Subtelnie otarłem się o jej odkryte ramiona. Zadrżała. Drobnymi dłońmi objęła się, wygładzając uniesione w dreszczu włoski. Zmarszczyła czoło i przyglądała potężnemu dębowi, spoczywającemu w rozerwanym namiocie.
– Ja to zrobiłem – szepnąłem jej do ucha – Ja! To moje dzieło!
Jak łasica otuliłem się wokół jej gładkiej szyi, by zaraz czmychnąć nad wody jeziora i powrócić, spojrzeć w rozszerzone źrenice. Zapomniała, że jestem potężny. Wszyscy zapomnieli. Ale ja im pokazałem.
– Niepotrzebnie odłączył od pozostałych. Mógł zostać na polanie. – zachichotałem w konarach.
Jej usta drgnęły bez decyzji, w którą stronę się wygiąć. Przez ułamek sekundy zmarszczyła brodę i przymknęła powieki. Musnąłem jej policzek. Delikatnie. Nie tak jak wczoraj, kiedy biegła wśród padających drzew. Kiedy z krzykiem dopadła do drzwi samotnej chaty, waląc w nie piąstkami. Kiedy rozwiewałem w szaleństwie jej włosy, zlizując ze skroni strużkę słodkiej krwi. Była moja. Należała do mnie. Przylgnąłem brutalnie do jej pleców, naparłem, dysząc do ucha. Napawałem urywanym oddechem.
Wrota rozchyliły się. Zniknęła. Zawyłem, wirem wzbijając się w górę, popędzając czarne chmury, aż dopadłem do bram Wyraju. Perun mruknął gniewnie. W jego dłoni rozbłysła broń. Spłynęliśmy z deszczem, śmiejąc się z Mokosz, gdy próbowała nas powstrzymać. Śmignąłem nad koronami, waląc je na ziemię. Nie jedna po drugiej. Nie. Całe hektary ulegały mojej potędze. Uginały się, składając pokłon swemu panu.
Perun ciskał piorunami, raz po raz rozjaśniając czarne niebo. Grzmiał, wprawiając okolicę w drżenie. Trzęsły się szyby w oknach, łomotały drzwi, waliły kominy murowanych schronów.
A kiedy złocista tarcza Dadźboga zajaśniała na horyzoncie ujrzeliśmy nasze dzieło. Promienie docierały szybciej, już nie zasłaniał ich las. Nie mieliśmy tu nic więcej do roboty. Zmęczeni usnęliśmy, pozostawiając po sobie piękno zniszczenia i tylko Perun jeszcze pomrukiwał groźnie przez sen.