- Opowiadanie: Ray Ramsay - Jutrzenka

Jutrzenka

Inspiracja: Grzegorz Drukarczyk – opowiadanie "Reguła przetrwania" ("Fantastyka" 9/1985) 
 

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Jutrzenka

PROLOG

 

Obudziła mnie kobieta. Poprzedni mąż mówił na nią Lena. Będę musiał dać kobiecie nowe imię. Jeszcze trzy dni temu była żoną Ragnara, jednego z lepszych Łowców w Południowej Dzielnicy. Twardy gość, ale w końcu wyprawiłem go na tamten świat.

 

Tropiłem go prawie dwa tygodnie. Ragnar znał się na rzeczy, był czujny i rozważny. Już myślałem, że nigdy nie uda mi się go podejść. Jednak tego dnia popełnił błąd. Wracał do swojego bunkra z łupem, który niosła kobieta. Kazał kobiecie wejść do środka, a sam cofnął się sprawdzić pole minowe. Byłem ukryty za stertą gruzu, dosyć daleko od niego, bo około 50 metrów, ale na lepszą okazję nie miałem co liczyć. Wyciągnąłem giwerę, odbezpieczyłem, wziąłem kilka głębokich oddechów… raz, dwa, trzy, cztery, pięć… teraz! Wyskoczyłem z mojego ukrycia i szybkimi skokami ruszyłem w stronę Ragnara… po drugim potknąłem się o stalowy pręt, który jakby nagle wyrósł spod ziemi. Kurwa mać! Za takie błędy się płaci, najczęściej życiem.

 

Dokładnie w momencie, gdy złapałem równowagę i ponownie ruszyłem do przodu, Ragnar spostrzegł zagrożenie. Na moje oko nawet specjalnie się tym nie przejął. Powoli zdjął z pleców karabin. Przeładował. Przyłożył broń do ramienia. Biegłem zygzakiem, starając się skrócić dystans. Zbyt duża odległość, żebym mógł go trafić z mojej 45tki. Jest taki moment, kiedy świat naokoło przestaje istnieć, widzi się tylko cel… a w podświadomości czai się strach przed śmiercią. Nie wolno jednak dopuścić do siebie tej myśli. Liczy się tylko cel. Ale tym razem celem był Ragnar, wytrawny Łowca. Szanse miałem 50/50, może mniejsze, ale nie było czasu tego skalkulować. Ragnar strzelił w momencie, kiedy robiłem zwrot w prawo. Kula śmignęła kilka centymetrów od mojego lewego ucha. Jak na weterana popełnił błąd, bo celował wysoko. Najwidoczniej był zbyt pewny siebie i swoich umiejętności. Strzelił po raz drugi, gdy robiłem przewrotkę. Pocisk wyszarpał ziemię tam, gdzie przed sekundą było moje prawe kolano. Teraz celował nisko. Na moje szczęście zbyt późno podjął tą decyzję. Przyklęknąłem i wycelowałem w jego środek ciężkości. Jeszcze się nie zdarzyło, żebym spudłował z 20 metrów. Pocisk trafił go w momencie, kiedy składał się do kolejnego strzału. Karabin wypadł mu z rąk. Na kolanach nie wyglądał już tak groźnie. Podbiegłem strzelając jeszcze raz. Trafiłem w jego szeroką klatę. To akurat jest dobre z dużymi facetami – łatwiej się do nich celuje.

 

Kiedy przed nim stanąłem nie stanowił już zagrożenia. Klęczał, obficie krwawił z ran, ale dalej spoglądał na mnie wściekłym wzrokiem. Dopiero strzał w głowę powalił go na plecy. Patrzyłem jak ucieka z niego życie. Potem wszedłem do bunkra i zabrałem kobietę. Nie stawiała oporu, ani nie okazała oznak wzruszenia. Zdziwiłem się, dlaczego nie opłakuje swojego męża, tylko milcząc posłusznie podąża za mną. Przechodząc obok ścierwa Ragnara przystanęła, schyliła się, otworzyła kieszeń jego kurtki. Wyjęła z niej cygarniczkę z papierosami. Podała ją mnie. Wyrzuciłem to gówno w krzaki. Ja nie palę.

 

Kobieta weszła do mojego bunkra nieśmiało, ale bez lęku. Jeszcze nie miałem okazji spojrzeć jej w oczy, bo spuszczała głowę, kiedy do niej mówiłem. Zacząłem zdejmować kombinezon, a wtedy podeszła do mnie. Pomogła mi odpiąć pas z giwerą, nawet ściągnęła mi buty, chociaż starałem się protestować. Po dwóch tygodniach polowania ten zapach mógłby zabić skunksa. Moje podchody, żeby pozbawić życia jej męża, kosztowały mnie sporo potu i brudu. Lena przygotowała kąpiel. Wszedłem do balii, odchyliłem głowę i oparłem potylicę o zardzewiały kant. Ona uklęknęła obok. Dopiero wtedy zobaczyłem jej oczy. Były duże, zielone i mądre. Włosy miała długie, ciemne, lekko kręcone. Była szczupła, prawie chuda, a jej blade ciało nigdy nie widziało słońca. To normalne, kiedy żyje się w bunkrze. Po kąpieli wzięła mnie za rękę i zaciągnęła na barłóg. Zobaczyłem blizny na jej plecach i pośladkach. Ragnar był idiotą kalecząc tak piękne ciało.

 

Sielanka nie mogła trwać wiecznie. Zapasy się kończyły. To co pozostało w spiżarni mogło dla nas dwojga starczyć na tydzień, najwyżej półtora. Kilka dni akrobacji w łóżku z Leną nieco mnie rozleniwiło. Pomyślałem, że najwyższy czas ruszyć się z bunkra. Nie mogłem sobie pozwolić, żebym za bardzo rozmiękł, bo wtedy byłbym łatwym celem nawet dla średniej klasy Łowcy. Do tego wieść o nowej babie w dzielnicy szybko się rozniosła. Ktoś musiał widzieć jak prowadziłem ją do bunkra. Ten durny Daniel myślał, że mu się uda. Trzeba będzie wyprawić jego głowę. Jest jeszcze miejsce na półce między Uchatym a łbem Barnaby.

 

Założyłem kombinezon, przypiąłem pas z bronią i amunicją. Kobieta ryczała, jakbym szedł na stracenie. Dlaczego baby ryczą z byle powodu? A tak w ogóle to może zbytnio jej ufam zostawiając samą w bunkrze? Moje obawy rozwiała myśl, że przecież beze mnie zdechnie tutaj z głodu. To mnie uspokoiło. Otworzyłem właz. Odczekałem chwilę, zanim powoli wysunąłem się przed wejście. Zamarłem w bezruchu na kilka minut. Pewności, że mimo pozornego spokoju nikt nie czai się z zasadzką, nigdy nie ma. Szybko podbiegłem do pierwszych ruin, które dawały mi osłonę. Odwróciłem się i dałem kobiecie znak, żeby zamknęła właz. Teraz moje zmysły były wyostrzone. Rozpoczynałem polowanie, grę życia i śmierci.

 

********************************************************************************

 

Zasada przetrwania: nikomu nie wchodzić w drogę, jeżeli nie jest to konieczne. Wielu nie wyznawało tej zasady. Dlatego zacząłem używać ich głów jako znaków ostrzegawczych. Osadzałem głowy na długich, ponad 3 metrowych tyczkach, które stawiałem około 100 metrów od mojego bunkra. Jedną od strony północnej a drugą od wschodniej. Przeważnie stamtąd przychodzili.

Bunkier zbudowałem w miejscu, które dawało mi przewagę terenu. Na niewielkim wzniesieniu stał kiedyś kościół, otoczony szerokim pasem zieleni. Podczas "Wielkiej Wojny" bombardowania zamieniły okazałą budowlę w wielką stertę gruzu. Podobnie jak całą Południową Dzielnicę i większość Miasta. Pewnego dnia, około pół roku po zakończeniu wojny, polowałem na kota. Zwierzę wskoczyło w niewielki otwór między cegłami zawalonej ściany kościoła. Próbując do niego dotrzeć odkryłem przez przypadek wejście do dużego pomieszczenia. W świetle latarki zobaczyłem krzesła, stół, fotel, regały, oraz wiele przedmiotów, jakie zwykle przechowywane są na zakrystii. W rogu pomieszczenia były schody, prowadziły w dół do piwnicy. Znalazłem tam kilka skrzynek czerwonego wina. Uznałem to za dobry omen. Po wstępnych oględzinach stwierdziłem, że miejsce nadaje się na kryjówkę. Pomyślałem, że może nawet na dłużej. Jak do tej pory nie zdarzyło mi się przespać dwóch nocy w jednym miejscu. Miasto po wojnie stało się niebezpieczną dżunglą, gdzie w gęstwinie ruin czaiły się dzikie bestie. Wola przetrwania wyzwala w ludziach zwierzęce instynkty.

 

Po kilku tygodniach moją kryjówkę przekształciłem w bunkier. W międzyczasie okazało się, że mam nieoczekiwanego sprzymierzeńca, a raczej całe ich stado. Podczas wojny zniszczone zostało ogrodzenie parku zoologicznego, a na wolność wydostały się zwierzęta, które przeżyły bombardowania. Należało do nich stado likaonów. Likaony to najlepsi łowcy w Afryce, wyglądają jak mieszanka psów dingo z hienami. Po pewnym czasie zauważyłem, że kiedy ścierwa nieproszonych gości odciągałem i zostawiałem daleko od bunkra, to wkrótce pojawiały się likaony i rozprawiały ze szczątkami. Po ich wizycie zostawały tylko zakrwawione strzępy ubrań. Nawet kości potrafiły miażdżyć swoimi mocnymi szczękami. Mój teren wybrały sobie na codzienny obchód. Pojawiały się wieczorem, zwykle po zachodzie słońca. Miało to swoje dobre strony. Gdy ktoś nocą próbował podejść do bunkra, likaony alarmowały mnie szczekaniem, niepodobnym zupełnie do szczekania psów. Ich wycie też było inne, dzikie i złowieszcze. Pewnej nocy usłyszałem strzały, a potem głośne ujadanie sfory. Rano sprawdziłem teren i zobaczyłem resztki ich uczty. Łowca, pewnie jakiś nowicjusz, który najwidoczniej spanikował. Została po nim giwera, latarka, całkiem dobry nóż, oraz pojemnik z gazem łzawiącym, który był zużyty do połowy. Amator nie wiedział, że ten gaz nie działa na psowate. Znalazłem jeszcze dwa pełne magazynki do giwery i jeden pusty. Likaony musiały dorwać Łowcę w momencie, kiedy przeładowywał broń. Szkoda, że zmarnował cały magazynek, przydałoby się więcej amunicji w tym kalibrze.

 

Kiedy zjawili się ci dwaj zwiadowcy, potraktowałem ich jak każdych innych intruzów. Po kilku dniach na jednej z tyczek, którą zdobiła głowa zwiadowcy, zobaczyłem przyczepioną kartkę. Napisano na niej wiadomość: „Proponujemy spotkanie”. Pomyślałem, że to niezbyt wyszukany podstęp, żeby mnie zabić, ale przygotowałem się na najgorszy scenariusz. Jedno było pewne: tanio mojej skóry nie sprzedam.

Nadeszli przed świtem. Czujnik ruchu obudził mnie cichym dźwiękiem alarmu. Zerwałem się na równe nogi i podbiegłem do monitora. Miałem cztery kamery na podczerwień, które skierowane były na strategiczne punkty wokół bunkra. Kamery zamaskowałem tak, że nawet doświadczony Łowca nie miałby szans ich dostrzec. Na monitorze zobaczyłem trzy sylwetki. Skradali się pośród ruin zmierzając w stronę mojej kryjówki. Sprawdziłem aktywację pola minowego – działało bez zarzutu. Jeżeli będą chcieli podejść bliżej, to zostanie po nich pieczyste dla padlinożerców. Nagle na monitorze zobaczyłem światło latarki skierowane wprost w jedną z kamer. Migotało. Nadawali Morse'm. Jak do cholery mogli wiedzieć o kamerze? Powtarzali dwa słowa: „Pokój” i „Rozmowa”. Oczywiste, że chcieli mnie wywabić na zewnątrz i wykończyć. Po chwili pomyślałem, że mogliby przecież zrobić zasadzkę, zamiast ogłaszać swoje przybycie. Ja bym tak zrobił. Teraz byli na wprost mojego bunkra, otwarci na atak. Miałem kilka granatów obronnych, a tylko jednym mógłbym trafić całą trójkę, nawet nie wychodząc na zewnątrz. Zrobiłem kiedyś właz ewakuacyjny, blisko głównego wejścia. Po jego otwarciu miałem wgląd na cały teren przed bunkrem, samemu pozostając w ukryciu. Minuty ciągnęły się w nieskończoność, ale nie mogłem dłużej czekać. Musiałem działać.

 

Jeden granat przyczepiłem do pasa, drugi chwyciłem zębami za zawleczkę, żeby mieć wolne ręce podczas otwierania włazu. Rzuciłem ostatnie spojrzenie na monitor. Wtedy zobaczyłem likaony. Nigdy wcześniej nie widziałem ich tutaj o świcie. Zbliżały się do moich intruzów jak do wytropionej zwierzyny. Oni chcąc je odstraszyć rzucili granat dymny. Popełnili błąd. Wiatr przesunął dym w stronę bunkra. Zmieniło to mój pierwotny plan. Wyłączyłem pole minowe, otworzyłem główny właz i korzystając z zasłony dymnej kilkoma skokami dotarłem do ruin. Ujadanie likaonów zagłuszyło moje kroki. Znalazłem się za moimi prześladowcami. Wycelowałem w tego, który był najbliżej. Coś mnie jednak powstrzymało przed oddaniem strzału. Kurwa mać! To była kobieta. Nie zabijałem kobiet, jak do tej pory. Ta miała być pierwsza? Chyba usłyszała moje myśli, bo odwróciła głowę w moją stronę. Powoli podniosła ręce, dała znak: „Nie”. Jej towarzysze byli zajęci stadem likaonów, które podchodziło coraz bliżej. Gotowi do strzału kierowali swoje karabiny w ich stronę. Mogłem zabić całą trójkę i zdobyć cenny sprzęt. Jednak spojrzenie kobiety nie pozwalało mi nacisnąć na spust. Wiedziałem, że za to wachanie mogę zapłacić najwyższą cenę. Czas zatrzymał się na chwilę w blasku jutrzenki.

 

Słońce powoli wschodziło nad horyzontem. Likaony zniknęły równie nagle jak się pojawiły. Stałem mierząc do kobiety z mojej 45tki. Jeden z jej kompanów w końcu się odwrócił. Natychmiast wycelowałem między jego oczy. Był większym zagrożeniem niż kobieta. Łowca opuścił broń. Na jego ogorzałej twarzy pojawił się uśmiech. Klepnął swojego kolegę dwa razy w ramię. Ten chyba zrozumiał bez słów, bo najpierw zastygł w bezruchu, a po kilku sekundach odłożył karabin. Podniósł ręce, powoli obrócił się w moją stronę. Po chwili się uśmiechnął. Coś mi nie pasowało. Pomyślałem, że to dziwne zachowanie jak na Łowców. Co to za trio? Kobieta i dwóch pedałów? Moją chaotyczną gonitwę myśli przerwał głos kobiety. Usłyszałem słowo:"Belfer?" Spojrzałem na nią, nie będąc pewien, czy to było stwierdzenie, czy pytanie, ale odpowiedziałem:"Tak". Powiedziała:"Przyszliśmy porozmawiać.”. Moja reakcja zaskoczyła mnie samego. Odpowiedziałem: „Zapraszam do bunkra.” Cholera wie, czemu tak zareagowałem. Może nie wyczułem zagrożenia z ich strony. A może dlatego, że od kilku lat nie widziałem kobiety.

 

Podczas tego spotkania dowiedziałem się o istnieniu „Pierwszej Piątki”. Przedstawili się jako jej założyciele i przywódcy. Pat, Salomon i Kathy, która była jedyną kobietą w grupie. Opowiedzieli mi jak po „Ostatniej Wojnie” zaprowadzili porządek we Wschodniej Dzielnicy, częściowo w Zachodniej i Północnej. Na początku opanowali magazyny wojskowe, dzięki czemu zdobyli broń, amunicję i prowiant. Potem przejęli kontrolę nad „Filtrami”, które dostarczały miastu czystą wodę. Po wojnie woda zdatna do picia była cenniejsza niż złoto. Tego drugiego było akurat pod dostatkiem. Podczas wojny plądrowanie sklepów jest na porządku dziennym. Sam miałem w bunkrze kilka kilo biżuterii, kilkadziesiąt zegarków i wiele innych rzeczy, które kiedyś uznawano za cenne. Tyle, że precjoza miały wartość przed wojną. Teraz w cenie były konserwy, suchy prowiant, czysta woda, oraz broń i amunicja. Pat dopiero po jakimś czasie wyznał powód ich wizyty. Chcieli dowiedzieć się kim jest Łowca, który kontroluje Południową Dzielnicę. Po mieście rozniosła się wieść, jakoby Belfer posłyłał do piachu wszystkich, którzy zapędzili się na jego teren. Nawet nie wiedziałem, że mam taką opinię. Pozbawianie życia nie uważałem za powód do dumy. Zabijanie ludzi nie jest chwalebne. Czasem jednak było konieczne. Niektórzy swoim istnienem zaśmiecali moją dzielnicę, więc byłem zmuszony ich usunąć. Dla własnego spokoju. Paru innych miało po prostu pecha. Na koniec dodałem, że mówią na mnie Belfer, bo przed wojną byłem nauczycielem historii w gimnazjum. Teraz staram się po prostu przeżyć.

 

„Pierwsza Piątka” – tak się nazwali, bo na początku było ich pięcioro. Z czasem dołączyło do nich więcej osób. Obecnie grupa liczyła 12 członków. Jeszcze kilka dni temu było ich 14. Dwóch stracili wysyłając na zwiad do Południowej Dzielnicy. Moi goście widzieli ich głowy zatknięte na tyczkach, ale nie mieli z tego powodu pretensji. Mieli za to propozycję nie do odrzucenia: jeżeli do nich dołączę, to Południowa Dzielnica zostanie wyłącznie moim terytorium. W zamian miałem pomóc im zaprowadzić porządek w częściach Zachodniej i Północnej Dzielnicy, które jeszcze nie były pod ich kontrolą. Pat powiedział, że na początek naszej współpracy, jako wyraz ich dobrej woli i szczerych intencji, dostanę karabin CAR-15, kilka min typu „Claymore”, oraz amunicję do mojej 45tki. Do tego spory zapas konserw i suchego prowiantu. Po krótkim namyśle przystałem na ich warunki. Tylko idiota by się nie zgodził. Jeszcze przed południem wyruszyliśmy do Wschodniej Dzielnicy. Bunkier Pata był kwaterą główną „Pierwszej Piątki”. Po dotarciu na miejsce poznałem resztę grupy. Kilku byłych wojskowych, policjant, strażak, księgowy, adwokat a nawet protestancki pastor. Wbrew pozorom była to bardzo zgrana drużyna.

 

Zachodnia Dzielnica przeszła pod naszą kontrolę w niecały tydzień. Rozbiliśmy dwa gangi, które składały się ze zwykłych bandytów. Zwerbowaliśmy też dwóch nowych ludzi, którzy podczas wojny służyli razem w jednostce specjalnej. Chłopaki stali się cennym nabytkiem. Wyszkolenie oraz doświadczenie czyniło z nich śmiertelnie niebezpieczny duet. Gangi nie miały szans w starciu z naszą grupą. Mój nowy CAR-15 okazał się niezawodny, do tego niezwykle niezwykle celny na daleki dystans. Jednego bandytę z gangu „Los Lobos” trafiłem w usta z ponad 200 metrów. Potem, kiedy wykończyliśmy wszystkich, podszedłem do jego ścierwa. Zobaczyłem, że zęby wyszły mu tyłem głowy. To był dobry strzał.

 

Drugiego dnia naszego rajdu w Północnej Dzielnicy, pojawili się „Nowi”. Nie byli typowymi bandytami, jak troglodyci z gangów. Nie byli też Łowcami, bo nie zależało im na utrzymaniu terytorium. Działając w grupach, nieustannie się przemieszczali. „Nowych” można było rozpoznać po pomarańczowym kolorze, który miała co najmniej jedna część ich ubioru, np: koszulka, bluza, albo spodnie, a niektórzy nosili pełne kombinezony w tym kolorze. Dodatkowo mieli literę "N" na bluzach, albo na opaskach noszonych na rękawie. Dlatego nazwałem ich "Nowi", bo nie miałem pojęcia co ta litera według nich oznacza. W sumie niewiele mnie to interesowało, dopóki trzymali się ode mnie z daleka. Miałem jednak okazję spotkać ich wcześniej. Dokładnie trzech, ale tylko głowę pierwszego z nich mogłem dodać do mojej kolekcji. Drugi czołgając się chciał dotrzeć do wejścia mojego bunkra. Mina rozerwała go na drobne kawałki. Trzeci próbował mnie zaskoczyć, kiedy wracałem z polowania. Celowałem w korpus, ale trafiłem między oczy. Ze łba został tylko krwawy strzęp. Taki pech.

 

Potyczka z „Nowymi” była cięższa niż z gangami. Wkrótce zaczęło nam brakować amunicji, ale nie mogliśmy się wycofać. Po całym dniu wymiany ognia tylko kilku z nich pozostało przy życiu. Wyparliśmy ich do granicy, za którą zaczynała się „Martwa Ziemia”. Tak nazywano pustkowie, które powstało po ataku śmiercionośnej broni chemicznej. Pat zdecydował, że dwóch ludzi pójdzie z nim po zaopatrzenie. Reszta miała trzymać pozycję czekając na ich powrót. Pat, Mike i Jacob wyruszyli, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. Liczyli, że zdążą wrócić przed świtem. Podczas nocnego czuwania, kiedy rozważaliśmy różne warianty podejścia i wykończenia ostatnich "Nowych", Salomon zapytał mnie, czemu tak ich nazywam. Powiedziałem, że z powodu litery, którą mają na ubraniach. Mało nie parsknął śmiechem, lecz szybko opanował nagłą wesołość. Wyjaśnił mi, że literą "N" i pomarańczowym ubiorem oznaczano kiedyś w więzieniach ludzi niebezpiecznych. Nasi przeciwnicy to więźniowie, którzy przed "Ostatnią Wojną" odsiadywali długie wyroki w zakładzie karnym, znajdującym się na peryferiach Miasta. Podczas wojny zorganizowali bunt, po którym wydostali się na wolność. Na koniec powiedział, że nie ma pojęcia jakim cudem zostałem skutecznym Łowcą, skoro tak niewiele wiem o życiu. Odrzekłem, że nie można wiedzieć wszystkiego, a człowiek uczy się przez całe życie. Dodałem, że wiedza o życiu niewiele przydaje w sytuacji, kiedy musisz przeżyć, bo wtedy najważniejsza jest wiedza o zabijaniu. A instynkt zabójcy mamy wrodzony, więc zabijanie wbrew pozorom nie jest żadną wielką sztuką. Salomon odparł, że w tym twierdzeniu jest jakiś głębszy sens.

Czekaliśmy całą noc, minął ranek, ale nasi koledzy nie wracali. Dopiero około południa pojawił się ciężko ranny Jacob. Doniósł mimo tego plecak pełen amunicji. Stracił jednak zbyt dużo krwi. Wiedział, że nadchodzi jego koniec. Zdążył jeszcze opowiedzieć, że w drodze powrotnej natknęli się na kolejną grupę „Nowych”. Pat i Mike zginęli. W milczeniu załadowaliśmy magazynki. Tego dnia dorwaliśmy niedobitków poprzedniego dnia. Umierali powolną śmiercią.

 

Moja dzielnica była w miarę spokojna, w porównaniu do Zachodniej i Północnej. Nie było zorganizowanych gangów, więc nie potrzebowałem wsparcia całej grupy. Razem ze mną wyruszył Salomon, który od czasu naszego pierwszego spotkania zdążył zasłużyć sobie na miano dobrego kumpla. Dołączyli do nas: Zeus, Dingo i Connor. Droga do mojego bunkra zajęło nam prawie cały dzień. Wyruszyliśmy o świcie, a dotarliśmy niecałą godzinę przed zachodem słońca. Około 30 metrów przed wejściem do bunkra leżał świeży trup. Jakiś niedoświadczony młokos, który nadział się na pole minowe. Jego sprzęt mógł co najwyżej przydać się do polowania na króliki: obrzyn, do którego znalazłem tylko 4 naboje, dwa granaty hukowe i kiepskiej jakości nóż myśliwski. W kieszeni miał za to sporo amunicji kalibru 45. Giwery nie było. Możliwe, że liczył na zdobycie mojej. Miał pecha wybierając mnie za cel. Jego strata, mój zysk.

 

Naszym zamiarem było przekonanie pozostałych Łowców z Południowej Dzielnicy, żeby do nas dołączyli. Wiedziałem, że jest ich niewielu, ale bardziej przydaliby się nam żywi niż martwi. Każdy z osobna był niebezpieczniejszy od gangu pospolitych bandytów. Plan był dosyć ambitny, biorąc pod uwagę trudne usposobienie samotników. Wojna skrzywiła psychikę niejednego faceta, który z pacyfisty sprzedającego kserokopiarki zamienił się w cynicznego zabójcę. Po nocnym odpoczynku wyruszyliśmy na patrol tuż przed wschodem słońca. Szedłem pierwszy na szpicy, bo znałem teren jak własną kieszeń. Za mną szedł Salomon, a reszta chłopaków gęsiego kilka metrów za nami. Na początek zamierzałem wytropić Wiktora. Miał karabin wyborowy i potrafił zrobić z niego użytek. Dlatego zyskał przydomek Snajper.

 

Widziałem go tylko raz, kilka miesięcy wcześniej. Park Klonowy znajdował się około półtora kilometra na południe od mojego bunkra. Pojawiły się w nim sarny, więc zastawiałem tam wnyki, mając nadzieję na urozmaicenie diety. Mięso psów, kotów i lisów ma specyficzny zapach i smak. Dawało mi potrzebną dawkę protein, ale przydałaby się jakaś odmiana. Tego dnia robiłem obchód parku. Z daleka dostrzegłem sarnę, która stała we wnykach. Przyśpieszyłem kroku, uśmiechając się w duchu na myśl o uczcie, jaka wkrótce mnie czeka. Wtedy padł strzał. Sarna stanęła dęba, po czym padła wierzgając kopytkami. Podbiegłem do najbliższego drzewa, przykucnąłem i zamarłem w bezruchu. Nie miałem pojęcia z której strony padł strzał. Huk wystrzału inaczej roznosi się pośród drzew, niż na otwartym terenie. Strzelec nie mógł znajdować się ani za mną ani przede mną. Gdyby mnie widział, to strzeliłby najpierw do mnie. Pomyślałem, że nie zauważył wnyków, które unieruchomiły sarnę, a więc strzelił do niej z daleka. Obserwowałem uważnie teren. Minęło sporo czasu, zanim go w końcu dostrzegłem. Schodził powoli ze wzniesienia po mojej prawej stronie. Dzieliło nas nie więcej niż 60 metrów. Szedł w kierunku swojej zdobyczy. Oceniałem ryzyko bezpośredniego starcia. Miał przewagę w postaci karabinu wyborowego, przynajmniej na tym dystansie. Gdyby udało mi się zmiejszyć odległość o połowę, szanse by się wyrównały. Starałem się szybko stworzyć plan działania.

 

Nagle snajper padł na ziemię. Wycelował przed siebie. Oddał trzy strzały. Nie widziałem do czego strzela, bo widok zasłaniały mi gęste krzewy. Po trzecim strzale poderwał się i podbiegł do powalonego drzewa. Oparł o nie broń. Strzelił dwa razy. Zastanowiło mnie co było warte zużycia takiej ilości cennej amunicji. Podczołgałem się bliżej. Dzięki krzewom mogłem pozostać w ukryciu. Dostrzegłem w końcu co było jego celem. Nieopodal znajdowało się jeziorko z pomostem, do którego przycumowane były łódki i rowery wodne. Przed „Ostatnią Wojną” było to miejsce wypoczynku i rekreacji. Tego dnia stało się świadkiem śmierci trzech „Nowych”. Trupy leżały przy pomoście. Zauważyłem ruch na prawo od truposzów. To był czwarty „Nowy”. Ciężko ranny próbował odczołgać się pod pomost. Snajper obserwował teren przez lunetę swojego karabinu. Byłem teraz na tyle blisko, że mogłem podbiec i wykończyć go zanim by zdążył zareagować. Wyciągnąłem giwerę, odbezpieczyłem… ale w chwili, gdy miałem ruszyć, snajper poderwał się i zaczął biec w stronę przystani. Jego szybkość i zwinne ruchy były godne podziwu. Biegnąc zarzucił karabin na plecy i wyciągnął pistolet. Zatrzymał się przy rannym „Nowym”. Strzałem w głowę dokończył to, co wcześniej zaczął. Podchodził po kolei do pozostałych, upewniał się, że są martwi. Łowca trafił cztery razy na pięć strzałów, ruchome cele, odległość ponad 100 metrów. Facet bez wątpienia znał się na rzeczy, miał talent do zabijania. Pomyślałem, że tracę czas na podziwianie jego dokonań, zamiast planować własne ruchy. Snajper sprawdzał ekwipunek i zawartość kieszeni swoich ofiar. Podbiegłem do miejsca, gdzie leżała sarna. Wyciągnąłem zawleczkę z granatu, podłożyłem go pod martwe zwierzę. Ukryłem się za pobliskim drzewem, które dawało mi osłonę przed wybuchem. Czekałem na Łowcę, na którego czekał jego pokot.

 

Snajper jednak miał teraz cenniejszą zdobycz. „Nowi” pośmiertnie dozbroili swojego oprawcę w dwa pistolety maszynowe i karabin szturmowy. Obserwowałem jak z kurtki jednego z zabitych zrobił prowizoryczny plecak, w który zawinął broń, amunicję oraz kilka innych przedmiotów, które najwidoczniej uznał za przydatne. W rękach trzymał świeżo zdobyty karabin. Na oko dźwigał ponad 20kg sprzętu. Odchodził przez otwartą przestrzeń, kierując się na północ. Pomyślałem, że po sarnę zamierzał wrócić później, gdy zostawi bagaż w swojej kryjówce. To by oznaczało, że jego bunkier jest niedaleko, gdzieś za północną granicą parku. Odczekałem, aż odejdzie poza zasięg wzroku. Podszedłem do zabitych „Nowych”. Chciałem sprawdzić, czy Snajper nie zostawił czegoś w mojej opinii wartościowego. Przy pierwszym znalazłem zapalniczkę, drugi miał w kieszeni scyzoryk, trzeciemu odpiąłem skórzaną kaburę na pistolet. Podczas przeszukiwania czwartego podskoczyłem jak na minie, bo truposz poruszył ręką i jęknął. Otworzył oczy i szeptem zapytał, czy to ja jestem Wiktor, zwany Snajper. Na niego polowali. Zwierzyna zmieniła się w myśliwego. Wiktor posłał ich do piekła, zamiast oni jego. Szkoda mi było naboju, więc wyjąłem nóż i zakończyłem męki „Nowego”. Poszedłem do sarny. Wyciągnąłem spod niej granat, zabezpieczyłem zawleczką. Sarnę zarzuciłem na plecy, po czym ruszyłem w drogę powrotną do mojego bunkra. To było udane polowanie.

 

Powoli zbliżaliśmy się do okolicy, w której wedle moich przypuszczeń znajdowała się kryjówka Wiktora. Wiedziałem, że musi być blisko północnej granicy Parku Klonowego. Był tam kompleks wieżowców, które podczas wojny zostały zburzone przez bombardowania. Kikuty stalowych zbrojeń sterczały w niebo. Gruzy tworzyły teren trudnym dla każdego, kto zdecydowałby się po raz pierwszy tam zapuścić. Wiele dobrych miejsc nadających się na bunkier. Szedłem na czele naszego zwiadu. Salomon kilka kroków za mną, potem Dingo z karabinem maszynowym, za nim Zeus, na końcu Connor ubezpieczał tyły. Trzymałem w ręku włączony wykrywacz pola minowego, niezwykle przydatne urządzenie. Uważnie obserwowałem każdy fragment ruin. Doświadczeni Łowcy mieli różne, czasem niezwykle wyszukane sposoby na maskowanie swoich kryjówek. Pomysłowość Rufusa była dobrym przykładem. Kiedyś tropiłem go kilka dni, ale zawsze znikał mi z pola widzenia przy ścianie starego magazynu. Dopiero czwartego dnia odkryłem jego tajemnicę. Na ścianie magazynu wisiała zniszczona reklama, do której Rufus doczepił brezentowe plandeki. Zamalował wszystko farbą w taki sposób, że zlewały się ze ścianą. Za plandekami ukrył wejście do bunkra. Sprytne rozwiązanie, musiałem przyznać. Pola minowego jednak nie miał. To już można było zaliczyć jako poważny błąd, jeżeli nie totalną głupotę. Dzięki temu mogłem podejść blisko. Czekałem całą noc. Tego ranka cholernie długo nie wychodził. Pomyślałem, że poranna toaleta zajmuje mu więcej czasu, niż polowanie. Potem, kiedy jego mózg i krew zabarwiły plandeki na jasno-czerwono, poczułem smród jego ścierwa. Cuchnęło gorzej niż odchody kojota. Ostatnią kąpiel brał pewnie przed „Ostatnią Wojną”. Przeszukując jego ubranie musiałem powstrzymywać torsje. Kiedy rozpiąłem kurtkę, chcąc sprawdzić wewnętrzne kieszenie, zobaczyłem naszyjnik. Na sznurku miał nawleczonych około tuzina ludzkich uszu. Kiepsko je wyprawił, bo zalęgły się w nich robaki. Rzuciłem pawia prosto na jego rozwalony łeb. Kryjówka skojarzyła mi się ze szczurzą norą, chociaż mogłoby to być ubliżeniem dla szczurów. Była brudna i cuchnąca, podobnie jak właściciel. Wciągnąłem zwłoki do środka. Naftę z lampy rozlałem na trupa, barłóg i drewnianą ławę. Wychodząc rzuciłem rozpaloną zapałkę na tors Rufusa. Musiałem spalić to miejsce. Nienawidzę śmierdzieli.

 

Podchodziliśmy coraz bliżej ruin. Jak do tej pory nic nie wskazywało na obecność bunkra. Pomyślałem, że Snajper mógł wybrać inne miejsce na kryjówkę… I wtedy się zaczęło. Salomon krzyknął „Kontakt!”. W tej samej chwili usłyszałem huk wystrzału. Byłem na otwartym terenie, więc zacząłem biec w stronę najbliższego rumowiska. Kątem oka dostrzegłem, że Salomon ruszył za mną. Dobra decyzja, bo sam też nie miał osłony. Biegnąc usłyszałem pisk wykrywacza pola minowego. Dźwięk wzmagał się w miarę jak zbliżałem się do ruin, które miały dać mi schronienie. To sprawa się posrała – zdążyłem pomyśleć, zanim wybuch miny pozbawił mnie świadomości. Kiedy się ocknąłem, miałem w uszach tylko szum. Leżałem twarzą do ziemi, oczy i usta zalepiał mi piach. Pierwsza myśl: Ile ze mnie zostało? A może jestem już w „Krainie Wiecznych Łowów”, tylko jeszcze o tym nie wiem? Jeżeli tak wygląda śmierć, to nie jest tak źle… Chaotyczne próby oceny mojej sytuacji przerwał mocny chwyt za bary, którym przekręcono mnie na plecy. Pomyślałem, że Łowca sprawdza, czy jeszcze żyję. Za chwilę czeka mnie egzekucja. Strzeli w głowę, czy poderżnie gardło? Poczułem strumień wody na twarzy, ktoś przetarł mi oczy. Dopiero po chwili mogłem je otworzyć. Zobaczyłem pochylonego nade mną Salomona. Kiedyś powiedziałem, że sam widok jego zakazanej mordy mógłby spowodować płacz dziecka. Teraz jego przypominająca Shreka facjata była dla mnie szczęśliwszą alternatywą, niż patrzenie w zimne oczy Łowcy.

 

Dopiero gdy Salomon rozcinał spodnie na mojej lewej nodze zobaczyłem, że powyżej kolana wystawał z niej kawał żelastwa. Kiedy go wyciągał aż usiadłem z bólu. To pozytywna reakcja. Czyli nie było ze mną aż tak źle. Salomon opatrywał moją ranę bandażem, a ja powoli zacząłem odzyskiwać słuch. Rozejrzałem się wokoło. Nie dalej jak pięć metrów ode mnie leżały dwa trupy. Jednym z nich był Dingo. Minęło dobrych kilka minut, zanim mogłem spróbować powstać. Lewa noga pulsowała falami tępego bólu. Kuśtykając podszedłem do trupów. Dingo dostał kilka razy, jego mundur polowy był przesiąknięty krwią. Obok niego leżał jeden z „Nowych”. Zaczęły do mnie docierać dźwięki, więc zapytałem Salomona, gdzie jest Zeus i Connor. Powiedział, że poszli sprawdzić bunkier. Dodał po chwili, że spóźniliśmy się dzień lub dwa, bo „Nowi” zjawili się tu przed nami. Snajpera powiesili na pobliskiej latarni. Przejęli jego bunkier i wyglądało na to, że planowali zagościć w nim na dłużej. Było ich trzech. Dwa pozostałe trupy leżały przed wejściem do bunkra. To ich na początku zauważył Salomon. Obydwóch zabił Dingo, ale kiedy trzeci wyskoczył ze środka, zacięła mu się taśma z nabojami. Nie zdążył przeładować. Dopiero Zeus i Connor wykończyli ostatniego „Nowego”. Podchodził wtedy do miejsca, gdzie leżałem nieprzytomny po wybuchu miny. Salomon też na kilka chwil stracił przytomność. Był blisko mnie, kiedy nastąpiła eksplozja. Mieliśmy szczęście, bo ładunek musiał być robotą amatora, inaczej obydwaj bylibyśmy martwi. Niekompetentni ludzie też się przydają na wojnie, czasem można dzięki nim przeżyć.

 

Zeus i Connor wyszli z bunkra. Powiedzieli, że nie polecają wchodzić do środka. Zeus miał grobowy głos. Wydawało mi się, że Connor ma łzy w oczach. Ich zachowanie było dla mnie co najmniej dziwne. Pokuśtykałem do wejścia. Noga rwała mnie jak cholera, ale musiałem sprawdzić co spowodowało takie emocje u tych dwóch twardzieli. Wiktor całkiem nieźle się urządził. Jego kryjówka była większa od mojej. Część podziemnego garażu oddzielił ścianą z cegieł i pustaków. Spiżarnię za to miał prawie pustą. Na półkach leżało kilka konserw i dwa worki suchej karmy dla psów, jeden z nich napoczęty. Najwidoczniej to była jego dieta. Wróciłem do głównego pomieszczenia. Rozjerzałem się uważnie jeszcze raz. Jak do tej pory nie mogłem zrozumieć, co tak wstrząsnęło moimi kompanami. Spojrzałem na stary regał, stojący w rogu. Snajper poustawiał w nim swoje trofea. Sam miałem podobną kolekcję głów, tyle że na półce przymocowanej do ściany. Panował półmrok, więc podszedłem bliżej. Zainteresowało mnie, że wiele skalpów miało długie włosy. Po chwili zrozumiałem reakcję Zeusa i Connora. Z bliska zobaczyłem, że trofeami nie były głowy Łowców. To było siedem głów kobiet. Wychodząc z bunkra miałem wrażenie, że już tak mocno nie kuleję. Moi towarzysze byli gotowi do wymarszu. Nie mówiąc słowa docisnąłem bandaż na rannej nodze. Dalsza akcja nie miała sensu, bynajmniej nie w moim stanie. Musiałem najpierw wylizać rany. W drodze powrotnej do mojego bunkra przechodziliśmy obok latarni, na której wisiało ścierwo Wiktora. Miał szczęście, że „Nowi” nas uprzedzili, bo zafundowałbym mu ciekawsze zejście z tego świata.

 

Dwa kilometry, które dzieliły nas od mojej kryjówki, normalnie pokonalibyśmy w kwadrans, góra dwa. Jednak ranna noga nie pozwalała mi na szybki marsz. Dopiero po trzech godzinach dotarliśmy do celu. Kiedy wszyscy byli już w środku, zamknąłem właz, aktywowałem czujniki ruchu i pole minowe. Zmierzałem w stronę barłogu… nagle zapadła ciemność. Nawet nie poczułem, kiedy moje bezwładne ciało przywitało się z klepiskiem. Przebudzenie było jak powstanie z martwych. Ból był do zniesienia, ale najgorsze było ograniczenie ruchu. Noga spuchła jak bania. Przez ponad dwie doby byłem nieprzytomny. Na moje szczęście Salomon posiadał więcej talentów, niż skuteczne uśmiercanie przeciwników. Jako sanitariusz znał się lepiej na medycynie, niż większość konowałów, którzy przed wojną prowadzili renomowane kliniki. Dzięki jego staraniom po kilku dniach mogłem w miarę normalnie chodzić. W międzyczasie Zeus i Connor odwiedzili Wschodnią Dzielicę. Oprócz prowiantu i amunicji, które pobrali z magazynów "Pierwszej Piątki", przynieśli ze sobą nowe wieści. Po śmierci Pata stanowisko przywódcy objęła Kathy. Zamieszkała w jego bunkrze, chociaż już wcześniej przebywała w nim więcej niż w swoim. Kathy nalegała, abyśmy wszyscy jak najszybciej stawili się w Kwaterze Głównej. Powiedziała, że nawiązała kontakt z dowództwem "Nowych". Planuje spotkać się z nimi, aby drogą dyplomacji zakończyć konflikt. Podobno ma dla nich propozycję 'nie do odrzucenia', dzięki której mogliby sporo zyskać zawierając z nami pokój. Szczegółów swojego planu nie zdradziła. Poprosiła, żebyśmy jej zaufali, a wszystko wyjaśni nam w odpowiednim czasie.

Wysłuchałem kolegów w milczeniu. Straciliśmy ostatnio kilku dobrych ludzi. Kathy, mówiąc o zawarciu pokoju z "Nowymi", mogła mieć na myśli zdobycie czasu na odbudowanie naszej grupy. Pomyślałem, że taktycznie byłoby to dobre posunięcie, biorąc pod uwagę naszą obecną sytuację. Intuicja podpowiadała mi jednak, że nie będziemy mieli czasu na przegrupowanie. Musieliśmy szykować się na wojnę, która prawdopodobnie będzie naszą ostatnią.

 

Kathy swoją decyzją zmieniła status naszej misji w Południowej Dzielnicy, która siłą rzeczy zeszła na dalszy plan. Zeus i Connor po powrocie potrzebowali kilku godzin na odpoczynek. Podczas gdy spali, Salomon zrobił przegląd ekwipunku. Ja zmieniłem opatrunek na nodze. Rana nadal mi nieco doskwierała. Przydałoby się jeszcze kilka dni rekonwalescencji, ale nie było na to czasu. Tak samo jak na rozczulanie się nad sobą. Po krótkiej, niewiele ponad godzinnej drzemce, koledzy oznajmili, że są gotowi do drogi powrotnej. Salomon zaproponował, żebyśmy wyruszyli o zmroku, bo nocą maszeruje się wolniej. Miał na uwadze, że mogę mieć problem z tempem, jakie zwykle utrzymywaliśmy przemieszczając się za dnia. Dawno temu się zorientowałem, że za jego szpetną facjatą i na pozór szorstkim usposobieniem, skrywało się zaskakująco wiele empatii. Wyjątkiem były sytuacje, gdy miał do czynienia z wrogiem, bo wtedy stawał się bezduszną i skuteczną maszyną do zabijania.

 

Opuściliśmy bunkier, gdy słońce chowało się za widnokręgiem. Podczas marszu przerabiałem w myślach różne scenariusze, na które powinniśmy być przygotowani. W ostatnich potyczkach poległo czterech weteranów: Pat, Mike, Jacob i Dingo. "Pierwsza Piątka" została tym samym zredukowana do jedenastu członków. "Nowym" zadaliśmy kilkukrotnie większe straty, ale nie wiedzieliśmy jak liczne są ich grupy. Zakładałem, że nawet jeżeli nadal mają przewagę liczebną, to ich morale mocno ucierpiało. Moje analizy, co prawda oparte jedynie na domysłach, doprowadziły mnie do wniosku, że rozejm nie będzie dobrym rozwiązaniem. Naszym celem powinno być jak najszybsze wyeliminowanie wszystkich pozostałych grup "Nowych". Postanowiłem, że postaram się nakłonić Kathy do zmiany planu. Noc miała się ku końcowi, więc przyśpieszyliśmy kroku. Godzinę później przekroczyliśmy granicę Wschodniej Dzielnicy. Kwatera Główna znajdowała się niecałe dwa kilometry przed nami.

 

Droga od granicy wiła się jak serpentyna pośród rumowiska, które kiedyś było nowoczesnym i prestiżowym "Centrum Biznesu". Ulice na wielu odcinkach blokowały ruiny wielkich biurowców i drapaczy chmur. Czasem te "barykady" łatwiej było obejść, niż przez nie przejść. Do celu pozostało nam mniej, niż kilometr, kiedy zobaczyliśmy przed nami słup czarnego dymu. Unosił się nad miejscem, do którego zmierzaliśmy. Dopadło mnie podłe przeczucie, że nasza Kwatera Główna ma problemy. Po chwili usłyszeliśy odgłosy strzałów i wybuchów. Kilkaset metrów przed nami rozgrywała się regularna bitwa. Zeus, Connor i Salomon ruszyli biegiem do przodu. Próbowałem za nimi nadążyć, ale raptowny ból w nodze zatrzymał mnie, zmuszając do przyklęknięcia. Po całonocnym marszu niezaleczona rana dała o sobie znać. Bluźniąc na cały świat, kuśtykałem w kierunku, jaki wcześniej obrali moi koledzy. Trwała tam intensywna wymiana ognia. Dowlokłem się na tyle blisko, że pozostałą odległość do miejsca akcji postanowiłem pokonać czołgając się między ruinami. W tym czasie strzelanina ucichła. To nie musiało oznaczać, że starcie dobiegło końca. Dotarłem w końcu do miejsca, gdzie pozostając w ukryciu, mogłem obserwować przedpole i wejście do Kwatery Głównej. Przez szeroko otwarty właz wydobywały się gęste kłęby dymu. Dawny bunkier Pata był jednym z najlepszych w Mieście, miał opinię "twierdzy nie do zdobycia". Do dzisiaj.

 

Przedpole bunkra zdobiło kilka trupów, a przed wejściem leżały kolejne dwa. Wokoło panowała absolutna cisza. Uśmiechnąłem się na myśl, że moi koledzy wkraczając do akcji zmusili przeciwnika do odwrotu, a teraz pewnie ścigali niedobitków. Oczekując na ich powrót zrobiłem obchód. Zacząłem od ruin, które były na wprost wejścia do bunkra. Znalazłem tam trupy trzech "Nowych". Zginęli jednocześnie, kiedy za ich plecami eksplodował granat. Kilka metrów od nich, za fragmentem ściany, jaki pozostał po zburzonej kamienicy, odkryłem kolejne dwa ciała. Fred i Jimmy, członkowie "Pierwszej Piątki", zostali zaskoczeni z flanki. Wskazywały na to rany wlotowe pocisków. Moje śledcze zapędy przerwane zostały przez dochodzące z daleka odgłosy strzelaniny. Pokuśtykałem w stronę bunkra. Na przedpolu dwóch "Nowych" nadziało się na miny odłamkowe, a ich podziurawione ścierwa mogłyby służyć za durszlaki. Trzeci leżał twarzą do ziemi, a raczej tym, co zostało z jego łba. Dostał centralnie w głowę ze strzelby śrutowej. Kilka metrów dalej Gino, właściciel strzelby, wyglądał jakby przytulał broń do swego martwego ciała. Nawet go kiedyś lubiłem, bo potrafił opowiadać dowcipy. Na wprost wejścia do bunkra leżała Kathy. Miała szeroko otwarte usta i oczy. Szklany wzrok wbity był w niebo. Schyliłem się, żeby zamknąć jej powieki. Trup nie zdążył jeszcze stężeć, dlatego ponownie się otwierały. Zdjąłem z siebie kurtkę, przykryłem nią twarz naszej byłej dowódcy. Znowu usłyszałem strzały, o wiele bliżej, niż poprzednio. Na tyłach bunkra znalazłem jeszcze dwa trupy "Nowych". Nieproszonych gości przywitało pole minowe. Kolejne strzały usłyszałem bardzo wyraźnie, padły niepokojąco blisko. Zająłem pozycję, którą wcześniej obrałem na wypadek, gdybym musiał odeprzeć atak.

 

Obserwowałem teren z karabinem gotowym do strzału. Po kilku minutach dostrzegłem ruch. Między ruinami mignęła sylwetka, potem druga, trzecia… Trzech mogło mnie okrążyć, a z moją kulejącą nogą nie miałbym szans, żeby ich wymanewrować. Pogodziłem się z myślą, że nadeszła chwila ostateczna…"Belfer!!!" – donośny głos Salomona zabrzmiał w moich uszach jak zbawienie. Odpowiedziałem: "Obecny!!!". Podniosłem się, i kuśtykając ruszyłem na spotkanie kolegów. Opowiedzieli mi w skrócie, co wydarzyło się od czasu, gdy straciliśmy kontakt. Potwierdzili po części moje domysły. Zanim wkroczyli do akcji, ocenili sytuację. Kathy i Gino byli już martwi. Fred i Jimmy biegli w stronę ruin, a Ruben i Alex osłaniali ich ogniem zaporowym. Ken próbował zajść "Nowych" z przeciwnej strony, ale został zauważony. Jego ciała nie znalazłem podczas obchodu, bo zginął na tyłach ruin. Zeus i Connor zamierzali wesprzeć Freda i Jimmy'ego, wykonując manewr okrążający. Salomon ich ubezpieczał. Niestety, nie zdążyli. Ruben i Alex dostrzegli w tym czasie nadciągających z odsieczą kolegów. Starali się zajść wroga od przeciwnej flanki. "Nowi" chyba zorientowali się, że wkrótce zostaną okrążeni, bo zaczęli się wycofywać. Ich odwrót zamienił się w ucieczkę. Zdążyli jednak zastawić dwie miny Claymore. Ruben, będący na czele pościgu, zginął od wybuchu pierwszej. Alex biegł kilka metrów za nim, ale cudem nie został nawet raniony. Chwilę później był martwy, gdy natknął się na drugą. Zeus dobrze znał ten teren, jego bunkier znajdował się nieopodal. Powiedział kolegom, że chyba wie, jaką drogą zamierzają uciekać "Nowi". Znał skrót, dzięki któremu mogą ich przechwycić. Zeus nie miał pewności, ale wiedział, że nie mają nic do stracenia. Zrobili zasadzkę, w której wykończyli dwóch "Nowych". Reszta zaczęła cofać się w kierunku, z którego dopiero co uciekali. Koledzy dopadli ich ponownie niedaleko Kwatery Głównej, gdzie zabili kolejnych dwóch. Pozostali, trzech lub czterech, salwowało się ucieczką w pojedynkę, każdy w inną stronę. Tym samym można było uznać "Nowych" za kompletnie rozbitych.

 

Nasze zwycięstwo można było uznać za Pyrrusowe. Wojna z "Nowymi" kosztowała nas zbyt wiele. Zginęli nasi przywódcy, oraz większość tych, którzy tworzyli grupę. Magazyn, stanowiący nasze zaplecze, spłonął razem z bunkrem Kwatery Głównej. Wszystko, co nas łączyło, nawet wspólni wrogowie, przestało istnieć. "Pierwsza Piątka" straciła rację bytu. Zostało nas czterech. Łowców. Walcząc o przetrwanie dawaliśmy sobie wcześniej radę w pojedynkę. Na dobrą sprawę mogliśmy teraz rządzić całym Miastem, ale Król może być tylko jeden. A nas było czterech.

Przed rozstaniem uzgodniliśmy jedną zasadę: "Nie będziemy wchodzić sobie w drogę, a jeżeli przez przypadek nasze drogi się skrzyżują, to nie będziemy ze sobą walczyć, tylko każdy odejdzie w swoją stronę". Na pożegnanie podałem Salomonowi rekę mówiąc, że był dobrym druhem. Odpowiedział: "Nie wierz nikomu. Nawet mnie." Później jego słowa często powracały do mnie echem. Nie byłem pewien, czy wypowiedział je kolega, czy Łowca? Minie wiele czasu, ale w końcu dostanę odpowiedź na moje pytanie.

 

********************************************************************************

 

EPILOG

 

Zanim ruszyłem dalej, bezwiednie obejrzałem się za siebie. Spojrzałem na właz, za którym przed chwilą zniknęła kobieta. Przeszła mi przez głowę myśl, że jestem teraz odpowiedzialny za tą słabą istotę, nie jestem sam, więc muszę bardziej uważać … Kurwa mać! Zaprzątanie sobie głowy takimi myślami prowadzi do dekoncentracji, a to gwarantowany bilet w jedną stronę – prosto do grobu. Późnym wieczorem dotarłem do Parku Klonowego, w którym zastawiałem wnyki. Szczęście mi sprzyjało. Do plecaka mogłem schować dwa lisy i borsuka. Zastawiłem nowe pułapki. W drogę powrotną wyruszyłem po północy. Mimowolnie zacząłem myśleć o kobiecie, która czeka na mnie w bunkrze. Lena, jeszcze nie mam dla niej nowego imienia… Cholera! Co się ze mną dzieje? Traciłem czujność, kiedy rozmyślałem o babie. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo jakiś Łowca nowym imieniem nazwie mój durny łeb, który ozdobi jego półkę jako kolejne trofeum. Albo jako pierwsze, bo byle nowicjusz mógłby mnie zaskoczyć.

 

Niebo powoli zaczynało się rozjaśniać, kiedy doszedłem do mojego bunkra. Z daleka dostrzegłem, że właz jest otwarty. Serce zaczęło walić mi w piersiach jak młot. Ruszyłem biegiem w stronę bunkra. Zatrzymałem się kilka kroków od wejścia, w którym stała kobieta. Miała spuszczoną głowę, a gdy podniosła wzrok zobaczyłem jej zapłakaną twarz. Wtedy za plecami usłyszałem dźwięk … wszystko wokół zamarło w kadrze, a paraliżujący dreszcz przeniknął mnie od stóp do głów … to był dźwięk przeładowywanej broni. Spodziewałem się natychmiastowej egzekucji. Ale Łowca zwlekał z wykonaniem wyroku. Po chwili znajomy głos, którego nie słyszałem od lat, powiedział : "Nie wierz nikomu. Nawet mnie. Pamiętasz?". Salomon mówił spokojnym, beznamiętnym tonem. Wiedziałem, co to oznacza. Odwróciłem się powoli. Spojrzałem w oczy dawnemu koledze. Tego poranka czekała mnie z jego ręki śmierć. Powiedziałem: "W sumie dobrze, że to ty." Dodałem: "To dobra kobieta, będziesz miał z niej pociechę." Salomon unosząc lufę karabinu powiedział: "Wiem." Zanim wycelował mi między oczy, zapytałem: "Jak masz na imię?". Przez kilka sekund patrzył na mnie, jakby zastanawiając się, powiedział: "Anton." Uśmiechąłem się, mówiąc: "Cześć Anton. Jestem Stan." Zanim padł strzał, spojrzałem na horyzont. Czas zatrzymał się w blasku wschodzącej jutrzenki. 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Uwagi do przedmowy:

Opowiadanie nie jest ukończone…

 W takim razie jest to fragment, a nie opowiadanie, zmień więc, proszę, kategorię.

 

Nie wiem, jak daleko idzie inspiracja opowiadaniem z NF, nie kojarzę go zresztą, ale mam nadzieję, że w zakresie prawnie dozwolonym.

 

Aha, wyrzuć tytuł z tekstu, bo edytor wstawia go sam. Jeśli “Jutrzenka” to nie nazwa własna, nie jest też potrzebny cudzysłów.

 

http://altronapoleone.home.blog

drakaina : dziękuję za informację 

wprowadzam zalecane zmiany asap 

pozdrawiam 

 

Super, tak trzymać.

 

A ponieważ jesteś nowy, masz, przyda Ci się ;)

 

Portal dla żółtodziobów

http://altronapoleone.home.blog

Obiecujące post-apo, bohater jest do bólu praktyczny, ale nie wpada w bycie cynicznym dupkiem. Wizja skrzywionych samotników broniących bunkrów jest ciekawa.

 

Gdybym miał się czepiać, to bloki tekstu trochę się robią, niektóre wydarzenia są opisane mocno z lotu ptaka (walka z “Nowymi”).

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

GreasySmooth – dziękuję, doceniam Twój komentarz. 

Twoje sugestie wezmę pod uwagę podczas pisania reszty opowiadania.

Pozdrawiam 

Brutalne ale wciągające postapo. Plastycznie opisujesz Twój świat, tak że mogłam go zobaczyć i poczuć. Podoba mi się poczucie humoru, powoduje że całość jest strawniejsza.

Zgaszam się z przedpiścami, że duże bloki tekstu trochę nużą. Zwłaszcza jeśli mowa o dużym tekście.

Z czepiania, to ostrożny bohater trochę za łatwo wszedł w komitywę z oddziałem. No i piszesz, że nie widział kobiety, a kilka akapitów wcześniej widział jedną całkiem z bliska;)

Lożanka bezprenumeratowa

Hej, bardzo wciągający fragment. Z chęcią poczytałabym coś jeszcze z tego świata. Podoba mi się wykreowany świat, choć póki co nie ma w nim postaci, której bym kibicowała, ale może z czasem by się to zmieniło, bo Belfer ma potencjał :)

Mam problem z czasem akcji – gdy zaczął się akapit z dwójką zwiadowców z Piątki, byłam przekonana, że czas akcji przeskoczył do przodu. Następnie przyszli Pat, Salomon i Kathy i ich przyjście nie łączyło mi się w ogóle z fragmentem o poprzedniej dwójce, dopóki nie zostało to dużo dalej wyjaśnione, w dodatku byłam pewna, że to czas teraźniejszy, gdy zostawił Lenę w bunkrze, a sam skrył się w jakimś bunkrze nr dwa, by na kogoś zapolować.

Jaka jest różnica pomiędzy Osadnikami a Obywatelami? Czy jest potrzeba w ogóle wspominać o nich w tym fragmencie, skoro tu nie występują, nie pełnią żadnej roli?

Wpasowanie się w oddział Piątki trochę za łatwe, walka z Nowymi trochę po macoszemu, takie skrótowe relacjonowanie – bez dialogów, ukazania akcji mało angażujące.

Wybija mnie z czytania i po pewnym czasie zaczyna nużyć duża dysproporcja pomiędzy zdaniami krótkimi a długimi, na oko proporcje 8:2 dla tych pierwszych. 

Taki dysonans:

Podchodził po kolei do pozostałych, upewniał się, że są martwi.

a

Podczas przeszukiwania czwartego podskoczyłem jak na minie, bo truposz poruszył ręką i jęknął.

w kontekście:

Facet bez wątpienia znał się na rzeczy, miał talent do zabijania.

Ale nie do dobijania? ;)

W ogóle fragment wspominający poznanie Wiktora strasznie spowalnia tempo. Tak samo ten z Rufusem, który w ogóle moim zdaniem jest zbędny, bo Rufus tu nie występuje żywy.

Dziękuję Wam za komentarze

Zakończyłem “Jutrzenkę” , wprowadzając przy okazji kilka zmian / poprawek , jakie w swoich komentarzach sugerowaliście. 

Myslę, że dzięki Waszej pomocy opowiadanie stało się o wiele lepsze.

P.S. “PROLOG” i “EPILOG” – początek opowiadania i koniec łączą się teraz w sposób, jaki mam nadzieję będzie dla wszystkich zrozumiały

Pozdrawiam serdecznie

 

Cześć,

 

to ja trochę pomarudzę. Mam problem, żeby zobaczyć świat, który kreślisz i go zrozumieć. Dla mnie to jest seria luźno powiązanych scenek, a życie czy przetrwanie w tej opowieści nie jest uzależnione od logiki.

Już choćby pierwsza scena – gość rozwala z 45 przeciwnika, który dysponował karabinem. I to doświadczonego. Nie mieści mi się to w głowie. Podobnie taka nierówność technologiczna – Belfer ma bunkier wyposażony w kamery, czujnik ruchu i miny, inni łowcy nie są tacy zaawansowani technicznie (choćby Snajper).

Nie jest nigdzie wyjaśnione (albo nie dostrzegłem) dlaczego Łowcy zajmują terytorium, co ich trzyma w jednym miejscu? Raczej logiczne byłoby przeczesywanie coraz to nowych terenów w poszukiwaniu zapasów, a tutaj jednak wolą pozostać w miejscu.

Całośc przypomina mi fabułę gry, postacie zdobywają expa, equipment, armor, rozbudowują swoją bazę, atakują innych graczy, albo NPC. Pełno jest jest questów, jest jakieś party z innymi graczami, taki Fallout ;) Dobra gra nie jest wcale zła, sam jestem graczem, po prostu ja od fabuły oczekuję czegoś więcej.

Innym raczej się podoba, więc wybacz marudzie ;)

 

Podrawiam i życzę powodzenia!

Che mi sento di morir

BasementKey, 

Twój komentarz, po pierwszych słowach: ”trochę pomarudzę” – wiedziałem, że będzie wesoło, dlatego resztę czytałem z uśmiechem na twarzy, ale bez ironii. Rozumiem, tak mi się przynajmniej wydaje, Twój tok myślenia. Zadałeś sobie sporo trudu czytając opowiadanie, a następnie szczegółowo opisując swoje wrażenia. To w moim mniemaniu zasługuje na szacunek, oraz równie szczegółową odpowiedź. Po kolei:

– logika niewiele ma wspólnego z życiem i przetrwaniem w prymitywnym świecie, gdzie liczą się instynkty

– pierwsza scena: oprócz tego, że Belfer pistoletem rozwala Ragnara posiadającego karabin, opisałem dosyć dokładnie, dlaczego mu się to udało – Belfer podjął ryzyko, a Ragnar czuł się zbyt pewnie 

– nierówność technologiczna: niekoniecznie, bo Snajper posiadał pole minowe, a prawdopodobnie również kamery, ale najwidoczniej został zaskoczony przez “Nowych” 

– Łowcy: wydawało mi się, że opisałem wiele sytuacji, kiedy Łowcy zapuszczali się na inne tereny (np. Belfer do Północnej Dzielnicy po kobietę), ale każdy z nich miał swoją “bazę”

– opowiadanie nie ma nic wspólnego z grą komputerową. Ty tak to odebrałeś, wolność Twoja, bo interpretacja zawsze jest indywidualna. 

Również pozdrawiam i do poczytania! ;) 

 

Dzięki za odpowiedź.

 

To tylko moja opinia, możesz z niej wziąć co chcesz, historia jest Twoja i pisz ją tak jak chcesz ;)

I jeszcze dodam, że pisząc takie opinie zależy mi, żeby wesprzeć twórcę w stworzeniu lepszej fabuły, sam się staram pisać coraz lepiej i jestem wdzięczny za wszelkie komentarze.

 

– logika niewiele ma wspólnego z życiem i przetrwaniem w prymitywnym świecie, gdzie liczą się instynkty

→ ja bym powiedział, że wręcz odwrotnie, ale to pewnie kwestia podejścia.

 

 

– pierwsza scena: oprócz tego, że Belfer pistoletem rozwala Ragnara posiadającego karabin, opisałem dosyć dokładnie, dlaczego mu się to udało – Belfer podjął ryzyko, a Ragnar czuł się zbyt pewnie 

→ ja tego nie kupuję, wg mnie to jest kwestia doświadczenia i posiadania ileś tam godzin karabinu w łapie, takie rzeczy są odruchowe w pewnym momencie, wg mnie naciągana jest ta scena walki, a Belfer podjał zbyt duże ryzyko.

 

 

– nierówność technologiczna: niekoniecznie, bo Snajper posiadał pole minowe, a prawdopodobnie również kamery, ale najwidoczniej został zaskoczony przez “Nowych” 

→ chciałbym jako czytelnik wiedzieć, co się stało, dlaczego został zaskoczony. Poza tym ponownie taka trochę sytuacja jak z Ragnarem, niby Snajper powinien “wygrać” starcie, ale miał pecha. Wszystko jest do obronienia, nie mówię, że to jest niemożliwe, tylko dla mnie przydałoby się to bardziej uzasadnić.

 

– opowiadanie nie ma nic wspólnego z grą komputerową. Ty tak to odebrałeś, wolność Twoja, bo interpretacja zawsze jest indywidualna. 

→ fabuła i bohaterowi mocno mi się kojarzą z grą, schematem gry: rozwijanie postaci, zbieranie ekwipunku, przejmowanie terytorium, luźno powiązane ze sobą questy. Mój odbiór, tak.

 

Jeszcze podrzucam kilka inspiracji, może coś wpadnie Ci w oko, pewnie znasz niektóre:

Mad Max, wszystkie części, ale najbardziej najnowsza Fury Road – w niej też jest motyw wykradania kobiet, cennym zasobem są woda i paliwo, wokół nich skupia się władza.

Droga, film i książka Cormaca McCarthy’ego – tutaj ojciec i syn przemierzają Stany uciekając przed różnymi bandami i próbując dotrzeć do wymarzonej “enklawy”, inne ujęcie postapo, takiego wędrującego + ten motyw ziemi obiecanej bardzo ciekawy.

I’m legend, ja widziałem film, tutaj jest klima zombie apocalypse + motyw wirusa. Bohater pozostaje w jednym miejscu ponieważ szuka antidotum na wirusa, ciekawe jest w jaki sposób się ukrywa, jak zabezpiecza swój dom.

 

Pozdrawiam i powodzenia w pisaniu!

BK

Che mi sento di morir

BasementKey, równy z Ciebie gość! Dokładnie tego oczekiwałem publikując opowiadanie: konstruktywnej krytyki. Dzięki!

Dlatego z chęcią odpowiadam na Twój komentarz. Ponieważ odnosisz się do filmów – na marginesie: oglądałem wszystkie z wymienionych powyżej – to pozwolę sobie również podać kilka tytułów. Jeżeli nie znasz, to polecam ;)  

– instynkty: “Brawo Two Zero”, film na faktach, całego nie będę streszczał, bo chodzi o scenę, kiedy na środku pustyni 8 komandosów brytyjskiego SAS zostaje zaatakowanych przez przeważające siły wroga. Przeżyli postępując wbrew logice – kierowali się instynktem.

– “…kwestia doświadczenia i posiadania ileś tam godzin karabinu w łapie..” – strzelanie do ruchomego celu, który w każdej chwili może odpowiedzieć ogniem, to nie taka prosta sprawa… Ragnar widząc szarżującego przeciwnika mógł stracić nerwy, ręka mu zadrżała, bo pewnie pomyślał, że musi trafić, inaczej zginie – dlatego pudłował… a Belfer myślał tylko o celu. Przykład filmowy: “Tombstone”, w pojedynku Doc Holliday zabił doświadczonego rewolwerowca Ringo, gdy go zapytano jak to się stało, odpowiedział: “Był zbyt spięty”. 

–  “fabuła i bohaterowi mocno mi się kojarzą z grą, schematem gry” – zaznaczyłem na wstępie, że inspiracją było opowiadanie “Reguła przetrwania” opublikowane na łamach “Fantastyki” w roku 1985, a wtedy nie było gier komputerowych. Początek mojego opowiadania jest bardzo podobny – niemalże “plagiat” ;) – reszta jest w tym samym tonie, ale rozwinąłem fabułę po swojemu. Film ”The Book of Eli” to jeden z lepszych postapo, według mnie. Polecam

 

Czołem! 

“Brawo Two Zero” nie znam, resztę kojarzę :)

 

”The Book of Eli” – tak, to niezły przykład, w tym filmie też jest “zasób”, “skarb” – tytułowa księga i enklawa, do której dążą, dokąd uciekają bohaterowie. Będę drążył :P

 

“Tombstone”, tak są takie konkluzje. Zresztą oglądałem jakiś dokument o strzelaninach kilka lat temu i był przykład, że policjanci byli rozstrzeliwani, przez gościa, który po prostu się nie bał.

Ragnar widząc szarżującego przeciwnika mógł stracić nerwy, ręka mu zadrżała, bo pewnie pomyślał, że musi trafić, inaczej zginie – dlatego pudłował… a Belfer myślał tylko o celu.

Fajnie, gdyby to wybrzmiało w tekście ;) Zwłaszcza w kontekście “szarżującego przeciwnika”, takie oryginalne zachowanie pewnie mogło wytrącić go z równowagi.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Nowa Fantastyka