- Opowiadanie: potworzyna - W cudzej skórze

W cudzej skórze

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

W cudzej skórze

Stoję na po­mo­ście. Kro­pel­ki wody z moich mo­krych stóp spa­da­ją w ciszy, po­wra­ca­jąc do je­zio­ra. De­li­kat­ne zmarszcz­ki roz­cho­dzą się po jego tafli, tak nie­istot­ne, że pra­wie nie­zau­wa­żal­ne. Dzień chyli się ku koń­co­wi. Pod­szy­ty zło­tem fio­let nieba zmierzch prze­ku­je w sza­rość stali, a potem za­nu­rzy w głę­bi­nach mo­je­go je­zio­ra – za­har­to­wa­ne ostrze nocy po raz ko­lej­ny spad­nie na świat, od­ci­na­jąc go od ra­cjo­nal­no­ści dnia. Senne mary będą prze­mie­rzać uśpio­ne umy­sły. W nie­któ­rych będą plą­sać i do­ka­zy­wać, a inne będą pod­pa­lać – dla za­ba­wy, bo mogą. Kto niby zła­pie je za rękę, powie, że nie wolno? Jeśli wiesz, gdzie szu­kać, mo­żesz je do­strzec cza­sem na kra­wę­dzi swo­je­go snu. Cie­kaw­ską twarz, wga­pio­ne w cie­bie oko. Lubią ob­ser­wo­wać, ale jak znu­dzą je twoje myśli, na­mie­sza­ją w nich – bę­dziesz się pocić, wzdy­chać, ję­czeć, rzu­cać z boku na bok, a one po­że­glu­ją do sen­nych zwi­dów kogoś in­ne­go. A tak wiele jest teraz nud­nych myśli. Wy­be­to­no­wa­li­śmy swoje umy­sły, jak wy­be­to­no­wa­li­śmy lasy, łąki, do­li­ny. Coraz mniej na nich ro­śnie, to po­bo­jo­wi­ska wy­pa­la­ne ogniem ru­ty­ny. Sztyw­ne ramy, za­wsze spóź­nie­ni, za­wsze w po­śpie­chu. Cyk, cyk, cyk, wska­zów­ka ze­ga­ra od­ci­na ko­lej­ne se­kun­dy z wciąż krwa­wią­ce­go tru­chła życia. Cyk, cyk, cyk, już trze­ba biec, dalej, dalej, praca, dom, kre­dyt, dzie­ci, czas to pie­niądz, ale z każ­dym cyk ubywa ko­lej­ne­go gro­sza i cyk, cyk, cyk, bez­pow­rot­nie stra­co­na ko­lej­na mi­nu­ta i ko­lej­na mo­ne­ta. Mi­nu­ta i Mo­ne­ta, Mo­ne­ta i Mi­nu­ta – dwie bo­gi­nie, które na­ro­dzi­ły się osob­no, ale które po­sta­no­wi­li­śmy złą­czyć ze sobą na za­wsze. Zszy­li­śmy ich ciała, choć krzy­cza­ły i bła­ga­ły o mi­ło­sier­dzie. Zszy­li­śmy je grubą nicią sple­cio­ną z am­bi­cji, za­wi­ści, chęci po­sia­da­nia, pychy. A potem te kosz­mar­ne sio­stry sy­jam­skie po­sa­dzi­li­śmy na tro­nie, od­da­jąc im cześć i pro­sząc o łaskę. Ha, o łaskę, choć jej nie znają, bo same jej nie do­świad­czy­ły! I tak śnisz o spła­cie, o racie, o czyn­szu, a sny stają w ogniu, cie­nie sen­nych mar tań­czą na ka­mien­nych ścia­nach two­ich po­wiek, sza­le­ją z głodu i roz­cza­ro­wa­nia, msz­czą się, karzą cię, chłosz­czą. I rano się zry­wasz, bez od­po­czyn­ku, bez na­dziei, sta­jesz w ko­lej­ce do Naj­wyż­szej Świą­ty­ni.

Za­my­kam oczy. Głę­bo­ki wdech. Długi wy­dech. Wraz z nim wy­pusz­czam te ska­żo­ne myśli. Wpa­da­ją w toń je­zio­ra jak drob­ne ka­my­ki i od razu idą na dno. Niech toną. Chcia­ła­bym po­zbyć się ich na za­wsze. Otwie­ram oczy. Fio­let nieba od­bi­ja się na po­wierzch­ni wody. Są jed­nym, są tym samym, dwa ży­wio­ły nie­mal po­łą­czo­ne zmierz­chem. Ciem­na linia drzew od­ci­na je jed­nak od sie­bie – las bie­gnie na około zbior­ni­ka, ni­czym mil­czą­cy wo­jow­nik bro­nią­cy cnoty swo­jej ob­lu­bie­ni­cy. Je­zio­ro i niebo nigdy się nie spo­tka­ją. Niebo nie za­nu­rzy się w chłod­nej toni, póki w jego ob­li­cze skie­ro­wa­ne są włócz­nie pni i ko­na­rów. Cóż za smut­na hi­sto­ria mi­ło­sna.

Czuję nagłe ukłu­cie nie­po­ko­ju. Wokół jest tak cicho, ale mrok na­ra­sta. Zwal­czam przy­mus spoj­rze­nia za sie­bie. Za­miast tego pa­trzę do góry. Chmu­ry stoją w miej­scu, pu­cha­te i le­ni­we, uma­lo­wa­ne pro­mie­nia­mi za­cho­dzą­ce­go słoń­ca. Wy­cią­gam w ich stro­nę rękę. De­li­kat­ny po­wiew muska moje palce, ni­czym wąż owija się wokół nich i spły­wa w dół nad­garst­ka. Dziś będę twoją wy­słan­nicz­ką. Tylko tyle mogę za­brać ze sobą.

Od­bi­jam się od desek po­mo­stu. Moje ciało prze­bi­ja po­wierzch­nię – dło­nie, ra­mio­na, głowa, tułów, nogi, stopy. Otula mnie zie­leń i chłód. Woda jest ak­sa­mit­na, pie­ści moje ciało. Po­ru­szam ryt­micz­nie rę­ka­mi, pły­nąc w dół. Jak bar­dzo mi tego bra­ko­wa­ło. To jedno z naj­wspa­nial­szych uczuć, jakie znam. Jest jak przej­ście do in­ne­go świa­ta. Ciało traci swoją wagę, uno­sisz się, dry­fu­jesz. Wszyst­ko zwal­nia. Prądy głasz­czą twoją skórę. Tro­ski umy­ka­ją gdzieś w głąb, ra­tu­ją się jak szczu­ry z to­ną­ce­go stat­ku. Wrócą, oczy­wi­ście. Wy­li­żą i wy­su­szą swoje szorst­kie futra, potem będą sie­dzieć na­dą­sa­ne, szep­cząc w ciem­no­ści za usza­mi, szcze­rząc zęby i wy­cze­ku­jąc ide­al­ne­go mo­men­tu na atak. Ale to nie teraz. Jesz­cze nie.

Po­ru­szam ra­mio­na­mi, od­da­la­jąc się coraz bar­dziej od brze­gu. Wiem, że mi­nę­łam już linię szu­wa­rów i in­nych po­mo­stów. Wy­nu­rzam się. Fio­let, złoto i sza­rość ota­cza­ją mnie z góry i z dołu. Je­stem w wo­dzie / nad wodą / w nie­bie / pod nie­bem. Jak za­mknię­ta w szkla­nej kuli. Góra, dół, prawo, lewo – kie­run­ki nie mają tu zna­cze­nia, za­mie­nia­ją się miej­sca­mi, a może nie ist­nie­ją. Wy­obra­żasz sobie świat bez kie­run­ków? Bez kie­run­ków i bez czasu. Jak cu­dow­nie mu­sia­ło­by być, tak tkwić w za­wie­sze­niu, dry­fo­wać w bez­cza­sie i bez­kie­run­ku, prze­ży­wać jedną se­kun­dę i całe eony na wła­snych wa­run­kach, we wła­snym tem­pie, na wła­sno­ręcz­nie wy­ty­czo­ny azy­mut, we­dług wła­sne­go ka­pry­su. Jak ten wie­lo­ryb prze­mie­rza­ją­cy ko­smicz­ną pust­kę – nikt nie wie po co, nikt nie wie dokąd. Chcia­ła­bym być tym wie­lo­ry­bem. Ale tkwię po­środ­ku mo­je­go je­zio­ra, ko­ły­szą­ca się na tafli ni­czym spła­wik. Przez tę jedną chwi­lę je­stem axis mundi mo­je­go wła­sne­go ko­smo­su, w wiecz­nej bez­chwi­li, zanim świat zo­stał stwo­rzo­ny. Spi­nam w jedno niebo i wodę, dwa ży­wio­ły, z któ­rych wszyst­ko po­wsta­ło. Kładę się na ple­cach, dry­fu­ję dalej. Je­stem ru­cho­mą wyspą, je­stem ży­ciem. Sły­szę dud­nie­nie swo­je­go serca i szum od­de­chu. Po­wo­li ob­ra­cam się, wi­ru­jąc z prą­dem. Chmu­ry przy­glą­da­ją mi się, za­cie­ka­wio­ne. Pode mną wy­czu­wam bicie dru­gie­go serca. Ude­rza w innym ryt­mie niż moje. Tu da tum ta. Moje tu, jego da, moje tum, jego ta. Śpie­wa mi znów swoją pieśń. Mój Wąż na dnie mo­je­go je­zio­ra, nie­zmien­nie na mnie czeka. Oto­czy mnie, ni­czym las je­zio­ro, ochro­ni. Stwo­rzy­my nowy świat. Ople­cie mnie i przy­trzy­ma w głę­bi­nie. Za­gu­bię się w jego zwo­jach, już nie wy­pły­nę. Czuję, jak unosi się po­wo­li. Woda fa­lu­je, nad­cho­dzi. A gdy się wy­nu­rzy, pożre wszyst­kich bogów, sta­rych i no­wych. W czar­nym kwa­sie utopi świat, by mógł na­ro­dzić się na nowo – z niego i ze mnie.

Czuję szarp­nię­cie. Muszę wra­cać. Nie chcę słu­chać roz­ka­zu, ale ręce, choć nie­chęt­ne, wio­słu­ją w stro­nę brze­gu. Śpiew Węża za­mie­nia się w krzyk, który wi­bru­je w mojej czasz­ce, nie­mal roz­sa­dza mi głowę. Ale płynę dalej. Bła­gam, spraw, bym pękła jak prze­kłu­ty balon, niech moja krew za­bar­wi wodę. Je­stem coraz bli­żej. Serce za­czy­na mi bić szyb­ciej, aż w mojej pier­si roz­cho­dzi się ból. Moja twarz jest mokra, więc po­zwa­lam łzom pły­nąć. Jesz­cze parę me­trów, nim za­mknę je w sobie razem z uczu­cia­mi w głębi mojej duszy, gdzie nikt nie się­gnie. Nie będą się nimi kar­mić. Nie po­zwo­lę na to. Kiedy moje stopy do­ty­ka­ją dna, zo­sta­je we mnie tylko wście­kłość.

Kolor już nie­mal zu­peł­nie uciekł ze świa­ta i mrok wszyst­ko spo­wił. W ciem­no­ści mło­dej nocy jest po pro­stu plamą głęb­sze­go cie­nia. Jak czar­na dziu­ra, która przy­cią­ga mnie do sie­bie, wsysa w swój śro­dek i spra­wia, że prze­sta­ję ist­nieć. Stoi na brze­gu, boi się po­mo­stu. Nie­uwa­ga może kosz­to­wać życie. Po­wo­li, le­ni­wy­mi ru­cha­mi, ude­rza pła­skim przed­mio­tem o dłoń. Plask, plask, plask. Każde kla­śnię­cie od­bi­ja się echem w moim ciele. Jesz­cze nie boli. Jest tylko nie­przy­jem­ne. Za­po­wiedź, obiet­ni­ca, groź­ba.

Jej pra­przo­dek wy­ło­wił mnie z mo­je­go domu, za­nę­ca­jąc słod­ki­mi sło­wa­mi. A ja łyk­nę­łam ha­czyk, zdję­łam swoją praw­dzi­wą skórę, zo­sta­wi­łam je­zio­ro i Węża i po­szłam za nim, w ta­jem­ni­czy i pięk­ny świat po­wierzch­ni. Po­ka­zał mi góry i lasy, mia­sta i dzi­kie ostę­py. Ale kiedy po­czu­łam tę­sk­no­tę i chcia­łam po­wró­cić w głę­bi­ny, ode­brał mi moją skórę. Trzy­mał w domu, ni­czym psa. Wziął sobie żonę i pło­dził dzie­ci, a ja im usłu­gi­wa­łam. Prze­ka­zy­wa­li mnie sobie z ojca na syna i z matki na córkę. Z cza­sem zna­leź­li spo­sób, by po­ciąć moją skórę tak, bym nigdy nie mogła jej wło­żyć ani znisz­czyć w ca­ło­ści. Razem z nią po­cię­li moją duszą na wą­skie paski. Wy­two­rzy­li z niej ta­li­zma­ny, bym była na za­wo­ła­nie każ­de­go z nich. Są dni, gdy nie wiem, gdzie jest góra, a gdzie dół. Gdy roz­ka­zy szar­pią mnie w sprzecz­ne kie­run­ki, na­ka­zu­ją ska­kać, ta­rzać się, nad­sta­wiać, nad­ska­ki­wać… Przez po­ko­le­nia pa­trzy­łam, jak oni i im po­dob­ni po­skra­mia­ją świat i na­gi­na­ją go do wła­snej woli. Wy­ssa­li z ziemi całą magię, wy­cię­li lasy. Two­rzy­li wła­sne chmu­ry – gęste, czar­ne i cięż­kie, pła­czą­ce kwa­śnym desz­czem. Po­cię­li świat na wą­skie paski i jak mnie – wy­naj­mu­ją temu, kto da wię­cej.

Sta­łam się służ­ką Mo­ne­ty i Mi­nu­ty. Wy­naj­mo­wa­na za mo­ne­ty na mi­nu­ty, luk­su­so­wa dziw­ka bo­ga­tych panów. Oto­czy­li mój dom murem, wy­be­to­no­wa­li pod­jazd, spra­sza­ją gości i wrę­cza­ją im ta­li­zma­ny. Na dzień, ty­dzień, mie­siąc. Ka­za­li zna­leźć moje sio­stry, sprze­da­łam je, znie­wo­li­łam, po­cię­li je jak mnie.

Nie wie­dzą tylko, że w głę­bi­nie czai się Wąż. Czeka na mnie. Ro­śnie, pęcz­nie­je od każ­dej łzy. Że pew­ne­go dnia unie­sie swój wiel­ki łeb ­ i wtedy zie­mia roz­stą­pi się pod ich sto­pa­mi, runą w dół, w dół, w dół, wi­ru­jąc, za­nu­rze­ni w bez­cza­sie i w bez­kie­run­ku, któ­re­go tak okrop­nie się boją, aż utoną w zupie z wła­sne­go stra­chu i zisz­czo­nych kosz­ma­rów. I zro­zu­mie­ją, że byli jak te de­li­kat­ne zmarszcz­ki na tafli mo­je­go je­zio­ra – tak nie­istot­ne, że aż nie­zau­wa­żal­ne. Wszel­ki ślad po nich za­gi­nie, a my bę­dzie­my wę­dro­wać po ich ko­ściach, aż świat znów się zie­le­ni.

Cze­kam na ten dzień, cze­kam z nie­cier­pli­wo­ścią. I widzę, i czuję, że jest on coraz bli­żej.

Koniec

Komentarze

Nie udało mi się odgadnąć kim jest powtorzyna, może przyrodą ale nie do końca to do mnie przemówiło.

Dużo plastycznych opisów, które przyjemnie się czyta, ale które czasem mogą zacierać przesłanie.

Lożanka bezprenumeratowa

Cześć! Mnie też nie udało się rozgryźć tak na 100% kim jest narrator. Tekst nadawałby się chyba nawet na konkurs "Tu był las", bo stawiam, podobnie jak Ambush, na naturę. Wiele zdań ładnych, ale jak dla mnie w ogólnym rozrachunku za dużo tutaj filozofowania i patosu. Na chwilę, ok. Ale przy prawie 10k znaków zdążyło mnie to już zmęczyć. P.s. Teksty nie przekraczające 10k znaków to tutaj jeszcze szorty więc zmień oznaczenie. Pozdrawiam!

Potworzyno, na tym portalu OPOWIADANIA zaczynają się od dziesięciu tysięcy znaków. Bądź uprzejma zmienić oznaczenie na SZORT.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Moje uwagi:

 

Z pozytywów, jest tu w zalążku ciekawa historia, ciekawa bohaterka, technicznie mimo paru zgrzytów pokazuje potencjał językowy.

 

Na minus jest to jednak trochę blok tekstu, duże natężenie doniosłych zdań, częsta zmiana narratora, historia bohaterki podana bardzo zdawkowo.

 

Podszyty złotem fiolet nieba zmierzch przekuje w szarość stali, a potem zanurzy w głębinach mojego jeziora – zahartowane ostrze nocy po raz kolejny spadnie na świat, odcinając go od racjonalności dnia.

To zdanie do poprawy jak dla mnie, długie, dużo patosu, barwy na początku powtarzane.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Bardzo ciekawy i skłaniający do refleksji tekst. Podoba mi się, w jaki sposób przedstawiłaś myśli bohaterki (która trochę się w nich zagubiła, ale kto tego nie robi) i jej odczucia do zmieniającego się świata.  PS: Czy bohaterką jest nimfa lub rusałka?

Well, my social anxiety is getting the best of me; I'm taking a walk. Goodbye.

Kiedyś pisałem wiersze. Powiem ci że gdyby wyciągnąć pewne fragmenty tekstu, można by sklecić przynajmniej trzy wiersze :) 

 

np

 

***

spadają w ciszy

tak nieistotne

zahartowane ostrze nocy

złapie je za rękę

 

sennych zwidów

wiele jest teraz

zostawiłam jezioro

nikt nie wie po co

 

pozdrawiam:)

Zmęczyłem się tym tekstem. Jest całkiem przyjemnie napisany, ale to bardziej impresja, wypełniona purpurowymi zdaniami, patosem, odkrywaniem przez narratorkę prostych prawd z filozoficzną manierą. To jest typ tekstu, który według mnie przemawia do wrażliwości autora, jednak różni się ta wrażliwość od wrażliwości czytelnika, przez co odbiór może być różny. To nie jest zły tekst, on jest po prostu w swym założeniu zbyt wzniosły, a purpurowe zdania w niektórych miejscach sprawiają wrażenie bufonady, zerknij na przykład tutaj:

las biegnie na około zbiornika, niczym milczący wojownik broniący cnoty swojej oblubienicy.

Czyli: las otacza zbiornik tak, jak milczący wojownik broni cnoty swej oblubienicy. To przecież nie ma sensu :/ Masz kilka takich potworków, które się ulęgły w tym natłoku myśli przelewanych w litery.

Sam pomysł na nimfę/rusałkę zniewoloną podstępem i teraz wykorzystywaną, jest ciekawy i podoba mi się, tym bardziej, że pojawia się kwestia skóry i amuletów, pozwalających na kontrolowanie narratorki. A jeszcze bardziej zaczyna się podobać, kiedy następuje zapowiedź zemsty ze strony węża mieszkającego w jeziorze. I w tym miejscu postanowiłaś przerwać, a tutaj właśnie powinna zakończyć się impresja, a zacząć rozwijać się fabuła. Jednak nic takiego nie zaszło.

Niestety, nie zostanę fanem tego opowiadania.

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Cóż, przeczytałam tekst ze sporym wysiłkiem i niewiele z niego pojęłam, albowiem rzecz jest napisana w sposób mocno utrudniający docieczenie, co też miałaś nadzieję opowiedzieć.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Niestety, również nie wiem kim jest bohaterka i co właściwie się wydarzyło.

Opisy ładne, choć nieco zagmatwane.

Uważaj na zaimki, bo przy sporym nagromadzeniu, strasznie kłują w oczy.

Ale płynę dalej. Błagam, spraw, bym pękła jak przekłuty balon, niech moja krew zabarwi wodę. Jestem coraz bliżej. Serce zaczyna mi bić szybciej, aż w mojej piersi rozchodzi się ból. Moja twarz jest mokra, więc pozwalam łzom płynąć. Jeszcze parę metrów, nim zamknę je w sobie razem z uczuciami w głębi mojej duszy, gdzie nikt nie sięgnie. Nie będą się nimi karmić. Nie pozwolę na to. Kiedy moje stopy dotykają dna, zostaje we mnie tylko wściekłość.

To przykład tylko.

Nowa Fantastyka