Mistrz Twardowski, jak zawsze, kiedy planował coś dużego, ułożył na ławie karty. Stary Murner zawarł w nich tak wiele informacji, że posiadającym wiedzę, pozwalały bez trudu czytać sekrety ludzi i losu.
Wiedział, jak się do tego zabrać. Odsunął od siebie pragnienia i obawy, odciął myśli od świata. Potem pochylił się i analizował na chłodno to, co mu się pokazało.
Wydawało się, że powinien dokonać nawet więcej, niż sobie zamierzył. Król i tuz tworzyli front przeciw damie, Orion zwiastował wielkie zmiany, a Merkury miał niewątpliwie sypnąć złotem.
Tylko czemu kogut na bliźniętach… i jeszcze na wieży? – zastanawiał się, analizując układ kart.
Drgnął, kiedy rozległo się uporczywe, choć nieśmiałe stukanie do drzwi. Domyślił się, że petent nie jest nikim ważnym, ale ma do niego, w swoim mniemaniu, istotną sprawę.
Gestem ręki nakazał swemu słudze, Wawrzkowi otwarcie drzwi. Do pracowni weszła wiedźma Traszka. Jej wygląd budził w wielbiącym piękno magu odrazę, lecz mimo to zerknął, aby upewnić się, czy baba jedynie gnie się w ukłonie, czy coś jej dolega. Była stara i ohydna, jak zawsze, ale wyraźnie uginała się pod ciężarem pakunku.
– Jak Traszka coś obieca, to dotrzyma, szlachetny panie – wysapała astmatycznie. – Zawsze dotrzyma.
Baba zwana Traszką od lat dostarczała mu ingrediencji, których nie mógł pozyskiwać, jeśli nie chciał brudzić rąk, czy ryzykować gardłem.
Rzucił Wawrzkowi półgrosz i polecił:
– Idź coś zjeść i napij się piwa. Za zdrowie szlachetnego mistrza Twardowskiego! – dodał pysznie.
Sługa, przywykły do takich sytuacji, ukłonił się i wyszedł bez słowa.
– Co dla mnie masz? – spytał.
– To, czego kazałeś mi szukać. Skarb. – Stara wyszczerzyła w uśmiechu żółte, wyszczerbione zęby.
Z wysiłkiem postawiła kosz na ławie i ostrożnie rozchyliła płótno. Wewnątrz spało niemowlę.
– Chłopiec?
– Zdrowy, krzepki, sama bym takiego chciała.
– Co wiesz o jego rodzicach?
– Matka to szlachetnie urodzona panna, młodziutka i naiwna… Jakiś łapserdak zawrócił jej w głowie. Niestety nie wiem, kim był. Rodzina oddała mi małego, a dla dzieweczki mają już miejsce, w którym będzie mogła odpokutować występek.
– Rozwiń! – rozkazał.
– Obudzi się i będzie beczał.
– Sama wiesz, że czasem kupuję kota w worku, ale nie zapominajmy, do czego ich używam – Mistrz mruknął jak kot. Stara pod jego spojrzeniem zadrżała i bez ociągania rozwinęła śpiące niemowlę.
Mistrz Jan zajrzał do kosza z pewnym niesmakiem. Dziecko było bardzo małe, jego skóra miała niepokojącą, różową barwę, a z brzucha sterczała mu, zawiązana sznurkiem, krwistoczerwona rurka.
– Widzi szlachetny pan jaki dorodny?! – wysapała stara. – Ledwo go doniosłam. Będzie z niego krzepki wojak albo parobek… – Zawahała się, spoglądając niepewnie na swego zleceniodawcę.
– Jest zdrowy? – spytał z pewną wątpliwością.
– Przy takim maleństwie nie da się stwierdzić tego z całą pewnością, ale sam szlachetny pan chciał takie ledwo ulęgnięte! Kształtny jest, silny i łakomy. Nakarmiłam go mlekiem z krochmalem, żeby go dłużej trzymało. – W jej głosie słychać było zadowolenie z wykonania zlecenia.
– Dam ci za niego pięć groszy. Jeśli przeżyje pół roku – dopłacę jeszcze trzy.
Babka kiwała głową i wyglądała na bardzo zadowoloną. Niczego nie podejrzewała, to go uspokoiło. Nie chciał obsypywać jej złotem, żeby nie zaczęła zastanawiać się nad przyczyną zlecenia. Zresztą Traszki mógł pozbyć się w dowolnym momencie.
Zapłacił, odczekał chwilę i zaczął szykować się do drogi.
***
Kolejnym człowiekiem, którego los miał obrócić się jak rzucony w powietrze półgrosz, również był noworodek. Jego matką była Agata, hafciarka na dworze Tarnowskich. Dziewczyna odkładała znaczną część zarobków na wiano, licząc na dobre zamążpójście. Niestety, zawrócił jej w głowie aktor z wędrownej trupy. Gdy odkryła, że jest brzemienna, wystarała się o zajęcie w stolicy. Do ostatniej chwili ukrywała swój stan, ściskając brzuch gorsetem. Syna urodziła w najętej izbie w Kleparzu. Nazajutrz zaniosła noworodka do Duchaków.
Ojciec Aleksander natknął się na chłopca krótko po nonie. Niosąc malca do szpitala, przytknął nos do jego nagiej głowy i z rozkoszą wciągnął zapach niemowlęcia.
Wybierając klasztorną furtę, bez żalu zrezygnował z majątku i spraw cielesnych, ale dziecięcy szczebiot, czy możliwość trzymania w ramionach niemowlęcia, było tym, czego nie umiał się wyrzec. Dlatego chętnie wziął na siebie rolę opiekuna podrzutków. Nadzorował kobiety zajmujące się chłopcami, pilnując, by malcom nie zabrakło jadła, aby ich izby były ciepłe i żeby miał ich kto przytulić.
Starszych chłopców uczył czytania i pisania, a nade wszystko starał się znaleźć im dobre miejsce do życia.
Zbadał malca i z zadowoleniem stwierdził, że był zdrowy i dorodny. Ochrzcił go z wody i przekazał starej Michałowej, żeby go nakarmiła. Potem poszedł do skryptorium, gdzie zaczepił pierwszego napotkanego wychowanka.
– Krzysiu. – Położył dłoń na ramieniu rezolutnego dziesięciolatka. – Zaniesiesz wiadomość. Tylko nie zwlekaj, biegnij prosto na Krzemionki.
– Dobrze ojcze Aleksandrze.
***
Twardowski nasunął kaptur głębiej na czoło. Zaprzągł muła do wózka, na którym ukrył koszyk z niemowlęciem. Już miał ruszać w drogę, kiedy na podwórko przed pracownią wbiegł zdyszany, mały ulicznik.
– Mistrzu! – wykrzyczał. – Mistrzu! Ojciec Aleksander ma dla was dar.
Twardowski nie musiał zadawać żadnych pytań. Po prostu nagle zrozumiał, co mówiły karty. Dlatego, zamiast kierować się na wschód, pojechał na północ, w stronę bramy nowej.
Mięły dwa pacierze, zanim stanął pod szpitalem Duchaków. Przywiązał muła do drążka, podszedł do bramy i kilkakrotnie uderzył kołatką.
Chudy młodzik, pełniący funkcję furtiana, zerknął na niego i szepnął:
– Już poślę po ojca Aleksandra.
Po krótkiej chwili zjawił się sam Aleksander, dźwigający koszyk.
– Krzepki chłopaczek. Urodzony dziś rano lub wczoraj wieczorem, nie wcześniej.
Mistrz zawahał się przez moment, ale skinął głową. Pomysł dostarczenia dwóch chłopców podobał mu się z każdą chwilą coraz bardziej. Odebrał od zakonnika koszyk i umocował na wózku.
Ojciec Aleksander patrzył, jak oddalają się ulicą Szrotarską. Czuł równocześnie smutek i dumę. Wypuszczał z rąk kolejnego chłopca, tak, jak w poprzednim życiu, wypuszczali na łąkach nieopodal dworu uratowane jerzyki.
– Leć Alku – szepnął.
Chłopców, którzy zostawali na dłużej, nazywał imionami patronów dni ich znalezienia, a ci których musiał oddać od razu, otrzymywali jego imię.
***
Droga do zamku myśliwskiego zajęła mu z tuzin pacierzy. Trochę czasu stracił, czekając na przeprawę przez Wisłę. Potem przemierzał puszczę, płosząc sarny i cietrzewie. Jego ładunek, ukołysany jazdą, spał smacznie, .
Na chwilę przed zachodem słońca, dotarł na miejsce. Strażnicy poznali go i wpuścili bez zbędnych pytań. Pamiętali dobrze czasy, kiedy bywał tu każdego dnia i każdej nocy. Po śmierci nieszczęsnej królowej Barbary leczył ciało i umysł króla, upuszczał mu krew, podawał magiczne wywary i przywoływał ducha królewskiej żony.
Zostawił na dziedzińcu muła i wózek, a sam wziął do rąk dwa kosze.
Wyglądam jak baba idąca na targ – pomyślał niechętnie – ale czego się nie robi dla swego władcy.
Poszedł prosto do korytarzyka przy kancelarii. Z ulgą odstawił kosze, usiadł na krześle przy oknie i czekał.
Nie trwało to długo. Otworzyły się drzwi i wpuszczono go do niewielkiej, tajnej komnaty. Biskup Samuel Maciejowski, od niedawna kanclerz wielki koronny, wyszedł mu naprzeciw i spojrzał na niego z uwagą.
Mistrz Twardowski przełknął ślinę. Zawsze czuł się przy nim jak żak przyłapany na kradzieży w kramach.
– Masz?
– Wasza miłość powinna już wiedzieć, że szlachetny mistrz Jan Twardowski jest niezawodny! – mruknął chełpliwie. – Przywiozłem nie jednego, ale dwóch nowonarodzonych, zdrowych chłopców.
– Dwóch?
– Posiadam pewne informacje… – Twardowski zastanawiał się, ile może wyznać biskupowi. – Dwóch da nam większe szanse na sukces.
– Może i racja. Przy małych dzieciach i tak nie możemy być pewni jutra, ale jeszcze zapytam o zgodę… Was to jednak nie dotyczy. Możecie wracać do siebie Mistrzu – dodał po chwili. Zapłatę uregulujemy i mam nadzieję, że rozumiecie…
– Tłumaczenia są zbędne – odparł z godnością.
***
Król zjawił się w prywatnych komnatach małżonki, wywołując niepokój i zamieszanie wśród dam dworu. Królowa i tak była nie w humorze, odkąd nakazał jej przyjechać do Niepołomic.
Oczywiście bywały czasy, kiedy odwiedzał alkowę królowej niemal każdej nocy, ale odkąd ogłosiła, że jest brzemienna, zjawił się zaledwie dwa razy. Towarzyszący królowi dworzanie przynieśli do alkowy inkrustowane macicą perłową stoliczki i ułożyli na nich miseczki z oliwkami, winogronami, orzechami i kandyzowanymi owocami. Przynieśli również kielichy i dzban wina.
Królowa Katarzyna nie podniosła się. Leżała podparta licznymi poduszkami, nawet nie starając się ukryć braku zadowolenia.
– Dziękuję za twoją troskę najjaśniejszy panie, ale nie czuję się dziś zbyt dobrze. To kobiece dolegliwości… – westchnęła nienaganną włoszczyzną.
– Pragnę spędzić z tobą jedynie parę chwil – odparł król z uśmiechem. Jednak można było zauważyć, że i on jest spięty. Podszedł do stolika, nalał wina i podał żonie kielich. – Pij – zachęcił – to węgierskie wino z ziołami, które wzmacnia krew.
Królowa przymknęła oczy, wyglądała, jakby miała się rozpłakać. Ujęła kielich i zobaczyła, że jest zdobiony symbolizującymi miłość rubinami, co rozpaliło w jej sercu iskierkę nadziei.
– Zygmuncie – szepnęła – tyle jest gniewu między nami, a przecież czuję w sercu, iż możemy być sobie bliscy… Gdybyś obiecał, że wyznamy sobie wszystko, a potem odpuścimy sobie nawzajem winy i zaczniemy wspólne życie od nowa…
Król sączył wino, spoglądając na nią ciemnymi, nieodgadnionymi oczami.
Chcąc pokazać mu, że docenia jego troskę, również wypiła kilka dużych łyków wina. Na ustach osiadł jej lekko piekący posmak cynamonu i gorzkawych ziół. Wypiła jeszcze trochę, żeby go zmyć.
– Mówią, że jestem łaskawy Katarzyno, ale są występki, które niełatwo mi wybaczyć…
– Pewnie szpiedzy wyczytali coś w moich listach do cesarza i donieśli najjaśniejszemu panu. To wszystko błahostki – zapewniła żarliwie. – Chcę być dobrą żoną!
Katarzyna zbladła, oczy jej pociemniały, a z ust wydobyło się westchnienie.
– Wezwij, proszę Adelajdę i zostaw mnie w damskim towarzystwie. Źle się czuję.
– Jako człowiek może mógłbym ci wybaczyć, lecz jako władca nie mogę. Muszę myśleć o Rzeczypospolitej.
Wypiła łapczywie wino, po czym odrzuciła kielich z niechęcią i spojrzała na niego przerażona.
– To wino! Otrułeś mnie!
– Nie małżonko – odparł, biorąc jej drżące dłonie w swoje ręce. – Ten napój zaszkodziłby ci tylko w jednym przypadku – gdybyś mnie oszukała i nie była w istocie brzemienną! Gdybyś właśnie cierpiała na miesięczną nieczystość. Wtedy umarłabyś na krwotok…
– Wiedziałeś! – Zaszlochała.
– Nie oszukuje się króla! Nie wiem, co zamierzali Habsburgowie, nie wiem jakie moje sekrety poznali, ale nie igra się ze sprawą następstwa tronu!
– Miłowałam cię! – Katarzyna próbowała podnieść się z łoża.
Zygmunt popatrzył na nią chwilę. Potem zadzwonił srebrnym dzwonkiem i dodał chłodnym tonem:
– Twoje damy zaproszono na wspólne śpiewy. Na pewno szybko nie wrócą, skoro je odesłaliśmy i mogą wziąć udział w igrach.
– Mogłeś mnie oddalić – westchnęła, opadając na poduszki.
Uchyliły się drzwi i Katarzyna patrzyła z nadzieją, dokąd nie zobaczyła biskupa Maciejowskiego w towarzystwie potężnej kobiety, która tuliła w ramionach dwa zawiniątka.
– Postanowiłem zostawić obu. – Król pochylił się nad uchem żony. – Dwóch synów, dziedziców królestwa. Teraz już nie potrzebuję królowej.
– Skąd?! Jak mogłeś?! – szepnęła i zamknęła oczy.
– Chodźmy do sąsiedniej komnaty, mój królu – powiedział biskup. – A ty – powiedział patrząc na grubą niewiastę – przygotuj tu wszystko jak trzeba.
***
Dworzanie spędzający wieczór w sali biesiadnej zamku unieśli głowy.
– Dzwonią – szepnęła Adelajda von Auersberg – muszę budzić panią. Pewnie stara królowa odeszła.
– Ważna jakaś sprawa – dodała Anna Tęczyńska – słychać Zygmunta.
W tej samej chwili do sali wszedł sam król w towarzystwie kanclerza i hetmana Jerzego Radziwiłła.
– Umiłowana małżonka naszego króla, szlachetna i pobożna królowa Katarzyna, godzinę temu porodziła dwóch zdrowych chłopców i niestety rozstała się z tym światem, przenosząc się do domu Najwyższego. Królewicze otrzymają imiona Aleksander Olbracht i Władysław Zygmunt.
Jedni dworzanie płakali, inni wiwatowali, jeszcze inni szeptali coś po kątach. Powstał gwar jak na krakowskim rynku w dni targowe.
Tylko Matylda von Harrach poderwała się na równe nogi. Stała na środku komnaty gapiąc się wytrzeszczonymi oczami na króla i kanclerza, z trudem łapiąc oddech, ale nie odezwała się ani słowem. To ona, dojrzała matrona i wdowa, przysięgała na biblię, że królowa jest brzemienna i teraz doskonale wiedziała, że nie może temu zaprzeczyć. Być może domyślała się jeszcze czegoś…
***
„Pani na Harrach, co spadła ze schodów
Lubiła tańczyć i śpiewać za młodu…”
Jan Twardowski nucił pod nosem piosneczkę, którą wymyślił kilka lat temu. Zmrużył oczy i jeszcze raz sprawdził mechanizm walczących rycerzy. Obie kukiełki unosiły pokryte emalią ramiona i, z pomocą sznurków, zadawały ciosy srebrnymi mieczykami. Ruchy zabawek były sztywne, ale można się było spodziewać, że i tak zachwycą sześciolatków.
Jak co roku, otrzymał zaproszenie na urodziny królewiczów Aleksandra i Władysława. I niestety musiał się o nie postarać nieco mocniej, niż poprzedniego roku. Konieczność wręczania łapówek podrzędnym urzędniczynom, płaszczenia się i zabiegania o łaskę budziła w nim gniew.
Był w stanie pojąć logikę takiego postępowania, był wszak uczonym i mędrcem, ale jako człowiek czuł gorycz odrzucenia. Po tym czego dokonał, na co porwał się i czym ryzykował, chciał dostąpić zaszczytu zażyłości z władcą. Ta tęsknota targała nim, od kiedy ustawiał srebrne zwierciadło, by ukoić ból króla Zygmunta po stracie ukochanej.
Bywał na Wawelu i w innych siedzibach króla, znał niezliczone zamkowe sekrety, a mimo to nie mógł przekroczyć tafli lodowego zwierciadła, oddzielającej go od władcy.
Myśl o lodowym blasku przywołała do umysłu maga wizję z odległej przeszłości.
Pewnej zimy, kiedy wędrował po kraju jako najemny cyrulik, pokazano mu dziewkę posądzoną o czary. Oczywiście była już martwa. Tkwiła pod zamarzniętą taflą jeziora, w którym pławili ją wieśniacy. Jej porcelanowo biała twarz przypomniała mu starożytną rzeźbę, jakich wiele widział podczas studiów w Italii.
Martwa czarownica patrzyła przed siebie białymi oczami, składając do pocałunku pozbawione krwi, pełne wargi. Dokoła głowy łagodnie falowały zielone wodorosty… a może to były włosy.
Ta dziewczyna śniła mu się później po wielokroć. Jednak nie bał się jej ani nie czuł odrazy. Sny z jej udziałem budziły w nim dziwną tęsknotę.
Pewnego dnia opowiedział o niej królowi, ale ten tylko skrzywił się z niesmakiem. Monarcha nie znosił zarówno bladej skóry, jak i pszenicznych włosów. Twardowski nie był w stanie rozstrzygnąć, czy była to bardziej niechęć do trzęsącej całym jego światem matki, czy do dwóch bladych i oziębłych małżonek.
Doskonale pamiętał ten wieczór, kiedy dostarczył do prywatnych apartamentów władcy egzotyczne i niezwykle drogie specyfiki mające wzmacniać i przedłużać miłosną rozkosz. Król zaprosił go na wieczerzę i był mu życzliwy. Korzystając z panującej swobodnej atmosfery, Jan odważył się zagadnąć:
– Mam nadzieję, że królewska para będzie rada z moich usług. Chciałbym…
– Nie licz na to, mój drogi magu – przerwał mu monarcha – ja z pewnością będę rad, a królowej nie będę kłopotać.
– Myślałem, że…
– Ja za to nie miałem zbyt wielkiej nadziei. Jednak wszystko skończyło się tego wieczoru, kiedy zaczęła pode mną śpiewać psalmy do męczenników.
Wtedy mistrz snuł jeszcze dalekosiężne plany. Dzisiaj otrzymywał jedynie co miesiąc mieszek złota z królewskiego skarbca. Mieszek zamiast nadań, godności i przyjaźni.
***
Dostrzegł, że Ariel bacznie mu się przygląda, więc odsunął złe myśli i ostatni raz poprawił sznurki wojowników.
– A ty co sądzisz o moim dziele? – spytał urodziwego, jasnowłosego młodzieńca, którego najął do służby na miejsce Wawrzka.
– Idealna zabawka dla chłopców. Nigdy nie widziałem zmyślniejszych wojaków! – odparł tamten, ze swoim nieodłącznym, przymilnym uśmiechem.
– Przygotuj mi zatem beret z czaplim piórem, złoty kitlik i te dwukolorowe pludry, które przysłali wczoraj od krawca.
– Będą tacy, którzy zzielenieją z zazdrości. – Ariel czyścił szczotką rzezane trzewiki swego pana. – Będą pasować barwą do beretu…
Zadowolony z siebie mag otworzył kuferek z cedrowego drzewa i zaczął wyszukiwać pierścienie i spinki, którymi zamierzał dopełnić swój wizerunek.
Godzinę później zabrał ze sobą sługę, jako ostatnią ozdobę, która miała zwracać na niego uwagę i kazał się wieźć powozem na zamek.
Prowadzeni przez lokajów weszli do apartamentów dziecięcych, gdzie odbywała się uroczystość. W komnacie panował tłok i gwar. Chłopcy siedzieli na krzesłach, po obu stronach króla, a niezliczeni dworacy prezentowali im podarki.
Twardowski co rusz skłaniał głowę odpowiadając na pozdrowienia i z uśmiechem przyjmował zachwycone spojrzenia zgromadzonych gości obojga płci. Nie przeszkadzało mu, że niektóre z nich skierowane były na jego sługę, wszak ten również był jego własnością.
Opony w komnacie dzieci były barwniejsze, ale skromniejsze, niż te w pomieszczeniach należących do króla. Nie posiadały srebrnych i złotych haftów, przedstawiały sceny rycerskie, które zapewne miały zachęcać chłopców do cnotliwego i pięknego życia. Pod oknem stał globus i potężna, ciemna szafa.
Czekając na swoją kolej Twardowski, taksował zgromadzonych i ofiarowywane przez nich prezenty.
Były wśród nich dary od cechów, a więc mieczyki, trzewiki i jedwabne koszule z haftowanymi mankietami. Radziwiłłowie, jak co roku, przywieźli szczenięta i saraceńskie łuki, a stara królowa podarowała wnukom sprowadzone z Florencji księgi.
Nie mógł napatrzyć się na rozpromienioną Bonę. Pamiętał czasy, kiedy widział w niej już tylko gniew i śmierć. Teraz, pogodzona z synem, rozpieszczała wnuki i zadręczała ich nauczycieli. Twarz miała pogodną a białka oczu jasne.
Pożyje jeszcze ze dwadzieścia lat… Używając dwóch podrzutków, zmieniłem losy koronowanych głów i świata – pomyślał tak pysznie, że aż obejrzał się, czy nikt tego nie usłyszał.
Kiedy przyszła jego kolej kłaniał się nisko i czarował uśmiechem. Chłopcy do tej pory grzecznie siedzący u boku króla, teraz porwali swoich rycerzy i, wśród aplauzu zgromadzonych, rozpoczęli turniej.
Oni też go zdumiewali. Nigdy nie przypuszczał, że z takim pochodzeniem mogą okazać się pojętnymi i ułożonymi uczniami, że będą wykazywać się odwagą i siłą charakteru. Twardowski podejrzewał w tym jakiś rodzaj magii, ale nie potrafił wyczuć jej źródła.
Obaj królewicze byli do siebie niezwykle podobni. Obaj mieli jasne loki i pogodne, bystre twarze. Aleksander miał niebieskie oczy, a Władysław ciemne – zupełnie jak Zygmunt, był też nieco niższy od brata.
– Mistrzowi znowu udało się przebić podarkiem wszystkich innych! – zawołał Jan Krzysztof, syn hetmana Tarnowskiego.
Twardowski spuścił skromnie oczy, rozkoszując się tą cudowną chwilą. Dostrzegł, że nie wszystkim było to w smak. Na szczęście władca spojrzał na niego z uśmiechem i skłonił głowę.
Król Zygmunt był szczęśliwy i najwyraźniej w pełni sił. Nie było po nim widać czterdziestu wiosen.
Obserwując go spod wpółprzymkniętych powiek, mag poczuł zarazem dumę i poczucie krzywdy.
***
Rodzina królewska spędzała czas w Wilnie, wizytując front wojny z Rosją. Kraków w tym czasie stał się cichy i ospały, jakby zapadł w niezwykle długi, zimowy sen. Jan Twardowski postanowił wykorzystać spokojny czas z mniejszą ilością zleceń do realizacji pewnych planów.
Zlecił swoim klientom dowiedzenie się tego i owego w mieście i okolicy, a sam wysłał kilka pism. Potem przez kilka tygodni analizował zebrane informacje. Teraz jechał do miejsca, które wytypował. Tamtej jesieni tylko tuzin córek ze szlacheckich rodów wstąpiło do klasztorów. Kiedy odrzucił te, które poszły za furtę mając około trzydziestu lat i te, które już pomarły, zostały mu ledwie dwie kandydatki do rozmowy.
Teraz jego koń przemierzał kłusem bród na Dunajcu, a on wdychał powietrze pełne woni sosen i lip.
Spoglądał na zielone góry wznoszące się dokoła, na piękną karą grzywę swojego rumaka i czuł się podniecony i szczęśliwy.
Jak na królewskim polowaniu – pomyślał, a potem zaśpiewał kolejną piosenkę. Tę chętnie śpiewali rybałci:
By dotrzymać kroku żonie, poszedł Miler za Peliasem
Mistrz Twardowski go odmłodził, stary burmistrz wygrał z czasem…
Późnym popołudniem dojechał do klasztoru klarysek w Starym Sączu, gdzie poprosił o rozmowę z matką Różą.
Żeby zdobyć zaufanie zakonnicy planował przybrać pozę uczonego i dworzanina, mówiąc powoli i używając często łaciny, jednak kiedy matka Róża weszła do rozmównicy, wpatrywał się w nią, nie mogąc znaleźć słów. Nie chodziło jedynie o fakt, że zakonnica była wyjątkowo piękna i młoda. Wszakże tego mógł się domyślić. Według jego obliczeń całkiem niedawno skończyła ćwierć wieku. Miała wszystko co może zachwycać u kobiety: olbrzymie oczy, kształtny nos, pełne usta, wysokie kości policzkowe i długą szyję. Również nie to sprawiło, że zabrakło mu tchu. Matka Róża do złudzenia przypominała młodą czarownicę z jego snów.
W wyrazie jej twarzy, spojrzeniu było coś niematerialnego, jakby w rozmównicy zjawił się anioł, albo jakby Twardowski po raz kolejny śnił swój mroźny sen.
– Co sprowadza słynnego mistrza Twardowskiego do mojej samotni? – spytała nie zaintrygowana, lecz zdziwiona.
– Dowiedziałem się… – zaczął, ale słowa nie chciały przejść przez gardło i musiał odchrząknąć – … z pewnych źródeł, że szanowna matka posiada wiedzę dotyczącą interesujących mnie spraw.
– Nie mam żadnej wiedzy o świecie za murami – odparła cicho.
Czuł się głupio, ale postanowił brnąć dalej.
– Jako zaufany sługa miłościwie nam panującego króla, mam dostęp do informacji… jestem zaangażowany w rozmaite sprawy…
Podniosła wzrok i patrzyła, jakby przez niego, gdzieś w dal.
– Ja zaś jestem poza nimi – odparła. – Zbliża się pora mszy i będę musiała wracać do siebie.
– Słyszała może matka o szczęśliwym narodzeniu następców tronu i śmierci nieszczęsnej królowej Katarzyny Rakuskiej?
– Tak, chyba o tym mówiono, ale to było dawno temu.
– Tak. Stało się to w tym samym roku, w którym szlachetna matka wstąpiła do klasztoru… – Ostrożnie skinęła głową. – … pomogłem wtedy nieco królowi pokonać trudności, które się pojawiły… Dość, że chłopcy rosną zdrowo, są bystrzy i będą mieć wspaniałe życie.
Nic nie odpowiedziała, ale uniesienie ciemnych brwi, nagłe powiększenie się źrenic i rumieniec, który wykwitł jej na policzkach, zdradził mu wszystko.
***
Ariel, wykonując zlecenie tego, który nim władał, rozchylił aksamit skrywający szklaną kulę i, obejmując ją oburącz, zajrzał w złocisty blask.
– Pamiętasz szczegóły zadania?! – zapytał surowo pan, mędrzec i władca.
– Każdy szczegół – odparł z zapałem. – Nie mogę się już doczekać…
– Niecierpliwość jest błędem! – skarcił go lodowatym głosem. – Ty wiesz najlepiej, że czasem prowadzi do zguby.
– Tak, wiem. Będę ostrożny i skrzętny. Wyzbyłem się słabości i potrafię być cierpliwy. Chyba długą służbą tutaj już tego dowiodłem?!
– Zapamiętaj, że przydatności dowodzi się bez końca – syknął tamten, a kula zaczęła parzyć dłonie młodzieńca.
Ariel nic nie powiedział, zacisnął zęby i skinął głową. Potem delikatnie otulił wciąż lśniącą kulę aksamitem i zamknął wieko skrzyni, po czym wrócił do ucierania w moździerzu korzenia dziewięćsiłu.
– Skończyłeś – zapytał szorstko Twardowski, który właśnie wrócił z wizyty u jakiegoś zamożnego pacjenta.
Chłopak zrozumiał, że coś poszło nie po myśli maga. Pyszny panek nie nucił, nie podkręcał wąsa ani nie szukał swego odbicia w zwierciadłach zawieszonych na ścianach.
– Już prawie – odparł skwapliwie. – Mandragora się suszy, a korzenie utarte. Alembik zaczął piszczeć, zgasiłem ogień.
– Pojętny z ciebie uczeń – mruknął z niechętnym uznaniem. – Dlatego mam dla ciebie nagrodę. Przez kilka następnych dni będę miał na głowie sporo pracy. Muszę też załatwić kilka delikatnych spraw. Możesz wyjechać, zabawić się i odpocząć. – Nagle jakby zniecierpliwiony własnymi słowami, podniósł głos i dodał: – Dam ci mieszek, a ty idź gdzie chcesz. Do niedzieli nie będę cię potrzebował.
– Dziękuję mistrzu, to bardzo łaskawe.
Przez chwilę milczeli. Uczeń ucierał zioła, a mistrz udawał, że czyta księgi.
– Słyszałeś nowiny z Wilna – spytał pozornie obojętnie.
– Całe miasto huczy! W Wilnie koronowano obu królewiczów.
– Tak, Aleksander będzie władał Królestwem, a Władysław Litwą. Nie wrócą do Krakowa, aż do Godów – powiedział Twardowski uroczystym głosem, a potem mruknął pod nosem – sam sobie ujeżdżę pstrego konia.
***
Mistrz Twardowski czekał na posłańca. Po świętym Marcinie wysłał do Wiednia pismo, z enigmatyczną wiadomością, na które kilka dni później otrzymał odpowiedź.
„Jeśli uczony rzeczywiście ma informacje, mogące zainteresować Najjaśniejszego Cesarza, może spodziewać się nagrody, której sowitość zaskoczy nawet słynnego Mistrza Twardowskiego”.
Sowitość zaskoczy – smakował tę frazę po raz nie wiadomo który, czując rozkoszny dreszcz, jakiego już dawno nie dawały mu miłosne uściski.
Oni też uważają mnie za pazernego nuworysza! Ale skoro sowitość mnie zaskoczy, może już nikt więcej się nie odważy…
Wiedział, że posłaniec zjawi się dziś, lub jutro wieczorem. Rozpalił ogień w atanorze i wziął się do pracy. To go uspokajało i dodawało mu powagi. Ostrożnie ucierał składniki tynktury, kiedy usłyszał stukanie kołatki.
Podszedł do drzwi i zajrzał przez zakratowane okienko. Dostrzegł niewysokiego, siwego, dostatnio odzianego mężczyznę, któremu towarzyszyło czterech osiłków. Wszyscy przybysze gapili się na białe, wapienne skały, w których Twardowski kazał wykuć swoje lokum.
Zadowolony z ich reakcji otworzył drzwi, ale równocześnie obwieścił:
– Szlachetnego pana zapraszam do środka na węgierskie wino i tytoń z Aleppo. Słudzy szlachetnego posła mogą dalej oglądać moje dzieło.
Gość rozkazał drabom czekać przy powozie, po czym uśmiechnął się do Twardowskiego i wszedł do pracowni.
Księżyc w pełni oświetlał wapienne skały i potężne drzewa. Ciszę przerywało jedynie pohukiwanie sowy.
Spokój zachowywali również strażnicy, którzy poczęstowani piwem, poupadali jeden na drugiego, prosto w błoto.
Sielanka trwała do momentu, kiedy pod oknem wykutym w skale pojawił się Ariel, z workiem na plecach.
Ostrożnie zajrzał do wnętrza pracowni, biesiadowali, obaj zadowoleni i w doskonałej komitywie. Przemknął się cichaczem do ogrodu. Tam znalazł przygotowany wcześniej pakunek. Była to amfora wielkości głowy dziecka, zapakowana w podszywaną purpurowym atłasem wilczurę mistrza Twardowskiego. Młodzieniec delikatnie podważył nożem lak. Od woni uwolnionej substancji aż zakręciło mu w nosie. Na całym świecie tylko ten, który nim władał, znał recepturę sekretu Bizantyjczyków.
Najpierw ciszę nocy przeciął wrzask zarzynanego koguta, ale nikogo to nie zaniepokoiło.
Ariel kurzą krwią napisał na białej skale cztery litery: R O M A.
Potem krzyknął to słowo kilkakrotnie, a usłyszawszy poruszenie w pracowni, wrzucił do wnętrza amforę. W tym samym momencie padł na ziemię, okrywając się wilczurą.
Pomarańczowa kula ognia, która eksplodowała w pracowni, wytrysnęła przez okna i przez wyrwane siłą wybuchu drzwi.
***
Następnego dnia Ariel udał się na Wawel. Dzięki pierścieniowi z sekretnym znakiem został bez przeszkód wpuszczony przed oblicze nowego kanclerza – Walentego Dembińskiego. Wiedział, że jego urok nie działa na starca, więc bez zbędnych wstępów raportował:
– Mistrz nawiązał kontakt z dworem cesarskim. Wczoraj wieczorem doszło do spotkania.
– Co wiedzą?
– Nic. Ich posłaniec zginął razem z mistrzem.
– Jesteś pewien?
– Ogień grecki płonie nawet w wodzie. Z pracowni została jedynie zawalona skała i napisane krwią słowo.
– Krzyknąłeś je?!
– Tak jak mi rozkazano.
– Mały koniec, wielkiego człowieka – westchnął kanclerz. – Weźmiesz to pismo i udasz się do skarbca do mego sługi pana Korczaka, który wypłaci ci pięcioletnie zasługi mistrza Twardowskiego.
Ariel odebrał złoto i więcej się nie pojawił