzedzających jej odwiedzenie przez bohatera, włącznie z jasną wskazówką/sugestią mnicha, by właśnie tam poszedł.

 

Ano czytelnik może, ale o czym tu dumać? Historia jest z gatunku YA i scenariuszy gry, spisana ok i nie przesadzajmy z tymi płaszczyznami, choć bardzo dobrze, że je przemyślałeś.

Jak wspominałem – ja tu pole do dumania widzę, płaszczyzny także. Nie zamierzam jednak ich nikomu wmuszać. Być może tylko ja je dostrzegam :) 

 

 

 

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Chodzi Ci o to, że nie ma tam zdań stricte brzmiących “była zima/padał śnieg/miała na sobie kożuch i suknię”? Bo informacje zarówno o odzieniu, jak i panującej aurze występują dość mnogo. Zgodzę się, że przy okazji, ale jednak występują.

Tak, przydałoby się. Co do kożucha – może, ale to najłatwiejszy sposób, a suknię miałaby tak czy tak, chyba. xd

Orbituję wokół spalonej dzielnicy w co najmniej kilku fragmentach poprzedzających jej odwiedzenie przez bohatera, włącznie z jasną wskazówką/sugestią mnicha, by właśnie tam poszedł.

Niekoniecznie, ale nie mówię – nie. Możesz mieć rację i byłam nieuważna, pytanie dlaczego, ale ono kieruje do siebie, nie Ciebie.  Przeczytam jutro jeszcze raz.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Tak, przydałoby się.

To się tu nie zgodzimy. Uważam, że właśnie przemycanie informacji niejako mimochodem jest o klasę wyżej od wyrażania wszystkiego wprost. Oczywiście najlepszy jest mix tych dwóch sposobów. Uważam, że u mnie on występuje. Także oponuję, okopuję się i stawiam zasieki na moim bagienku :) 

Mamy chyba nieco inne podejście do niektórych pryncypiów i stąd te rozbieżności. Ale to cenne rozbieżności, tak czy owak. Już drugi raz skłaniasz mnie do rozmyślań nad istotą poszczególnych elementów mojego warsztatu.

Przeczytam jutro jeszcze raz.

Mam nadzieję, że spodoba Ci się bardziej niż za pierwszym :) Wydaje mi się, że rzeczywiście trochę Ci tu i tam umknęło. Rzecz jasna nie wykluczam, że to wada tekstu.

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Pamiętam, @fmsduval, ale wczoraj zasnęłam. Muszę przeczytać nie na zmęczeniu, lecz ze świeżą, w miarę głową. Daj mi kilka dni. ;-)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Gratki, fmsduval!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Przeczytałam już na mniej więcej spokojnie.

Najpierw krótko odniosę się do zauważonych różnic, a potem coś więcej napiszę.

Uważam, że właśnie przemycanie informacji niejako mimochodem jest o klasę wyżej od wyrażania wszystkiego wprost. Oczywiście najlepszy jest mix tych dwóch sposobów.

Wiesz, ja raczej bym nie oceniała/ważyła, co lepsze. Mamy pogląd Autora, w większym lub mniejszym stopniu umotywowany, mamy odczytywanie czytelników w takiej próbce, która jest dostępna i wreszcie głos w literach samego Autora (a nie opinie, że coś robi bądź nie). Może ma rację, może nie. Trzeba wybierać, decydować. W swoich tekstach w większości przypadków skłaniam się ku drugiej opcji, zwłaszcza gdy kilka osób powtarza, choć nawet jedna, ceniona przeze mnie z jakieś względu, wystarczy, lecz są i takie przypadki, gdy jestem cholernie pewna (może niekiedy bez sensu, ale chcę pozostać sobą) – tak, też się zdarza. xd

Mixów nie lubię, zawsze kojarzą mi się z koglem-moglem, a ponieważ nigdy za nim nie przepadałam  i w tym przypadku uważam za wybieg przy pisaniu. :p Wolę świadomego Autora, również w kwestii zapisu i odbioru tekstów przez czytelników, ale to ja tak mam. ;-)

 

Powróćmy do pożaru wspomnianego przez mnie i Ciebie. Widzisz, czytelnik nie zawsze czyta opowieść zgodnie z przewidywaniami Autora, bowiem jest jednostką z nim niepołączoną i do dyspozycji ma tylko słowa. Spróbuję przedstawić Ci mój punkt widzenia:

Orbituję wokół spalonej dzielnicy w co najmniej kilku fragmentach poprzedzających jej odwiedzenie przez bohatera, włącznie z jasną wskazówką/sugestią mnicha, by właśnie tam poszedł.

Ano, orbitujesz. Zerknij na kolejność (zgodna z chronologią opowiadania):

*gwałt i mróz – prolog

*spotkanie z mnichem (ojcem Wernerem) i wspomnienie minionej pożogi, która przeszła przez zachodnią część miasta („upiorne zgliszcza – pamiątka niedawnej pożogi”; „Jeden nawet wzniecił pożar. Pewnie widziałeś zgliszcza”

*włóczęga po Eisenbergu i spotkanie młodej demonicy przed ogniskiem

Włóczęga zawiodła go do zachodniej dzielnicy miasta. Tam, gdzie jeszcze przed tygodniem szalał ogień; wszedł do spalonej dzielnicy Eisenburga

Jasne, pożar jest obecny w tle, jedna dzielnica miasta spalona, lecz piszesz, że ponoć bezdomni zaprószyli. Jaki jest związek ognia z demonami; tym, co uruchomił bohater; naturą demonów? Czemu pożar jest istotny? Dlaczego młoda demonica chce upodobnić się do ludzi? Nie dowiadujemy się tego, więc choć pożar przewija się, zdawał mi się niezbyt istotny.

Z drugiej strony masz rację, że byłam nieuważna! Szyld palił się w ognisku, więc domniemanie – drewniany (z drugiej strony, czegóż to ludzie nie wrzucają do ogniska, palą w kominkach, a jestem uwarunkowana przez szyldy z blachy, kołyszące się na łańcuchach, gwoździu). Tak czy owak, związek ogniska rozpalonego przez demonicę z pożogą sprzed tygodnia był dla mnie trudny do zauważenia, niby demon kojarzy się z piekłem, piekło z ogniem, lecz dla mnie nie jest to związkiem oczywistym, ponieważ to Twoje demony i nowy dla mnie świat.

Spróbuję wrócić do ciagu myśli sprzed kilku dni, choć nie wiem, czy uda się je wiernie odtworzyć. 

W rogu placu płonęło skromne ognisko. Dziwne ognisko. Mimo że drew było w nim jak na lekarstwo, płomienie strzelały wysoko, liżąc szyld zawalonej karczmy, który jakimś cudem oparł się pożodze.

Pierwsza rzecz – skanuję, ponieważ widzę, że powtarzasz info, które są dla mnie egzotyczne: „skromne”, „drew nie ma” (dotąd rozumiem i czekam), ale dalej już „płomienie strzelają wysoko” (przy skromnym ognisku – myślę sobie: "Co jest?"), dalej „liżąc” (hmm, jak liżą to raczej pełgają, a nie strzelają w niebo, więc głupieję). xd Tak w wielkim skrócie to wygląda, a gdy zauważam, że często przedstawiasz rzeczy, idąc podobną ścieżką, częściej zaczynam ślizgać się wzrokiem po tekście, bo słowa stają się ozdobnikami. Przesycony barok, rokoko wystylizowane ponad nieznośną lekkość bytu, znaczy bajery-rowery. ;-)

Może to, co piszę, boli, lecz nie unikam owijania w bawełnę swoich opinii, jednak pamiętaj, że zawsze jest to pojedyncze zdanie, żadna średnia, mediana, dążenie ku granicom. Czytam po swojemu i z pewnościa odzywa się tu wszechwładny gust (decyduje życiorys, wcześniejsze lektury, doświadczenia). W sumie kieruj się swoim zdaniem, średnią czytelniczą (na forum specyficzną, choć niezłą, bo prawdziwą).

 

Przy okazji czytania wynotowałam kilka rzeczy, więc też je podrzucę do rozważenia:

 

*Odnośnie pogody

Dziwka, kobieta pracująca seksem nie szłaby przy trzaskającym mrozie w pantofelkach stukających, po co jej to: stopy chce sobie odmrozić; narazić na zwichnięcie i wypadnięcie z pracy; o krótkim dystansie, który mógłby taką sytuację uzasadniać, nawet nie wspominasz; poza tym idzie do znajomego klienta – Joachima; hmm. Silny mróz raczej erekcji nie sprzyja, ale to już zupełny drobiazg, bo przy jako takim podchmieleniu – może (?), choć z kolei alkohol (?), ale zostawmy, bo jeśli jakaś dawka stymulantów – niech będzie. ;-)

 

*sporo stwierdzeń, nie pozostawiasz czytelnikowi okazji do wysnucia wniosków, lecz je przedstawiasz, np. „zbyt wiele było w napadzie przemocy”. Dialog i zachowanie dziewczyny stanowią chyba wystarczające przesłanki? Dlaczego musisz podkreślać je stwierdzeniem?

 

*inny głos,

Czy to głos zabójcy? Kombinujesz z zamiennikami, co rodzi czytelnicze trudności z rozpoznaniem dialogujących postaci. Ojciec Werner, jest zakonnikiem, Wernerem, starcem, mnichem, kapłanem; Pokvark jest tylko Škardem, i bardzo dobrze, że ograniczyłeś się do dwóch. ;-)

 

*piszesz  o sierpie, a sam przecież wspominasz kosę (?). Jak się w tym odnaleźć. xd:

Kosa jak wąż ześlizgnęła się z jego barku.

Pomijam realność. Dwie części dalej wspominasz, że nosił za pasem również sierp. Gratuluję, sierp za pasem, niezabezpieczony i wiemy, że lęka się chodzenia po pogorzelisku (złamie nogę, skręci, zrani się albo coś w tym stylu). 

Takie rzeczy są ważne dla czytelnika takiego jak ja.

 

*krew na twarzy dziewczyny

O ile zbryzganie w pierwszym fragmencie kupiłam, to zroszenie mnie zdziwiło, skąd się wzięło i koncentracja jego właśnie na twarzy? Dziewczyna została obezwładniona, wykorzystana i sam raziła napastnika w oko.  Ok, on wywijał kosą, ale przemyśl – „słownie”:

I posokę, która obficie zrosiła jej twarz.

 

*zbastuj z przysłówkami i ciągłym informowaniem czytelnika, wyjaśnianiem, przecież opowiadasz historię. Jeśli możesz, zrezygnuj ze słowa „rzucił”, jest raczej nieładne przy opisywaniu kwestii dialogowych, pomijając fakt, że znaczenia wielkiego nie przenosi, poza szybką ripostą na lekkiej irytacji/zdenerwowaniu.

 

*uważaj na niektóre słowa: "też, już, tylko, to". Po co one np. tutaj:

Był też drugi powód obłąkańczego spaceru. Po jałowej dyspucie z mnichem, rady mógł szukać już tylko u demona. Choć i w to coraz mocniej wątpił. Był jedyną w swoim rodzaju ekscepcją.

Poza tym, zaciekawiło mnie jak rozumiesz ekscepcję w tym przypadku? ;-)

 

* spora niespójność w konstrukcji bohatera: jest wypalonym wrakiem, a nagle jak chart tropi lisa. Czasami niespójność dotyczy zdań stojących obok siebie, niekiedy tych, leżących w sąsiednich częściach. Chyba kochasz przeciwstawienia i nadbudowywanie słowami, lecz ich liczba, koloryt mogą mylić czytelnika, utrudniając zrozumienie i śledzenie rozwoju fabuły, stanów emocjonalnych bohatera, tym bardziej, jeśli są one wynikiem „osobowości” morońca i rozpychającego się demona (Galban?, może jest jego częścią przez to, co uczynił dla demonów). Chyba trzeba byłoby wymyślić na to jakiś myk, choć – uważam, że część opisów była niezamierzona.

 

Masz rację, fmsdl, że myśli zdecydowanie są obecne, lecz trudno było mi wyłuskać je z tekstu. 

Tragedia Škwarda, pokvara mnie nie poruszyła, bo nie wiem, co tak naprawdę się dzieje. Kolorujesz, barwisz, chlapiesz inną farbą na powstały obraz; nie budujesz rosnącego napięcia i rozmydlasz sprawę, poprawiając, udosławniając. Gubię się w tym, może jestem po prostu gułą, gapą. 

Silnie stwierdzasz i chodzisz na boki. Miast budować zdarzenia, w których bohater mógłby zachować się tak lub tak, skupiasz się na jego dyspozycji psychicznej, generalnie abnegackiej i zmieniającej się gwałtownie pod koniec rozdziału. Konkluzja – nie pozwalasz/utrudniasz czytelnikowi samodzielne odkrywanie tajemnic bohatera. 

Dla mnie główną wadą jest rozbudowywanie ponad miarę, zupełnie niepotrzebne, utrudniające śledzenie opowieści.  

 

pzd srd

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Hej, hej,

 

Właśnie dołączyłam do portalu, a Twoje opowiadanie jest pierwsze z góry na stronie głównej – dlatego to właśnie pod nim debiutuję niniejszym pierwszym komentarzem ;)

 

Twoje opowiadanie bardzo mi się podobało, jestem wręcz zaskoczona jego poziomem – ale uwaga, to pierwsze, jakie tutaj przeczytałam ^^’

 

Fragmenty/rzeczy, które bardzo mi się podobały:

Zwłaszcza po pożarze, który dziesiątki rodzin pozbawił dachu nad głową, mróz musiał ucztować jak nigdy. Ot, taka odwieczna komitywa żywiołów. – Najs.

Bardzo, ale to bardzo podobała mi się walka z łowcą – chociaż ta z gwałcicielami już mniej. Nie rozumiem np., dlaczego nie próbowała się bronić wcześniej, dlaczego, khę khę, dopuściła do penetracji – przecież wtedy miała już (dosłownie) mniejsze pole do manewru. A propos: Nie widziała innej opcji, jak ciąć. Więc cięła. Johann był najbliżej. Wraziła mu sztylet tam, gdzie spodziewała się oka. – W tej sytuacji, tak jak ja sobie to wyobrażam, wyprowadziła raczej pchnięcie, a nie cięcie.

Bardzo fajny wizerunek Galabana – taki trochę animcowy…? ;) ;) Ciekawy pomysł z tymi zębami.

Ciekawa postać mnicha – widzę w nim takiego jakby tajemniczego animatora, który zza kulis pociąga za sznurki…? Czy dobrze zrozumiałam, że chciał doprowadzić do spotkania głównego bohatera z Łowczynią Łez, bo wiedział, że przeżyje wtedy swego rodzaju katharsis…? :>

Podobała mi się również postać Hilde – tyle że trochę nie usatysfakcjonowało mnie jej ostatnie spotkanie ze Skaradem: Minęła pokvara bez słowa i bez jednego choćby spojrzenia. Poszła dalej, nie odwracając się ani razu.Tymczasem Škarad skręcił niedługo potem w zasypaną, polną drogę. – To się tak jakoś ze sobą nie łączy. Dodałabym coś w stylu: Długo odprowadzał ją wzrokiem, bla bla, kto wie, może chociaż ona znajdzie szczęście – a może spoglądał na nią z ledwo dostrzegalnym uśmiechem, bo jednak odważyła się uciec z miasta?

 

A teraz najprostsze i najprzyjemniejsze, czyli uwagi krytyczne :D :D Chyba nawet wyłapałam ze dwa poważniejsze błędy. Nie wiem, czy teraz, kiedy opowiadanie jest już w Bibliotece, wypada jeszcze coś wypominać, pomimo tego nie będę się krępować :) :)

 

 Ani myślał stać się dla motłochu audytorium.

Eee… Wg słownika PWN audytorium to:

1. «grupa ludzi słuchających wykładu, przemówienia, koncertu, audycji itp.»

2. «sala, w której odbywają się wykłady lub odczyty»

Chyba chodziło o coś odwrotnego – “nie chciał robić z siebie widowiska”, nie chciał, żeby ludzie stali się jego audytorium…?

 

Jego adwersarz dwoił się i troił, by sięgnąć ostrzem ciała pokvara. Lecz sierp zataczał błyskawiczne koła, zbijał sztychy i niweczył cięcia. (…) Sierp wył, raz po raz przecinając powietrze. Lecz łowczy nie uległ. – Nie bardzo podoba mi się to “lecz” na początku zdań. Ja przed pierwszym dałabym przecinek/średnik, przed drugim – po prostu przecinek. ;) (Podobnie: Lecz nie na oprawców…)

 

Tam, gdzie jeszcze przed tygodniem szalał ogień. (…) Wielkie płatki opadały leniwie na sczerniałą ziemię, kojąc przebrzmiały żar. – A. Żar – po tygodniu, i to takim mroźnym i śnieżnym? ;) B. Przebrzmiały żar? Co jak co, ale chyba właśnie żar nie może być przebrzmiały…? Dla mnie brzmi to jak niezamierzony oksymoron, ale oczywiście mogę się mylić. laugh

 

Loša nie oglądała się. Z trudem zdusił ostatnie wspomnienie, jakie zostało mu po Lošy, towarzyszce sprzed lat. – Nie po LosIE? Chyba zaszwankowała odmiana…?

 

Cyklopim okiem baczył czasami na samotnego pokvara i uśmiechał się doń srebrzyście. Czy był to grymas wesoły, czy smutny – nie wiedział nikt. Księżyc zwykł bowiem uśmiechać się swą ciemną stroną. – Hm… Moim zdaniem księżyc nie mógł się uśmiechać jednocześnie “srebrzyście" i “swą ciemną stroną”.

 

Jak za dnia, tak i nocą Škarad snuł się bez celu to tu, to tam, a kto go spostrzegł, ten szybko na bok umykał wzrokiem. – “Na bok umykał wzrokiem” – kolejność fraz wydaje mi się dziwna i jakaś nienaturalna w tym miejscu. Dlaczego nie “umykał wzrokiem na bok”?

 

Johann stęknął, cofnął się o krok i padł na wznak w opuszczonych do kostek spodniach. A wraz z nim sztylet. – Ja chyba napisałabym coś w stylu: "Sztylet brzęknął o bruk” itp. – to zdanie zaczynające się od “A” wydaje się niezgrabne czy wręcz niepotrzebne (chyba że chcesz podkreślić, że dalej była nieuzbrojona). W ten sposób “zgrabniej” przekazujesz informację, przy okazji dodając jakieś wrażenie słuchowe.

 

Nie bardzo przekonało mnie wyjaśnienie, że to bezdomni podpalili całą dzielnicę, bo było im zimno…? Nie wiem, może mogliby to zrobić z zawiści czy coś takiego, ale… ee… chyba nie dla chwili ciepełka? ^^’ IMO.

 

I to tyle, myślę, że na pierwszy komentarz wystarczy ;) Gratuluję dobrego opowiadania i pozdrawiam serdecznie!

DHBW

 

She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.

Barb, dzięki! :)

 

Asylum,

 

Pierwsza rzecz – skanuję, ponieważ widzę, że powtarzasz info, które są dla mnie egzotyczne: „skromne”, „drew nie ma” (dotąd rozumiem i czekam), ale dalej już „płomienie strzelają wysoko” (przy skromnym ognisku – myślę sobie: "Co jest?"), dalej „liżąc” (hmm, jak liżą to raczej pełgają, a nie strzelają w niebo, więc głupieję). xd Tak w wielkim skrócie to wygląda, a gdy zauważam, że często przedstawiasz rzeczy, idąc podobną ścieżką, częściej zaczynam ślizgać się wzrokiem po tekście, bo słowa stają się ozdobnikami.

Dla mnie wszystko w tym fragmencie trzyma się kupy. Ognisko jest dziwne – wyrażam to wprost. Jest małe, a strzela wysoko. Płomienie liżą (jak liżą to języki, w domniemaniu ich końcówki sięgające najwyżej, aż po szyld). Do tego ognisko implikuje dziwny teatr cieni na ścianie.

Przesycony barok, rokoko wystylizowane ponad nieznośną lekkość bytu, znaczy bajery-rowery. ;-)

A barok tu na miejscu, bo uniwersum jest luźno osadzone w XVII wieku :P Oczywiście mówię to żartobliwie (zaraz zarzucisz mi, że epoka nie wynika z tekstu :D).

 

Z drugiej strony masz rację, że byłam nieuważna!

Ha! Mam Cię!

 

Może to, co piszę, boli, lecz nie unikam owijania w bawełnę swoich opinii, jednak pamiętaj, że zawsze jest to pojedyncze zdanie, żadna średnia, mediana, dążenie ku granicom. Czytam po swojemu i z pewnościa odzywa się tu wszechwładny gust (decyduje życiorys, wcześniejsze lektury, doświadczenia). W sumie kieruj się swoim zdaniem, średnią czytelniczą (na forum specyficzną, choć niezłą, bo prawdziwą).

Spokojnie, mam luźne podejście do tematu. Jestem tu po to, by zbierać opinie na temat swoich tekstów. Także te negatywne :)

 

Dziwka, kobieta pracująca seksem nie szłaby przy trzaskającym mrozie w pantofelkach stukających, po co jej to: stopy chce sobie odmrozić; narazić na zwichnięcie i wypadnięcie z pracy; o krótkim dystansie, który mógłby taką sytuację uzasadniać, nawet nie wspominasz; poza tym idzie do znajomego klienta – Joachima; hmm. Silny mróz raczej erekcji nie sprzyja, ale to już zupełny drobiazg, bo przy jako takim podchmieleniu – może (?), choć z kolei alkohol (?), ale zostawmy, bo jeśli jakaś dawka stymulantów – niech będzie. ;-)

Przecież idzie w kozakach, nie ma w tekście słowa o pantofelkach. Co do dystansu – jak byk stoi w tekście:

Od kamienicy, której stryszek zajmowała wraz z dwiema towarzyszkami, dzieliło ją kilka przecznic. O wpół do czwartej nad ranem taki dystans jawił się jej wędrówką bez końca.

Skoro o tej porze jawił się jej wędrówką bez końca, to znaczy, że w zwykłych realiach była to odległość niewielka.

 

sporo stwierdzeń, nie pozostawiasz czytelnikowi okazji do wysnucia wniosków, lecz je przedstawiasz, np. „zbyt wiele było w napadzie przemocy”. Dialog i zachowanie dziewczyny stanowią chyba wystarczające przesłanki? Dlaczego musisz podkreślać je stwierdzeniem?

Paru innych czytelników także podzieliło Twoje uwagi – znak, że muszę się rzeczywiście nad tym pochylić.

 

inny głos,

Czy to głos zabójcy? Kombinujesz z zamiennikami, co rodzi czytelnicze trudności z rozpoznaniem dialogujących postaci. Ojciec Werner, jest zakonnikiem, Wernerem, starcem, mnichem, kapłanem; Pokvark jest tylko Škardem, i bardzo dobrze, że ograniczyłeś się do dwóch. ;-)

To głos demona. Kursywa jest tu kluczem dość ewidentnym.

Nie uważam, by posługiwanie się synonimami w scenie na dwóch aktorów wprowadzało jakiś niebotyczny zamęt.

 

*piszesz  o sierpie, a sam przecież wspominasz kosę (?). Jak się w tym odnaleźć. xd:

Ma sierp i kosę. Nie widzę sprzeczności.

 

Pomijam realność. Dwie części dalej wspominasz, że nosił za pasem również sierp. Gratuluję, sierp za pasem, niezabezpieczony i wiemy, że lęka się chodzenia po pogorzelisku (złamie nogę, skręci, zrani się albo coś w tym stylu). 

Takie rzeczy są ważne dla czytelnika takiego jak ja.

Praktyka noszenia za paskiem broni jest stara jak świat. Przy wprawnym wojowniku, takim jak mój bohater, nie powinna budzić większych obiekcji. Poza tym nie porównywałbym ryzyka zadraśnięcia z otwartym złamaniem, nadzianiem na połamane kawałki drewna bądź innymi przyjemnościami tego typu. Nie ten kaliber.

 

zbastuj z przysłówkami i ciągłym informowaniem czytelnika, wyjaśnianiem, przecież opowiadasz historię. Jeśli możesz, zrezygnuj ze słowa „rzucił”, jest raczej nieładne przy opisywaniu kwestii dialogowych, pomijając fakt, że znaczenia wielkiego nie przenosi, poza szybką ripostą na lekkiej irytacji/zdenerwowaniu.

 

*uważaj na niektóre słowa: "też, już, tylko, to".

Dzięki, wezmę pod uwagę :)

 

Poza tym, zaciekawiło mnie jak rozumiesz ekscepcję w tym przypadku? ;-)

 

https://sjp.pwn.pl/doroszewski/ekscepcja;5425439.html – ano tak (znaczenie pierwsze).

 

spora niespójność w konstrukcji bohatera: jest wypalonym wrakiem, a nagle jak chart tropi lisa

Totalnie się nie zgadzam. Bycie wrakiem nie musi być stanem jednolitym. Mogą następować ekscesy, krótkie zmiany na lepsze. W podanym przykładzie bohater robi to, co zwykł robić niegdyś, gdy “był w formie”. Intuicja, wyuczone schematy, być może ambicja – to się w nim na ten krótki czas budzi. Żadnej niespójności w tym nie znajduję.

 

Silnie stwierdzasz i chodzisz na boki. Miast budować zdarzenia, w których bohater mógłby zachować się tak lub tak, skupiasz się na jego dyspozycji psychicznej, generalnie abnegackiej i zmieniającej się gwałtownie pod koniec rozdziału. Konkluzja – nie pozwalasz/utrudniasz czytelnikowi samodzielne odkrywanie tajemnic bohatera. 

Nad tym na pewno się pochylę. Nie wiem, czy zdołam (i czy chcę) tę manierę ze swojego pisarstwa wyrugować, ale poświęcę temu czas. Widzę, że jest tu rzeczywiście dużo wewnętrznych rozterek, które są na papierze, ale nie reprezentują ich wydarzenia. Chociaż mi się to osobiście podoba, spróbuję powściągnąć się przy następnych tekstach.

 

Dzięki za drugą lekturę i kolejny obszerny komentarz. Znów dałaś mi materiał do namysłu.

 

Pozdrawiam!

 

 

 

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

DHBW,

 

Właśnie dołączyłam do portalu, a Twoje opowiadanie jest pierwsze z góry na stronie głównej – dlatego to właśnie pod nim debiutuję niniejszym pierwszym komentarzem ;)

No to bardzo mi miło, że mam ten zaszczyt :)

 

Twoje opowiadanie bardzo mi się podobało, jestem wręcz zaskoczona jego poziomem

Bardzo się cieszę. A musisz wiedzieć, że moje opowiadanie to co najwyżej średniak przy wielu, wielu innych. Wkrótce się o tym przekonasz :)

 

Bardzo, ale to bardzo podobała mi się walka z łowcą – chociaż ta z gwałcicielami już mniej. Nie rozumiem np., dlaczego nie próbowała się bronić wcześniej, dlaczego, khę khę, dopuściła do penetracji – przecież wtedy miała już (dosłownie) mniejsze pole do manewru. A propos: Nie widziała innej opcji, jak ciąć. Więc cięła. Johann był najbliżej. Wraziła mu sztylet tam, gdzie spodziewała się oka. – W tej sytuacji, tak jak ja sobie to wyobrażam, wyprowadziła raczej pchnięcie, a nie cięcie.

Co do walki z łowcą – też bardzo lubię ten fragment. Zwłaszcza moment końskiego łba jako pacynki. Co do gwałtu – Hilde miała sztylet w cholewie, chciała sięgnąć po niego z zachowaniem jako takiej naturalności ruchów. Przy przewadze liczebnej przeciwników musiała uciec się do sprytu. Bicie piąstkami i kopanie po kostkach na wiele by się jej nie zdało. Co do cięcia i pchnięcia – dyskusyjne. Ja chyba obstaję przy cięciu :P

 

Ciekawa postać mnicha – widzę w nim takiego jakby tajemniczego animatora, który zza kulis pociąga za sznurki…? Czy dobrze zrozumiałam, że chciał doprowadzić do spotkania głównego bohatera z Łowczynią Łez, bo wiedział, że przeżyje wtedy swego rodzaju katharsis…?

Ja go widzę jako genius loci Eisenburga. Pierwsza część Twojej teorii by się zatem zgadzała. Co do drugiej – nie potwierdzam, nie neguję :)

Podobała mi się również postać Hilde – tyle że trochę nie usatysfakcjonowało mnie jej ostatnie spotkanie ze Skaradem

Nie chciałem tu cukierków. Twoje rozczarowanie mnie cieszy. Taki był zamysł :>

 

Chyba chodziło o coś odwrotnego – “nie chciał robić z siebie widowiska”, nie chciał, żeby ludzie stali się jego audytorium…?

Tak, tak, ewidentny babol. Audytorium zawsze mi się wciska tam, gdzie chodzi mi o widownię. Poprawię :)

 

Nie bardzo podoba mi się to “lecz” na początku zdań

Ja lubię tę konstrukcję. Ale może rzeczywiście trochę jej zbyt wiele w tekście. 

 

po tygodniu, i to takim mroźnym i śnieżnym? ;) B. Przebrzmiały żar? Co jak co, ale chyba właśnie żar nie może być przebrzmiały…? Dla mnie brzmi to jak niezamierzony oksymoron, ale oczywiście mogę się mylić.

Zamierzony, zamierzony. Zwrot “przebrzmiały” według mnie utracił już wyłączną konotację z dźwiękiem i można go używać synonimicznie z np. “minionym”. Co do żaru – to bardziej metafora skondensowanych emocji towarzyszących pożodze, niż żar w swoim znaczeniu podstawowym. Można się krzywić, ale mnie się ten fragment podoba. 

 

Nie po LosIE? Chyba zaszwankowała odmiana…?

Skłaniam się ku odmianie takiej jak przy imieniu Natasza bądź Sasza. Zwłaszcza że “š” najbliżej właśnie do naszego “sz”. 

 

Moim zdaniem księżyc nie mógł się uśmiechać jednocześnie “srebrzyście" i “swą ciemną stroną”

Moim zdaniem mógł. W przyjętym założeniu księżyc jest srebrny jako całość. Jego ciemna strona pozostaje ciemną tylko z naszej perspektywy.

 

Nie bardzo przekonało mnie wyjaśnienie, że to bezdomni podpalili całą dzielnicę, bo było im zimno…? Nie wiem, może mogliby to zrobić z zawiści czy coś takiego, ale… ee… chyba nie dla chwili ciepełka? ^^’ IMO.

Bezdomni nie podpalili dzielnicy, lecz zaprószyli ogień. Zaprószenie ognia ma dość oczywistą konotację z przypadkowością tego zdarzenia. Według mnie konstrukcja się trzyma.

 

Ja chyba napisałabym coś w stylu: "Sztylet brzęknął o bruk” itp. – to zdanie zaczynające się od “A” wydaje się niezgrabne czy wręcz niepotrzebne (chyba że chcesz podkreślić, że dalej była nieuzbrojona). W ten sposób “zgrabniej” przekazujesz informację, przy okazji dodając jakieś wrażenie słuchowe.

O, ciekawa uwaga. Na pewno przeanalizuję pod tym kątem. Być może także i w innych miejscach brakuje mi dźwięków :)

 

Jeszcze raz dziękuję za lekturę i obszerny komentarz!

 

Pozdrawiam,

fmsduval

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Okej, nie wiedziałam, że to “s” ze znaczkiem czyta się bardziej jak “sz” – myślałam, że to taki fancy ozdobnik, hue hue. ^^’ 

 

Z żarem – mimo wszystko mi nie pasuje, ponieważ mówisz tutaj o śniegu (zimnym i mokrym). IMO całe zdanie wyraźnie sugeruje czytelnikowi, że śnieg działał fizycznie na fizyczny żar, koił go, a więc gasił:

Wielkie płatki opadały leniwie na sczerniałą ziemię, kojąc przebrzmiały żar.

Kontekst jest taki, że czytelnik myśli o tym zimnie i wilgoci, nie ma tam w otoczeniu żadnej “emocjonalności”, która mogłaby go naprowadzić na właściwą interpretację.

A jeżeli upierasz się przy przebrzmiałym żarze ;), to może mała modyfikacja – coś w rodzaju: przykrywając ślady przebrzmiałego żaru? przykrywając pozostałości/echa po przebrzmiałym żarze? zamazując wspomnienia po nim itp. Dla mnie obecna wersja naprawdę brzmi zbyt fizycznie, ale oczywiście – licentia poetica. ;)

 

Co do bezdomnych – masz rację, ale dla takich jak ja xD dodałabym “przypadkiem” – zaprószyli przypadkiem.

 

Co do księżyca, chyba rozumiem, o co Ci chodzi (podejrzewałam to już wcześniej), ale jednak mnie nadal razi to zestawienie: uśmiechał się i srebrzyście – i ciemną stroną. IMO to zestawienie wymaga od czytelnika poważnej “astronomicznej” analizy (aha, no tak, bo to dlatego, że…), zamiast pozwolić mu “płynąć” z tekstem.

 

“Nie chciałem tu cukierków. Twoje rozczarowanie mnie cieszy. Taki był zamysł :>”

To również rozumiem, i wcale nie nalegam na jakiekolwiek cukierki. ;) Ale uważam, że Skarad (czyżby od “szkarady?” :D :D) powinien to jakoś “mentalnie skomentować” czy może po prostu “zauważyć” – inaczej przejście pomiędzy tymi dwoma paragrafami “zgrzyta”, jakby czegoś tam brakowało.

To może być np.: “Jej widok nie wzbudził w nim żadnych emocji. Patrzył obojętnie, jak odchodzi”, czy coś takiego. Ba, jeszcze inaczej – mógłbyś napisać, że “Skarad nawet jej nie zauważył” – byle było jakieś gładkie przejście, jakieś “logiczne” powiązanie między paragrafami Hilde i Skarada.

 

IMO.

 

Dziękuję za ciepłe powitanie. :D

 

She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.

fmsdvl

A barok tu na miejscu, bo uniwersum jest luźno osadzone w XVII wieku :P Oczywiście mówię to żartobliwie (zaraz zarzucisz mi, że epoka nie wynika z tekstu :D).

W życiu bym tego nie zrobiła, znaczy zarzucenia, bo nie znam się na nim wystarczająco. :DDD Barokowość, rokoko przez nadmiar słów mi się skojarzyło.

Ha! Mam Cię!

Ano, co prawda to prawda.  <3

Przecież idzie w kozakach, nie ma w tekście słowa o pantofelkach.

Przejdź se kilka przecznic w kozakach na obcasie po bardzo śliskiej powierzchni, zobaczysz, jaka to sztuka ekwilibrystyka. :p

Nie uważam, by posługiwanie się synonimami w scenie na dwóch aktorów wprowadzało jakiś niebotyczny zamęt.

Możesz tak sądzić, choć nie widzę ku temu racjonalnego powodu, prócz mechanicznego uniknięcia powtórzeń. ;-)

Praktyka noszenia za paskiem broni jest stara jak świat

Hmm, broń, a broń? ale jasne, superhero może, lecz wtedy czemuż boi się potknięcia przy przemierzaniu trudnego terenu?

Bycie wrakiem nie musi być stanem jednolitym. Mogą następować ekscesy, krótkie zmiany na lepsze. W podanym przykładzie bohater robi to, co zwykł robić niegdyś, gdy “był w formie”. Intuicja, wyuczone schematy, być może ambicja – to się w nim na ten krótki czas budzi.

Może i nie musi, ale – przykro mi – człowiek tak nie działa i nie pokazałeś, że to ekscesy i zrywy. 

Widzę, że jest tu rzeczywiście dużo wewnętrznych rozterek, które są na papierze, ale nie reprezentują ich wydarzenia. Chociaż mi się to osobiście podoba, spróbuję powściągnąć się przy następnych tekstach.

Moim zdaniem, nie powściągaj się w słowach, lecz koryguj co nieco w trakcie ponownego czytania.  Jest ok, inaczej bym nie kliknęła biblio. Rozterki moim zdaniem są, lecz bohater jeszcze nie jest przykrojony do samego siebie.

 

pzd srd ;-)

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Pierwsze przeczytane tu opowiadanie i od razu "z grubej rury". Mocne. Dobre. Pokvar ci się udał. Nie rozumiem jego wyboru, ma obok Hilde a traci czas z demonicami.

Bardzo mroczne, ale ciekawe. Dobrze się czytało.

DHBW,

 

dzięki za wszystkie sugestie, w końcu mam trochę wolnego czasu, to się zastanowię i coś zmodyfikuję :)

 

Asylum,

 

fmsdvl

Mój nick to fmsduval, do cholery! :D F.M.S. to inicjały, Duval to nazwisko. Może łatwiej zapamiętasz.

Przejdź se kilka przecznic w kozakach na obcasie po bardzo śliskiej powierzchni, zobaczysz, jaka to sztuka ekwilibrystyka. :p

Fakt faktem, w kozakach nie chodziłem, ale nie wiem, czy Twoje uwagi tu są zasadne. Wszak Hilde nie szła sobie ulicą rekreacyjnie, a wracała do domu. Nie musiało być jej miło ani wygodnie. Zresztą w tekście wspominam, że się ślizgała i potykała.

 

Moim zdaniem, nie powściągaj się w słowach, lecz koryguj co nieco w trakcie ponownego czytania.

Biorę sobie do serca :)

 

Tom_11,

 

Cieszę się, że Ci się podobało. Tym bardziej, że to Twoja pierwsza portalowa lektura. Dobrze, że Cię nie zniechęciła :) A co do wyboru pokvara – cóż, on nie do końca wybierał. Powiedziałbym, że raczej szedł po czyimś sznurku. Potrzebował Slany, żeby zabrała jego łzy.

 

Koalo75,

 

Bardzo mi miło :) Dobrze, że misia nie odstraszył mrok.

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Może łatwiej zapamiętasz

– Tak jest, fmsduval.

– Dismissed, soldier.

– Tak jest.

Nie przepadam za złożonymi nazwami jak ów słynny wąż na literę „Q”, za to kocham wszelkie skrótowce, więc stąd. xd Poza tym miałam trochę kontaktów z serwisem kociołków z firmy Saunier Duval. Sorry. ;-(

 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Asylum,

 

to nie miało tak zabrzmieć :D 

 

za to kocham wszelkie skrótowce, więc stąd

Skoro tak kochasz, to niech już będzie, no. Nie będę taki!

 

 Poza tym miałam trochę kontaktów z serwisem kociołków z firmy Saunier Duval.

Nie mam z tym nic wspólnego :) Spróbuj kojarzyć mnie z pewnym zasuszonym aktorem pisanym przez podwójne L, ewentualnie z producentem szampanów Duval-Leroy. Może jakoś pokonasz kociołkową traumę :D

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Fajny pomysł na pokvara zabójcę który uwięził w sobie demona a i postać samej Hilde wydaje się być bardzo ciekawa

 

Spróbuj kojarzyć mnie z pewnym zasuszonym aktorem pisanym przez podwójne L, ewentualnie z producentem szampanów Duval-Leroy.

Będzie jako powiadasz. :D

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Dobre, na wielu płaszczyznach. Właściwie każda postać jest dopracowana, w szczególności Škarad. Świat jest rozbudowany i sięga poza samo opowiadanie, a jednocześnie nie pokazałeś go zbyt dużo, tak, że nie przytłacza, ale frapuje. W rzadko którym opowiadaniu, zdarza się opis walki, który mnie autentycznie porusza, Tobie się to udało w pokazaniu konfrontacji głównego bohatera z Łowczym. Motywy działania postaci są przekonujące i prawdopodobne, a jednocześnie niebanalne, czego stworzenie jest bardzo trudną sztuką. Do tego dochodzą plastyczne opisy. Podobnie jak w Oblakinii (którą czytałem jako pierwszą), bohaterowie i ich historie znajdują się w złożonym, wielopoziomowym, i co najważniejsze, przemyślanym świecie, co sprawia, że czyta się z autentycznym zainteresowaniem!

kronosie,

 

Dobre, na wielu płaszczyznach.

Cieszę się, że Ci się podobało.

 

Właściwie każda postać jest dopracowana, w szczególności Škarad.

O tak, bardzo się z tym panem polubiłem :) Mówiąc kolokwialnie, bardzo mi “leży” pisanie o nim.

 

W rzadko którym opowiadaniu, zdarza się opis walki, który mnie autentycznie porusza, Tobie się to udało w pokazaniu konfrontacji głównego bohatera z Łowczym.

Stworzenie angażującej sceny walki to cholernie trudna rzecz, więc tym mocniej cieszy docenienie tego fragmentu. Bardzo dziękuję. Nieskromnie powiem, że też lubię tę część opowiadania.

 

Motywy działania postaci są przekonujące i prawdopodobne, a jednocześnie niebanalne, czego stworzenie jest bardzo trudną sztuką.

Na to też starałem się położyć nacisk. Unikanie wtórności tak co do fabuły, jak i co do bohaterów, to jeden z moich podstawowych celów. Miło mi, że tutaj się to w Twojej ocenie udało.

 

Podobnie jak w Oblakinii (którą czytałem jako pierwszą), bohaterowie i ich historie znajdują się w złożonym, wielopoziomowym, i co najważniejsze, przemyślanym świecie, co sprawia, że czyta się z autentycznym zainteresowaniem!

Tym bardziej jestem zmotywowany do kontynuowania tej serii opowiastek. Cieszę się, że to właśnie Oblakinią skłoniłem Cię do lektury Tęsknicy. No i że – ceniąc tę pierwszą – nie rozczarowałeś się tą drugą :)

 

Wielkie dzięki za lekturę i komentarz!

 

Pozdrawiam,

fmsduval

 

 

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Fajny tekst.

Dobrze zbudowane postacie. Każda do czegoś dąży, nie są płytkie.

Podobał mi się pomysł na pokvara, zwłaszcza na dwa współistniejące (zwalczające się?) w nim byty, w tym jeden niedomagający. No, niezła schiza.

Takie górne warstwy biblioteczne. Dobra robota.

Babska logika rządzi!

Cześć, Finklo!

 

Dziękuję za słowa uznania, to także mój faworyt wśród udostępnionych przeze mnie na portalu tekstów (może jeszcze Exomologesis 2k50 lubię na zbliżonym poziomie).

Bardzo mi miło i postaram się kiedyś jeszcze temu poziomowi dorównać!

 

Pozdrawiam,

fmsduval

 

 

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

To się bardzo cieszę :)

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Nowa Fantastyka