- Opowiadanie: maxim - Życie ponad wszystko

Życie ponad wszystko

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Życie ponad wszystko

Życie ponad wszystko

 

 Daleko na mroźnej północy, poza zasięgiem wpływów jakiegokolwiek władcy z kontynentu Partiam, znajduje się wyjątkowo żałosne miejsce. Gdy przybywa tam nowy mieszkaniec, wiadomo o nim, że jest albo wielkim łotrem, albo wielkim nieszczęśnikiem, a nierzadko jednym i drugim, albowiem wyspa Biała Łza to azyl dla tych, którzy upadli naprawdę nisko. Wola przetrwania, a może jednak strach przed śmiercią nie pozwala w pełni ulec rozpaczy, tak więc płomień życia trwa dopóki ostatni podmuch go nie zgasi.

 Ciepłe Schronienie to jedyne miasto na Białej Łzie. W tamtejszym porcie znajduje się więcej łodzi i kutrów rybackich niż drewnianych budynków. Tak, w Ciepłym Schronieniu fakt posiadania własnej, nawet małej, skromnej chatki oznacza, że twój los nie jest aż taki paskudny. Ci, którzy mają mniej szczęścia, żyją w ścisku całymi dziesiątkami pod jednym dachem w jednym z wielu baraków mieszkalnych zwanymi Budami Kundli. Lokalna gospodarka opiera się na rybołówstwie i łowiectwie – kły morsów, skóry fok, futra białych lisów to cenione przez zamożnych mieszkańców kontynentu towary i właśnie one zapewniają (obok solonych ryb w beczkach) przypływ srebra i zboża do Białej Łzy. Twardzi ludzie, ufający swemu szczęściu mogą spróbować sił w poszukiwaniu bursztynów na plażach południowego wybrzeża.

 Klimat jest tu wyjątkowo nieprzyjazny. Gdy nadchodzi zima, przez większość dnia wyspę skrywa całun nocy, która jedynie na kilka godzin ulega sile światła żółtej gwiazdy. Całe wybrzeże wraz z miejskim portem zostaje skute lodem co uniemożliwia pracę na morzu – mroźna pora roku to dla większości mieszkańców Białej Łzy czas przymusowych wakacji, a ich liche oszczędności stanowią jedyne źródło utrzymania. W najgorsze dni temperatura jest tak niska, że plwocina potrafi zamarznąć nim spotka się z gruntem.

 Choć dla wielu codzienna egzystencją stanowi prawdziwą katorgę, są tacy którym wiedzie się wcale nie najgorzej. Ambicja, wytrwałość, przebiegłość, a czasem po prostu uśmiech losu pozwoliły im wynieść się ponad marność. Człowiek, który stracił wszystko, a później udało mu się odzyskać choćby trochę godności i dawnych sukcesów nabiera apetytu na więcej i więcej, wówczas nietrudno o nieroztropną decyzję. W tym opuszczonym przez bogów miejscu mało kto przejmuje się sprawami religijnymi, jednak ci bardziej skorzy do ryzyka powierzają swe losy Srebru Nad Przepaścią, kapryśnej bogini losu w nadziei na nadprzyrodzoną pomoc w zuchwałych próbach wydarcia dla siebie chwały i bogactwa.

 

„Łaska Pani jest przeznaczona tylko dla śmiałych, dla nich też jest słodycz triumfu lub gorycz klęski. Ci bez dzielności w sercu niech gasną powoli, żałując tej bierności” – Księga Srebrnej Pani

 

***

 

 “Pod Mocarnym Knurem” to niewątpliwie najznakomitsza tawerna w Ciepłym Schronieniu. Szeroki wybór trunków z kontynentu, schludny wystrój i naprawdę wyszukana, jak na lokalne standardy, kuchnia z powodzeniem przyciągają spragnionych odrobiny luksusu klientów. Oczywiście tych z trzosami pełnymi srebra, a takich w ostatnich tygodniach poprzedzających nadejście zimy nie brakowało – handel pod koniec sezonu był najintensywniejszy toteż w mieście kręciło się pełno kupców z północnych księstw. Na wyspę sprowadzono zboże, soloną wieprzowinę i wyroby rzemieślnicze w zamian za dobra typowe dla Białej Łzy. Tak, to była chwila najgrubszych mieszków dla tutejszych ludzi interesu. 

 

 Tego wieczoru “Mocarny Knur” gościł między innymi dwóch młodych mężczyzn, którzy z niecierpliwością siorbali mocne, ciemne piwo z drewnianych kufli. Gdy w tawernie czuć było wesołą atmosferę, wzmocnioną całymi beczkami alkoholu, jedynie ta dwójka zachowywała powściągliwość. Uważny obserwator szybko doszedłby do wniosku, że oczekują kogoś, by wspólnie zająć się sprawą najwyższej wagi. 

 Główne wejście do lokalu zostało otwarte szeroko. Do izby wszedł jegomość odziany w szary płaszcz z futra fok. Wyraźnie podekscytowany ruszył w stronę wspomnianej wcześniej dwójki, nie bacząc na śnieg z błotem, które naniósł do środka. Oberżysta łypnął spode łba na przybysza i niedbałym gestem wezwał posługacza, by ten uprzątnął świeży brud a następnie zajął się nowym gościem. 

– Mam to czego szukaliśmy, wszystko ustaliłem z naszym człowiekiem…

– Koreth, czy ty nie możesz choć raz przyjść punktualnie na spotkanie? A może honor pachołka Mroźnego Żagla ci na to nie pozwala?! – przywitał towarzysza z wyrzutem Ander, świeżo upieczony członek tutejszej gildii kowalskiej. Jego złotoruda czupryna przypominała spiż, metal, z którego wykuwał harpuny i groty oszczepów dla łowców grubej zwierzyny.

– Nie podnoś głosu, jak mówisz z taką pogardą o kompanii! Chcesz, żeby twoje poćwiartowane truchło znalazło się w rynsztokach Ciepłego Schronienia? Sprowadzisz nieszczęście na nas wszystkich! – Wodniste oczy Gussa nie były w stanie ukryć strachu. Jego zdeformowany nos stanowił świadectwo konsekwencji, na które naraża się ten, kto ośmieli się choćby słownie zaatakować kompanię Mroźny Żagiel. Dzieło Ojców Założycieli tego miasta, od początku swojego istnienia konsekwentnie dominowało miejscowy handel i sprawiało faktyczną władzę na wyspie pod płaszczykiem „demokracji obywatelskiej”.

– Mogą mi naskoczyć na kant rzyci…

– Skoro już się ładnie przywitaliśmy, może przejdźmy do konkretów. Mój kontakt to ktoś, kogo od dawna poszukiwaliśmy. Doskonale zna wyspę i nie jest to typowy zakapior z Ciepłego Schronienia. Jordan, bo tak mi się przedstawił, prowadzi życie odludka, poluje na foki i lisy polarne, zbiera bursztyny, w mieście pojawia się tylko by sprzedać nadwyżki i uzupełnić zapasy. Nie jestem pewny, czy jest zdrowy na umyśle, ale nikt lepszy nie zaprowadzi nas do ruin zamku lorda Hernetha. Domaga się równego udziału w łupach, a to chyba uczciwa oferta…

W spojrzeniu Gussa widać było pewien sceptycyzm. 

– Ja wciąż nie jestem przekonany co do tego całego szabrowania ruin. Przecież lord Herneth nie żyje od ponad stu lat. Takich jak my były pewnie całe dziesiątki. A do tego ten przewodnik… Jeśli faktycznie mamy się tam udać, to czy warto brać kolejnego do podziału i to jeszcze obcego? Nawet na kontynencie głupio jest angażować w podobne przedsięwzięcie kogoś, o kim nic się nie wie, a co dopiero na Białej Łzie, gdzie łotrów więcej niż pcheł na grzbiecie kulawego psa.

– Wątpię, by ktokolwiek odważył się ruszyć w miejsce uważane za nawiedzone. A my jesteśmy dobrze przygotowani. Jordan potwierdził moje przypuszczenia. Srebro chroni przed złą wolą tych, którzy nie żyją, a umrzeć nie chcą. Wystarczy, że każdy weźmie ze sobą sakiewkę srebrnych monet, srebrny puchar lub coś w tym guście…

Pusty kufel z impetem uderzył o blat stolika. Ostatni zdanie, wyraźnie wytrąciło Andera z równowagi.

– A to żmijowaty skurwiel! Mamy ze sobą zabrać srebro, a on w nocy poderżnie nam gardła i ucieknie z małą fortuną. Sami powiedzcie, czy to nie jest podejrzane?

 

– Jest nas trzech, a on tylko jeden. Jakie mógłby mieć szanse aby to zrobić? Zresztą już postanowione, jeśli teraz tego nie zrobimy, to być może nigdy więcej nie będziemy mieć okazji. Jutro przed świtem spotkamy się z Jordanem pod Jodłowym Wzgórzem. – Koreth kątem oka dostrzegł posługacza idącego w ich kierunku z miską parującego gulaszu i kielichem czerwonego wina. – Czeka nas długa droga, toteż muszę się porządnie najeść i wam radzę to samo.

***

 Do wschodu słońca brakowało sporo czasu, jednak wcale nie było aż tak wcześnie. Koniec października w tej daleko wysuniętej na północ krainie nie był obfity w światło słoneczne, pozwalając wznieść się najjaśniejszej z gwiazd ponad horyzont jedynie na kilka godzin nim zniknie w ciemności. I tak będzie widoczna coraz krócej i krócej, aż z nastaniem nowego roku słońce powoli zacznie wygrywać z ciemnością nocy w wojnie o dominację na nieboskłonie. Jednak nim dojdzie do tego triumfu, wędrowcy muszą polegać na świetle pochodni i blasku trzech księżyców. 

Guss co chwilę popędzał Andera, który dosłownie zasypiał w marszu, nieśpiesznie powłócząc nogami. Poprzedniej nocy wypił więcej niż powinien i każdy kuksaniec jego towarzysza skutkował długim ciągiem narzekań na czym dzisiejszy świat stoi, nim zmęczenie znów zaczęło zamykać mu powieki. Widok wysokich drzew iglastych zdradzał bliskość celu, który był zaledwie początkiem większej wyprawy.

 Koreth i Jordan byli już na miejscu. Pomysłodawca tej całej przygody wesoło podrzucał nóż do patroszenia ryb, o wąskim ostrzu, a przewodnik, siedząc w kucki w bezruchu, wpatrywał się w ośnieżony grunt. Dopiero głośne skrzypienie śniegu zwróciło ich uwagę na zbliżających się wspólników.

– Witajcie w ten piękny poranek przyjaciele. Mam nadzieję, że nadal jesteście gotowi, by się nieco wzbogacić? – przywitał ich Koreth, któremu humor wyjątkowo dopisywał, co nie było częstym widokiem pośród mieszkańców Białej Łzy. – Nie traćmy ani chwili, od razu ruszajmy na wschód!

– A wy? Macie czym się obronić przed grozą, która może czyhać w ruinach twierdzy lorda Hernetha? – krzyknął łowca, celując palcem w pierś Andera.

– Mówiłem, że to podejrzane – mruknął cicho Ander.

– Dwa mieszki pełna srebrnych monet i grawerowany pucharek. To chyba powinno wystarczyć. Z tego co widzę i ty masz swój sposób na ochronę – odpowiedział Guss wpatrując się w dziwny łańcuch z czystego srebra, który zrobił szyję Jordana.

– Tyle wystarczy, by móc stawić czoła tamtejszemu złu – potwierdził przewodnik nerwowo podciągając kołnierz aż pod brodę.

– O ile faktycznie tam jest…

***

W milczeniu żwawo kroczyli na wschód wyspy. Wysiłek fizyczny na takim mrozie nie sprzyjał rozmowom, a co gorsze, mógłby zwabić dzikie gobliny i mroźne wije, toteż jedynym dźwiękiem jaki im towarzyszył, było ciche skrzypienie śniegu pod butami. Słaby blask pochodni nasączonej wieczną oliwą, paliwem alchemików dającym delikatny, jasnobłękitny płomień dający światło przez wiele godzin. Żelazną zasadą podróżowania zimą po Białej Łzie, a właściwie całej dalekiej północy, było pokonywanie jak największych dystansów podczas pierwszego marszu, ponieważ po zatrzymaniu się na popas przy niskich temperaturach, nawet najwytrwalszy wędrowiec nie mógł zebrać sił by ruszyć w dalszą drogę.

 Słońce trwało w zenicie, ale przewodnik nie pozwalał się zatrzymać choćby na chwilę. Dopiero gdy natrafili na wioseczkę, składającą się ledwie z kilku gospodarstw rolnych, Jordan zarządził postój. W pierwszym domostwie zastali jedynie zamknięte drzwi, jednak drugi farmer udzielił im schronienia. Wyspa była pełna łotrów, którzy zbiegli spod katowskiego topora, więc grupa mężczyzn w kwiecie wieku z siekierami, pałkami i nożami przy boku budziła uzasadnione podejrzenia, jednak srebro potrafi poradzić sobie z każdą przeszkodą. Pozwolono rozgościć im się w owczarni, gdzie znaleźli wystarczająco dużo polan, by rozpalić ognisko przed budynkiem. W ramach opłaty za skromny nocleg otrzymali również po misce kaszy z grochem i skwarkami. 

 Po posiłku ogarnęła ich błogość, leniwie popijali wino wzmocnione czystym alkoholem i zagryzali suszoną rybą z własnych zapasów. Tego dnia nie było mowy o dalszej podróży. Nie będąc w stanie dłużej dusić własnej ciekawości, Ander wypalił:

– Jordanie, może ty mi powiesz, jak to było z lordem Hernethem? Jaka jest jego historia. W mieście nasłuchałem się dość nonsensownych bajań z ust pijaczków i głupców.

Łowca w milczeniu nabił fajkę ogniowym suszem. Gdy tylko wypuścił pierwszy kłąb dymu, odpowiedział:

– Jaka jest jego historia? Ponad wiek temu przybył tu na wygnanie. Wielki lord. – Jordan splunął. – Bohater wojny o Zamburf, przybył tu na wygnanie, tak jakby był zwykłym mordercą, bandytą, oszustem, desperatem, czy inną szumowiną, która przywlekła się na tę przeklętą wyspę. No może nie taką samą, bo sprowadził ze sobą małą fortunę i stadko sługusów, zbyt marnych, by żyć bezpańsko na tym świecie. 

– Nie wiesz, co nawywijał, że trafił na Białą łzę? – zapytał z wyraźnym zainteresowaniem Guss

– A chuj go tam wie, pewnie jakieś porachunki szlachciurów. Wielki pan pobudował farmy na jałowej, zmarzniętej ziemi, a w końcu nawet zamczysko, do którego się właśnie udajemy. A co go zniszczyło? Zdrada! W jadle i trunkach sprowadzanych z kontynentu znalazł swą zgubę. Przez miesiące do Ciepłego Schronienia dochodziły wieści o chorobie, która toczyła Hernetha i jego ludzi. Jednak zbyt późno dostrzegli, że to nie choroba a trucizna, która zabija powoli, osłabia ciało i odbiera rozum, im więcej człowiek jej zażyje. Cóż, pewnie to jego własna rodzina chciała mieć pewność, że nie wróci na czele bandy wyrzutków, żądając zwrotu mienia i pozycji.

– Albo to sprawka Srebrnego Żagla! Może upatrywali w nim zagrożenie dla swojej władzy nad wyspą… – Pod wpływem piorunującego spojrzenia Koretha, Ander uznał, że lepiej zmienić nieco temat. – Takie trucizny są niezmiernie popularne pośród kupieckich rodzin Filaru Świata, miasta handlu na wschodnim wybrzeżu. Niejeden syn posłał własnego ojca w objęcia Dunenfera, Sędziego Żywych i Umarłych. 

– Tacy są właśnie wielcy tego świata, ale nie życzę takiej podłej śmierci nikomu, nawet im – podsumował Jordan. 

Koretch rozciągnął ramiona i ziewnął przeciągle, tak jakby ta cała historia wcale go nie obchodziła: 

– Ile można pieprzyć o takich ponurych sprawach, jakby nasze życie nie było dość mroczne. Jutro będziemy szabrować ten zameczek z bogactw, które tam zalegają, a los martwego lorda nie powinien spędzać nam snu z powiek. 

– Nadal niepokoi mnie, dlaczego najprawdopodobniej nikt nas nie uprzedził – wyszeptał bez cienia entuzjazmu Guss.

– Koniec marudzenia. Dopijamy wino i do spania! Kto wstaje pierwszy ten budzi resztę i ruszamy. 

***

 

Gdy dotarli do celu, słońce właśnie zachodziło. Dodatkowe światło rzucał krwistoczerwony Hegemon, księżyc, który podczas pory zimowej pokazywał się na północy co kilka dni. W takich warunkach opuszczona twierdza wyglądała naprawdę złowieszczo. Solidna, choć nieduża kamienna konstrukcja wydawała się być niewzruszona wobec przemijającego czasu i działania sił natury Białej Łzy, jednak drewniana brama była naznaczona licznymi pęknięciami od mrozu, a jej żelazne okucia już dawno zostały przeżarte przez rdzę. Widok groteskowo wysokiej wieży na lewym skrzydle sprawiał, że każdy w jej otoczeniu czuł się naprawdę mały. Z pewnością nie wygląda na miejsce, w którym przypadkowy wędrowiec szukałby schronienia, jednak nasi bohaterowie wcale nie mieli zamiaru zawracać. A przynajmniej nie póki nie napchają swych kieszeni.

Na przód grupy wysunął się inicjator całej wyprawy, Koreth, dziarsko krocząc ku wejściu i dzierżąc w dłoni łom. 

– A więc jesteśmy! Teraz wystarczy pokonać bramę. Kowalu, liczymy na twoją krzepę – powiedział, wskazując na Andera, który przyjął to wyzwanie z teatralnym westchnieniem. 

Wystarczyło kilka chwil ciężkiej pracy i w końcu stare wrota ustąpiły sile ludzkich mięśni skrzypiąc przy tym przeraźliwie i płosząc okoliczne ptactwo. W środku przywitał ich zapach stęchlizny oraz wszechobecny kurz. Kamienne ściany były nie mniej zimne niż świat na zewnątrz, chociaż chroniły przed śniegiem i ostrymi podmuchami wiatru.

– Wygląda na to, że nie jesteśmy pierwszymi, którzy tu weszli od czasu śmierci lorda Hernetha. Na podłodze wydają się być widoczne ślady butów… – podzielił się spostrzeżeniami Guss, jednak Jordanowi nie spodobała się ta teoria.

– Chłopcze, nie jesteś tropicielem, prawda? Popraw mnie jeśli się mylę. – Odpowiedź nie nadeszła, więc kontynuował: – Moim zdaniem nic nie wskazuje na to, by ktoś tu był, choć sam trochę się tego obawiałem. Pewnie doniesienia o upiorach tego miejsca to zwykłe brednie, którym sam się dałem zwieść. W każdym razie trzeba przeszukać zamek i jak najszybciej opuścić to miejsce. Najlepiej byłoby się rozdzielić, słońce na niebie jest naszym sojusznikiem.

– Przecież sam mówiłeś, że to miejsce może być niebezpieczne? Duch martwego lorda już nie jest taki groźny? Po to braliśmy srebro, dla ochrony przed umarłymi?! – zawołał oskarżycielsko Ander, jednak łowca odpowiedział jedynie beznamiętnym spojrzeniem. W sali czuć było wrogą ciszę, szybko jednak przerwaną przez Koretha.

– Też jestem zdania, że powinniśmy prędko opuścić to miejsce, więc każdy niech ruszy w swoją stronę. Nie jestem przesądny, ale wolę stąd wyjść przy świetle dnia. Co wartościowego jesteśmy w stanie ruszyć to ładujemy do wora i wracamy pod bramę. Tylko żwawo, nie jesteśmy na wycieczce!

***

Guss żałował swojego wyboru, jednak w końcu sam się zgłosił na ochotnika do przeszukania lewego skrzydła zamku, wraz z tą upiorną wieżą i nie wypadało zmieniać zdania. Mocno trzymając pochodnię w prawej dłoni i mały toporek w lewej, powoli penetrował, komnaty, jedną po drugiej nie znajdując tam nic ciekawego. Powoli zyskiwał na śmiałości i nieco podniósł tempo, gdy w końcu stanął przed krętymi, wąskimi schodami prowadzącymi na szczyt wieży. 

Jak dotąd udało mu się znaleźć tylko małą rzeźbę niedźwiedzia z drewna lipowego, cynowy świecznik i garść miedzianych starych monet. Cóż, nic bardziej wartościowego tam nie znalazł, wyglądało na to, że w tej części kiedyś mieszkała służba.. Serce zabiło mu mocniej. Perspektywa wchodzenia na górę nagle wydała mu się teraz nieakceptowalna, bał się, że utknie między ścianami, albo co gorsza, któryś stopień obluzuje się pod jego ciężarem i skręci sobie kark spadając. Myślał nawet, aby przeczekać i okłamać towarzyszy, że po prostu nic tam nie znalazł. Raczej nikt by się nie kwapił, by to sprawdzić. 

Jego przemyślenia zostały przerwane przez nagłe szarpnięcie. Ktoś odchylił jego głowę do tyłu i nim Guss zdążył otworzyć usta, nieznajomy błyskawicznym ruchem rozciął mu gardło ostrym, myśliwskim nożem. Potok gorącej krwi obficie spłynął po torsie Gussa, który nie cierpiał zbyt długo. Powoli jego świadomość odpływała ku wieczności, jednak nim zamknął wodniste oczy na zawsze, usłyszał cichy szept:

– Przykro mi.

***

“Ot mały zameczek, małego lorda, a w środku tylko smród, brud i ziąb” – myślał Ander, dziarsko buszując po głównych pomieszczeniach twierdzy. Jak dotąd jego łup nie był zbyt imponujący, ot wysłużona srebrna zastawa stołowa i kilka małych gobelinów nieprzeżartych do końca przez mole. Nic specjalnego, apetyt łupieżcy nie został jeszcze zaspokojony. Cieszył się, że ich przewodnik udał się do piwnic, od początku nie podobał mu się ten odludek. Niby nie było to niezrozumiałe, w końcu na tej wyspie żyje więcej nikczemników niż prawych ludzi i lepiej było się od nich trzymać z daleka, ale ten człowiek miał w sobie coś niepokojącego.

Wreszcie znalazł to czego szukał – zbrojownię. W końcu wielcy tego świata nie potrafią sobie odmówić zbytków w postaci bogato zdobionego oręża. Zresztą nawet, zwykła porządna broń miała swoją wartość, zwłaszcza że w na Białej Łzie trudno było o taką. Jako kowala z wieloletnią praktyką dodatkowo wiodła go ciekawość zawodowa. Czy sprzęt z dawnych lat różni się od obecnego? 

Widok, który zastał nie był zbyt imponujący – drzewce włóczni i halabard dawno już zmurszały, większość ostrzy skalała rdza, jednak po dokładnym przeszukaniu składu, Anderowi wpadły w ręce trzy sztylety z runami z kryształowego pyłu i piękna mała buława oficerska wysadzana bursztynami. Właśnie zabierał się za dużą, dębową, ciężko okutą żelazem skrzynię gdy nagle złodziejski proceder został przerwany przez straszny łomot. 

Drzwi pomieszczenia zostały wyrwane z hukiem i w jednej chwili kowal stanął przed prawdziwym koszmarem. W wejściu do komnaty stał kościotrup odziany w żelazną kolczugę, zbrojny w duży, obosieczny topór bojowy. To musiał być sam lord Herneth, który najwyraźniej wcale nie umarł, a przynajmniej nie do końca. W oczodołach gorzał jadowicie zielony płomień, sam widok tej kreatury wystarczył, by zasiać trwogę w sercu najdzielniejszego, jednak Ander, niewiele myśląc, rzucił się na stwora. 

Ten jednak z wyjątkową szybkością sparował furiacki atak, posyłając kowala z impetem na kamienną posadzkę. Ander stracił przytomność na ułamek sekundy i z przerażeniem spostrzegł, że jego broń leży poza zasięgiem dłoni. W akcie desperacji przypomniał sobie o słowach łowcy, a następnie wygrzebał z sakiewki przy pasie garść monet i cisnął nimi w Hernetha. Ten jednak tylko się zaśmiał w przerażający sposób, uniósł wysoko topór, który po chwili spadł na pierś Andera, kończąc jego życie w paskudny sposób.

 

***

Hałas w zbrojowni nie uszedł uwadze Koretha, który jeszcze przed chwilą, w doskonałym humorze buszował po lordowskich komnatach na piętrze. Jego wór stał się przyjemnie ciężki od precjozów i szabrownik właśnie się zastanawiał, co by tu ukryć za pazuchą, aby zachować sobie dodatkowe pamiątki, które uniknęłyby sprawiedliwego podziału łupów. 

 

Nie był najuczciwszym człowiekiem, nawet jak na niskie lokalne standardy, jednak nie można było mu odmówić lojalności i odwagi. Ruszył w dół schodów, ile sił w nogach. Gdy zbliżył się do poziomu parteru, zza rogu wysunęła się zakapturzona postać. Było zbyt ciemno, by mógł rozpoznać któregoś z towarzyszy, więc, zakładając najgorsze, postanowił obalić potencjalnego wroga. Nie zwalniając tempa, zsunął wór z barku chcąc użyć go jako tarana. 

Przeczucie go nie zawiodło. Ktokolwiek skrywał swe oblicze pod kapturem nie miał wobec niego dobrych zamiarów. Moment przed zderzeniem błysnęło ostrze, chwilę później przekoziołkował dobre kilkanaście stóp. Jego usta wypełnił słodko-metaliczny smak własnej krwi, a okropny ból między żebrami zdradził paskudną, głęboką ranę. Zdał sobie sprawę, że umiera. Lekkomyślnym pomysłem grabieży zamku sprowadził zgubę na siebie i na swoich kamratów. 

Instynkt przetrwania zwyciężył. Koreth uciekł z zamku w panice.

***

Wiedział, że choć opuścił to przerażające miejsce, jego los ostatecznie nie ulegnie zmianie. Posoka obficie broczyła z klatki piersiowej, co chwilę spluwał czerwoną plwociną, a lodowate powietrze wydawało się być zbyt zimne dla jego płuc. Siły opuściły go ledwie pół mili od zamku, legł na małym wzniesieniu pośród obumarłych brzóz. Zdawał sobie sprawę, że ktoś nieśpiesznie podąża jego śladem, jednak nie miał odwagi, aby się odwrócić. Teraz to już nie miało znaczenia.

– A więc to ty! Podły skurwysynu! Ilu takich jak my już zaszlachtowałeś? – zapytał w gniewie Koreth. Jego podejrzenia się sprawdziły.

– To ja. Nie jestem z tego dumny. Nie jesteście ani pierwszymi ani ostatnimi ofiarami – odpowiedział beznamiętnie Jordan.

– Dla tego srebra, które kazałeś nam zabrać, strasząc historiami o lordzie Hernethu? Czy dlatego, że jesteś chorym, morderczym skurwichujem? 

– Herneth nie jest historią a teraźniejszością. I jeśli się wybudzisz to sam się o tym niestety przekonasz. – To powiedziawszy, ogłuszył konającego Koretha potężnym ciosem pięści, złapał za nogi i zaczął ciągnąć w stronę zamku.

– Musisz umrzeć w środku, inaczej to wszystko pójdzie na marne.

***

“Brzydzę się sobą. Brzydzę się swoją słabością i przywiązaniem do tego co dawno powinienem porzucić. Wisior na mojej szyi jest tego symbolem, okowów, którymi sam dałem się spętać. Dzięki niemu ta żałosna kupa kości Herneth, która jakimś cudem oszukała śmierć, jest w stanie przelać mi część siły życiowej naszych ofiar. 

Z początku uległem jego propozycji ze strachu, jednak szybko zasmakowałem w kradzionym życiu. Często próbuję oszukać sam siebie, że ci których przyprowadzam na pewną śmierć to nic niewarte szumowiny, niegodne oddychać tym samym powietrzem co uczciwi ludzie. W końcu co robiliby na tej przeklętej wyspie? Albo, że to naszyjnik od Hernetha deprawuje mój umysł i nie jestem odpowiedzialny za to co robię… Jednak to tylko wymówki, by zagłuszyć sumienie. Żyję długo, pewnie dłużej niż jakikolwiek inny zwykły człowiek i zdaję sobie sprawę z rozmiaru moich win. Jeszcze namawiam tych nieszczęśników, by wzięli ze sobą srebro, a później grabię ich zwłoki.

Cóż, życie ponad wszystko. Nawet jeśli jest tak marne jak moje, że ledwo można nazwać je życiem. Liczę jednak, że któregoś dnia znajdę w sobie dość siły, by to zakończyć i tym samym posłać mojego pana w zaświaty, których nie powinien był opuszczać. Ktokolwiek sądzi serca i duszę śmiertelników nie będzie miał dla nas litości“.

 

 

Koniec

Komentarze

Witam

 

płomień życia trwa dopóki ostatni podmuch go nie zdusi.

Podmuch chyba jednak gasi, nie dusi.

 

fura białych lisów

Taka tam literówka.

 

sukcesów nabiera głodu na więcej i więcej

Nabiera aptetu, ewentualnie “sukcesy rozbudzają głód”

 

Pod Mocarnym Knurem

Lepiej ubrać nazwę własną w cudzysłów.

 

NO trochę jest tu literówek : wędrowca, nie wędrowcy.

garść miedzianych starych miedzianych monet.

Wyciąć to zdwojenie.

 

Zdawał sobie, że ktoś

“Zdawał sobie sprawę z tego” albo “Był świadom tego”

pana na w zaświaty

 

 

Poza tym… Przyjemny tekst. NIhilizm i niecność na końcu wpasują się dobrze w klimat opowiadania.

Jakby to rzec… zły człowiek w złym miejscu. Trochę poczułem nutkę współczucia… bo czyż sam nie walczyłbym o życie, nawet tak podłe.

Niech twe słowa będą poparte czynem.

Manczkin dzięki za uznaniesmiley faktycznie, sporo literówek narobiłem. Następnym razem poświęcę więcej czasu korekcie i może wrzucę tekst na betalistę.

Popraw błędy maxmie, bo kolejni czytający będą Ci skazywać je ponownie.

Masz zły zapis dialogów, łap poradnik. https://www.fantastyka.pl/loza/14

 

Na wyspę przywieziono głównie zboże, soloną wieprzowinę i wyroby rzemieślnicze w zamian za dobra typowe dla Białej Łzy.

Skoro przywieziono, czyli czas dokonany to nie przeważnie. Bo jak zrobiłam dziś zakupy to nie kupiłam przeważnie jajek i mleka;)

Główne wejście do lokalu zostało otwarte, do izby wkroczył jegomość odziany szary płaszcz z futra fok.

Musi być z takim zadęciem? Nie można normalnie Do izby wszedł. albo stuknęły drzwi i do izby wkroczył.

 

wodniste oczy nie od nowego akapitu.

Kiedy opisujesz brutalny świat, aż kipiący od męskości, to ścieranie błotka z posadzki wydaje się nadmiarowe;)

 

Nie jestem pewny, czy jest zdrowy na umyśle, ale nikt lepszy nas nie zaprowadzi do ruin zamku lorda Hernetha. Domaga się równego udziału w łupach, a to chyba uczciwa cena. - 

 

zły szyk. Nikt lepszy/inny nie zaprowadzi nas…

Raczej uczciwa propozycja. Gość nie podał ceny.

 

To jest okropnie napisane, rozjechane. Masz tu całą górę błędów i niezręczności, ale opowieść jest smakowita. Zrób jej przysługę i cofnij do bety;)

Lożanka bezprenumeratowa

Cześć!

 

Fajna przygodówka fantasy, oparta na bardzo popularnym motywie, ale solidnie skonstruowana. Podobał mi się opis wyspy, ale bohaterowie wypadli nieco gorzej, zabrakło trochę indywidualizacji postaci. Zakończenie niestety było przewidywalne, bo od początku wiadomo, że źle się to skończy. Lekturę utrudniają mankamenty techniczne. 

Daleko na mroźnej północy, poza zasięgiem wpływów jakiegokolwiek władcy z kontynentu Partiam[+,] znajduje się wyjątkowo żałosne miejsce.

Ci[+,] którzy mają mniej szczęścia, żyją w ścisku całymi dziesiątkami pod jednym dachem w jednym z wielu baraków mieszkalnych zwanymi Budami Kundli.

Całe wybrzeże wraz z miejskim portem zostaje skute lodem[+,] co uniemożliwia pracę na morzu – mroźna pora roku to dla większości mieszkańców Białej Łzy czas przymusowych wakacji, a ich liche oszczędności stanowią jedyne źródło utrzymania.

To trochę nielogiczne, bo źródło utrzymania, to raczej dochód.

W najgorsze dni temperatura wtedy jest tak niska, że plwocina potrafi zamarznąć nim spotka się z gruntem.

Człowiek[+,] który stracił wszystko, a później udało mu się odzyskać choćby trochę godności i dawnych sukcesów nabiera apetytu na więcej i więcej, wówczas nietrudno o nieroztropną decyzję.

Szeroki wybór trunków z kontynentu, schludny wystrój i naprawdę wyszukana, jak na lokalne standardy[+,] kuchnia z powodzeniem przyciągają spragnionych odrobiny luksusu klientów.

Oczywiście tych z trzosami pełnymi srebra, a takich w ostatnich tygodniach poprzedzających nadejście zimy nie brakowało – handel pod koniec sezonu był najintensywniejszy toteż w mieście grasowało pełno kupców z północnych księstw.

 

Grasowanie to napaści, kradzieże i gwałty. Jeśli to miała być zabawa słowem, to trochę mi to nie pasuje, chyba że czegoś tutaj nie rozumiem.

Zaproponowałabym: w mieście roiło się od kupców z północnych księstw.

Tego wieczoru “Mocarny Knur” gościł między innymi dwóch młodych mężczyzn, którzy z niecierpliwością siorbali mocne, ciemne piwo ze swych drewnianych kufli.

Uważny obserwator szybko doszedłby do wniosku, że oczekują kogoś[+,] by wspólnie zająć się sprawą najwyższej wagi. 

 Główne wejście do lokalu zostały otwarte szeroko, do izby wszedł jegomość odziany [+w] szary płaszcz z futra fok.

zostało

Przecinek zamieniłabym na kropkę i zdanie o jegomości rozpoczęła wielką literą.

Wyraźnie podekscytowany ruszył w stronę wspomnianej wcześniej dwójki[+,] nie bacząc na śnieg z błotem, które naniósł do środka.

Oberżysta łypnął spode łba na przybysza i niedbałym gestem wezwał posługacza[+,] by ten uprzątnął świeży brud[+,] a następnie zajął się nowym gościem. 

– Mam to[+,] czego szukaliśmy, wszystko ustaliłem z naszym człowiekiem…

Jego złoto-ruda czupryna przypominała spiż, metal[+,] z którego wykuwał harpuny i groty oszczepów dla łowców grubej zwierzyny.

Spiż to właściwie stop medali.

– Nie podnoś głosu[+,] jak mówisz z taką pogardą o kompanii! Chcesz[+,] żeby twoje poćwiartowane truchło znalazło się w rynsztokach Ciepłego Schronienia? Sprowadzisz nieszczęście na nas wszystkich! – wWodniste oczy Gussa nie były w stanie ukryć strachu.

Jego zdeformowany nos stanowił świadectwo konsekwencji, na które naraża się ten[+,] kto ośmieli się choćby słownie zaatakować kompanię Mroźny Żagiel.

Dzieło Ojców Założycieli tego miasta, od początku swojego istnienia konsekwentnie dominowała miejscowy handel i sprawiała faktyczną władzę na wyspie pod płaszczykiem „demokracji obywatelskiej”.

dominowało

sprawiało

– Mogą mi naskoczyć na kant rzyci[]…

Zbędna spacja

Jordan, bo tak mi się przedstawił, prowadzi życie odludka, poluje na foki i lisy polarne, zbiera bursztyny, w mieście pojawia się tylko[+,] by sprzedać nadwyżki i uzupełnić zapasy.

– Wątpię[+,] by ktokolwiek odważył się ruszyć w miejsce uważane za nawiedzone.

Widok wysokich drzew iglastych zdradzał bliskość ich celu, który był zaledwie początkiem większej wyprawy.

Pomysłodawca tej całej przygody wesoło podrzucał nóż do patroszenia ryb, o wąskim ostrzu, a przewodnik[+,] siedząc w kucki w bezruchu[+,] wpatrywał się w ośnieżony grunt.

Mam nadzieję, że nadal jesteście gotowi[+,] by się nieco wzbogacić?

– Nie traćmy ani chwili, od razu ruszamy na wschód!

ruszajmy

ponieważ po zatrzymaniu się na popas przy niskich temperaturach, nawet najwytrwalszy wędrowiec nie mógł zebrać sił[+,] by sprawnie kontynuować drogę.

Dopiero gdy natrafili na wioseczkę, składającą się ledwie z kilku gospodarstw rolnych, Jordan zarządził postój. Dopiero drugi farmer udzielił im schronienia.

Powtórzenie dobrze byłoby wyeliminować.

 

Pozwolono rozgościć im się w owczarni, gdzie znaleźli wystarczająco dużo polan[+,] by rozpalić ognisko przed budynkiem.

– Jordanie, może ty mi powiesz[+,] jak to było z lordem Hernethem?

– Jaka jest jego historia? Ponad wiek temu przybył tu na wygnanie. Wielki lord – w tym momencie Jordan splunął – bohater wojny o Zamburf,

Zapisałbym to jednak tradycyjnie, bo nie da się splunąć w trakcie mówienia. I moim zdaniem “w tym momencie” jest zbędne.

– Jaka jest jego historia? Ponad wiek temu przybył tu na wygnanie. Wielki lord. – Jordan splunął. – Bohater wojny o Zamburf,

– Nie wiesz[+,] co nawywijał, że trafił na Białą łzę? – powiedział z wyraźnym zainteresowaniem Guss

– Albo to sprawka Srebrnego Żagla! Może upatrywali w nim zagrożenie dla ich władzy nad wyspą… – pPod wpływem piorunującego spojrzenia Koretha, Ander uznał, że lepiej zmienić nieco temat[+.]

Tutaj też zapisałabym dialog tradycyjnie.

– Nadal niepokoi mnie[+,] dlaczego najprawdopodobniej nikt nas nie uprzedził – wyszeptał bez cienia entuzjazmu Guss.

Gdy przybyli do celu[+,] słońce właśnie zachodziło.

Może lepiej “dotarli”.

A przynajmniej nie póki nie napchają swych kieszeni.

Nie najlepiej to brzmi.

Na przód grupy wysunął się inicjator całej wyprawy, Koreth[+,] dziarsko krocząc ku wejściu [+i] dzierżąc w dłoni łom. 

– A więc jesteśmy! Teraz wystarczy pokonać bramę. Kowalu, liczymy na twoją krzepę – powiedział[+,] wskazując na Andera, który przyjął to wyzwanie [+z] teatralnym westchnieniem. 

Wystarczyło kilka chwil ciężkiej pracy i w końcu stare wrota ustąpiły sile ludzkich mięśni[+,] skrzypiąc przy tym przeraźliwie i co spłoszyło okoliczne ptactwo.

płosząc

– Chłopcze, nie jesteś tropicielem, prawda? Popraw mnie jeśli się mylę[+.] – oOdpowiedź nie nadeszła, więc kontynuował[+:]

Moim zdaniem nic nie wskazuje na to[+,] by ktoś tu był, choć sam trochę się tego obawiałem.

Perspektywa wchodzenia na górę nagle wydała mu się teraz nieakceptowalna, bał się, że utknie między ścianami, albo co gorsza, któryś stopień obluzuje się pod jego ciężarem i skręci kark spadając.

Końcówkę trzeba przeredagować, bo brzmi tak jakby stopień mógł sobie skręcić kark.

Myślał nawet[+,] aby przeczekać i okłamać towarzyszy, że po prostu nic tam nie znalazł.

Ktoś odchylił jego głowę do tyłu i nim zdążył otworzyć usta, błyskawicznym ruchem rozciął gardło ostrym, myśliwskim nożem.

Tutaj się podmiot gubi.

– Przykro mi[+.]

“Ot mały zameczek, małego lorda, a [+w] środku tylko smród, bród i ziąb” – myślał Ander[+,] dziarsko buszując po głównych pomieszczeniach twierdzy.

Zresztą nawet, zwykła porządna broń miała swoją wartość, zwłaszcza że w na Białej Łzie trudno było [+o] taką.

Widok[+,] który zastał nie był zbyt imponujący –

Właśnie zabierał się za dużą, dębową[+,] ciężko obitą żelazem skrzynię[+,] gdy nagle złodziejski proceder został przerwany przez straszny łomot. 

Drzwi pomieszczenia zostały wyrwane z hukiem i w jednej chwili kowal stał przed prawdziwym koszmarem. Wejściu do komnaty stał kościotrup odziany w żelazną kolczugę, zbrojny w duży, obosieczny topór bojowy.

W oczodołach gorzał jadowicie zielony płomień, sam widok tej kreatury wystarczył[+,] by zasiać trwogę w sercu najdzielniejszego [+wojownika], jednak Ander, niewiele myśląc[+,] rzucił się na stwora. 

Jego wór jeszcze stał się przyjemnie ciężki od precjozów i właśnie się zastanawiał[+,] co by tu ukryć pod pazuchą, aby zachować sobie dodatkowe pamiątki, które uniknęliby sprawiedliwego podziału łupów. 

za pazuchą

uniknęłyby

Podmiot się gubi. Zdanie brzmi tak, jakby wór się zastanawiał, co ukryć.

Gdy zbliżył się do poziomu parteru, z za rogu wysunęła się zakapturzona postać.

zza

Było zbyt ciemno[+,] by mógł rozpoznać któregoś z towarzyszy, więc[+,] zakładając najgorsze[+,] postanowił obalić potencjalnego wroga.

Zdawał sobie sprawę, że ktoś nieśpiesznie podąża jego śladem, jednak nie miał odwagi[+,] aby odwrócić.

– Dla tego srebra, które kazałeś nam zabrać[+,] strasząc historiami o lordzie Hernethu?

– Musisz umrzeć w środku.[+,] inaczej to wszystko pójdzie na marne.

Brzydzę się swoją słabością i przywiązaniem do tego[+,] co dawno powinienem porzucić.

Często próbuję oszukać sam siebie, że ci[+,] których przyprowadzam na pewną śmierć to nic nie warte szumowiny, niegodne oddychać tym samym powietrzem co uczciwi ludzie.

W końcu co robili by na tej przeklętej wyspie?

robiliby 

Liczę jednak, że któregoś dnia znajdę w sobie dość siły[+,] by to zakończyć i tym samym posłać mojego pana na w zaświaty, których nie powinien był opuszczać.

Widzę, że to Twoje pierwsze opowiadanie na portalu, więc podrzucam link do poradnika, który pozwoli Ci szybciej się tutaj odnaleźć.

Alicella, Ambush dziękuję za Wasze uwagi – nawet nie przypuszczałem, że mogłem narobić aż tyle błędów laugh Właściwie to pierwsze opowiadanie, które opublikowałem – miałem już sporo prób w pisaniu opowiadań, ale nigdy nie udało mi się napisać dłuższego tekstu do końca. 

Fantasy dosyć klasyczne, choć nieco w stronę poważnego/mrocznego. Opis wyspy pozwolił bardzo dokładnie wyobrazić sobie miejsce akcji – i stworzył też nieco głębszą motywację dla bohaterów, niż po prostu chęć wzbogacenia się – ale to straszna infobomba i nieco ostudziła mój zapał do dalszej lektury. Czegoś takiego można by się spodziewać raczej po epickiej sadze, a nie jednym, nieprzesadnie długim opowiadaniu. Myślę, że tekst sporo by zyskał, gdyby wszystkie te informacje wpleść w jakąś scenę, choćby wędrówkę bohatera przez miasto, lub gdyby jeden z nich własnymi słowami opisał otaczającą go rzeczywistość.

Potem już idzie płynniej. Czyta się to trochę jak baśń. Ponurą baśń, stąd i ponury finał do przewidzenia, choć prawdziwy motyw zdrady dodaje całości pikanterii i umocniły motyw przewodni opowiadania.

Jedna rzecz zdaje mi się być nielogicznością – skoro ofiary musiały umierać w zamku, czemu Jordan pozwolił rannemu Korethowi uciec tak daleko, podążając na nim “niespiesznie”, zamiast biec? Ryzykował niepotrzebnie, że Koreth umrze za wcześnie i dodawał sobie pracy z ciągnięciem go z powrotem. 

Reniee dzięki za komentarz, faktycznie na początku mamy przesyt informacji – pierwotnie opowiadanie miało być dłuższe, ale wyszło jak wyszło wink

Co do nielogiczności śmierci Koretha to masz rację. Podczas zbiegania ze schodów Koreth miał obalić Jordana na posadzkę i nieco ogłuszyć – to miało tłumaczyć dlaczego rannemu szabrownikowi udało się opuścić zamek. Dopiero teraz widzę, że zapomniałem to opisać.

Miałeś, Maxumie, niezły pomysł na historię i nieźle ja opowiedziałaś, choć, jak na mój gust, zbyt wiele miejsca poświęciłeś Białej Łzie, co odbyło się kosztem dokładniejszego opisu samej wyprawy i penetrowania zamku, że o uczestnikach eskapady nie wspomnę.

Byłby to całkiem udany debiut, gdyby nie wykonanie, pozostawiające wiele do życzenia. Mam jednak nadzieję, że czasem, kiedy poprawisz warsztat, Twoje opowiadania będą coraz lepsze,

 

je­go­mość odzia­ny szary płaszcz z futra fok. → Pewnie miało być: …je­go­mość odzia­ny w szary płaszcz z futra fok.

 

Jego zło­to-ru­da czu­pry­na przy­po­mi­na­ła spiż… → Jego zło­toru­da czu­pry­na przy­po­mi­na­ła spiż

 

Do­pie­ro gło­śne skrzy­pie­nie śnie­gu zwró­ci­ło ich w uwagę… → Literówka.

 

blask po­chod­ni na­są­czo­nej Wiecz­ną Oliwą… → Dlaczego wielkie litery?

 

pa­li­wem al­che­mi­ków da­ją­cym de­li­kat­ny, jasno błę­kit­ny pło­mień ża­rzą­cy się przez wiele go­dzin. → Płomień nie żarzy się, płomień płonie.

Proponuję: …pa­li­wem al­che­mi­ków, podsycającym de­li­kat­ny jasnobłę­kit­ny pło­mień, dający światło przez wiele go­dzin.

 

nie mógł ze­brać sił by spraw­nie kon­ty­nu­ować drogę. → A może: …nie mógł ze­brać sił by ruszyć w dalszą drogę.

 

Słoń­ce gó­ro­wa­ło w ze­ni­cie… → Pachnie to masłem maślanym – czy słońce w zenicie mogło być nisko?

Proponuję: Słoń­ce trwało/ świeciło w ze­ni­cie

 

wio­secz­kę, skła­da­ją­cą się le­d­wie z kilku go­spo­darstw rol­nych… → Czy dopowiedzenie jest konieczne, skoro wiemy, że to wioseczka?

Może wystarczy: …wio­secz­kę, skła­da­ją­cą się le­d­wie z kilku go­spo­darstw

 

rybą z wła­snych za­pa­sów. Tego dnia nie było mowy o dal­szej po­dró­ży. Nie będąc w sta­nie dłu­żej dusić wła­snej cie­ka­wo­ści… → Powtórzenie.

 

Wiel­ki lord. – Jor­dan splu­nął. – bo­ha­ter wojny o Za­mburf→ Wiel­ki lord. – Jor­dan splu­nął. – Bo­ha­ter wojny o Za­mburf

Postawiwszy kropkę, kolejne zdanie rozpoczynamy wielka literą.

 

która przy­wle­kła się na prze­klę­tą wyspę. → …która przy­wle­kła się na prze­klę­tą wyspę.

 

– Nie wiesz, co na­wy­wi­jał, że tra­fił na Białą łzę? – po­wie­dział z wy­raź­nym za­in­te­re­so­wa­niem Guss → Brak kropki po didaskaliach. A skoro postawiłeś pytajnik, winno być:

– Nie wiesz, co na­wy­wi­jał, że tra­fił na Białą łzę? – zapytał z wy­raź­nym za­in­te­re­so­wa­niem Guss.

 

Może upa­try­wa­li w nim za­gro­że­nie dla ich wła­dzy nad wyspą… → Może upa­try­wa­li w nim za­gro­że­nie dla swojej wła­dzy nad wyspą

 

w któ­rym przy­pad­ko­wy wę­dro­wiec szu­ka­ły schro­nie­nia… → Pewnie miało być: …w któ­rym przy­pad­ko­wy wę­dro­wiec szu­ka­łby schro­nie­nia

 

A przy­naj­mniej nie póki nie na­pcha­ją swych kie­sze­ni. → Dwa grzybki w barszczyku – pierwszy zbędny.

 

Na przód grupy wy­su­nął się ini­cja­tor całej wy­pra­wy, Ko­reth, dziar­sko kro­cząc ku wej­ściu i dzier­żąc w dłoni łom. → A może: Na przód grupy wy­su­nął się ini­cja­tor całej wy­pra­wy, Ko­reth, i z łomem w dłoni dziar­sko ruszył ku wej­ściu.

 

po­wo­li pe­ne­tro­wał, kom­na­ty, jedna po dru­giej nie znaj­du­jąc tam nic cie­ka­we­go. → …po­wo­li pe­ne­tro­wał, kom­na­ty, jedną po dru­giej, nie znaj­du­jąc tam nic cie­ka­we­go.

 

sta­nął przed krę­ty­mi, wą­ski­mi scho­da­mi na szczyt wieży. → A może: …sta­nął przed krę­ty­mi, wą­ski­mi scho­da­mi, prowadzącymi na szczyt wieży

 

ta część wy­glą­dał na za­miesz­ka­ną przez służ­bę. → A może: …wyglądało na to, że w tej części kiedyś mieszkała służba.

 

jed­nak nim za­mknął swoje wod­ni­ste oczy na za­wsze… → Zbędny zaimek – czy mógł zamknąć cudze oczy?

 

a w środ­ku tylko smród, bród i ziąb” – my­ślał Ander… → …a w środ­ku tylko smród, brud i ziąb” – my­ślał Ander…

Sprawdź znaczenie słów bródbrud.

 

W końcu zna­lazł to czego szu­kał – zbro­jow­nię. W końcu wiel­cy tego świa­ta… → Czy to celowe powtórzenie?

 

Wła­śnie za­bie­rał się za dużą, dę­bo­wą, cięż­ko obitą że­la­zem skrzy­nię… → W pierwszej chwili zrozumiałam, że ktoś się pastwił nad skrzynią i bił ją żelazem, a teraz An­de­r postanowił kontynuować dzieło. ;)

Proponuję: Wła­śnie dobierał się do dużej dębowej i ciężkiej skrzyni okutej że­la­zem

 

Wej­ściu do kom­na­ty stał ko­ścio­trup→ W wej­ściu do kom­na­ty stał ko­ścio­trup

 

zsu­nął wór z barku chcąc użyć go jako ta­ra­nu. → …zsu­nął wór z barku, chcąc użyć go jako ta­ra­na.

 

jed­nak nie miał od­wa­gi, aby od­wró­cić. → Pewnie miało być: …jed­nak nie miał od­wa­gi, aby się od­wró­cić.  

 

to nic nie warte szu­mo­wi­ny… → …to nic niewarte szu­mo­wi­ny

 

i tym samym po­słać mo­je­go pana na w za­świa­ty… → Dwa grzybki w barszczyku – pierwszy zbędny.

 

Kto­kol­wiek sądzi serca i duszę śmier­tel­ni­ków nie bę­dzie miał dla nas li­to­ści.“ → Kto­kol­wiek sądzi serca i dusze śmier­tel­ni­ków nie bę­dzie miał dla nas li­to­ści”.

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy dzięki za komentarz, aż ciężko uwierzyć, że udało mi się narobić tyle błędów w jednym opowiadaniu laugh Uwagi zawsze mile widziane. Wyciągnę wnioski i postaram się, aby kolejne teksty były lepsze, zwłaszcza pod względem technicznym 

Bardzo proszę, Maximie. Cieszę się, że uznałeś uwagi za przydatne. :)

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Autorze, misiowi czytało się nieźle, chociaż opis Białej Łzy i okolicy zdominował opowiadanie. Pomysł interesujący. Finał uzasadnia tytuł. Mógłbyś rozwinąć to zakończenie. Pozdrowienia.

Cześć!

 

Grasz tutaj samymi schematami.

Początek masz potężnie infodumpowy, w zasadzie to wprowadzenie do świata jak z erpega. Prawdę powiedziawszy ten wstęp, fabuła oraz malowane przez Ciebie krajobrazy przypomniały mi setting Forgotten Realms pod Dungeons&Dragons, a konkretnie rejon świata Faerun obejmujący Dolinę Lodowego Wichru.

Przygodę zaczynasz znanym schematem karczmy, w której ktoś siedzi i czeka, ktoś przychodzi i tak dalej. Cały początek jest mocno przegadany, bo w krótkiej formie opowiadania niepotrzebne są aż tak szczegółowe informacje geopolityczne. To ma uzasadnienie w powieściach, albo w utworach osadzonych w szerszym świecie, jednak nie tutaj.

Sypiesz infodumpami, i nawet podczas podróży, kiedy bohaterowie zatrzymują się na odpoczynek wciskasz retrospekcję, będącą kolejnym infodumpem. Akurat tutaj to nie raziłoby tak mocno, gdybyś wcześniej nie przesadził.

Wspomniałem, że początek jest przegadany? Wspomniałem, a to dlatego, żebyś miał świadomośc, że przykuwasz uwagę dopiero w momencie, w którym ginie Guss. Dopiero tutaj zaczyna się coś dziać, potem zabijasz kowala, dalej się dzieje, Koreth ucieka, dalej się dzieje, odsłaniasz karty w postaci Jordana, który od początku chciał zabić tę trójkę głupców i… I nic. Urywasz opowieść, na koniec znów wstawiając – zamiast rozwiązania akcji – infodump, w którym narratorem pierwszoosobowym staje się Jordan, to jakiś jego wpis do dzienniczka, jego myśli, coś w ten deseń? Nie podoba mi się, że stosujesz taki zabieg, bo tutaj nie ma akcji, nie ma dynamiki, zamiast pokazywać opowiadasz mi ustami Jordana, dlaczego zrobił to co zrobił.

Tutaj jest jakiś pomysł złożony z kilku schematów, zbudowany na standardowym szkielecie opowieści awanturniczych, ale niewiele poza tym. Pewnie szybko wyparuje mi Twoje opowiadanie z głowy, jednak czytało się nieźle, bo warsztatowo też źle nie jest.

 

Pozdrawiam serdecznie :)

Q

Known some call is air am

Nowa Fantastyka