Stara Ys, choć nazwa mogła to sugerować, nie była pierwszą planetą skolonizowaną przez Ysan. Ustępowała miejsca Drugiej i Trzeciej Ys – tym jednak, podobnie jak macierzystej planecie kolonizatorów – nie dane było przetrwać do obecnych czasów, a nawet wiedza o ich niegdysiejszym położeniu w nieskończonym morzu Pustki zniknęła w pomroce dziejów, jeszcze przed Największą Wojną, która wniwecz obróciła wielkie cywilizacje i sprowadziła Zmierzch Bogów.
Po prawdzie, z tej wojny ocalało jedynie Imperium Ysan, co kazało traktować ich jak zwycięzców, jak jednak tego dokonali – nie wiadomo.
Wiadomo za to, że Stara Ys była miejscem, gdzie, prócz Uniwersytetu skupiającego najmędrszych i zarazem najbardziej zgrzybiałych uczonych imperium, znaleźć można było dosłownie wszystko, od obdarzonych trzema piersiami tancerek rozkoszy, przez starożytne artefakty ze smoczych kości, aż po handlarzy przysług, które bezsprzecznie stanowiły towar najcenniejszy i najbardziej niebezpieczny w obrocie. Trzeba było tylko wiedzieć, gdzie szukać.
*
Przez nieustanne wycie wiatru, będące typowym elementem sięgającej górskich szczytów dzielnicy portowej Starej Ys, przebijał się łoskot. Ktoś kołatał do drzwi przybytku Mamci Bou i robił to tak zapamiętale, że udało mu się zbudzić samą właścicielkę tego wielce szacownego lokalu, wklejonego między skład solonego mięsa a gorzelnię.
Kobieta otworzyła oczy – jedno zwyczajne o brązowej tęczówce, drugie, mechaniczne, zalane błękitem – owinęła się szalem zdobionym cekinami, opuściła pokój z marsowym obliczem i zatrzymała się przed drzwiami.
– Czego? – zakrzyknęła, nie otwierając.
– Mamciu, może wpuściłabyś mnie do środka? Wieje…
Mężczyźnie, który stał na zewnątrz, przyciskając do piersi zawiniątko, przerwał piskliwy rechot, głośniejszy niż zawodzenie wiatru.
– To nie przytułek, tylko uczciwy burdel! Pracownice są dostępne dziesięć godzin dziennie, na więcej nie zgadzają się związki zawodowe – ostatnie słowa wypowiedziała z nieskrywaną pogardą, wszak nikt tak nie utrudniał uczciwym przedsiębiorcom prowadzenia interesu, jak urzędy i zrzeszania pracownicze. Zwłaszcza tu, na planecie, która kochała wszelkie dekrety, obwieszczenia, normy czy regulacje.
Z drugiej strony nie było wierniejszych klientów od na co dzień zamkniętych w uniwersyteckich murach bakałarzów, śmierdzących tuszem, pergaminem i nieporadnością w obejściu z dziewkami.
– Mamciu, to przecież ja. Jork. – Mężczyzna nie ustawał w próbach. – Widzisz swoim błękitnym okiem, kto stoi za drzwiami.
– A żebyś wiedział! – żachnęła się Mamcia. – I nie po to je sobie sprawiłam, żeby otwierać każdemu, kto tuła się po nocy bez grosza.
– A skąd od razu założenie, że bez grosza? – obruszył się mężczyzna.
– Słyszałam to i owo. Zadałeś się z piratami…
– Poszukiwaczami.
– …a teraz uciekasz przed nimi od Złotej Ys. Tylko o twoim niecodziennym bagażu nikt nie wspominał. Tak czy inaczej, nie potrzeba mi tu tego rodzaju kłopotów, dopiero salon wyremontowałam – odparła kobieta i już gotowa była odejść od drzwi, kiedy z ust niepożądanego gościa padło to jedno słowo, na dźwięk którego wszyscy lichwiarze Starej Ys szczerzyli zęby i zacierali ręce:
– Otrzymasz prawo do przysługi – powiedział.
A trzeba wiedzieć, że umowa ustna była na Starej Ys równie ważna co pisana, zaś do przysług podchodzono z dosłownie śmiertelną powagą, pieczętując takie kontrakty szczyptą klątwy prewencyjnej, którą ściągnąć miał na siebie potencjalny wiarołomca w chwili, gdy jego zdrada by się urzeczywistniła.
– Przysługa – prychnęła Mamcia Bou, choć jej biologiczne oko lśniło blaskiem chciwości. – A czego to bym mogła od ciebie chcieć?
Jork wówczas uśmiechnął się szelmowsko i mocniej ścisnął zawiniątko.
– A kto powiedział, że ode mnie?
*
– Ujmijmy sprawę prosto: wybrałeś się na Rubieże z trzema szemranymi typkami, spośród których jeden jest prawdziwym bogobójcą, pomogłeś im zabić boginię wcieloną w kapłankę matriarchalnego kultu, a później porwałeś jej dziecko? – Kobieta odkorkowała karafkę i napełniła dwa kieliszki karminowym płynem. Jeden postawiła przed sobą, drugi podsunęła Jorkowi.
– To nie do końca tak. Na statek trafiłem… przypadkiem. – Cherlawy młodzian wodził wzrokiem, jakby chciał dojrzeć chwilę dawno minioną, zasłoniętą woalem pijackiej niepamięci. – Że bogobójca jest w załodze, połapałem się dopiero po fakcie. – Spojrzenie ludzkiego oka Mamci Bou wystarczyło mu za komentarz. – A bogini opętała kapłankę, ale w ogóle wcześniej tego nie zakładaliśmy… To znaczy ja nie zakładałem. – Jakkolwiek Jork próbowałby się wytłumaczyć, wychodził na durnia. – Ten wielki, z toporem, odrąbał jej głowę. Zabraliśmy ciało na statek, żeby…
– Sprzedać ekstraktorom. Wiem jak pozyskuje się esencję – weszła mu w słowo Mamcia Bou, postukując palcem w błękitne mechaniczne oko. – Przejdź do rzeczy, jak to było z dzieckiem? – Zerknęła na sofę przy kominku, gdzie spał mały chłopiec. Nie wyglądał na noworodka. – Twoje? – zapytała, uśmiechając się dwuznacznie.
– Jak niby… – zaczął Jork, po czym wzdrygnął się z odrazą. – Nie! Jakbym mógł! Nie jestem nekrofilem! – Ale pozostali członkowie załogi, dodał w myślach. po nich można się wszystkiego spodziewać. – W cztery miesiące dopłynęliśmy do Złotej Ys. Wcześniej nawet nie zaglądałem do ładowni, ale kapitan kazał mi wytaszczyć ciało. Poszedłem tam i… nie wiem dlaczego to zrobiłem… uniosłem wieko skrzyni. – Mężczyzna zapatrzył się w nieokreślony punkt, przełknął głośno ślinę i zaczął kiwać głową. – Ona leżała tam, ciężarna. Kiedy pakowaliśmy ją do skrzyni, nie było śladu po… Ona nie żyła, ale dziecko urosło w niej. Poruszało się w łonie. Nie wiedziałem, co robić. Ale wiedziałem, że jeśli nic nie zrobię, oni je zabiją. Zabiją dziecko. Nie jestem przecież potworem, musiałem je uratować! Znalazłem nóż. Rozciąłem brzuch. Mały nie płakał. Nie płakał, tylko patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, a potem spojrzał w kierunku ciała matki. – Jork był blady niczym lico upudrowanej szlachcianki, wydawało się, że zaraz spadnie z krzesła. – Przystawiłem go do nabrzmiałej od mleka piersi matki. Ona była martwa…
– Co to była za bogini?
– Famni. Ta, która ma coś przeciwko mężczyznom, o ile zdążyłem się zorientować.
Mamcia Bou pokiwała głową. Wiele z jej pracownic wyznawało ten kult, chociaż kierowało swoje modły do mroczniejszej strony bóstwa, które miało dopomóc w spędzaniu płodów i chronić przed wstydliwymi chorobami.
– Patronka płodności, urodzaju i kwitnącego życia – stwierdziła. – Ma to swój pokraczny sens. Dlatego dzieciak jest taki duży.
Jork przytaknął.
– Rośnie w oczach.
– I jak rozumiem – kobieta ułożyła się na oparciu i splotła palce na podołku, co oznaczało, że przyszedł czas, by przejść do interesów. – …zależy ci na tym, by je ochronić.
Mężczyzna sięgnął po kielich, ale Mamcia Bou wstrzymała go ruchem dłoni.
– Umowę chcę zawrzeć bezpośrednio. Przysługa za przysługę. No, wstawaj mały. Wiem, że udajesz i się nam przysłuchujesz.
Dziecko leżące na sofie otworzyło oczy. Podniosło główkę, popatrzyło przez chwilę na Jorka, a potem zeszło na podłogę i w kilku krokach dotarło do stołu. Mamcia Bou wyciągnęła ku niemu ręce i posadziła na kolanach.
– Masz, tylko łyczek – powiedziała, podstawiając mu kielich.
Mały bóg umoczył usta w zakrapianym esencją napitku. Tyle wystarczyło. Resztę Mamcia Bou wciągnęła jednym haustem.
– Potrzebuję lustrzanych drzwi – wyrzucił z siebie Jork, kiedy już otrząsnął się z zaskoczenia.
Kobieta z trudem powstrzymała wybuch śmiechu, nie chcąc zbudzić śpiących dziewek.
– I czego jeszcze? Może załatwić ci audiencję u Najwyższej Kapłanki?
– Nie. To załatwię sam.
*
Mamcia Bou znała Jorka od dłuższego czasu, jeszcze nim rozpoczął swoją niefortunną i przedwcześnie zakończoną przygodę ze studiami na Uniwersytecie. Jej przybytek był jednym z pierwszych miejsc na mapie Starej Ys, które odwiedził bystry chłopak z talentem do pakowania się w kłopoty – i szybko zostawił tu większość pieniędzy, którymi miał opłacić czesne.
Jednak równie szybko okazało się, że poza wspomnianymi talentami i zapałem do nauki, który gasł w miarę kolejnych partii materiału wyuczonych na pamięć, Jork posiadał inne zdolności, mogące uratować stan jego kieszeni.
Gdy zasypiał, potrafił zwrócić metafizyczne oko na zewnątrz, a prócz tego był w stanie podźwignąć duchowe ciało i poruszać się nim po astralnej płaszczyźnie bytu. W takiej postaci mógł zobaczyć oraz usłyszeć to i owo, samemu przy tym nie będąc zobaczonym ani usłyszanym. To pozwalało mu zdobyć towar niemal tak cenny jak przysługi – informacje.
Zajęcie to było, co prawda, niepozbawione ryzyka, ale przy odrobinie ostrożności i trafnie dobieranych klientach, mógł związać koniec z końcem. Jeśli ktoś w spokoju chce dożyć swoich dni, to najważniejsze jest nieporywanie się na rzeczy, które są ponad siły.
Tak jak wślizgnięcie się do sypialni Najwyższej Kapłanki bogini Famni, nad czym właśnie intensywnie myślał, unosząc się w astralnej postaci kilka metrów nad bombardowanym deszczową kanonadą dachem przybytku Mamci Bou. Setki mikroskopijnych kropel wody przelatywały przez Jorka, ale jedyne co czuł, to lekkie łaskotanie. Zawirował w powietrzu, chcąc objąć spojrzeniem całe miasto.
Starożytne mury Uniwersytetu – rdzawoszare, kiedy przyglądać się im biologicznymi oczami – mieniły się kolorami tęczy dzięki resztkom zaklętej w nich pradawnej magii. Nad dormitorium snuła się para duchów. Co i raz któryś z nich zniżał lot i zerkał przez okno na śpiących studentów. Najpewniej, zwerbowane tuż po wydaleniu Jorka, pilnowały, by nikt już nie wykorzystał podróży astralnych do zdobywania pytań egzaminacyjnych, zerkając przez ramię w notatki niczego nie podejrzewających profesorów.
Bliżej, w dolinie, skryte przed wiatrem, rozciągały się budynki mieszkalne. Rezydencje z ogrodami należące do tutejszej elity. Piętrowe domy kupców, z jaskrawo malowanymi szyldami zapraszającymi do sklepów na parterze. Nędzne chałupiny rybaków nad wiecznie żółtą rzeką, świecącą w płaszczyźnie astralnej niczym złota wstęga – ponoć wiele pomniejszych bóstw w niej utopiono podczas Zmierzchu Bogów. Wreszcie niewyróżniające się małe domki o przysadzistych dachach, będące własnością tych, którym wiodło się lepiej niż nędznie, ale o wiele gorzej niż dostatnio. Tych budynków było najwięcej, wspinały się aż na wzgórza.
Nad domostwami pojawiały się z rzadka senne powidoki, wychodzące z głów śpiących, z ich osobistych światów, przebijając na płaszczyznę łączącą jawę i sen. Jork dostrzegał w nich zmagania z codziennością, obawy i pragnienia. Seks, władza, pieniądze – i znowu seks, władza, pieniądze… A gdzieś między nimi marzenia o przygodzie, o ponownym odkryciu miejsc dawno zapomnianych, o smokach wielkich jak księżyce, przemierzających kosmiczną przestrzeń, które nawet pod postacią mar utkanych ze świateł i cieni wzbudzały podziw oraz strach.
Pomyśleć, że kiedyś Jork snuł podobne marzenia. Wystarczyła jedna wyprawa na Rubieże, by zrozumiał tych, którzy ograniczali się w pragnieniach do pełnego trzosu, pięknego posłania i ciepłej dziewki u boku… czy jakoś tak.
Niewyróżniające się domy zwykłych ludzi wypełniły dolinę niczym wielkie, szaro-ceglane jezioro. Okalały dzielnicę świątynną, pełną dziesiątek kramów bogów starych i nowych, które wyrosły niczym grzyby po deszczu, gdy ludzie zrozumieli, że w walce z trudami codzienności, nieprzewidywalnym losem i stale umykającym czasem, nieubłaganie odmierzającym dni do końca ich żywota, potrzebują wsparcia – nawet jeżeli był nim tylko pusty rytuał, obrządek, błagalna formułka powtarzana niczym mantra przez chór głosów tak długo, aż ich zlęknione dusze nie zaznają spokoju. Ale trafiali się też prawdziwie wierzący.
Jak kapłanka Famni zaczytana w starych przepowiedniach, przez którą Jork znalazł się w obecnej sytuacji. Nie wiedział, jak wygląda jej świątynia, ale noce na Starej Ys o tej porze roku były prawie tak długie, jak dni, a te należały do najdłuższych w całym Imperium Ysan, bo planeta z mozołem zataczała kręgi wokół własnej osi, jakby rzeczywiście lata młodości miała już dawno za sobą.
Rzucił okiem jeszcze na dzielnicę uciech – tak bliską, że w pokojach, gdzie nadal paliło się światło, mógł dostrzec nagie piersi pracujących na nocną zmian kurtyzan. Prześlizgnął spojrzeniem po dzielnicy portowej, gdzie prócz przybytku Mamci Bou można było znaleźć wiele innych, unikalnych miejsc handlu i wymiany. Zerknął na składy świecące złotem, błękitem, bielą i zielenią tam, gdzie przechowywano esencję lub szczątki smoków, z których wydobywali ją ekstraktorzy na Złotej Ys.
Powiódł wzrokiem wyżej, ku szczytom wzgórz, gdzie cumowały galery przemierzające morze Pustki. Port nigdy nie zasypiał. Statki wciąż odpływały i przybywały. Jork obserwował chwilę ten podniebny taniec, aż rozpoznał jedną z bander. Wzdrygnął się mimowolnie i prawie przypłacił to powrotem do ciała, przezwyciężył jednak niewidzialną siłę ciągnącą jego astralną postać ku biologicznej powłoce.
Już tu przybyli, więc miał niewiele czasu.
*
Świątynia Famni nie należała do najokazalszych budowli w dzielnicy, ale bez wątpienia była jedną z najczystszych. Miła odmiana wobec innych, unurzanych we krwi i cuchnących zwierzęcymi odchodami, dusznych od dymu łojowych świec albo zapachu kadzidła, lub przepełnionych wonią potu ludzkich ciał po niedawno zakończonej orgii. Choć pot, a także krew, dałoby się wyczuć i tu – na dolnych poziomach, gdzie akuszerki przyjmowały porody. Wszak Famni była boginią płodności i szczęśliwych narodzin. Między innymi.
Jork, jako człowiek nauki, nie przykładał wagi do bóstw i ról, jakie przypisywali im ludzie. Bogowie istnieli, a jakże, jednak dla niego byli nie bardziej interesujący niż smoki czy chochliki, które również stanowiły źródło esencji. W zasadzie bóstwa podczas studiów zajmowały go najmniej ze wszystkich istot, bo – jak wtedy sądził – już wyginęły. Teraz, kiedy doświadczenie zmusiło go do rewizji tego założenia, żałował, że nie poświęcił czasu na zgłębianie tajników religii wszelakich.
Przeszukał już dwa górne piętra świątyni, gdzie znajdowały się prywatne komnaty kapłanek, ale w żadnym z pomieszczeń nie znalazł nic wyróżniającego je na tle innych. Kierując się na kolejne piętro, zaczynał nabierać wątpliwości. Co jeśli famnistki składały śluby ubóstwa i nie rozpozna Najwyższej Kapłanki? Albo jeżeli mieszkała poza świątynią? Będzie snuł się tutaj do świtu? Nie przygotował się do tej wyprawy, tak naprawdę nic nie wiedział ani o tym miejscu, ani o tej, której szukał.
Pogrążony w myślach pokonał schody i wpłynął na korytarz, prawie wpadając na dwóch spacerujących strażników. Przepłynął między nimi niczym zjawa, nie poruszywszy choćby atomu. Był spokojny, przecież nie mogli go zobaczyć.
A wtedy spojrzał w twarz jednego z nich.
Nie było to oblicze człowieka. Trupioblada skóra, brak nosa i uszu, ale najgorsze były oczy. Wiele par różnych rozmiarów kul krwistego koloru wyglądających jak gładko oszlifowane rubiny, rozsianych asymetrycznie powyżej ust. Patrzyły prosto na Jorka. Każda z powiek mrugała we własnym rytmie, niezależnie od pozostałych, co jeszcze dodawało obcej twarzy upiornego wyrazu.
Drugi strażnik był taki sam.
Jork zamarł i przełknął metafizyczną ślinę. Niewidzialna siła ścisnęła jego astralne ciało. Poczuł, że zaraz porwie go z miejsca, by wtłoczyć na powrót do fizycznej powłoki, której nie powinno opuszczać. Nie to było jednak największym zmartwieniem Jorka. W jednej sekundzie z dawno zakurzonej szufladki w umyśle mężczyzny, gdzie zmagazynowana była akademicka wiedza o najrzadszych gatunkach istot rozumnych zamieszkujących planety za granicami Imperium Ysan, wyskoczył rękopis zatytułowany „Taen-Gha”.
Planeta na Rubieżach, w większości pokryta zdradliwymi bagnami lub równie nieprzyjaznymi łańcuchami gór, zamieszkana przez gatunek humanoidalnych drapieżników o relatywnie wysokiej inteligencji. Taenghanie byli niemowami, choć bez trudu przychodziło im opanowanie i rozumienie Ysańskiego języka. Ale najważniejsze były oczy. Taenghanie widzieli dzięki nim jednoczenie świat fizyczny, jak i płaszczyznę astralną. Oraz parę innych wymiarów, co w obecnej sytuacji nie miało istotnego znaczenia.
Jork został dostrzeżony. Czuł, że jeśli wykona choćby ruch, w mgnieniu oka wróci do pokoju, w którym zasnął i wybudzi się ze snu. Musiał się uspokoić i spróbować porozumieć. Musiał…
Spadła na niego siatka usiana kościanymi paciorkami, rzucona przez jednego ze strażników. Opalizujący materiał zamiast przeniknąć przez duchową postać Jorka, oplótł się wokół niego i pechowiec wisiał teraz dwie stopy nad podłogą owinięty jak wędzona szynka.
Smocza sieć. Do tej pory tylko słyszał o tej broni i uważał ją za bajki. Kolejny raz przyszło mu przyznać przed sobą, że niemożliwe jest takie tylko do czasu, aż boleśnie się urzeczywistni.
Gdy drugi ze strażników wyciągnął połyskujący zielenią kościany nóż, Jork już nawet się nie zdziwił. Gdyby był w biologicznym ciele, pewnie ze strachu straciłby przytomność. Według miejskich legend szeptanych ukradkiem przez tych, którzy potajemnie zgłębiali arkana zakazanych przez Uniwersytet podróży astralnych, takie ostrze było w stanie dosięgnąć duszy.
Wszystkie złe decyzje, kiepskie plany i nietrafione wybory, które zaprowadziły go do tego miejsca, przewinęły się przed oczami Jorka, krzycząc „To twoja wina! Sam się w to wpakowałeś!”, kiedy desperacko próbował przypomnieć sobie jedno imię, mogące go uratować.
Czy w ogóle je kiedyś słyszał? Czy przedstawiła się mu? Czy ktokolwiek wypowiedział je w jego obecności? Może podczas pierwszego spotkania, jeszcze na statku? A może później? Może słyszał je w nocy, kiedy śledził ją pod postacią ducha – ledwie dające się dosłyszeć, łatwe do pomylenia z szumem wiatru i dźwiękiem kropel lodowatej wody ściekających ze stropu jaskini wprost do podziemnego jeziora.
Nóż był coraz bliżej. Połyskiwał, łaknąc ofiary.
Jak Jork wpakował się w coś takiego? Mógł bardziej przykładać się do nauki. Mógł nie upić się i nie przystać na propozycję kapitana, który zawlókł go na statek, nim Jork zdążył wytrzeźwieć. Mógł pozwolić, by oddali dzieciaka ekstraktorom, zgarnąć swoją dolę i spróbować wrócić na studia – zamiast tego zaraz zginie. A przecież chciał tylko porozmawiać!
Strażnik zrobił zamach. Ostrze błysnęło.
– Ihmeti! – krzyknął Jork z całych sił, gdy w nagłym olśnieniu, tuż przed śmiercią, przypomniał sobie imię kapłanki. – Przynoszę wieści o Ihmeti!
Nóż zatrzymał się o włos od duchowego ciała mężczyzny.
– Mam informację o niej i tym, co stało się na Rubieżach. Oraz o tym, co stamtąd zostało przywiezione. To na pewno zainteresuje Najwyższą Kapłankę! – kontynuował, w nadziei, że ostatnia desperacka próba uratowania własnej skóry się powiedzie.
I nie pomylił się.
Pierwszy strażnik zastygł w bezruchu, ściskając nóż, nadal gotowy do ataku. Drugi spoglądał to na kompana, to na schwytanego człowieka i nic nie mówiąc – jak to Taenghanie – ruszył bezszelestnie w kierurunku drzwi do komnaty.
Po chwili wrócił, prowadząc ducha kobiety.
*
Umiejętność opuszczania swojego ciała stanowiła rzadki dar. Objawiał się bez względu na płeć, rasę czy pochodzenie. Nie można było go odziedziczyć. Nie sposób znaleźć powiązania między nim a domieszką krwi starych rodów, która płynęła w żyłach wielu posiadaczy innych, niecodziennych zdolności. Stwierdzić z pewnością można było tylko tyle, że niektórzy potrafią oddzielić we śnie ducha od ciała – choć nie wiadomo dlaczego.
Wielu z tych, którzy to potrafili, zarzekało się, że każdy może opanować tę sztukę przy odpowiedniej motywacji, wytrwałości i szczerym pragnieniu. Inni twierdzili, że kluczem jest nieustanna, wszechogarniająca chęć ucieczki od wszystkiego i wszystkich. W tym od samego siebie.
Jork mógł się z tym zgodzić. Całe lata uciekał. Najpierw krył się w ramionach matki szepczącej mu do ucha opowieści o szlachetnych bohaterach, księżniczkach zamkniętych na bezludnych planetach i przedziwnych stworzeniach żyjących gdzieś tam, na Rubieżach. Później wykradał się do biblioteki i przenosił się do światów opisanych w księgach przez wielkich podróżników. To samo pragnienie zabrało go z rodzinnej posiadłości na Starą Ys, do Uniwersytetu pełnego wiedzy o innych krainach.
Ale i stamtąd chciał uciec. Ciągnęło go do tanich karczm i podejrzanych jam hazardu, gdzie poznawał opowieści marynarzy, zazdroszcząc odwagi, która pchała ich do działania, oraz siły pozwalającej im wyjść cało z opresji.
W końcu uciekł tak daleko, że nie widział drogi powrotu.
A teraz miał przed oczami ducha Najwyższej Kapłanki wyciągniętego z ciała przez Taenghanina, jak gdyby wystarczyło tylko chwycić kogoś za rękę, by zabrać go na przechadzkę po astralnej płaszczyźnie bytu.
– Widzę, że jesteś zaskoczony – przemówiła kobieta, posyłając skrępowanemu Jorkowi władcze spojrzenie. – Próbowałeś zakraść się podstępem do mojej głowy, nędzniku!
– Nie… To znaczy tak, próbowałem, ale…
– Wiesz, na czym polega moc sztyletu Taenghan? – przerwała mu, gdy usiłował dobrać najodpowiedniejsze słowa. – Nie zabija duszy, choć większość tak sądzi. To ostrze przecina niewidzialną nić, która łączy cię z ciałem, a co za tym idzie, z tym światem. Nie jest wiadome, co dzieje się wtedy z odciętymi duszami, ale zaręczam, to los gorszy od śmierci. Będziesz mógł sam się o tym przekonać, jeśli nie wprawisz w ruch języka, więc mów! Przysyła cię Ihmeti. Jaką niesiesz wiadomość?
– Ona… – Musiał to powiedzieć. Musiał powiedzieć o wszystkim. Prawie wszystkim. Nie było innego wyjścia, które odsunęłoby od niego opalizujące ostrze. – Nie żyje. Zginęła na Rubieżach.
– Doprawdy? Nie żyje – powtórzyła Najwyższa Kapłanka. Nie wyglądała na zagniewaną, raczej na zaskoczoną.
– Ale nim to się stało przyzywała boginię i… – Jork uznał, że woli ominąć fragment o tym, jak jeden z jego niegdysiejszych towarzyszy pozbawił głowy ciało opętanej kapłanki. – Na świat przyszło dziecko. Chłopiec.
– Gdzie on jest? Też zginął? – dopytywała Najwyższa Kapłanka, która, choć usiłowała nad sobą panować, nie mogła ukryć ekscytacji. Emocje nie były łatwe do stłumienia, kiedy brakowało fizycznego ciała. Duchowa emanacja zadrżała niczym płomień.
– Chłopiec jest… bezpieczny. Ale szukają go piraci. – To mnie szukają, poprawił się w myślach.
Chociaż czy aby na pewno? Skąd mieliby wiedzieć o dziecku? Jeżeli nie przyjrzeli się zwłokom przed spotkaniem z ekstraktorami, była szansa, że ich pojawienie się na Starej Ys stanowiło dzieło przypadku. Lub planeta była ich sprawdzonym przystankiem, miejscem, gdzie szukali nowych zleceń. W końcu Jork po raz pierwszy spotkał ich właśnie tutaj.
Szukali go, ta informacja dotarła nawet do uszu Mamci Bou, ale jaką miał pewność, że to ze względu na dziecko? Może chcieli zwerbować go do kolejnej akcji albo kierowała nimi pokrętna etyka zawodowa nakazująca przekazać mu obiecaną część zapłaty?
Dlaczego, do licha, nie pomyślał o tym wcześniej?!
– Rozumiem. – Najwyższa Kapłanka milczała przez dłuższy czas. W końcu pokiwała głową, a żar jej emocji przygasł. – A ty chcesz znaleźć mu schronienie. Dobrze zrobiłeś, że tutaj przyszedłeś.
Dała znak drugiemu strażnikowi. Opalizujący sztylet zniknął w pochwie u pasa Taenghanina, a sieć oplatająca Jorka zwolniła uścisk i spadła na podłogę ze stukotem kościanych koralików.
– Zajmiesz się nim? – zapytał jeszcze Jork, szukając potwierdzenia swoich przypuszczeń. – Ochronisz go? Ja nie nadaję się do tego. Ledwie umiem siebie utrzymać przy życiu.
– Zrobię to, co powinna zrobić Najwyższa Kapłanka Famni – odparła twardo kobieta. – Przyprowadź go o zmierzchu, po wieczornym nabożeństwie – rozkazała, a jej sługa, nie czekając na odpowiedź, pchnął intruza otwartą dłonią, która parzyła niczym ogień.
Niewidzialna nić łącząca mężczyznę z ciałem zwinęła się w jednym momencie. Mury, parki, świątynie, domostwa mignęły przed oczami Jorka, zlewając się w jedno i już po chwili był w łóżku, w fizycznej powłoce, i cały zlany potem przyciskał ręce tam, gdzie Taenghanin dotknął jego astralnej postaci.
Kształt sześciopalczastej dłoni odbijał się czerwienią na bladej skórze.
*
Wieczorne nabożeństwo w świątyni Famni trwało przeszło trzy godziny, w trakcie których – na przemian z podniosłym, piskliwym śpiewem dewotek – rozbrzmiewał płacz nowo narodzonych dzieci. Wtórowało im nieustanne wycie wiatru i grzmoty piorunów kulistych przetaczających się przez nieboskłon.
Kiedy zakończyła się ostatnia aria noworodków, kapłanka zgasiła część świec, a ludzie wytoczyli się z ław do wyjścia. Świątynia pustoszała w takt ich kroków. Tylko dwie osoby – kobieta owijająca głowę i twarz chustą, oraz siedząca obok niej dziewczynka owinięta pasteloworóżowym szalem – zostały na swoich miejscach.
Kiedy w świątyni nie było już nikogo poza nimi, z wejścia ukrytego za ogromną statuą Famni – bogini-matki o pełnych biodrach i trzech piersiach – wyszła Najwyższa Kapłanka. Dwa chochliki, jak mikroskopijne żółte słońca unoszące się nad jej ramionami, rzucały światło na pogrążony w półcieniu ołtarz.
W tej świątyni nie składano ofiar ze zwierząt ani ludzi, choć rytuał ku uwielbieniu bogini-matki był równie obrzydliwy jak wiele mu podobnych. W trakcie ceremonii kapłanka spożywała napój z dwóch kielichów. W jednym było kobiece mleko. W drugim – krew miesięczna. Obydwa symbolizowały naturę Famni. I, na szczęście, obydwa zostały już zabrane.
Kobieta z dziewczynką wstały z miejsc i ruszyły z wolna w kierunku ołtarza. Gdy były w połowie drogi, starsza ściągnęła chustę i starła krzykliwy makijaż z twarzy.
– Wybrałeś ciekawy strój na to spotkanie – zadrwiła Najwyższa Kapłanka.
– Wolałem się nie wyróżniać – odparł Jork. – Widok mężczyzny to chyba rzadkość w tym miejscu.
– To ten chłopiec? – zapytała, stanąwszy przy ołtarzu. – Duży. Mówiłeś, że kiedy przyszedł na świat?
– Szybko rośnie.
– Istotnie – kobieta zmrużyła oczy. – Niech podejdzie, chcę mu się lepiej przyjrzeć.
Chłopiec – można byłoby dać mu pięć lat – spojrzał pytająco na Jorka, a ten kiwnął głową i popchnął go delikatnie w kierunku Najwyższej Kapłanki. Drobnymi kroczkami dziecko pokonało dzielący ich dystans, a kobieta obeszła ołtarz, nachyliła się nad jego twarzyczką i wpatrywała się przez dłuższą chwilę, jakby chciała wyczytać z niej prawdę.
– Ma jej oczy, usta i nos. Tak, to syn Ihmeti. – Wyprostowała się i ścisnęła jego bark. Krew pojawiła się tam, gdzie długie, pozłacane paznokcie przebiły skórę, ale chłopiec nawet nie jęknął. – Możecie się pokazać – zawołała, a z wejścia ukrytego za posągiem wychynęło trzech mężczyzn.
Pierwszy, z mechaniczną ręką, poza tym szczegółem wyglądał zwyczajnie. Drugi, postawny i poruszający się z gracją właściwą dla tych, w których żyłach płynęła domieszka krwi starych rodów, nosił dwa rewolwery u paska. Trzeci, półkrwi Ysanin będący istną górą mięśni, dźwigał ogromny czarny topór. Rączka, Kapitan i Farrten’ah – zabójca bogów.
– Jak widzisz, nie jesteś jedynym mężczyzną, który postanowił dziś pomodlić się do Famni – rzucił Kapitan, uśmiechając się półgębkiem. – Przysporzyłeś mi zmartwień, Jork. Zniknąć tak niespodziewanie i to z czymś, jak zgodnie donosili portowi żebracy, tak cennym… Ale koniec końców dobrze się złożyło. Mieliśmy okazję zawrzeć nową umowę.
Jork zacisnął szczęki. Uczynił krok do przodu, ale jedno spojrzenie na rękojeści rewolwerów, które potrafiły w mgnieniu oka pojawić się z dłoniach kapitana, ostudziło jego zapał.
– Obiecałaś go chronić! – krzyknął, patrząc w oczy kapłance. – To dziecko twojej bogini!
– Masz czelność zarzucać mi kłamstwo? W moim domu?! – głos kobiety rozszedł się echem po wnętrzu świątyni. – Obiecałam, że zrobię to, co powinna zrobić Najwyższa Kapłanka – dodała, już ciszej, z wyrazem triumfu odmalowanym na twarzy. – A tak się składa, że martwi bogowie są o wiele bardziej przydatni ludziom niż żywi. Sądziłeś, że wychowam to dziecko, tego… mężczyznę – to słowo wypowiedziała z nieskrywaną pogardą – i z radością oddam mu wszystko, na co kobiety pracowały przez pokolenia?
W normalnych warunkach Jork by się z nią zgodził. Najwyższa Kapłanka prezentowała zrównoważone i iście pragmatyczne podejście. Obecnie bogowie – nie ci rozgromieni przed wiekami, stąpający niegdyś po tysiącu planet, ale ci istniejący w ludzkich głowach jako wyobrażenia, wykładnia zasad moralnych, źródło odwagi czy otuchy – byli całkiem użyteczni w odróżnieniu od swoich pierwowzorów, stanowiących prawdziwe niebezpieczeństwo.
Ale to nie usprawiedliwiało dzieciobójstwa. Nie w oczach Jorka.
– Ihmeti chciała…
– Ihmeti była fanatyczką. Tacy też są potrzebni, o ile dają sobą kierować. Ona jednak wolała działać na własną rękę. Nie zastanawiało cię to, czemu pojedyncza kapłanka wynajmuje bandę oprychów… bez urazy, Kapitanie…
– W żadnym wypadku – wtrącił Kapitan i ukłonił się kurtuazyjnie.
– …i samotnie wyrusza na Rubieże?
– To dlatego ściągnęłaś Taenghan. Przed nią mieli cię chronić, na wypadek, gdyby się jej powiodło – rzucił Jork oskarżycielsko, ale już bez entuzjazmu.
Chłopiec, mimo krwawiącej rany, trwał w bezruchu. Patrzył to na Jorka, to na kapłankę, i nic nie mówił. Nie wydawał najmniejszego dźwięku. Prawie nie oddychał. Był spokojny.
– Nie musisz na to patrzeć – wtrącił się Kapitan. – Idź, nie będziemy cię szukać. Jestem w stanie zrozumieć, czemu tak postąpiłeś. Może, kiedy byłem młodszy, zrobiłbym tak samo… A może nie – zaśmiał się, a olbrzym chwycił topór oburącz. – Jesteś miękki, Jork. Ale pokazałeś też, że masz jaja. Moja propozycja jest nadal aktualna. Dołącz do nas na stałe. Tylko jeśli znów wywiniesz taki numer…
Jork posłał ostatnie spojrzenie chłopcu i odwrócił się na pięcie, nie czekając, aż Kapitan skończy. Opuszczał świątynię śpiesznym krokiem, prawie biegł, by znaleźć się poza jej murami, nim czarny topór spadnie na kark dziecka. Wypadł na targane wiatrem uliczki Pierwszego Ysenburga i co sił w nogach uciekał jak najdalej od świątyni, choć czuł, że jego nogi są jak z waty.
Wyciągnął z kieszeni odłamek lustrzanego szkła i spojrzał na swoją kamienną twarz, którą chciał utrzymać jak najdłużej, na wypadek ciekawskich oczu. Miał dobry powód do pośpiechu – nie wiedział jak długo będzie mógł się powstrzymywać od okrzyku radości.
W końcu wszystko poszło zgodnie z planem.
*
Kiedy poprzedniej nocy wrócił – rzecz jasna, tylko duchem, wszak jego fizyczne ciało nie ruszyło się z łóżka o krok – z wymuszonej audiencji u Najwyższej Kapłanki, długo nie mógł zasnąć. I to wcale nie przez piekący odcisk sześciopalczastej dłoni. Myśl o kolejnej przeprawie, jeszcze trudniejszej niż ta, którą miał za sobą, nie pozwalała mu odpłynąć w sen.
Gdy obudził go dotyk małej dłoni na policzku, było prawie południe. Chłopiec – Jork powstrzymywał się przed nadaniem mu imienia, w końcu nie planował się do niego przywiązywać – wyraźnie urósł przez noc. Ale to dobrze. Stał się bardziej podobny do matki.
– Pospiesz się – ponaglała go Mamcia Bou stojąca w progu pokoju. – Myślisz, że przewodniczka będzie tu cały dzień?
– Sam bym sobie poradził – odparł, naprędce zakładając spodnie i koszulę.
Mamcia Bou zaniosła się śmiechem tak gromkim, że prawie wypadło jej błękitne mechaniczne oko.
– Umiesz przespacerować się we śnie, ale nie strugaj bohatera. Do takiej roboty potrzeba fachowca. Pamiętaj tylko… – rozpoczęła z poważną miną.
– Nic nie wiedziałem, nic nie słyszałem – dokończył za nią. – A tych drzwi, to w ogóle nie ma w twojej piwnicy i nigdy nie było, bo tu nawet nie ma żadnej piwnicy. I w ogóle pierwszy raz tu jestem, przejazdem.
– To nie jest pora na żarty. – Zgromiła go spojrzeniem, przy czym błękitne oko rzeczywiście aż zaiskrzyło od wyładowań, więc Jork uznał, że najlepiej będzie się zamknąć.
Poprowadziła ich korytarzem do pomieszczeń zarezerwowanych dla pracownic, a potem schodami w dół, z dala od tej części budynku, w której mogliby zostać przypadkiem zauważeni.
Za oświetlenie mając jedynie kaganek niesiony przez Mamcię Bou, zeszli do piwnic. Pokonali krótki tunel wypełniony beczkami z winem, które stanowiło niezbędne wyposażenie podobnych miejsc, potem kolejne schody, wiodące spiralą w dół, wyglądające na starsze niż reszta budynku, aż stanęli przed okrytym płachtą prostokątem.
Opodal czekała na nich przewodniczka skrywająca oblicze pod obszernym kapturem.
Gdy tylko Jork się zatrzymał, obwiązała go w pasie liną koloru krwi, której drugi koniec owinęła wokół swojego nadgarstka.
– Kiedy wejdziesz, musisz być skupiony na celu. Odnaleźć to, czego szukasz i nie zapomnieć, kim jesteś. Pamiętaj, że to, co zobaczysz, nie jest prawdziwe, ale może cię skrzywdzić – mówiła, malując znaki na jego ciele i dłoniach. – Będę do ciebie mówić. Wracaj jak najszybciej. Jeśli coś zacznie się dziać, uciekaj.
Skończyła przygotowania i ściągnęła płachtę, odsłaniając wysokie lustro w ramie wykonanej ze szkła.
– Stańcie przed nim. Ty razem z dzieckiem. Przypatrz się jego odbiciu.
Mężczyzna wykonał polecenie, a chłopiec postąpił tuż za nim.
– A co pote… – Jork nie zdążył dokończyć, kiedy przewodniczka pchnęła go w kierunku lustra.
Zacisnął powieki i zasłonił twarz rękoma w obronnym geście, instynktownie broniąc się przed uderzeniem o taflę szkła. Jednak do niczego takiego nie doszło. Gdy ponownie otworzył oczy, stał przed lustrzanymi drzwiami, a czerwona lina oplatała go w pasie, ciągnąc się w kierunku lustra i znikając na jego powierzchni.
Mimo nadziei, że sprawy pójdą gładko, był sam.
– Rób co trzeba i wracaj – głos przewodniczki rozbrzmiał we wnętrzu jego głowy.
– Nie ma tu nikogo. Muszę iść dalej.
– To nie jest dobry znak – przestrzegała go. – Zawróć. Nie zawsze się udaje.
– A czy będę miał drugą szansę?
Kobieta zamilkła na kilka uderzeń serca.
– Nie w tej samej sprawie. Na to życzenie drzwi zawsze odpowiedzą tak samo.
Dla Jorka oznaczałoby to tyle, że musi wspiąć się na schody i tam kontynuować poszukiwania. Szybko pokonał spiralę stopni, pchnął klapę oddzielającą ją od piwnicy i wyszedł… W rodzinnej bibliotece?
Pamiętał ten zapach. Pamiętał regały zapełnione cennymi księgami, głównie nabytkami jego babki i prababki, pnące się tak wysoko, że by sięgnąć do najwyższych rzędów potrzeba było windy. Pamiętał stół, przy którym siadał, by czytać. Nawet książkę pozostawioną na jego blacie pamiętał – „O naturze smoków” pióra…
– Jorkwell! – głos ojca brzmiał jak salwa oddana z armaty. Uderzenia podkutych butów o marmurową posadzkę niosły się echem po domu i docierały nawet tu, do biblioteki. – Nie ominą cię zajęcia z szermierki! Nie chowaj się, wyjdź sam, jak mężczyzna!
Jak można mówić w ten sposób do ośmiolatka?
Mały Jork poczuł, że drżą mu kolana. Po to tutaj przyszedł: aby schować się, ukryć przed ojcem.
– Jork, pamiętaj, kim jesteś – kobiecy głos odezwał się w jego głowie. – Uniwersytet. Stara Ys. Famni… Czy coś ci to mówi? Czy przypominasz sobie, skąd wzięła się lina okalająca cię w pasie? Spójrz w lustro, zobaczysz znaki na twojej twarzy.
W bibliotece było lustro. Znajdowało się obok działu filozofii. Chłopiec podszedł do niego i przypatrzył się symbolom wymalowanym na ciele. A potem spostrzegł, że nie jest już chłopcem.
– Jorkwell! – krzyknął ojciec, stając w progu biblioteki. – Otrząśnij się! Wyruszasz na inspekcję ziem północnych, powóz już czeka!
– Ale…
– Nie zwracaj na niego uwagi – podpowiadał głos przewodniczki. – To atrapa. Nie istnieje naprawdę, jest tylko odbiciem. Robi to, co podpowiada mu twój strach.
– Jestem w rodzinnym domu. Na innej planecie! Co mam robić?
– Znajdź drzwi…
– Jorkwell! Napominam cię po raz ostatni! – wrzeszczała atrapa ojca, zbliżając się. Tuż za nią było jedyne wyjście. Jedyne poza…
– Okno może być? – zapytał Jork.
– W ostateczności – odpowiedziała przewodniczka. – Nie patrz na to, co jest na zewnątrz, tylko wyskocz przez nie. Myśl o tym, gdzie chcesz trafić.
Gdzie chcesz trafić… Łatwo było powiedzieć. Jork miał w głowie prawdziwy mętlik. Nie był nawet do końca pewien, czy aby nie jest kilkulatkiem, który zasnął właśnie nad jedną z powieści.
– Szlag by to! – zaklął, uciekając spod objęć ojca. Pognał w kierunku okna i, choć było zamknięte, skoczył.
Wcale nie chciał znaleźć się w miejscu, do którego trafił! Z odgłosem tłuczonego szkła wypadł na korytarz, od razu ściągając na siebie uwagę dwóch Taenghan, broniących wejścia do komnaty Najwyższej Kapłanki. W rękach pierwszego od razu pojawiła się sieć. W dłoni drugiego – opalizujący nóż.
Jork nie tracił czasu i wyskoczył przez to samo okno, którym przybył.
– Pomyślałeś o miejscu?! – Usłyszał krzyk przewodniczki.
Cholera! Grunt pędził ku niemu nieubłaganie, podczas, gdy mężczyzna miał w głowie pustkę. Lina napięła się, Jork zwolnił lot.
– Myśl! Szybko! – ponagliła go przewodniczka.
I Jork pomyślał. Tylko wcale nie o tym, o czym powinien.
Przed oczami stanęła mu ciemność jaskini, w której przed miesiącami otarł się o śmierć. Uderzył o kamienne podłoże. Ręka odezwała się bólem, a głowie zawirowało. Kiedy odzyskał sprawność widzenia, ujrzał ją: Famni w ciele opętanej kapłanki wychodzącą z wód podziemnego jeziora.
– Oddaj mi pokłon, a zabiorę twą męskość i pozwolę sobie służyć – przemówiła bogini.
– Tu nie ma okien i drzwi, co mam robić?! – wrzasnął.
– Wyjście z groty. Szybko! Myśl o lustrzanych drzwiach, musisz już wracać! – oznajmiła przewodniczka. – Nie bądź głupcem, przypłacisz to życiem.
Już miał rzucić się biegiem w kierunku tunelu, kiedy z cienia wychynęły trzy znajome postaci. Mężczyzna o stalowym ramieniu, rewolwerowiec i olbrzym z toporem czarnym jak sama śmierć.
– Chyba masz coś naszego. – Kapitan sięgnął do paska i położył dłoń na rękojeści pistoletu.
– To atrapy, to atrapy – powtarzał Jork, próbując się uspokoić. – Robią to, co podpowiada im mój strach.
Zacisnął pięści i ruszył naprzeciw piratom, którzy zastygli w wyczekiwaniu. Pierwszy krok wykonał niepewnie, ale przy każdym kolejnym nabierał śmiałości, aż całkiem przestał się bać.
– Doskonale, idź dalej. – Przewodniczka dodawała mu otuchy.
Wtedy coś pociągnęło za linę.
Jork spojrzał przez ramię i nagły dreszcz przeszył jego ciało.
– Co to takiego? – powiedziała do siebie bogini, której oczy płonęły żywym ogniem, a potem jednym szarpnięciem przerwała linę.
– Cholera, choleraa, choleraaa… – Ostatnie słowo przewodniczki odbijało się echem w umyśle Jorka.
Jaskina zaczęła się trząść i wirować. Po swojej lewej spostrzegł ojca, który patrzył na niego z wyrazem pogardy. Po prawej szczerzącego zęby w uśmiechu olbrzyma z toporem i dwóch Taenghan szykujących się do ataku. Na wprost niego stanęła Famni o płonących oczach.
– Będziesz sługą dla mojego syna, który przyniesie zagładę światu mężczyzn – wypowiedziała, sięgając ku ciału Jorka, by przemienić go w bezpłciowego niewolnika, co, podobnie jak za pierwszym razem, nie było kuszącą perspektywą.
– Cholera, choleraa, choleraaa – powtarzał w ślad za niknącym echem głosu przewodniczki.
Ktoś ścisnął jego prawą dłoń.
Wtem rzeczywistość pękła na tysiąc kawałków jak roztrzaskane lustro. Obrazy bogini, piratów, Taenghan i ojca odbijały się bez ładu w gromadzie odłamków. Głosy mieszały się z sobą, tworząc kakofonię dźwięków. Coś ścisnęło lewą dłoń Jorka i szarpnęło nim brutalnie, ciągnąc w górę, w deszcz lustrzanych drobin.
Zamknął oczy.
– Co to, u licha, było?! – Dosłyszał gniewny głos Mamci Bou. – Moje drzwi!
– Pierwszy raz widziałam coś takiego – odrzekła przewodniczka. – Jakaś siła zerwała linę. To cud, że przeżył.
Jork powoli otworzył oczy.
Klęczał pośród szczątków lustrzanych drzwi, z których ostała się tylko rama. Przed sobą miał twarz chłopca, spokojną jak zawsze.
– Dziecko go uratowało – stwierdziła przewodniczka. – Czym ono jest?
To pytanie nie miało doczekać się odpowiedzi.
– Nie udało mi się – powiedział Jork, podnosząc jeden z odłamków lustra. Pustym wzrokiem patrzył na swoje odbicie.
– Nie bądź taki pewien. – Mamcia Bou odzyskała spokój, a na jej twarz wpełzł nawet cień zadowolenia. – Spójrz za siebie.
Na dywanie ze szklanych odłamków klęczała atrapa chłopca.
– Ta inwestycja staje się coraz bardziej kosztowna – westchnęła właścicielka tego, co pozostało z lustrzanych drzwi, wyciągając dłoń do oniemiałego z zaskoczenia Jorka, by pomóc mu wstać. – Lepiej, żeby ci się udało. Albo odpłacisz mi w inny sposób co do ysara.
*
Mimo całej, kiepsko skrywanej, sympatii dla Jorka, Mamcia Bou była przede wszystkim kobietą interesu, toteż jej widok, stojącej w cieniu kilka przecznic od swojego domu, z chłopcem mającym może sześć lat, ubranym w gruby płaszcz i przygotowanym do drogi, nie powinien być dla Jorka powodem do zaskoczenia.
– Z twojej obecności tutaj, wnoszę, że wszystko się udało – zaczęła, gdy podszedł na tyle blisko, by słyszeć jej głos mimo wichru świszczącego w uliczce. – Nie zorientowali się, że to atrapa?
– Było tak, jak podejrzewałaś. Kapłanka chciała go zabić. I znalazła sobie pomoc – odpowiedział krótko. – Za to po twojej obecności tutaj wnoszę, że chłopiec nie może u ciebie dłużej zostać.
– Zrobiłam dość. I nie mogę pozwolić sobie na więcej strat – odparła Mamcia Bou, choć w jej tonie Jork usłyszał coś, czego nie rozpoznawał. Czyżby to był smutek? – W trakcie tego dnia dwie moje pracownice doświadczyły nagłej zmiany światopoglądu i uznały, że chcą skończyć z luksusowym choć pozbawionym wyższych wartości życiem i założyć rodziny. A nie mówię tu o zwykłych dziewkach do towarzystwa, tylko tych posiadających… inne umiejętności.
– Obecność dziecka obudziła w nich instynkt macierzyński? – zażartował, choć dobrze wiedział, co ona miała na myśli.
– Ten chłopak wpływa na ludzi. Widzę, jak ty się zmieniłeś. Już nie jesteś bujającym w obłokach podrostkiem z Uniwersytetu, który dba tylko o własną skórę. Nie mówię, że to źle. Może nawet… – zerknęła na chłopca, który stał obok bagażu i jak zwykle bez słowa przysłuchiwał się rozmowie – właśnie to było ci potrzebne. Ale czuję, że zmienia też mnie.
Jork pokiwał głową, co miało oznaczać zarówno zrozumienie jak i podziękowanie. Potem jedną ręką podniósł bagaż, a drugą ujął dłoń chłopca.
– Już chyba nie rośniesz tak szybko jak na początku – zauważył, na co tamten odpowiedział wzruszeniem ramion. – Może to i dobrze. Znajdziemy ci dom.
– Posłuchaj, mały – Mamcia Bou nachyliła się nad dzieckiem, a jej sztuczne oko rozbłysło niczym latarnia. – Wiem, że nie odpowiesz, ale wiem też, że wszystko rozumiesz. Zawarliśmy umowę, zgadza się? Zrobiłam dla was wiele i kiedyś pojawię się, by wyrównać rachunki. Ja albo ktoś, kogo wyślę. A ty wtedy będziesz musiał zrobić to, o co poproszę, bez względu na to, czy ci się to spodoba. Tak działa Prawo Przysługi. Jasne?
Chłopiec nieznacznie poruszył głową na tak, po czym Jork pociągnął go w cień i zawieję, ku wyższym partiom miasta, gdzie cumowały galery, mogące przepłynąć morze Pustki i zabrać ich do innego świata.
A Jork już zdecydował, który z nich wybierze. Nadeszła pora, by odwiedzić rodzinne strony.
– I nadaj mu jakieś imię, na bogów! – pożegnało ich wołanie kobiety, która czuła, że będzie za nimi tęsknić.