- Opowiadanie: prosiaczek - Gnijąca pępowina

Gnijąca pępowina

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy

Oceny

Gnijąca pępowina

Ten, który potrzebował jej zależności

 

 

Nawałnica wybrzmiała, szybą ściekły ostatnie tłuste krople. Zalegającą pomieszczenie ciszę, co pewien czas, niczym liście wpadające do zapuszczonego stawu, mąciły kroki. Świt mdławo rozpuszczał mrok, wydobywając z przestrzeni kolejne akcenty salonu. Znieruchomiałe niebieskie oczy. Wieżę brudnych naczyń w zlewie. Lniany sweter napięty na szpetnym garbie. Surrealistyczne obrazy wiszące na ścianie. Kanapę ustawioną przed niedziałającym telewizorem. Skrzypnął regał, uginający się pod ciężarem nudnych książek. W przeciwległym do okna, najwęższym miejscu pokoju oklapły komin z kupką popiołu w paszczy. Żałosny obraz. Westchnienie. Szelest płaszcza.

Adam stał w uchylonych drzwiach. Spojrzał w głąb skamieliny. Tylko kurz, pod wpływem wpadającego z zewnątrz wiatru, drgnął w świetle. Anna Pętla nadal smacznie spała. Nie zamierzał jej budzić, było stanowczo za wcześnie. Po tym, jak o czwartej rano ze snu wyrwały go grzmoty, pomimo przemożnego zmęczenia nie mógł więcej zmrużyć oczu. Wyciągnął z nich śpiochy, wziął prysznic, wypił kawę, a potem bez celu kręcił się po salonie, aż niechcący kopnął niewielką zieloną paczkę. Zdziwił się, gdyż sądził, że wczoraj wszystko wysłali. Cóż, widocznie musiał ją przegapić. Anna spała, a on nie miał co robić, więc postanowił dokończyć obowiązki. Inaczej spotka ich coś złego, jak zwykła powtarzać Pętla.

Na płaskowyżu było zimno, nieprzyjemnie. Mżyło. Adam głęboko odetchnął metalicznym powietrzem. Zgarnął czubkiem języka rosę z ust. Kwaśną. Przez chwilę ze znużeniem obserwował roztaczające się kilkadziesiąt metrów przed nim Wysypisko – setki przedmiotów nieznanego pochodzenia, cudacznych narzędzi, bioinżynieryjnych dziwactw, wspaniałych nonsensów. Nic się nie zmieniło. Czas tutaj zastygł. Jakie było zastosowanie tych rzeczy, Adam wciąż nie miał pojęcia. I zapewne nigdy się nie dowie. W każdym razie wiedział, że początek wysypiska jest najbliższy poznania, natomiast im dalej w kierunku krawędzi płaskowyżu, tym bardziej te eksponaty przebrzmiałej cywilizacji stawały się obce, niepojęte. Daleko po lewej stronie las, nawet on, u dołu spowity teraz mgłą, nie chciał mieć z nimi nic do czynienia.

Pod stopami zamlaskała cienka warstwa błota, gdy ruszył przed siebie, trzymając pod pachą zieloną paczkę. Lawirował między poznawalnym – obłą lodówką, wykręconym w spiralę agregatem prądotwórczym, autonomiczną inteligencją ukrytą w powłoce przypominającej ślimaka. Idąc, zastanawiał się, jak długo jeszcze wytrzyma z Anną. Nie potrafiłby bez niej żyć, już na samą myśl robiło mu się słabo, lecz z drugiej strony ostatnio coraz częściej miewał jej serdecznie dość. Zbyt często przekraczała granice Adama, kleiła się do niego niczym surowe ciasto. Ale wiedział, że inaczej być nie może.

W rozważaniach nawet nie zauważył, kiedy został pochłonięty przez Dziwowisko – ostatnią część Wysypiska, pełną figur o zaburzonej geometrii, w której każda identyfikacja przedmiotu okazywała się efemeryczna jak wspomnienie dawnego szczęścia. Mimo to Adam znajdował w tym miejscu namiastkę ukojenia. Czasami nawet, choć miała mu to za złe, przychodził tu, żeby móc odpocząć od Anny, starającej się unikać Dziwowiska. I żeby nie myśleć o niczym przykrym. W towarzystwie obcych syntetycznych dusz nie męczyły go ani złe wspomnienia, ani obawy o przyszłość. Pojawiały się reminiscencje, tuliły go nieporadnymi objęciami odległych lat.

W końcu dotarł na koniec Wysypiska. Kawałek za nim kończył się także płaskowyż, skąd roztaczał się widok na kamienistą równinę. Szare niebo przypominało dno przeźroczystej popielniczki, która w każdej chwili może pęknąć. Adam zatrzymał się parę kroków przed krawędzią. Kucnął i sprawdził, czy zielona paczka jest w dobrym stanie. Najwidoczniej nie przemokła ani nigdzie się nie wgniotła. Nie miała także żadnych, choćby najmniejszych, rozdarć. Cóż, wobec tego należało dokończyć powinność i wracać do skamieliny. Zamierzał zrobić to możliwie szybko, ponieważ obawiał się, że w przeciwnym wypadku przyjdzie mu do głowy coś głupiego. Czasami dwustumetrowa przepaść mamiła go obietnicą wiecznego spokoju.

Przy samej krawędzi tkwiła sześcienna bryła o wypukłych bokach. Pokryta niebieską farbą, która w wielu miejscach zdążyła zejść. Niewielka – niecałe półtora metra wysokości i metr szerokości. Adam podszedł do niej, ostrożnie, żeby się nie poślizgnąć. Pogładził chropowatą powłokę jak starego przyjaciela. Winda, bo tak ją nazywali z Anną, z cichym kliknięciem otworzyła się. Wsunął do środka zieloną paczkę, która została zeskanowana, zaakceptowana, a następnie zniknęła za zamykającymi się drzwiczkami. Bryła zaczęła zjeżdżać, prawdopodobnie po szynie wczepionej w ścianę płaskowyżu. Nie miał pojęcia, dokąd. Wiedział tylko, że jutro wróci pusta.

Chciał już wracać, lecz nagle, daleko na równinie, dostrzegł coś niepokojącego. Przez chwilę mrużył oczy, próbując ocenić, czy przypadkiem się nie przewidział. Zaczynał zdawać sobie sprawę, że kwaśny deszcz i metaliczny zapach powietrza nie wzięły się znikąd. W kamienistą ziemię, kilkadziesiąt kilometrów od płaskowyżu, wczepił się największy koszmar Adama. Stary, zdawało się – przebrzmiały – a teraz nie dość, że powrócił, to w dodatku nie w śnie, lecz na jawie, jakby dawno temu zmaterializował się i przez lata oczekiwał na spotkanie ze stwórcą.

Płaszcz Adama załopotał na wietrze. W końcu mężczyzna odwrócił się i ruszył z powrotem. Miał przez moment, zanim wszedł w Wysypisko, doskonały widok na skamielinę; gigantyczne żebro ciemnej barwy, w którym mieszkali, odkąd pamiętał. Anna określała ją mianem hematytowego pąka, narośli lub guza; myśl o niej sprawiła, że poczuł kolejny przypływ lęku. Postanowił, że dopóki koszmarna anomalia nie zniknie z równiny, dopóty nie będzie zabierał kobiety na skraj płaskowyżu. Za wszelką cenę nie mógł dopuścić, by Anna poznała M. Teraz natomiast powinien jak najprędzej wrócić do niej, zanim się obudzi.

 

***

 

Ta, która potrzebowała jego zdania

 

W salonie stało również podgrzewane terrarium. Nic się w nim nie działo. Wyściółka wchłonęła ostatni zewłok. Na jednej z gałązek widniał kokon chroniący kremowe jaja modliszki.

Zmartwiona twarz niemalże przykleiła się do szyby. Knykcie pobielały od naciskania framugi. Zielone oczy nerwowo wyglądały przez okno, przeczesywały Wysypisko, próbując dostrzec Adama, wyłuskać z przestrzeni jakikolwiek ślad – ruch, kształt, cień, cokolwiek – świadczący o tym, że mężczyzna wraca i zaraz będzie z powrotem w domu. Moment później na szybie już nikła plama oddechu, kiedy Anna krążyła po salonie, na poprawę nastroju zajadając gorzką czekoladę. Przeznaczoną dla Adama, cierpiącego przecież z powodu znacznie obniżonego nastroju, ale w tej chwili nie miało to najmniejszego znaczenia, bo swym nieodpowiedzialnym zachowaniem niejako ją do tego zmusił. Wiedział, że Anna nie może zostawać sama, że powinien być gdzieś w pobliżu, a jeśli wychodzi, nawet blisko, musi ją o tym informować.

Spojrzała na zdobiący ścianę Motyli statek Salvadora. Czasami czuła się podobnie, zamiast na statku uwięziona na płaskowyżu, zagubiona nie na bezkresnych wodach, lecz nieskończonym pustkowiu. Odcięta od innych ludzi, którzy przecież gdzieś tam byli.

Usiadła na kanapie, ugryzła tabliczkę czekolady i wsunęła kawałek pod język. Miała ochotę wyjść na płaskowyż i przespacerować się, ale w nocy padało, więc było mokro, poza tym obniżyła się temperatura, przez co nie wiedziała, czy to dobry pomysł, żeby opuszczać dom. Znajdzie sobie jakieś inne zajęcie. Została jej parę interesujących książek do przeczytania. A może Adam będzie chciał spędzić z nią trochę czasu? Pamiętała, że mieli gdzieś szachy… Tylko przecież nie będzie grać sama! Adam nie lubił szachów.

Zerwała się z kanapy i znowu podeszła do okna. Wysypisko jakby przyczajone, obserwujące. Fascynujący biom zamieszkany przez twory nieposkromionej wyobraźni. Egzotyczna wyspa osobliwości, błagająca o kontakt, domagająca się odkrywcy. Ale Anna sama nigdy jej nie zbada, ponieważ nie potrafiła wykrzesać iskry potrzebnej do samodzielnego podjęcia decyzji. Oprócz tej jednej, przez którą tak się w tej chwili niecierpliwiła.

Jezu, kiedy Adam wreszcie wróci?

A jeżeli poszedł nie na skraj, tylko gdzie indziej? Ta myśl przyszła jej do głowy jak nieproszony gość, który cuchnący i pijany włazi do mieszkania w ubłoconych butach i za żadne skarby nie chce wyjść. Kolejna cząstka lęku przylepiła się do Anny, na moment zatkała kobiecie gardło – wyobraziła sobie Adama zagubionego w Trzewiach, umierającego z głodu i pragnienia, usychającego z tęsknoty za nią niby równikowy kwiat posadzony na pustyni.

W salonie znajdowały się drzwi do łącznika, okrągłego pomieszczenia prowadzącego do czeluści skamieliny. W łączniku mieli łóżka, gdzie spali, choć Adam zazwyczaj zasypiał na kanapie. Skamielina, jak sądziła, tylko częściowo wystawała ponad powierzchnię płaskowyżu, w głównej mierze zaś była w nim uwięziona. Tę zakopaną część, czyli Trzewia, odwiedzali z Adamem co drugi dzień, przemierzając poskręcane tunele, w których szukali żywności oraz zielonych paczek do wysłania. Tylko dlaczego Adam miałby tam iść, skoro mieli dzisiaj wolne od pracy? Czyżby coś przed nią ukrywał? Bzdura. A jeśli jednak…

W pół drogi do drzwi zastygła sparaliżowana strachem.

I wtedy do mieszkania wpadło świeże powietrze. Usłyszała za sobą kroki. Odwróciła się do Adama, który zrzucił kaptur, przelotnie na nią spojrzał, zdjął i powiesił na wieszaku płaszcz, po czym bez słowa wyjaśnienia wstawił wodę w czajniku. Chodził w ubłoconych butach.

– Gdzie byłeś? – zapytała.

Zbyt cicho. Pod językiem czekolada się rozpuściła.

– Gdzie byłeś? – powtórzyła, starając się zapanować nad irytacją.

Adam przeczesał przetłuszczone włosy.

– W nocy obudziła mnie burza. Nie mogłem zasnąć, więc poszedłem się przespacerować.

Nie chciał jej martwić, mówiąc, że udał się do windy wrzucić paczkę. Nie pamiętał, aby kiedykolwiek oddalił się od Anny na odległość większą niż sto metrów. Przynajmniej gdy nie spała. Była taka krucha…

– Aha.

Usiadła na kanapie, splotła ramiona. Przygryzła wargę, niezadowolona, że nawet nie przeprosił.

Adam w tym czasie sypnął do kubka dwie łyżki rozpuszczalnej kawy. Znów opuszczała go energia. Zerknął na Annę przez ramię.

– Byłem blisko – powiedział. – Wiem, że lubisz mieć mnie na oku.

– Stałam przy oknie. I cię nie widziałam. Więc chyba jednak nie tak blisko.

Woda w czajniku zabulgotała.

– Jesteś zła?

Chwilę milczała. Owszem, przez moment czuła złość, lecz emocja prędko ostygła, bo Anna wyobraziła sobie głębokie niezadowolenie Adama. Zdenerwuje się i mnie zostawi, pomyślała z ukłuciem lęku.

– Nie – mruknęła. – Przepraszam.

Adam zalał kawę. Srebrna łyżeczka, od dawna niemyta, smętnie zastukała o kubek, kiedy nią zamieszał. Zrzucił buty, przyczłapał i usiadł na kanapie obok. Między nimi leżała nadgryziona tabliczka gorzkiej czekolady. Niechlujny zarost utrudniał odczytywanie nastroju mężczyzny, jednak Annie wydawało się, że Adam ma posępną minę. Być może coś się stało.

– Pogramy w szachy? – zapytała.

– Nie mam ochoty. Przepraszam.

– Spacer do lasu?

– Muszę trochę odpocząć – powiedział. Uniósł kubek do ust i zanim wypił potężny łyk, dodał: – To mnie postawi na nogi.

Czyli potrzebował spokoju. Musiała z kimś porozmawiać, a nie chciała Adama męczyć. Nie teraz.

– Mogę przejść się w pobliżu?

– Nawet powinnaś – odparł.

– Nie jest zimno?

– Jest.

– Nie przeziębię się?

– Dostaniesz zapalenia płuc i umrzesz.

– Przestań!

Westchnął, zaczynając tracić cierpliwość.

– Załóż płaszcz.

– Będziesz tu, aż wrócę?

Przytaknął. A niby gdzie miałbym uciec, pomyślał.

– To fajnie. Założę płaszcz, żeby się nie przeziębić, i wyjdę na spacer. Jak wrócę, będziesz tu czekał.

– Idź.

Zrobiła, jak powiedział.

Na zewnątrz było rześko, przyjemnie. Anna krążyła w tę i z powrotem, pozostając na widoku Adama, gdyby ten postanowił stanąć przy oknie. W błocie zostawiała ślady traperów. Rosnąca w niej potrzeba przebywania z kimś sprawiła, że nieświadomie zaczęła zbliżać się na skraj przypominającego składowisko owadów Wysypiska. Do czegoś – kogoś? – co odkryła kilka dni temu. Tak, Anna miała pewną tajemnicę, o której postanowiła Adamowi nie wspominać. Gdyby dowiedział się o dziwnym towarzyszu, skrywającym się w gęstwinach Wysypiska, z całą pewnością zakazałby jej kolejnych spotkań. Zawsze, kiedy mówił, że Anna zachowuje się nieodpowiedzialnie, robił się nerwowy, nieprzewidywalny.

Przy skraju Wysypiska zatrzymała się i spojrzała w okno. Nie ujrzawszy w nim Adama, z mieszaniną ulgi oraz niepokoju odetchnęła i zagłębiła się w syntetyczną puszczę. Wędrówka stanowiła wyzwanie. Oddalając się od Adama, czuła wzbierający lęk. Poza tym nigdy nie miała pewności, jak zakończy się spotkanie z Sokratesem. Czy w ogóle do niego dojdzie.

Ruszyła cmentarzyskiem porzuconych dusz, by za chwilę, przygarbiona i niepewna, znaleźć się na miejscu. Stała tam dwumetrowa perłowa muszla, oparta pod kątem czterdziestu stopni na omszałym kamieniu. Coś zamlaskało i nagle posuwistym ruchem wychynęła z niej głowa ślimaka; czułki zakolebały się – trzcina na subtelnym wietrze – i zawiesiły spojrzenie ciemnych świdrujących oczu na Annie.

– Jednak znów przyszłaś. – Otulił ją aksamitny głos. – Dobrze cię widzieć.

– Bałam się.

– Mimo strachu jesteś tu.

Przytaknęła.

– Muszę… – zawahała się, przygryzła wargę. – Muszę mieć kogoś, na kim mogę się oprzeć.

Jak zabraknie Adama, dodała w myślach.

Czułki zafalowały, przybrały pozycję zaciekawienia.

– Chciałabym…

Po spiralnej muszli spłynęła kropla. Anna zarumieniła się.

– Chciałabym też być bardziej samodzielna. Ale chyba nie da się tych dwóch rzeczy pogodzić. Opierania się na kimś i samodzielności.

– Znalazłaś mnie – powiedział ślimak. – Przyszłaś tu z własnej woli.

– Trochę tak.

– Trochę tak, trochę nie?

– Tak – szepnęła. Zrobiła krok wstecz. – Ale nie powinnam. To nieodpowiedzialne.

– To nieodpowiedzialne być odpowiedzialnym za siebie.

Milczeli. Sokrates powrócił do muszli. Po chwili znów z niej wyszedł. Skąd się tu wziął? Czym był? Anna tego nie wiedziała, a mimo to czuła, że rodzi się w niej zaufanie do tej dziwnej istoty.

– Przyjdzie czas – powiedział ślimak. – Zobacz. – Nachylił się, aby mogła na niego wejść. Na początku nie wiedziała, o co mu chodzi, więc go pogłaskała. Potem zrozumiała intencję, która zrodziła się gdzieś między czułkami, i ostrożnie wdrapała się po śliskim ciele.

I nagle poszybowała w górę. Sokrates zatoczył szyją koło, rozglądając się po okolicy. Anna podążyła za jego przykładem. Wysypisko, setki wyglądających na martwe, skamieniałych przedmiotów nieznanego pochodzenia. Słońce zagrało na ich różnorodnych powierzchniach, a ona, mocno wtulona w ślimacze ciało, poddała się iluzji; wrażenie, że w pejzażu pogrążonych w hibernacji okazów coś drgnęło, wybrzuszyło się, zapulsowało.

 

 

***

 

 

Skamielina albo głęboko wrastała w płaskowyż, albo prowadziła do wydrążonych w nim tuneli. W każdym razie za ciężkimi, stalowymi wrotami łącznika znajdował się inny świat. Adam nie potrafił ocenić, czy jest efektem naturalnych procesów, czy dziełem ludzkich rąk. I, prawdę mówiąc, niewiele go to obchodziło. Liczyła się tylko żmudna praca. Przemierzanie nieregularnych korytarzy w poszukiwaniu kolejnych paczek przeznaczonych do wysłania oraz resztek jedzenia schowanych w zardzewiałych puszkach i zakurzonych kartonach. Przeczesywanie Trzewi zajmowało im do kilku godzin, w zależności od tego, jakie szczęście (ha ha) mieli w trakcie łowów.

Anna nigdy nie oddalała się zbytnio od Adama. Zwłaszcza w ostatnim czasie, gdyż z jakiegoś powodu znowu znacznie gorzej orientowała się w podziemnej przestrzeni. Adam nie rozumiał, skąd te problemy z pamięcią i czasami jedna myśl o tym sprawiała, że ogarniał go niepokój. Anna zdawała się zapominać wiele innych rzeczy, na przykład gdzie odłożyła miesiąc temu książkę lub, w skrajnych przypadkach, że daną powieść już przeczytała. Wczoraj przez bitą godzinę szukała ulubionego, białego kubka z wizerunkiem odradzającego się z popiołów feniksa, z którego codziennie wypijała dwie kawy i znacznie więcej wody.

Trafili na półtorametrową, nienaruszoną skrzynię. Adam podszedł do niej i podważył drewniany bok łomem. Musiał naprzeć całym ciężarem ciała, żeby operacja się udała. Trzasnęło, na ziemię rzygnęła rzeka przedmiotów. Trzy zielone paczki, puszki z łososiem, parę kartonów ze śliwkowym sokiem. Oraz parę drobiazgów na etażerkę. Adam oblizał suche usta, schował pożywienie do płóciennej torby i wziął dwa pudełka. Anna dźwignęła ostatnią, uprzednio wrzucając drobnicę do kieszeni, po czym ruszyli z powrotem do łącznika. Była dziś rozkojarzona, co sprawiało, że wyglądała na jeszcze bardziej zagubioną. Prawdopodobnie myślała o kolejnej wyprawie na skraj płaskowyżu.

Z niezrozumiałego dla Adama powodu Anna lubiła chodzić do windy. Zawsze się cieszyła, widząc go z wielkim plecakiem, czasami dodatkowo taszczącego torbę nabitą niczym wór Mikołaja. Kiedy Adam miał gorszy dzień i nie chciał nic robić, potrafiła wykrzesać z siebie jaką władczość i zmusić go do wyjścia. Spacer dobrze nam zrobi, powtarzała za każdym razem. Gdy wracali, pytała, czy po wysiłku Adam nie czuje się lepiej. Odpowiadał, z obojętnością, ale jakby rozmiękczoną, że to bez znaczenia. Że nie widzi sensu w wykonywaniu tej durnej pracy.

– Nie wiem, po co to robimy – mruknął teraz, czekając, aż kobieta otworzy drzwi do łącznika.

– Ja też nie wiem – odparła, z trudem przesuwając właz. – Ale nie mamy innego wyjścia.

Smutne, pomyślał, przeciskając się do salonu, jeszcze niedawno wiedziała, jaki jest cel ich pracy. A przynajmniej wierzyła w tę brednię. Z niezrozumiałego powodu zapominała i przypominała sobie, o tym i wielu innych rzeczach, jakby była uwięziona w swoistym cyklu.

Zostawili zdobycze pod Płonącą Żyrafą. Adam usiadł na kanapie. Przeczesał tłuste włosy, podrapał się po zaroście. Zastanawiał się, co zrobić, żeby Annie odechciała się jutrzejsza wędrówka na płaskowyż. Będzie musiał pójść tam, kiedy ona zaśnie. W innym przypadku narazi ją na lęk. Wstał, ruszył do okna. Z drugiej strony jeżeli Anna się w tym czasie obudzi, przez następne dni będzie chodziła niezadowolona. Będzie drżeć, przytulona do niego nocą na wyrobionym materacu, nieustannie wodzić za nim spojrzeniem w ciągu dnia. Ale to i tak lepsze, niż zabrać ją na płaskowyż. Nie zrobi tego, dopóki nie upewni się, że M zniknęło.

Anna obserwowała Adama krzątającego się w kuchni. Był rozproszony, jakby nie wiedział, czego szuka. Przypominał dzikie zwierzę. Widok przygarbionej sylwetki sprawił, że gwałtownie wezbrało w niej współczucie.

– Wszystko będzie dobrze – powiedziała, wtulając się w jego lniane plecy.

Adam zesztywniał, zadziwiony, że Anna dodaje mu otuchy.

– Przejdę się na spacer – dodała, kiedy rozluźnił się i zaczął przygotowywać sobie kawę. – Dobrze?

– Idź.

– Zimno?

Wzruszył ramionami.

– Idzie jesień. Załóż coś cieplejszego.

Woda w czajniku zaczęła gwizdać. Chwilę później Anna stała przed tajemniczym ślimakiem. Wychynął z muszli ruchem innym, jakby zaspanym. W powietrzu wisiał organiczny zapach. Coś przekształcało się? Gniło?

– Znów przyszłaś – powiedział Sokrates. – Nie spodziewałem się zobaczyć ciebie tak prędko. Wcześniej przychodziłaś do mnie co trzy dni. Czy coś się wydarzyło?

– Adam jest w coraz gorszym stanie.

– Ten Adam?

– Jesteśmy tylko my. – Przygryzła wargę. – No i ty, ale nie wiem, czy się zaliczasz…

Ślimak badawczo przechylił czułki.

– Przepraszam – mruknęła.

– Jesteś pewna, że tylko wy zostaliście? Nie ma nikogo innego?

– Chyba… Adam tak twierdzi.

– A poza płaskowyżem? Tam też nikogo nie ma?

Anna westchnęła.

– Może ktoś jest, ale nie wiemy, jak zejść na dół. A nawet jeślibyśmy wiedzieli, to przecież nie zostawimy pracy.

– Dlaczego?

– Bo… Musimy ją wykonywać. Inaczej stanie się coś niedobrego.

– Co dokładnie?

– Nie wiem, ale czuję, że tak jest.

Anna usiadła na omszałym kamieniu przed Sokratesem. Na wspomnienie lat szukania i zanoszenia zielonych paczek do windy poczuła się zmęczona. Teraz zaczęła się zastanawiać, po co właściwie to robią. Co jest w zielonych paczkach? I dokąd winda je zawozi?

Sokrates schował się w głębi muszli, z której wybrzmiało ostatnie słowa:

– Zatem umyka ci sens.

Anna spojrzała na niebo, nieświadomie szukając rozwiązania zagadki w bezsensownym miejscu – przeszłości.

Podczas gwałtownych wichur mieszkanie się bujało. Zazwyczaj na tyle delikatnie, że co najwyżej przechylały się zawieszone na ścianie w salonie obrazy. Czasami jednak z przytwierdzonego magnesem do stołu kieliszka ulewało się wino, książki otwierały się i zamykały, zaś źrenica fioletowego oka puchła w przerażeniu – Amygdala złapała nóż, który, jej zdaniem, niebezpiecznie podskoczył na kuchennym blacie.

– Mało brakowało – powiedziała, wachlując się dłonią. – Idź do swojego pokoju.

Anna popatrzyła na matkę.

– Na długo? – zapytała z rezygnacją.

– Nie wiem. Aż sytuacja się uspokoi.

– Chciałam wyjść do koleżanek.

Matka upiła potężny haust wina, spojrzała na nią spod gęstych rzęs z mieszanką pogardy i niedowierzania.

– Oszalałaś? Widzisz, co się dzieje. Tu nie jest bezpiecznie. Idź do siebie. No, już, już.

– Gdzie tata?

– Przecież wiesz, że nie wolno mu przeszkadzać. – I dodała pod nosem. – Nie najlepiej się czuje.

Nie miała wyboru, zatem krętymi schodami poszła na górę. Wchodząc, oglądała się za siebie; matka krzątała się po kuchni, sprawdzając, czy nic więcej jej nie zaskoczy, czy wszystko jest pochowane albo przytwierdzone do jakiejś powierzchni silnym magnesem. W tiulowej sukni oraz urękawiczonych dłoniach wyglądała trochę śmiesznie, trochę przerażająco. Od rana przygotowała się na zapowiedziany rok temu, upragniony wernisaż, musiała jednak zostać w domu. Żeby się jej – Annie – nic złego nie stało.

W pokoju, nie zapalając światła, weszła na łóżko i wyjrzała przez owalne okno. Spowite gęstymi chmurami latające miasto frenetycznie rozświetlały błyskawice. Owszem, głupotą byłoby wychodzenie na zewnątrz, jednak Anna chciała tylko opuścić własne mieszkanie. Koleżanki opowiadały jej, że wichury, burze i inne straszne rzeczy nie sprawiają, że ich rodzice każą im zamykać się w pokojach. Nie wiedziała, czy powinna wierzyć, jednak właśnie te słowa sprawiły, że z czasem zaczęła zastanawiać się nad sensownością zachowań matki. Chciała zapytać o to ojca, lecz matka stanowczo zabraniała zawracać mu głowę. Anna spotykała go głównie podczas posiłków w kuchni, gdzie przygarbiony siedział z mętnym spojrzeniem wbitym w aktualny posiłek, własne dłonie lub wypolerowany blat hebanowego stołu – nigdy dalej, jakby wstydził się żony i córki. Albo jakby wszystko poza tymi paroma centymetrami wokół nie miało dla niego najmniejszego znaczenia.

W tym przypadku nie słuchała się matki. Szukała okazji do kontaktu z ojcem tak często, jak tylko było to możliwe. Kiedy wychodził z pokoju na piętrze, żeby skorzystać z toalety. Gdy brał psa na zbyt krótki spacer. Łowiła ulotne chwile jak entomolog motyle w siatkę. Ich relacja ożywała jedynie podczas jakiegoś ruchu. Trzepotliwego, nieśmiałego. Wtedy czuła łączącą ją z ojcem więź, przywodzącą na myśl pajęczą nitkę lśniącą w kończącym się lecie.

 

 

***

 

 

Adam z zazdrością patrzył, jak Wysypisko pożera Annę. Nie potrafił myśleć o tym inaczej, obcej przestrzeni nadawał cechę sprawczości, zupełnie jakby jeżeli nawet nie ktoś, to coś musiało decydować za nią czy o niej. Anna bowiem, poza chwilami, kiedy przypominała mu o pracy, była boleśnie zależna w każdym calu. Zewnętrzne wpływy kształtowały ją niczym siły przyrody archipelag. Zatem Adam zastanawiał się nad tym dziwnym widokiem, który poza zazdrością wzbudzał w nim zalążek niepokoju. Co właściwie tam robiła? Dokąd dokładnie poszła? Jednego był pewny – Anna nie odejdzie daleko.

Mimo to postanowił z nią porozmawiać. Chciał poznać odpowiedzi na wspomniane pytania. W końcu także zebrał się w sobie i zamierzał oświadczyć Annie, że w najbliższym czasie nie będą zanosić zielonych paczek do windy. Musiał tylko wymyślić sensowny powód takiej decyzji. Przy czym, oczywiście, będzie tam się wybierał bez paczek, w tajemnicy przed nią, aby sprawdzać, czy koszmar wciąż plugawi równinę. Gdy wreszcie z niej zniknie, załaduje wór i razem z Anną pójdą nadrobić zaległości.

Ta myśl sprawiła, że ponownie zaczął zastanawiać się nad wykonywaną pracą. Anna twierdziła, że robią to ze względów bezpieczeństwa. Ponoć jeżeli przestaliby zanosić paczki do windy, płaskowyż zwolniłby, aż wreszcie stanąłby w miejscu, a oni już nigdzie by nie dotarli. Tylko dokąd mieliby dotrzeć? Słysząc to pytanie, Anna robiła niezadowolona minę i zmieniała temat. Przynajmniej w okresach, kiedy nie miała problemów z pamięcią, gdyż od paru tygodni znów twierdziła, że nie ma pojęcia, po co się nadwyrężają. Pewne rzeczy zapominała, aby przypomnieć sobie o nich za kilka tygodni lub miesięcy. Co zastanawiające, w okresach niepamięci była żywsza, radośniejsza.

Rozmyślał nad tym wszystkim z rosnącym znużeniem. Myśli rozpływały się albo stawały się śliskie, nieuchwytne. Koncentrację nadkruszał ząb kolejnych dni, nikła niczym cukier w gorącej herbacie; łyżeczka smętnie zastukała o porcelanowy kubek, zagłuszając i tak już cichnące echa wątpliwości. Adam usiadł na kanapie, wyciągnął nogi na podnóżek i zapatrzył się na regał z książkami. Od dawna chciał przeczytać „Kronikę ptaka nakręcacza” Murakamiego, ale nie mógł się zebrać. Przeczesał włosy, myśląc, że powinien je umyć, bo nie chciał więcej widzieć niesmaku w oczach Anny. Nie chciał widzieć także, jak martwi się jego stanem, więc wstał i podszedł do półki z powieściami. Wybrał cokolwiek, po czym usiadł i udawał, że czyta. W istocie czekał na Annę, żeby przeprowadzić z nią poważną rozmowę.

 

 

***

 

 

Rozmowa ze ślimakiem zasiała w niej ziarno lęku. Miała poczucie, że zbliża się do czegoś ważnego i jednocześnie znanego. Pomyślała, że dobrze będzie porozmawiać z Adamem o jutrzejszej wyprawie do windy. Chciała przyjrzeć się dokładniej tej metalowej puszce, żeby zrozumieć, dokąd zawozi zielone paczki. Pragnęła poznać prawdę, choć podskórnie czuła, że dokonawszy tego, dozna największego zawodu w życiu.

Wysypisko frenetycznie lśniło we wrześniowym słońcu. Kusiło, aby wejść w nie głębiej. Odkryć inne, jeszcze ciepłe cuda przebrzmiałych cywilizacji. Anna przez moment wahała się, stała nieruchomo niczym jedno z syntetycznych dzieł, przygryzając wargę w coraz większym niezdecydowaniu, lecz w końcu lęk wypchnął ją z Wysypiska w stronę hematytowego pąka.

W środku zastała Adama siedzącego na kanapie. Ze zdziwieniem zauważyła, że mężczyzna czyta książkę. Albo powieść całkowicie go wciągnęła, albo udawał, że nie zauważył ani jej przyjścia, ani zimnego powietrza zwiastującego jesień. Rozległo się skrzypienie podłogi, kiedy weszła do środka i delikatnie zamknęła drzwi. Widok przygarbionej sylwetki, obraz nieruchomych szarych oczu zatopionych w innym czasie i przestrzeni wywołał w niej nagły przypływ poczucia winy.

– To co dziś porobimy? – zapytała.

Nie doczekawszy odpowiedzi, usiadła obok niego. Sękate dłonie gładziły pożółkłą stronę. Anna głośno przełknęła ślinę.

– Chcę dowiedzieć się jutro więcej – przerwała ciszę.

Spojrzał na nią mętnym wzrokiem.

– Więcej?

Niepewnie kiwnęła głową.

– O windzie. Sprawdzimy, dokąd zawozi paczki?

Adam zatrzasnął książkę.

– Dlaczego chcesz to wiedzieć?

– Uważam… Uważam, że powinniśmy poznać prawdę. Jak pójdziemy jutro na skraj, przyjrzymy się windzie dokładniej. Może znajdziemy jakiś trop, wskazówkę…

Adam niedbale rzucił powieść na bok, w nadziei, że gestem tym zakamufluje nagłą irytację. W okresach, kiedy miała doskonałą pamięć, Anna skupiała się na pracy, spędzaniu czasu z nim, własnych zainteresowaniach. Natomiast gdy dopadała ją ta dziwna amnezja, kobieta zaczynała rozmyślać nad sensem wykonywania pracy. Jednak nigdy wcześniej nie chciała dowiedzieć się, dokąd winda zawozi paczki. Wystarczyło snucie rozważań i domysłów, teraz zaś pojawił się zamiar działania.

– Właśnie chciałem z tobą o tym porozmawiać.

– Też jesteś ciekawy? – Oczy jej rozbłysły.

Pociągnął nosem, zerknął na okno.

– Musimy zrobić przerwę od pracy.

Anna w błagalnym geście splotła dłonie.

– Przecież wiesz, że jeśli przestaniemy pracować–

– Dodatkowy wolny dzień nam nie zaszkodzi.

– Nam nie, ale…

Zgubiła wątek, Adam pogładził jej kolano. Miał zimne palce. Zamierzał zrobić dłuższą przerwę od taszczenia paczek, ale póki co nie miał pomysłu, jak to zracjonalizować. Chciał dać jej przekonujący powód. Taki, żeby Anna nie posmutniała. Energiczna, pełna ikry, pomimo zależności i lęków była dla niego żywym srebrem. Nie zamierzał tego psuć. Choć czasami go irytowała, stanowiła pocieszenie, jeden z niewielu powodów, by następnego dnia otworzyć oczy i wstać. Żałośnie trzymał się rzeczywistości na ostatniej desce, którą znosił na czarne wody niepokojący dryf. Westchnął.

– Gdzie byłaś?

– Przejść się. Trzeba się ruszać. Też powinieneś.

– Już się nie boisz?

– Co? Nie, po prostu tego potrzebowałam.

– Znalazłaś coś?

Anna uciekła spojrzeniem w bok, wdzięczna, że kosmyk włosów zasłonił jej oczy. Sokrates wzbudzał zaufanie, na początku chciała o nim Adamowi opowiedzieć, przedstawić ich sobie, aczkolwiek doszła do wniosku, że taka znajomość nie przyniosłaby niczego dobrego. Właściwie bardziej to czuła, niż rozumiała, ale tyle wystarczyło, by przygryźć wargę i przełknąć szczerą odpowiedź.

– Martwiłem się o ciebie.

– Och, niepotrzebnie. – Anna przysunęła się, chcąc go uspokoić. – Widzisz? – Rozłożyła ramiona, uśmiechnęła się niepewnie. – Nic mi się nie stało.

Te słowa wzbudziły w nim opór. Zależność Anny była męcząca, lecz zarazem gwarantowała dobre samopoczucie Adama. Teraz nawet nie chciała powiedzieć, gdzie dokładnie była. Nie wiedział, co powiedzieć, więc zmienił temat.

– Rozpalę.

Wstał i zniknął za drzwiami do łącznika. Za oknem zapadał zmierzch. Anna wzdrygnęła się na myśl, że Adam prędko nie wróci, bo chce ją w ten sposób ukarać. Ale pojawił się po chwili, niosąc trzy szczapy drewna. Po drodze chwycił siekierę, podszedł do kominka, kucnął i zaczął rąbać szczapy na mniejsze kawałki. Anna ściągnęła rękawy swetra, patrząc, jak Adam układa drewno na palenisku. Chwilę później ożyły płomienie-języczki. Adam wstał, otrzepał dłonie i poczłapał do kuchni.

– Czuć jesień w kościach – mruknął.

Oczy Anny zamgliła zaduma. Przywołała obraz Wysypiska przyprószonego subtelną zmianą. Zastanowiła się nad Sokratesem. Skąd się wziął? Dlaczego chciał z nią rozmawiać? I co właściwie oznaczało, że umyka jej sens? Widziała w nim zagadkę przeszłości oraz nadzieję na wyrwanie się z zależności od Adama. Wyobrażenie spowodowało przypływ poczucia winy. Nie powinna tak myśleć, niestety ostatnio coraz częściej wizualizowała sobie egzystencję bez niego.

Na granicy świadomości rozległ się trzask drewna.

– Proszę – powiedział Adam, podając jej kubek.

– Dzięki. – Wzięła naczynie, przysunęła do ust i wbiła spojrzenie w kominek. W oczach buzował ogień. Kiedy Adam usiadł obok, wyobraziła sobie coś strasznego.

– Twój ulubiony – powiedział.

Wypił ostrożny łyk. Gorąca herbata z miodem i goździkami.

– Yhym.

Adam chwycił książkę, zawahał się.

– Wiesz, zastanawiałem się, co będzie, gdy już dokądś dotrzemy.

Zatrzepotała rzęsami.

– Do cywilizacji?

– Do cywilizacji.

Anna przeczesała salon spojrzeniem. Regał z książkami, które niemal wszystkie przeczytała, kilka obrazów, których nie potrafiła więcej kontemplować, szachy i związane z nimi ciągłe namawianie Adama na choć jedną partię, etażerka zawalona uzbieranymi na przestrzeni lat dziwacznymi drobiazgami.

– Życie stanie się ciekawsze? – spytała niepewnie.

I nie będę ci więcej potrzebny, pomyślał z goryczą.

– Pewnie spotkamy wiele ludzi – sprowokował ją. – Nie boisz się?

– Z jednej strony trochę mnie to przeraża, ale z drugiej widzę tyle nowych możliwości…

Po rozmowie namówiła Adama na cotygodniowy rytuał – taniec. Wstali, chwycili się za dłonie i rozpoczęli od niezgrabnych ruchów. Ona stawiała szybkie, drobne kroki, on długie, niemrawe, nadeptywał na jej stopy, potykał się o własne. Za oknem zapadła ciemność, zaświszczał wiatr. Płaskowyż, skryty w cieniu rubensowskich chmur, pełzł w kierunku przeznaczenia.

Później Adam zajął się czytaniem książki. Anna zdjęła ze ściany olejny obraz, który ostrożnie ułożyła na stoliku. Uklękła przy nim, podwinęła rękawy swetra i wyjęła z kieszeni znalezione ostatnio w Trzewiach patyczki kosmetyczne. „Story time” Moa Wallina był jej ulubionym malowidłem. Zaczęła czyścić siedzącą pod gigantycznym ślimakiem dziewczynę, w zadowoleniu czytającą jakąś książkę. Kilka razy musnęła ascetyczny krajobraz – prerię lub pustynię – po czym uwagę skupiła na ślimaku. Trącała zaciekawione czułki. Pieściła czułą szyję. Zagubiła się w spirali wielkiej muszli. W trzaski trawionego ogniem drewna wplątało się chrapanie – Adam zasnął z powieścią w dłoniach. Anna odwiesiła obraz, wstała i po cichu podeszła do zielonych paczek. Umyka ci sens, powiedział Ślimak. Wzięła jedną w dłonie, gładziła batystową powierzchnię. Ściągnęła brwi, kucnęła. Siedziała przy niej tak długo, aż w kominku ledwie się tliło. W terrarium zadrżał kokon.

 

 

***

 

Kolejny dzień pracy upłynął pod znakiem swoistego rozedrgania. Długo nie mogli znaleźć ani zielonych paczek, ani niczego do jedzenia, więc musieli zagłębić się w Trzewia jak nigdy wcześniej. Na niższych poziomach nieregularnie rozmieszczone lampy niechlujnie impregnowały fakturę korytarzy miętowym blaskiem. Adam miał latarkę, z której korzystał w zaciemnionych wklęsłościach przestrzeni. Trafiali na puste skrzynie, opróżnione pudła, resztki i szczątki nie wiadomo czego lub kogo. Kiedy dotarli do nabrzmiałego uchyłka, Anna poczuła zawroty głowy. Nie mogli wrócić z pustymi rękoma, dlatego pomimo lęku podążyła za Adamem, dalej i dalej, w ścisk malarycznie dyszących wnętrzności. Szła za nim z tyłu, bardzo blisko. Wyczuwała delikatne podmuchy, prawdopodobnie dogorywającej sieci wentylacji. Suche jak pieprz powietrze gryzło nozdrza i płuca. Nieregularność korytarzy oraz kapryśne oświetlenie płatały zmysłom figle. Adam zdawał się nic z tych rzeczy nie zauważać. Ściany tu i ówdzie pokrywał koronkowy nalot, którym zamierzali kierować się podczas drogi powrotnej. Co jakiś czas zatrzymywali się, próbując zapamiętać trasę.

W pewnym momencie Adam chciał wracać, zły na niepowodzenie, lecz Anna czuła, że dalsza praca dobrze mu zrobi, dlatego wyminęła go w wąskim przejściu i podążyła spiralnymi stopniami jeszcze niżej. Bezradna, ponieważ musiała zmierzyć się z lękiem, ale zarazem odpowiedzialna za Adama, co dawało jej sporo niespodziewanej odwagi. Nadal miała problemy z pamięcią, o których przebąkiwał on, niemniej jednak wciąż widziała się w roli jego opiekunki. Myśl, że Adam także dbał o nią i był jej niezbędny, być może w większym stopniu niż ona jemu, wzbudziła w Annie przypływ nostalgii. Utraciła jakąś ważną prawdę, ważne wspomnienia, jednak jednocześnie przepełniało ją wrażenie bycia w niezwykłej bliskości wobec czegoś stanowiącego wyjaśnienie gryzących wyrzutów sumienia. Stan ten był dziwny i jeszcze mocniej zagrzebywał Annę w melancholii, której wcześnie w swym życiu raczej nie doświadczała. Albo nie pamiętała.

Nagle zorientowała się, że zgubiła z oczu Adama. Przestraszona ruszyła z powrotem na górę, lecz tam dudniła ponura cisza. I wtedy ujrzała coś dziwnego. Cień na ścianie, zbyt nasycony, w nienaturalnym tonie; nagle drgnął, zmienił kształt i okazało się, że to postać, która nieudolnie próbowała stopić się z mrocznym zaułkiem.

– Kim jesteś? – wydusiła. – Istota coś bąknęła, więc Anna, czując strach oraz jeszcze większą ciekawość, podeszła bliżej, by powtórzyć pytanie.

– Zbieraczem – usłyszała głos tak zachrypnięty, jakby człowiek ten trzymał w gardle potłuczone szkło.

Zabrałeś nam wszystkie paczki? I jedzenie?

Postać wzdrygnęła się z niesmakiem.

– Pomagam uratować przed zgniciem jak najwięcej żarcia.

– Nie rozumiem.

– Dobrze, biorę coś dla siebie, ale wiele rzeczy przynoszę dla was.

– Dla nas?

– Widzę, że je zabieracie. Choć jesteście innymi zbieraczami ode mnie. – Badawczo przechylił głowę. – Mam nadzieję, że znajdujecie w paczkach przydatne przedmioty. No i że starczy żarcia dla tylu ludzi.

– Nie rozumiem.

Westchnął, poirytowany. Nosił obdarty płaszcz z kapturem, pod którego cieniem ginęła prawie cała twarz.

– Waszą wioskę zamieszkuje sporo osób. – Podejrzliwie zmrużył oczy. Przypominały ślepia płochliwego zwierza. – Choć widuję tylko was, ciebie albo tego smutasa, to wiem, że jest was więcej na powierzchni.

– Skąd zbierasz te wszystkie rzeczy?

Zaśmiał się chrapliwie.

– Och, zupełnie jakbyś nie widziała z tej swojej wioski tego całego burdelu. Ciągnie się niczym ten wąż, co oplatał cały świat.

Chciała znów powiedzieć, że nie rozumie, lecz poczuła się głupio.

– Nie wiem, skąd się bierze na dole cały ten róg obfitości. Ktoś musi być podejrzliwie wspaniałomyślny. Lub jest absolutnie złym człowiekiem.

Potem dziwny człowiek zniknął, po prostu rozpłynął się w mroku. Kiedy wracała do tej sytuacji wspomnieniem, zastanawiała się, czy rozmowa ta miała miejsce naprawdę, czy uroiła się w jej zmęczonym umyśle. W każdym razie później Anna nieudolnie próbowała odnaleźć drogę powrotną. Na szczęście Adam prędko ją znalazł i wrócili do salonu. Wyglądał na przerażonego. Dopytywał, gdzie była, na co odparła, że się zgubiła. Zostawił więc paczki przy kominku, po czym legł na kanapie.

– Powinniśmy je dziś zanieść do windy – powiedziała Anna, zanim zasnął.

– Aha.

Przygotowała sobie herbatę, usiadła obok i zanurzyła się w owocowym naparze i rozmyślaniach. Zastanawiała się, o czym mówił człowiek spotkany w Trzewiach. Czy narażał ich na głodowanie? Dlaczego zabierał im zielone paczki? Nie wystarczyło samo jedzenie? Miała wiele palących pytań i ani jednej odpowiedzi. Nie mogła teraz wrócić do tuneli, żeby porozmawiać z obcym, sama by się zgubiła. Jedynym rozwiązaniem była dyskusja z Adamem, ale wolała tego nie robić. Będzie musiała poczekać do jutra, kiedy wyjdzie z domu na spacer. Sokrates cechował się ogromną wiedzą. Mówił zagadkowo, lecz Annie wystarczyłby nawet trop, subtelna wskazówka…

Adam w tym czasie udawał, że zasypia. Spod półprzymkniętych powiek obserwował Annę, próbując oszacować, jak wielki dyskomfort wzbudza w niej myśl o odłożeniu wycieczki do windy. Czy to dlatego zgubiła się w tunelach? Czuł się trochę głupio, że tak ją podgląda, z drugiej strony rozumiał, iż to niezbędne. Za każdym razem, gdy działo się coś niepokojącego, Annie pamięć zaczynała wracać szybciej. W tych okresach kobieta zaczynała zachowywać się dziwnie, markotniała, jakby wspomnienia ścierały błysk z zielonych oczu. Nigdy nie czuła się tak źle jak on, jednakże Annę gnębiło coś osobliwego, kształtem i barwą przypominające głębokie poczucie winy.

Wstała, podeszła do zielonych paczek, zerknęła na Adama. Najwidoczniej zasnął. Popołudniowa drzemka nadchodziła wraz z miodniejącym światłem, stopniowo zalewającym szarość kuchni. Kucnęła nad nimi i drgnęła, słysząc głos Adama:

– Pójdziemy później.

Zerknęła na niego przez ramię, unosząc brwi. Przypominała nakryte na złym zachowaniu zwierzę.

– Dokąd? – zapytała, czując obręcz na gardle.

– Do windy – odparł Adam, udając, że mówi to ot tak. Kiedy zapadła cisza, po chwili dodał: – Zapowiadają słabą pogodę.

W domu posiadali radio. Rzadko go słuchali. Nie dlatego, że nie chcieli, lecz ze względu na fakt, iż komunikaty pojawiały się raz na tydzień. Głos, odległy i bezbarwny, prowokował rozmowy, podczas których snuli rozważania, stawiali hipotezy; nieudolne próby zrozumienia, kto i w jakim celu do nich przemawia. Teraz Adam wspomniał o nim, aby uargumentować swoją decyzję, ale także odwrócić uwagę Anny. Nie dała się jednak zwieść.

– Kiedy? – zapytała, pozostając w niewygodnej pozycji.

– Za dwa, cztery dni? Nie wiem.

– Aha.

Zazębiło się cykanie dwóch zegarów.

– Gdzie będziemy składować paczki?

Wzruszył ramionami, zdziwiony jej dociekliwością.

– Gdzieś w salonie. Część przy kominku, część pod obrazami.

Wyczuwał przez chwilę opór Anny, lecz w końcu zmiękła. Zamknął oczy, tym razem naprawdę, i zasnął pod setką ponurych obrazów wyświetlanych pod mosiądzowymi powiekami. Anna usiadła, rozmasowała bolące od kucania nogi. Usłyszawszy chrapanie, nabrała odwagi i dała się ponieść ciekawości. Zielona paczka była cudownie gładka w dotyku. Paznokcie ledwo ją zarysowały, więc poszła po nóż do kuchni. Za oknem flaga Wysypiska łopotała na wietrze. Zbierało się na burzę. Wróciwszy z nożem, zawiesiła spojrzenie na Adamie – pierś miarodajnie unosiła się i opadała. Trzymając nóż w ustach, przykryła go cienkim beżowym kocem. Postanowiła otworzyć paczkę gdzie indziej. Jeśli Adam by się obudził, wpadłby w szał. O ile sama praca niewiele go obchodziła, o tyle posłuszeństwo Anny, choć czasami wyczerpujące, uważał za coś ważnego i naturalnego.

Zarzuciła płaszcz i wyszła na zewnątrz. Miała ochotę pójść do Sokratesa, lecz nie chciała kusić losu. Wbiła nóż w paczkę, rozpruła zielone płótno i pociągnęła ostrze do siebie. Odrzuciła narzędzie i rozerwała materiał dłońmi. Spodziewała się wszystkiego, lecz z pewnością nie produktów spożywczych. Postawiła przed sobą puszki z tuńczykiem oraz butelki z wodą i długo na nie patrzyła. Po lewej szeleścił ciemniejący las. Wiatr przegonił chmury z nieba.

Lecz nie z oczu Adama, który stał przy oknie, w ponurej ciszy trawiąc ten widok.

 

 

***

 

Statek motyli nieśmiało wyłaniał się w porannym świetle. W kuchni nóż głucho uderzał o drewnianą deskę. Powoli, nitka po nitce płótna z niedokończonym dziełem, pamięć Anny nabierała rumieńców. Przypomniała sobie między innymi, że pracują, ponieważ w przeciwnym razie płaskowyż wytraciłby pęd i utkwiliby na zawsze na tej piekielnej równinie. Przypomniała sobie, że zielone paczki zbierają od dziesięciu lat, czyli odkąd zostali sami na płaskowyżu. Choć ułatwiłoby to im życie, wiedziała, że nie może powiedzieć Adamowi, co w nich się znajduje, bo wtedy mógłby postanowić, że nie będzie więcej zanosił ich do windy, skoro zawierają jedzenie. Trudno byłoby z tym polemizować. W każdym razie winda musiała zawozić je w jakieś ważne miejsce. Być może nawet do wioski, o której wspomniał ten dziwny obszarpany człowiek spotkany w Trzewiach. Na myśl o miejscu pełnym żywych bytów, tętniącym od rozmów, śmiechów oraz tych wszystkich dźwięków wydawanych przez ludzi, Annę ścisnęło coś w środku. Do oczu napłynęły łzy. Prędko je starła, gdy Adam, w dłoniach trzymając nóż i jabłko, spojrzał na nią z kuchni.

– Wszystko ok?

Pociągnęła nosem.

– Tak. Czemu pytasz?

Nie odpowiedział. Zabrał się do dalszego krojenia jabłek, bananów i gruszek. Chciał zrobić z nich sałatkę. Anna uwielbiała owocowe sałatki, a on postanowił jakoś ją pocieszyć. Ostatnio miała słabszy nastrój. Miał poczucie winy, żywił rosnące w siłę przekonanie, że to przez niego. Przeklęty brak energii, niechęć do czegokolwiek i okresowe malkontenctwo.

Anna pomyślała, że jest na nią zły, a przynajmniej byłby zły, gdyby dowiedział się, co wczoraj zrobiła. Aby stłumić niepokój, poszła zaparzyć sobie herbaty. Musiała zająć czymś myśli, inaczej on coś zauważy i znowu będzie zasypywał ją pytaniami. Nie chciała się tłumaczyć. Wzięła z szafki biały kubek z odradzającym się z popiołów feniksem i wrzuciła do niedomytego porcelanowego wnętrza torebkę.

Adam zsypał z deski do miski owoce i zaczął je niemrawo mieszać. W tym czasie z ukosa obserwował Annę. Natychmiast znalazła ulubione naczynie, zatem pamięć wracała. Z jednej strony cieszył się, na ile tylko ktoś w jego stanie jest zdolny odczuwać radość, z drugiej zalała go fala rezygnacji. Za każdym razem, kiedy Anna odzyskiwała wspomnienia, robiła się coraz bardziej markotna, drażliwa, paradoksalnie także rozkojarzona. Tak jak teraz – zalała zieloną herbatę, choć wyjątkowo jej nie cierpiała.

– To powiesz mi, dokąd chodzisz? – zapytał.

Anna podrapała się po głowie.

– Pogadać… ze sobą.

– Świetny pomysł. Inaczej byś ze mną zwariowała.

Uśmiechnęła się blado. Milczała.

– Dziś też masz zamiar to robić? – drążył, czując wzbierające niezadowolenie.

Zerknęła na stertę zielonych paczek pod ścianą.

– Mamy wolne?

Zawahał się.

– Tak. Jeszcze tak.

– W takim razie wypiję i pójdę. Dobrze?

Przytaknął, wiedząc, że nie musi więcej mówić, bo ona i tak obserwuje każdy jego najmniejszy gest. Początkowo postanowił, że za nią pójdzie, żeby zobaczyć, dokąd regularnie urządza sobie wycieczki. Ta iskra niezależności nie podobała się Adamowi. Była niczym rzęsa w oku – niby drobna, a jednak nie sposób oderwać od niej myśli. Później zmienił zdanie, uznał, że nieobecność Anny stanowi doskonałą okazję, by sam poszedł na skraj płaskowyżu. Nawet jeżeli wróci do skamieliny trochę później niż ona, różnica w czasie pewnie będzie niewielka i Anna nie zdąży się zamartwić na śmierć.

– Dzięki – powiedziała, kiedy podsunął jej miskę ze smakołykami. – Będziesz czekał?

– Jak zawsze.

– Fajnie.

Jedząc, zatopiła się w rozważaniach. Męczyło ją wczorajsze odkrycie. Frasowała się w daremnych próbach zrozumienia, dokąd winda zawozi jedzenie. Kto kazał im wykonywać tę pracę? Anna nie pamiętała, choć przypuszczała, że, w dziwnym znaczeniu tego słowa, ktoś bliski, krewny… Jeśli udałoby się jej odnaleźć sprawcę… Zaraz, przecież robią to w słusznej sprawie. Zakładając oczywiście, że produkty spożywcze docierają do potrzebujących ludzi, co trudno sprawdzić, gdyż płaskowyż jest olbrzymi i nawet jeśli skrywał w sobie jakąś osadę, prędko jej nie znajdą. Lecz sama idea, że gdzieś tam są prawdziwi ludzie, o czym przecież mówił tamten człowiek, nieważne obłąkaniec czy nie, rodziła w niej zalążek nadziei. Rozważania przywiodły obraz windy. Ile wykona kursów, zanim przetransportuje zalegające w salonie zielone paczki? To z kolei wzbudziło w Annie niepokój związanym z zachowaniem Adama. Nie miała pojęcia, dlaczego zawiesił wyprawy. Miała zarazem świadomość, coraz mniej mglistą, że dla jego dobra powinni byli pracować dalej. Tylko jak Adama zmusić do roboty? Dojadła sałatkę, upiła dwa łyki herbaty – okropieństwo – po czym wyszła na zewnątrz.

W salonie zapadła głucha cisza. W terrarium jajeczka zmieniły barwę z kremowej na brązową. Stwardniały. Dojrzewały.

Adam odczekał, aż Annę pochłonie Wysypisko, po czym zarzucił płaszcz i ruszył do windy. Nie chcąc jej spotkać, poszedł obrzeżem, gdzie zapomniane cuda inżynierii nieudolnie walczyły o przestrzeń z zastygłym lasem. Szedł z głową schowaną w ramionach. Drzewa oklapły, liście przykryły ziemię całunem, niedawno kolorowym, teraz zgniłym. Na końcu drogi brodził w nich, nie obawiając się już, że niosący się szelest usłyszy Anna. Zastanawiał się, gdzie poszła, lecz głowę bardziej zaprzątało mu to, co przed nim – wyłaniający się właśnie spomiędzy rzednącego lasu skraj płaskowyżu. Winda, niebieska forma prowadząca Bóg wie dokąd. Tuż przed skrajem płaskowyżu teren się unosił, więc aby zobaczyć, co dzieje się na równinie, Adam musiał podejść bliżej.

Stopy Anny zaszurały przed Sokratesem. Najpierw pojawiły się czułki, potem reszta miękkiego ciała, posuwisty ruch szyi, kolebiące się czułki.

– Otworzyłam paczkę – zaczęła mówić w zdenerwowaniu. – Wiem, że nie powinnam. Jestem taka głupia… Adam będzie na mnie zły, jeśli się dowie. Ale chyba powinnam mu o tym powiedzieć. Nie wiem… Znalazłam w niej jedzenie. W Trzewiach spotkałam człowieka, który powiedział mi o jakichś ludziach. Myślał, że jestem z osady. Może chodziło mu o miejsce, dokąd winda zawozi paczki.

– Nie chcesz wtajemniczać Adama w pewne sprawy.

– Boję się, że przestałby pracować, gdyby dowiedział się, co jest w paczkach.

– I tak przestał.

Anna zmarkotniała. Czyżby Adam sam parę dni temu otworzył karton? Czy właśnie z tego powodu nie chce więcej chodzić do windy? A jeżeli zauważył, że jedna paczka jest otwarta, i teraz zastanawia się, co z nią – Anną – począć?

– Nie chcesz, żeby dowiedział się o mnie – dodał cicho Sokrates.

– Dopiero niedawno cię poznałam.

– Byłabyś o niego zazdrosna?

Ten pomysł brzmiał tak absurdalnie, że parsknęła śmiechem.

– Wobec tego dlaczego nie chcesz mu o mnie powiedzieć?

– Nie wiem. – I dodała z irytacją. – Może ty mi powiedz, skoro jesteś taki przenikliwy.

– Powoli się oddzielasz. Potrzebujesz tego. Potrzebujesz żyć sama. Jednocześnie nie potrafisz zrobić tego bez stanów pośrednich.

Anna posmutniała. Ślimak nachylił szyję, niespodziewanie ją trącił.

Adam tuż nad przepaścią prawie się przewrócił, gdy uderzył go silny podmuch wiatru. Odruchowo złapał się windy, która jęknęła, jakby chciała mu powiedzieć, żeby wreszcie się odczepił. Padł na kolana, widząc przed sobą koszmar. Kontrastujący z jasną gładką równiną poszarpany, amorficzny kształt. Stało się to, czego najbardziej się obawiał. M zbliżało się, rosło. Płaskowyż przepełznie tuż obok, zahaczając cielskiem o suburbia. Jeśli Anna będzie na zewnątrz, usłyszy dźwięki, stłumione, odległe, niewyraźne, ale jaką Adam mógł mieć pewność, że w jej głowie coś nie zaskoczy, że przez to nie zacznie jeszcze częściej wychodzić na spacery. Myśl ta wywołała w nim lęk oraz silny sprzeciw. Nawet nie zauważył, kiedy zawrócił i wkroczył w Dziwowisko. Mijał figury o zaburzonej geometrii, pełne pozornych architektonicznych porażek. Niepojęte. Zarazem pokraczne i piękne. Tym razem jednak otoczenie zamiast ukoić Adama, wzmogło w nim napięcie. Potęgowało niezrozumienie obecnej sytuacji. Dlaczego płaskowyż pełzł w kierunku M? Dokąd Anna coraz częściej chodziła? Postanowił ją odszukać. Przedzierał się przez cmentarzysko syntetycznych dusz, czasami zatrzymując się, aby nasłuchiwać; czasem zaświszczał wiatr, czasem coś gdzieś zaskrzypiało. Szedł dalej, aż przedarł się przez Dziwowisko do centralnej, mniej zagęszczonej części Wysypiska. Tutaj szansa na odnalezienie Anny była większa. W pewnej chwili coś usłyszał. Jej głos. I kogoś jeszcze.

Anna pogłaskała szyję.

– Czujesz się źle, że nie mówisz mu prawdy.

– Tak. Chyba mu nie ufam. On mi zresztą też. Mam wrażenie, że nie gada mi wszystkiego. Że coś ukrywa. Wydaje mi się, że się czegoś boi.

– Co się stanie, jeśli go zapytasz?

Prychnęła.

– Powie, że nic się nie dzieje. A jak zacznę drążyć, doda, że jestem przewrażliwiona. Albo w ogóle oszalałam.

– Wtedy się wycofasz.

– Tak.

– W obawie, że w przeciwnym razie Adam cię porzuci.

– Tak.

– Co nie jest prawdą, gdyż on cię potrzebuje.

Anna spuściła głowę. Od kiedy pamięć powracała, czuła rosnące poczucie winy. Nie zdawała sobie sprawy ze źródła, choć wydawało się jej, że ma to związek ze zmuszaniem Adama do pracy. O wszystko pytała, niepewna, czy własne decyzje będą słuszne, ale w tym jednym temacie zawsze potrafiła postawić na swoim. Co się najwidoczniej zmieniło. Pomyślała, że musi z nim szczerze porozmawiać. Wyobraziła sobie tę dyskusję i o dziwo nie przestraszyła się.

Sokrates zaczął chować się w skorupie. Znikając, rzekł:

– Pójdź na tył płaskowyżu. Za Skamielinę. Ujrzysz tam coś ciekawego.

Wiatr, choć przecież się nie zmienił, przeczesał Wysypisko jakoś inaczej. Świst zwiastował nadchodzące zmiany. Zmiana się wykluwała.

 

 

***

 

Za oknem zszarzało, ściemniało. Adam trzymał w dłoni kubek z kawą. Siedział na kanapie, niespokojnie jak mucha złapana na lep. Wodził spojrzeniem za Anną, która krzątała się po salonie, szybko, energicznie do tego stopnia, że wystarczyło zamknąć oczy na sekundę, a po ich otworzeniu już znajdowała się w innym miejscu. Było w tym coś trzepotliwego. Owadziego. Czekał zatem, aż na chwilę usiądzie, albo przynajmniej zagrzeje miejsce w jednym punkcie przestrzeni. Czyściła obrazy, przygotowała im herbatę, wcześniej rozpaliła w kominku. Szukała nieznajdowalnego. Musiała się czymś zająć. Kiedy Adam tkwił tak blisko, konfrontacja sprawiała wrażenie trudnej i niepotrzebnej. Tam, na zewnątrz, czuła się silniejsza. Tu znów wchodziła w rolę, w której była najlepsza. W końcu jednak zmęczenie oraz łechcące ego zadowolenie z drobnej samodzielności – prawie nie pytała Adama, czym powinna się zająć – wykrzesały nieuchronne słowa:

– Trzeci dzień nie poszliśmy z paczkami.

– Mówiłem, że będzie burza.

– Spadło może parę kropli.

Adam wzruszył ramionami.

– Widocznie prognoza się nie sprawdziła.

– Czyli już jest dobrze.

Ściągnął brwi. Anna ze smutkiem popatrzyła na zarośniętą twarz, bezbarwne spojrzenie.

– Jutro powinniśmy pójść do windy – powiedziała przez ściśnięte gardło.

– Musimy jeszcze poczekać.

– Na co?

– Po prostu musimy.

Boleśnie przygryzła wargę. Serce na moment ugrzęzło w gardle.

– Nie – powiedziała drżącym głosem. – Płaskowyż się zatrzyma, jeśli nie zaniesiemy paczek do windy.

– Bzdura.

– Utkniemy tu. Wiem o tym. Przypominam sobie. Nigdy nie dotrzemy do… Po prostu umrzemy sami.

To nawet lepiej, pomyślał Adam, któremu umysł podsunął obraz koszmaru plugawiącego równinę.

– Dramatyzujesz. Nie ma dowodów na to, że nasza praca rzeczywiście wprawia w ruch płaskowyż.

– Ale wprawia ciebie. Musisz coś robić. Inaczej…

Pożałował, że nie może jej powiedzieć o swojej wczorajszej wyprawie. W końcu nadrobił kilometrów, przynajmniej za dwa dni. Gdyby nie M, może nawet poczułby pewną przyjemność z wyprawy. Szkoda. Pomyślał jednak, że jeżeli Annie chodzi tylko o to, żeby cokolwiek robił, mógł zaproponować coś innego. Wtedy da mu święty spokój z tym chodzeniem do windy.

– Przejdźmy się na spacer do lasu.

Anna zamarła, zdziwiona jego inicjatywą. Zadowolona i jednocześnie zmartwiona. Gdyby nie spotkała obszarpańca w Trzewiach, przystałaby na propozycję Adama i pewnie poszliby teraz razem do milczącego lasu. Lecz słowa dziwnego człowieka zasiały w niej ziarno ciekawości. Uwierało z tyłu głowy, rosło, puszczało pędy, rozpychało się, uciskając mózg. Miała przemożną potrzebę zbadania windy. Sprawdzenia, czy czegoś nie przeoczyli. Spojrzała na mrok za oknem.

– Nie. Pójdziemy teraz do windy.

Nagle czas zwolnił. Ruszyła do niego krokiem kobiety kroczącej na dnie oceanu. Buzujący w kominku ogień zamienił się w szum. Cienie w salonie falowały. Fa-lo-wa-ły niemrawo. Długie, miodowe włosy unosiły się za nią, lśniły. Oleista scena była lekka i hipnotyzująca. Widział bose stopy umykające z podłogi, kapryśnie układające się kwieciste wzory na wzdymającej się kremowej sukni. Wiktoriański zegar donośnie i smętnie akcentował upływające sekundy. Adam często tak widział rzeczywistość, kiedy Anna zaczynała zachowywać się w sposób zbyt autonomiczny. Wszystko, na czym mu zależało, krzepło, jakby miało zaraz zamarznąć. A może to on zastygał?

Poderwał się z kanapy, by w furii cisnąć kubkiem. Wstęga kawy wykwitła tuż przy twarzy zaskoczonej Anny. Życie przyspieszyło. Porcelana z hukiem roztrzaskała się na Motylim statku Salvadora.

– Nigdzie, kurwa, nie pójdziemy! – ryknął, opluwając się. – Poczekamy, aż… Aż się sytuacja uspokoi. Będziesz tu siedzieć. To moje polecenie! Przestań się w końcu sprzeciwiać. Buntujesz się jak rozpieszczone dziecko.

Anna patrzyła na niego z przerażeniem. Następnie ze smutkiem, kiedy, wytarłszy z ust ślinę, usiadł ponownie na kanapie i zastygł, znudzony życiem. Nieobecny. Nie chciała Adama więcej prowokować, więc wyszła na zewnątrz. Zimne powietrze zmroziło łzy w kącikach oczu. Gwałtownie zamrugała, jakby tym sposobem mogła cofnąć czas. Wykrzesać powiekami moment, kiedy rozpalała w kominku. Zadrżała, uświadamiając sobie, że nie założyła płaszcza. Wróciła do salonu. Adam udawał, że śpi. Nie, faktycznie spał. Postanowiła wykorzystać okazję i udać się w głąb Trzewi. Wzięła latarkę i po cichu otworzyła drzwi. Sądziła, że skrzypienie go obudzi, ale nawet nie drgnął.

W istocie faktycznie czuł się, jakby ktoś wyszarpnął mu serce. Gwałtowna złość odpłynęła, została nieznośna pustka. Inna od dotychczasowej, głębsza, bardziej dojmująca. Przekroczył granicę, za którą znajdowała się relacyjna terra incognita. Głęboko wierzył w założenie, że jeśli Anna się uniezależni, odejdzie od niego. Chociaż miał świadomość, że to bez sensu – niby dokąd mogłaby sobie pójść? – w związku z owym założeniem wykuł żelazną zasadę nakazującą trzymać Annę w subtelnej, niewidocznej dla niej dyscyplinie posłuszeństwa. Nie musiał się wysilać, i tak była zależna. Uległość ta z czasem urosła do rangi absolutnej. Kobieta spuściła wzrok, zgięła przed nim kark, a teraz pewnie zacznie ssać kciuk jak straumatyzowane dziecko, ponieważ nie potrafił zapanować nad emocjami. Zaabsorbowany żalem do siebie nie zauważył cienia, który przemknął mu po powiekach.

Anna nigdy wcześniej nie była sama w Trzewiach. Chciała porozmawiać z kimś, na kim mogłaby polegać. Jakkolwiek bezsensownie to brzmiało, Adam, zdawało się, tracił rozsądek, natomiast nieznajomy, choć przypominał schowany w piwnicy strach na wróble, mógł okazać się kimś sensownym, kimś innym, niż wydawało się po pierwszym spotkaniu; nie oceniaj książki po okładce, powiedziała jej kiedyś matka, zawstydzona, że córka widzi ją w chwilach najsilniejszych, niedających spać kompulsji – naczynia, blat w kuchni, wszystko zadziwiająco błyszczące. Błysk szaleństwa ujrzała teraz w ciemnych oczach obszarpańca. Wreszcie go spotkała. Musiała zejść po stopniach, głęboko, i poza ekscytacją jej oddech spłycił wysiłek, do którego nie była przyzwyczajona. Mężczyzna siedział na stole, w dłoniach trzymając coś przypominającego mapę, nie spuszczając z niej spojrzenia.

– Widziałeś kiedyś tył? – zapytała, przypominając sobie słowa Ślimaka. – To co znajduje się za płaskowyżem?

– Jest wspaniały. Można patrzeć i patrzeć. Bez przerwy.

Wzruszyła ramionami, wyobrażając sobie, że krajobraz ten musi wyglądać dokładnie tak samo, jak ten widziany z pozycji windy.

– Co w nim niezwykłego?

– Jest efektem pokonanej drogi. Zmiana jest subtelna, lecz porażająca.

– Byłeś tam?

– Widziałem. Ty też możesz.

– Ja? – zdziwiła się, w tej samej chwili poczuła jednak dziwną pewność siebie. – Tak, mogę. Mogę zobaczyć, co jest z tyłu. Ale jak się tam dostać?

Obszarpaniec wzruszył ramionami.

– Pewnie wystarczy obejść wasz dom.

Skamielinę, zrozumiała Anna. Nigdy nie zastanawiała się nad tym, czy istnieje taka możliwość. Bo nawet jeżeli, to co mogłaby znaleźć? Teraz nabrała pragnienia, aby się tam udać. W dzień, gdyż w nocy mogłaby zabłądzić.

Wróciła do salonu. Adam spał. Ona długo nie potrafiła zmrużyć oczu. Miała ochotę obudzić go i opowiedzieć o nieznajomym. Znowu jednak, zupełnie jak w przypadku Ślimaka, obawiała się reakcji mężczyzny, wyobrażała sobie złość gorejącą pod gęstą brodą, pytania, od których nie sposób się uchylić oraz najgorsze – bezbrzeżny smutek Adama próbującego pogodzić się z myślą o innych istotach nadających sens życiu Anny. Wszystko to powracało do niej w bolesnych przypływach pamięci. Pamięci, której najchętniej by się pozbyła. Pamięci…

Złapała się pod szyją, czując, jakby coś zatykało jej oddech. Przed oczami, choć patrzyła na ogień tlący się w kominku, ujrzała niewielki, szary pokój, gdzie chodziła za każdym razem, kiedy nie mogła więcej znieść świadomości życia w ułudzie. Fałszu, w którym niby w sosie utrzymała Adama, nadając mu szczyptę wyrazistości, za którą mężczyzna w słabszych okresach tak bardzo tęsknił.

Coś nią szarpnęło, pchnęło. W odbiciu zielonych oczu Anny ogień zmienił się w ukryty w półcieniu wieszak z ubraniami. Następnie drzwi, które zniknęły, ukazując muśnięte księżycowym światłem Wysypisko, gdzie idąc niby w transie zagłębiała się, aż dotarła do miejsca przeznaczenia. Pod wrośniętą w ziemię metalową klapą przykrytą pyłem znajdowała się drabina prowadząca na dół, tam zaś obraz ze wspomnienia pokrył się z tym rzeczywistym; niewielki szary pokój, a w nim wszystko to, co pozwoliło jej przetrwać ostatnie lata – leżanka, solidne pasy, igła oraz sferyczna siatka czekająca na kolejny reset.

 

 

***

 

Goniła go gnijąca, okrutnie inteligentna modliszka wielkości człowieka. Adam pokonywał las, co jakiś czas stając i rozglądając się, i nawet gdy owada nie widział, czuł, że jest niedaleko. Modliszka węszyła ofiarę, bawiła się z nią, a gdy niemalże ją łapała, specjalnie się wycofywała.

Spadł z kanapy, na której zasnął pomimo gniewu na Annę. Rozejrzał się po pokoju, zajrzał za duże drzwi, wychylił głowę na zewnątrz – chmury jak obwarzanki zawieszone na księżycu – lecz nigdzie jej nie znalazł. Dziwne, Anna nigdy nie wychodziła sama, chyba że blisko i uzyskawszy jego zgodę. Miał nadzieję, że niedługo, jak zawsze miało to miejsce, cały jej niepokój minie i kobieta przestanie chodzić niczym nakręcona zabawka. Tym razem miał poczucie, że jest gorzej niż wcześniej. Że życie wymyka mu się spod kontroli.

Postanowił wyjść i jej poszukać. Wykluczył możliwość, że poszła w Trzewia. Musiała zatem znajdować się gdzieś w okolicy Wysypiska. Obszedłszy jego granicę, pomyślał, że może poszła do lasu, więc chwilę później znalazł się przed gołymi drzewami. Szelest liści pod stopami przypomniał mu o dawnych czasach, kiedy byli dziećmi i bawili się tutaj w różne gry. Kiedy żyli jeszcze dorośli. Jego przybrani rodzice oraz biologiczni Anny. A potem ze starości poumierali i zostali sami – on, Anna oraz czworo innych. Nawet nie pamiętał ich imion. Musieli radzić sobie sami. I postanowili stąd uciec. Poszli do Trzewi i nigdy już nie wrócili. Wszyscy poza nim i Anną. Czas okrutnie zleciał, pomyślał teraz, dotykając dłonią drzewa; szorstkość kory wzbudziła w nim przypływ melancholii.

Pamiętał, że gdy umarli dorośli, poczuł się potwornie samotny. Nigdy nie pozbierał się po śmierci opiekunów. Czas zatarł kontury i szczegóły tych twarzy; wyblakły, po latach stały się niewyraźne jak liście pod butami. Została tylko Anna. Drobna, krucha dziewczyna, która zaopiekowała się nim jak starsza siostra, choć byli w tym samym wieku. Dała Adamowi poczucie bliskości, wypełniła częściowo pustkę pozostawioną po utracie bliskich. Później złamało ją zaginięcie reszty dzieci, przede wszystkim rodzeństwa. Zawsze radziła się brata i siostry w drobnych sprawach, co i jak powinna zrobić. I czy wszystko będzie dobrze. A potem zostali sami. Od tamtej pory on potrzebował jej obecności, ciepła, ona zaś łaknęła otuchy i pomocy w podejmowaniu prostych czynności. Tym sposobem ich więź zaczęła się zacieśniać. Gdyby mogli ujrzeć jej kształt, zobaczyliby pętlę na szyjach.

Nogi poniosły go na obrzeża lasu. Wydostając się spomiędzy drzew, wyrwał się wspomnieniom, by wpaść w objęcia teraźniejszości. Z sercem na ramieniu ruszył lekkim wzniesieniem na skraj płaskowyżu. Bardzo chciał, aby M zniknęło. Pragnął, żeby okazało się, iż w ciągu ostatnich dni płaskowyż minął je w bezpiecznej odległości. Wiedział jednak, że to płonne nadzieje, im bliżej bowiem był windy, choć wciąż ledwo słyszalne, coraz wyraźniej dobiegały go niepokojące dźwięki. Gdy wreszcie spojrzał na równinę, poczuł zawroty głowy. M, wczepione w jałową ziemię, znajdowało się zaledwie kilka kilometrów od nich. Bezsensowne kłębowisko kryjące wszystko to, za czym tęskniła Anna. Poszarpane na górze, obrzydliwie zagęszczone na dole. Paskudne wieżowce bodące czyste niebo. Pulsujące życiem arterie. Światła, mnóstwo świateł niczym niezliczone ślepia potwora oraz ten szum, który Adam na początku pomylił z wiatrem, szum przypominający przeciągły, chory oddech podstępnej bestii. Dla Anny spełnienie marzeń. Dla niego koszmar, który opuścił błony chorego umysłu i wdarł się na jawę, by gwałcić lata dotychczasowego spokoju.

Zacisnął zęby i ruszył z powrotem. Nie do mieszkania, lecz w kierunku Wysypiska. Musiała gdzieś tam być. I to pomimo nocy, a więc jeszcze odważniejsza, jeszcze bardziej samodzielna, myślał gorączkowo Adam. Wychodzi sobie, nie pytając mnie o zdanie. Nie liczy się ze mną. Staję się dla niej nieważny. Nieistotny. Niepotrzebny.

Przyspieszył, niemalże biegł syntetycznym… już nie cmentarzyskiem. Coś się zmieniło, ale nie potrafił uchwycić istoty tejże zmiany. Prędko o niej zapomniał, widząc przed sobą Annę. Kucała przed jakimś dziwacznym stworem przypominającym ślimaka. Rozmawiała z nim. Kiedy usłyszał, że zadaje mu mnóstwo pytań, poczuł zazdrość. Jednak najgorszy okazał się koniec rozmowy. Ślimak coś powiedział, a ona zaczęła opowiadać o tym, co chce i co powinna zrobić. Adam nie słyszał na tyle wyraźnie, żeby wiedzieć, jaki temat omawiali, lecz sam fakt, że Anna prowadziła dyskusję w ten sposób, i że w ogóle robiła to z kimś – czymś? – innym, sprawił, że czas zwolnił. Bardziej niż kiedykolwiek. Adam, z dłonią na obłej pralce, czuł sztywniejące ciało.

 

***

 

 

Kiedy Anna wróciła do Skamieliny, z trudem ukryła zdziwienie, widząc pusty salon. Jeszcze więcej siły musiała włożyć w zachowanie spokoju, gdy Adam wszedł za nią.

– Zimno jak cholera.

Powiesiła płaszcz, nie odzywając się. Czuła na plecach jego spojrzenie. Tym razem nie uniknie poważnej rozmowy. Zastanawiała się tylko, czy Adam ich widział.

– To prawda – odpowiedziała. – Czuję jesień w kościach.

Oplotła się ramionami. Bała się odwrócić.

– Nie powinnaś chodzić sama. Na zewnątrz jest niebezpiecznie.

– Przecież sam chciałeś, żebym była bardziej samodzielna. Widziałam, jak nieraz masz już dosyć mojej bezradności. A na zewnątrz nic się nie dzieje. Od lat. Dobrze o tym wiesz.

Usłyszała kroki. Musiał się do niej zbliżyć. Nie odzywał się. Oknem wpadał blady blask.

– Byłam na spacerze. Musiałam się przewietrzyć. Nie radzę sobie z tym ciągłym odkładaniem wyprawy do windy.

Kolejne kroki.

Odwróciła się, gotowa do obrony. Spodziewała się zobaczyć Adama tuż przed sobą. Zamiast tego stał kilka kroków dalej. Odsunął się. Szare oczy wyglądały niczym matowe kulki. Miała wrażenie, że ledwie ją dostrzega, podobnie jak jej ojciec podczas rzadkich wspólnych posiłków. Annie zrobiło się przykro. Adam w ostatnich dniach coraz bardziej gasł. Głowę schował w ramionach, dłonie w kieszeniach. Pociągnął nosem.

– Okej – powiedział cicho. – Chciałbym jednak, żebyś mi wyjaśniła, z kim rozmawiałaś.

Ledwo powstrzymała się, aby pójść do szarego pokoju wymazać pamięć. Powinna to zrobić. Inaczej on będzie popadał w coraz gorszy stan. Pamięć wracała bolesnymi przypływami. Cykl, w którym tkwiła od lat, widziała wyraźnie jak nigdy przedtem. A wyglądał w następujący sposób. Nakłaniała Adama do pracy, aktywizowała go. Podtrzymywała w ten sposób przy życiu, a wszystko po to, by wciąż przy niej był, by mogła być od niego zależna. Zasypywać go tysiącami bezsensownych pytań. Świadomość własnego absolutnego egoizmu z czasem stawała się nieznośna, więc Anna w końcu udawała się na elektrowstrząsy. Traciła po nich pamięć. Częstotliwość była widocznie tak dobrana, że zapominała akurat te rzeczy. Adam, napędzony do działania, pracował dalej. W końcu jednak odechciewało mu się. Coraz częściej przesiadywał w mieszkaniu, co źle wpływało na jego nastrój. Ona, pewien czas po elektrowstrząsach, najpierw przypominała sobie, że Adam powinien pracować. Nie wiedziała, dlaczego, ale to wystarczyło, żeby znów zacząć mężczyznę motywować. Niekiedy musiała niemalże siłą wypychać Adama na zewnątrz, lecz zawsze, niby upartego muła, udawało się go zaprząc do roboty. Tylko że w tym samym czasie, gdy Adam stawał się aktywniejszy, wraz z odzyskiwaniem pamięci Annę gnębiło rosnące poczucie winy. Próbowała zatem się usamodzielnić. Żeby nie musieć być od niego zależną. Żeby go nie wykorzystywać. To natomiast źle wpływało na Adama, który widząc smutną oraz dystansującą się Annę, zagrzebywał się w mule smutku. W końcu więc szła do szarego pokoju.

– Z jedną z tych… maszyn – odpowiedziała mu na pytanie.

– Nie rozumiem. Jakich maszyn?

– Z Wysypiska. Jesteś zły?

Adam otworzył usta, zawahał się. Szare oczy zalśniły…

– Czyli ci nie wystarczę.

– Chciałabym po prostu mieć kontakt z kimś jeszcze.

…i zgasły.

Znowu to się działo. Rozumiał, że Anna pragnie innych ludzi w swoim życiu. Jednak przez to czuł, że ją traci.

 

 

***

 

 

Następnego dnia Anna wstała wcześniej i ruszyła do Wysypiska, aby zejść do szarego pokoju, lecz coś ją powstrzymało przed otworzeniem włazu. Po pierwsze, syntetyczny cmentarz zmienił się. Poczucie, że sztywne formy, mimo październikowego chłodu, nabrały swoistej miękkości. Jakby dojrzewały. Nieznana siła przesunęła je w fazie i teraz były zawieszone w momencie przepoczwarzania. Widziała je in statu nascendi wielokrotnie. I zawsze decydowała się na amnezję. Mimo to nigdy wcześniej nie widziała Wysypiska w tak dalece posuniętym stadium metamorfozy. Po drugie, przypomniała sobie słowa Sokratesa.

Przejście okazało się wymagające, musiała bowiem udać się do lasu, a potem na jego skraju – korzenie wystawały nad przepaścią – znalazła wąską półkę skalną, którą pokonała na czworakach. Tam usiadła i poczekała, aż serce w piersi przestanie walić. Przed nią rozpościerała się jałowa ziemia. Jakiś czas później Anna znalazła się na miejscu. Na tyle płaskowyżu krajobraz ją poraził. Pogoda była piękna, więc miała doskonały widok. Równinę przecinał sznur zielonych paczek. Ciągnął się aż po horyzont. Sznur w najbliższym miejscu ucinał się. Pomyślała o tym jak o pępowinie, która łączy się z dzieckiem – Wysypiskiem. Czy Ślimak nie mówił o jej oddzielaniu się? O tym, że Anna potrzebuje czasu?

Pępowina…

Uderzyły ją wspomnienia z ojcem. Siedzącym obojętnie przy stole pełnym przysmaków podczas jednego ze świąt, które matka obchodziła w sposób, jakby to właśnie z nimi – terminami, datami – wzięła ślub. Myjącego rano w łazience zęby, z pełnymi ustami odpowiadającego na jej dziecięce pytania dotyczące szeroko pojętej higieny. Idącego na spacer z psem, uśmiechającego się lekko, gdy pytała, czy może z nim pójść, na co się godził, mimo świadomości, że wiąże się to z kolejnymi pytaniami, zadawanymi jedno po drugim. Już wtedy, mając mniej niż dziesięć lat, wiedziała, z właściwym dla tego wieku uroczo nieudolnym przybliżeniem, że jedynie tą metodą, i to nie zawsze, może zapewnić sobie jego obecność. Dotyk dłoni, pogłaskanie po głowie, spojrzenie, które i tak prędko gubiło się w czymś niepojętym. Uzależniła się od ojca. W pewnym sensie podtrzymywała go przy życiu, a przynajmniej tak to wyglądało z jej perspektywy. Wysyłała tlen gnijącą pępowiną. Drobnymi rączkami wygrzebywała tatę z mrocznych odmętów.

W chwili, kiedy Anna trawiła widok linii złożonej z zielonych paczek, w skamielinie coś się zmieniło. W terrarium zawitały nimfy. Przyszły na świat rozedrgane, frenetyczne. Niepewne, czy przeżyją.

 

 

***

 

 

Kolejne dni zlewały się w jedność. Stos zielonych paczek pod obrazami rósł coraz wolniej. Zbierał kurz. Nastrój Adama opadał. W kominku ledwie się tliło. Świadomość jak rozmazane odbicia na szybie. Zagubiony w miejscu, którego już nie poznawał. Obcym. Letargicznym. Zastanawiające, wystarczy, by bliska osoba okazała się kimś zupełnie innym, niż sądziliśmy przez lata, żeby także dom, w którym żyliśmy razem z nią, zaczął inaczej wyglądać, inaczej pachnieć. Przemawiać dialektem samotności. Krzesać niepokojąco nowe emocje, efemeryczne i zarazem przytłaczające. Tak właśnie czuł się w tej chwili Adam. Przy czym stan ten nie wynikał z problemów dotyczących pamięci. Raczej rósł na glebie przekształcających się znaczeń. Obrazy na ścianie, wcześniej wzbudzające niepokój, obecnie wołały obojętnością. Etażerka, na której trzymali z Anną znalezione w trzewiach drobiazgi stanowiące symbol ich zażyłości, teraz zdawały się być rozpalającą ciekawość drobnicą na sklepowej wystawie za szybą. Na wieszaku zimowy płaszcz, echo jej obecności. Przyjdzie, pewnie nawet niedługo, ale co z tego, skoro to będzie już zupełnie inna kobieta? Zrzuciła skórę jak wąż. Zbyt długo kazał jej sobie pomagać. Zbyt długo była od niego zależna. W końcu musiała nadejść pora, gdy Anna się odklei. Zawsze sądził, że proces ten będzie bolesny niby nieskończona depilacja woskiem. Pomylił się, nie przewidział jednak, że cierpienie okaże się tak różne od wyobrażeń. Przeplatało się z przypływami dziwnej ulgi. I mieszało z dotychczasową obojętnością. Cała ta nowa optyka sprawiała, że nie wiedział, co myśleć. Raz prawie się porzygał. Raz wypił pół butelki whisky. Miał poczucie, że w Annie jest jeszcze więcej ruchu niż kiedyś. Pojawiała się w salonie, coś robiła i znikała. Zdawało się, że sam powoli zamiera. Czasami przychodziły mu do głowy głupie myśli. Że mruga rzadziej. Jedno mrugnięcie to milion jej działań. Że krew w żyłach płynie wolniej. Obgryzane paznokcie prawie nie odrastają. A wypowiadane słowa nie zdążają do niej dotrzeć, zanim znów gdzieś wybędzie. Jakby zaczynali żyć w innych wymiarach. W rzeczywistościach obok. Anna wychodziła coraz częściej, nie pytając go o zdanie. Kiedy jej szukał na świeżym powietrzu, miał wrażenie, że zostało po niej zaledwie babie lato; zdradliwe wspomnienie. A potem znów przychodziła, choć, jak wiadomo, nie miało to sensu. Błysk w oczach Anny przypominał blask gwiazdy, tak bardzo odległa była.

Wstał, zrobił sobie kawę, zarzucił płaszcz i z gorącym kubkiem w dłoni niechętnie poszedł na spacer. Wysypisko wyglądało jakoś inaczej. Pomyślał, że to przez porę roku. Zahaczył o skostniały, milczący las, by chwilę później usiąść przy windzie. Nogi zwisały nad przepaścią. Obserwował wrośnięte w równinę M. Od czasu do czasu poświstywał wiatr. Poza siorbnięciami z kubka i pokasływaniem stanowił jedyny dźwięk. Świat zachowywał się, jakby nie zauważał Adama. Jakby nie musiał udawać, że żyje. Nawet M ucichło. Wciąż tam było, ciemne, poskręcane i gargantuiczne.

 

 

***

 

Pamięć wróciła, zadławiła się nią jak naprędce wziętym haustem octu jabłkowego. Świadomość sytuacji gryzła, sprawiała, że Anna powstrzymywała puchnące łzy w oczach; kilka razy popłynęły, ale na szczęście zdążyła odwrócić głowę, zanim Adam je ujrzał. Postanowiła udać się do miejsca przeznaczenia. Nie mogła dłużej patrzeć, jak Adam cierpi. Dni mijały, świat na zewnątrz kostniał pod oddechem zbliżającej się zimy, a on coraz bardziej się wycofywał. Anna traciła poczucie oparcia w mężczyźnie i coraz częściej rozmyślała o innych ludziach. Sam Sokrates stanowił namiastkę kontaktu, którego potrzebowała. Relacja z nim była niewystarczająca, lecz zarazem to właśnie dzięki niej Anna usamodzielniała się. Tym sposobem jeszcze bardziej oddalali się od siebie z Adamem. Jeśli chciała uratować ich związek, musiała zapomnieć to, co było bolesne. Znów będzie zadowolona z życia, pełna energii, taka, jaką ją pokochał. Rozumiała, co się dzieje, dlaczego odłącza się od niego. Nie mogła inaczej. Jeśli nie utrzyma cyklu, w końcu się z nim rozstanie. Wyszła na zewnątrz o dwudziestej trzeciej. Adam spał od godziny. Gdy uznała, że sen jest tak głęboki, że ani nic go teraz nie obudzi, ani nie wstanie w ciągu kilku kolejnych godzin, zarzuciła płaszcz i wyszła na dwór. Pomimo braku najlżejszego wiatru, listopad kąsał policzki. Temperatura spadła poniżej zera.

Adam leżał skulony na kanapie. Wiedział, że jeżeli czegoś zaraz nie zrobi, czegokolwiek, będzie za późno. Przestawał nie tylko chcieć, ale także czuć cokolwiek. Cóż z tego, że Motyli statek Salvadora wyglądał, jakby miał zostać pochłonięty przez wzburzony ocean? Wstał z trudem, kolana zadrżały pod niezgrabnym ciałem. Żałośnie pchnął je do przodu i zaczął krążyć po salonie. Nakręcana zabawka, która kreśli symbol nieskończoności albo inny bezsensowny, co chwilę zatrzymując się, by zlustrować przestrzeń. Oczy przyzwyczaiły się do ciemności, w doskonałej gradacji czerni doświadczał salonu wyraźnie jak nigdy wcześniej. Nawet w lepszych chwilach, podczas letniego dnia, kiedy światło zalewało pomieszczenie, nie widział tak dobrze obrazów – a może po prostu jedynie je pamiętał? Może wcześniej zwyczajnie nie zwracał uwagi na regał, gdzie skóra boleśnie opinała grzbiety niezliczonych książek. Kilka kroków do przodu i znów zatrzymał się, tuż przed etażerką, symbolem dawnej melancholii, ale również swoistej stabilności. I dalej, do kuchni, w której stos naczyń i sztućców, zapuszczona kraina, obraz żałości, część najintymniej współdzielona z Anną.

Wytarła z czekolady kącik ust.

– Zrobisz, co uznasz za stosowne – rzekł do Anny Ślimak, zatrzymując ją w drodze do szarego pokoju.

– Muszę dla dobra Adama. I swojego, bo przecież bez niego sobie nie poradzę.

– A teraz jak jest?

Zamrugała, układając myśli. Faktycznie, nie szukała już tak często zapewnień, że wszystko będzie dobrze. Nawet w ostatnim czasie sprzeciwiała się Adamowi, mimo lęku przed karą w postaci odmowy wsparcia.

– Podejdź.

Sokrates nachylił się, by mogła wgramolić się na szyję. Potem, z Anną na sobie, wyciągnął cielsko wysoko, wysoko jak nigdy przedtem. Na niebie jaśniał księżyc. W srebrzystym blasku pławiła się dziwaczna kraina. Zarazem przebrzmiała i budziła się do życia. Wysypisko owadów w trakcie przepoczwarzania. Wchodzące w stan dojrzałości. Imago. Ślimak zatoczył głową w kierunku windy. Z nieznanego powodu Adam nie chciał tam chodzić. Nagle mocniej zawiało. Grzbiet wysypiska łysnął niczym marszczona tafla jeziora. Anna zadrżała i poczuła niezwykły przypływ pewności siebie.

Adam musiał odnaleźć Annę. Spieszył się tak bardzo, że zapomniał włożyć płaszcz. Wkroczył w Wysypisko z rosnącym niepokojem. Wyglądało inaczej. Zdefiniowanie istoty zmiany było ponad jego siły, jednak wiedział, że nastąpiły przekształcenia. Miał również silne wrażenie, że dzieją się na jego oczach i są nieodwracalne. Nie poznawał ścieżek, gubił się pośród nieznanych artefaktów podobnie jak w jej słowach, szukając Anny w pulsującym mroku – w niektórych miejscach urządzenia z dawnych lat świeciły niby wielkie świetliki – i co chwila widział jej bladą twarz czy kształt żwawo przemykający Wysypiskiem. Za każdym razem mylił się. Nie, raczej ona była zbyt szybka. Albo on zbyt wolny. Przecierał nos i brodę, do której spływał katar. Nieudolny łowca.

Anna ruszyła w kierunku windy, lecz ostatecznie, słysząc za sobą kroki, znalazła się w szarym pokoju. Na początku chciała się tu tylko ukryć, jednak z każdą sekundą rosło w niej przekonanie, że powinna w pokoju zostać. Widok leżanki, czepka na niej zamieszał Annie w głowie. Nie potrafiła dłużej spokojnie obserwować, jak Adama męczy codzienność. To moja wina, myślała, wspominając momenty własnego buntu. Chwyciła w dłonie czepek i uważnie się mu przyjrzała. Niepamięć stanowiła jedyny sposób na wybawienie. A ściśle rzecz ujmując resetowanie i odzyskiwanie wspomnień. Z drugiej strony… Zamknęła się w cyklu, który teraz mogła przerwać. To był ten moment. Popatrzyła na leżankę, na igłę ze środkiem zwiotczającym mięśnie, po czym włożyła palce do wnętrza czepka, leciutko go naciągnęła, by rytualnym gestem nałożyć na czaszkę.

Po Wysypisku przetoczył się świszczący wiatr. Czas miał niedługo przyspieszyć. Słońce wyłoni się zza horyzontu, przesuwając nie tylko cienie, ale także tkankę przestrzeni.

Adam dotarł do Dziwowiska. Ta część Wysypiska wyglądała znajomo. Nic się tutaj nie zmieniło. Zawsze czuł się w tym miejscu bezpiecznie. Także tym razem. Usiadł na ziemi pod czymś obłym i długo odpoczywał. Od kilku godzin szukał Anny, kilka razy wydawało mu się, że ją widzi lub słyszy. Nagle ogarnął go absolutny spokój związany z silnym przeczuciem, że musiała wrócić do skamieliny. Pewnie teraz ona nerwowo wygląda przez okno, czekając, aż Adam wróci. Znowu zależna i zlękniona. Będzie na niego zła, ale w tej sytuacji złość Anny wydawała się wręcz kojąca. Wreszcie wstał i ruszył na skraj płaskowyżu. Postanowił sprawdzić, czy M nadal tkwi wczepione w równinę.

Co chwilę poprawiała czepek, bojąc się, że spadnie. Kiedy szła przez Dziwowisko, przedmioty obserwowały ją, jakby zastanawiając się, jaką decyzję podjęła. Anna zatrzymała się przy windzie. Popatrzyła na równinę. W piersi załopotało serce. Niedaleko przed płaskowyżem wznosiło się Miasto. Słyszała tętniące arterie, poszum i niewyraźne głosy. Miasto do niej szeptało. Światła wieżowców, blask ulic, łuna łaskocząca nocne niebo. Było olbrzymie i znajdowało się tak blisko. Wyciągnęła rękę, udając, że chwyta je palcami.

Adam oparł dłoń na czymś wysokim i falistym, ale zaraz ją cofnął, jakby sparzony. Patrzył na Annę stojącą przy windzie. Trzymała w rękach jakiś przedmiot, którego nie poznawał. W pewnym momencie rzuciła to w przepaść. Nie rozumiał, co się dzieje, ale czuł, że coś nieuniknionego. Coś, czego nie chce. Doznał mocnego pieczenia za oczami.

Anna chłonęła widok miasta. Wyobrażenie wielkiego ludzkiego skupiska wypełniło ją bezbrzeżną ekscytacją. W końcu odwróciła się i ruszyła do skamieliny. Mijając Adama, nawet go nie zauważyła. Jakby przechodziła obok jednego z wielu elementów Dziwowiska. Tłuste łzy mężczyzny odarły ją z konturów, rozmazały szczegóły, w ciągu paru sekund stała się jedną z osób z przeszłości. Bladym wspomnieniem, umierającą zgryzotą.

Gdy Anna weszła do salonu i zapaliła światło, w terrarium modliszka przechyliła głowę.

Koniec

Komentarze

Prosiaczku, czyżbyś zapomniał, że opo­wia­danie li­czą­ce ponad osiemdziesiąt tysięcy zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać. Że takie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

Masz niecałe czterysta znaków ponad normę – nie wierzę, że tego nie da się skrócić.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki, reg, zrobione. Nie wiedziałem.

Świetnie, Prosiaczku, że udało Ci się przyciąć.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Kawał dobrego opowiadania ale o czym dorastaniu, marzeniach? A le wciąga jak wpatrywanie w Płonące Żyrafy. Ciężko będzie się rano pozbierać bardziej ze względu na treść a raczej formę niż porę.. ślimaka Sokratesa i frenetyczne błyskawice i przepoczwarzenie.

Prosiaczku, z zaciekawieniem śledziłam poczynania Adama i Anny, ale obawiam się, że chyba nie zrozumiałam, co tam się działo. Jeśli rzecz, jak sugeruje tag, jest opisem choroby, to ja się, niestety, zupełnie nie znam na chorobach psychicznych i pewnie dlatego nie udało mi się pojąć istoty opowiadania. Nie udało mi się także dociec, czym/ kim był Sokrates.

 

Knyk­cie po­bie­la­ły od za­ci­ska­nia fra­mu­gi. → Jak można zaciskać framugę?

A może miało być: Knyk­cie po­bie­la­ły od na­ci­ska­nia fra­mu­gi. Lub: Knyk­cie po­bie­la­ły od za­ci­ska­nia ich na fra­mu­dze.

 

Spoj­rza­ła na zdo­bią­cy ścia­nę Mo­ty­li sta­tek Sa­lva­do­ra. → Spoj­rza­ła na zdo­bią­cy ścia­nę Mo­ty­li sta­tek Sa­lva­do­ra. Lub: Spoj­rza­ła na zdo­bią­cy ścia­nę „Mo­ty­li sta­tek” Sa­lva­do­ra.

Tytuły książek, wierszy, obrazów, rzeźb, utworów muzycznych, filmów, zapisujemy kursywą bądź ujmujemy w cudzysłów.

 

w nocy pa­da­ło, więc było mokro, poza tym spa­dła tem­pe­ra­tu­ra… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Zo­sta­ła jej parę in­te­re­su­ją­cych ksią­żek do prze­czy­ta­nia. → Literówka.

 

A je­że­li po­szedł nie na skraj, tylko gdzie in­dziej? Ta myśl przy­szła jej… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Mię­dzy nimi le­ża­ła nad­gry­zio­na ta­bli­ca gorz­kiej cze­ko­la­dy. → Chyba miało być: Mię­dzy nimi le­ża­ła nad­gry­zio­na ta­bli­czka gorz­kiej cze­ko­la­dy.

 

Uniósł kubek do ust i zanim wziął po­tęż­ny łyk→ Uniósł kubek do ust i zanim wypił po­tęż­ny łyk

Łyków się nie bierze.

 

Zo­sta­wi­li zdo­by­cze pod Pło­ną­cą Ży­ra­fą. → Zo­sta­wi­li zdo­by­cze pod „Pło­ną­cą ży­ra­fą”/ Pło­ną­cą ży­ra­fą.

 

So­kra­tes scho­wał się w głąb musz­li… → So­kra­tes scho­wał się w głębi musz­li… Lub: So­kra­tes wsunął się w głąb musz­li

 

źre­ni­ca fio­le­to­we­go oka pu­chła w prze­ra­że­niu… → Źrenica może się rozrszerzyć, ale czy może puchnąć?

 

W tiu­lo­wej sukni oraz urę­ka­wi­czo­nych dło­niach… → Jak można być w urę­ka­wi­czo­nych dło­niach?

Proponuję: W tiu­lo­wej sukni, z urę­ka­wi­czo­nymi dło­ńmi

 

dozna naj­więk­sze­go za­wo­du w swym życiu. → Zbędny zaimek – czy mogła doznać zawodu w cudzym życiu?

 

Anna splo­tła dło­nie w ka­ry­ka­tu­rze mo­dli­twy. → Można spleść dłonie jak do modlitwy, ale samo ich splecenie nie będzie ani modlitwą, ani jej karykaturą.

 

– Prze­cież wiesz, że jeśli prze­sta­nie­my pra­co­wać– → Pewnie wypowiedź miał kończyć wielokropek, nie półpauza.

 

 Wzię­ła ostroż­ny łyk. → Ostrożnie wypiła/ upiła łyk.

 

Anna prze­cze­sa­ła spoj­rze­niem salon.Anna prze­cze­sa­ła salon spoj­rze­niem.

 

w za­do­wo­le­niu czy­ta­ją­cą jakąś książ­kę. → …z zadowoleniem czy­ta­ją­cą jakąś książ­kę.

 

 Za­bra­łeś nam wszyst­kie pacz­ki? I je­dze­nie? → Przed wypowiedzią brakuje półpauzy.

 

Fra­so­wa­ła się w da­rem­nych pró­bach zro­zu­mie­nia… → Fra­so­wa­ła się da­rem­nymi pró­bami zro­zu­mie­nia

Frasujemy się czymś, nie w czymś.

 

gdyż pła­sko­wyż jest gar­gan­tu­icz­ny… → Czy płaskowyż na pewno jest gargantuiczny?

 

Por­ce­la­na z hu­kiem roz­trza­ska­ła się na Mo­ty­lim stat­ku Sa­lva­do­ra. → Por­ce­la­na z hu­kiem roz­trza­ska­ła się na „Mo­ty­lim stat­ku”/ Motylim statku Sa­lva­do­ra.

 

jakby coś za­ty­ka­ło jej od­dech. → A może: …jakby coś tamowało jej od­dech.

 

Ro­zej­rzał się po po­ko­ju, zaj­rzał za duże drzwi… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Za­wsze ra­dzi­ła się brata i sio­stry drob­ne spra­wy… → Za­wsze ra­dzi­ła się brata i sio­stry w drobnych sprawach

Radzimy się kogoś w jakiejś sprawie, nie o sprawę.

 

Wi­dzia­łam, jak nie raz masz już dosyć mojej bez­rad­no­ści. → Wi­dzia­łam, jak nieraz masz już dosyć mojej bez­rad­no­ści.

 

że pro­ces ten bę­dzie bo­le­sny niby nie­skoń­czo­ny pe­eling wo­skiem. → O ile mi wiadomo, do peelingu nie stosuje się wosku. Wosk może być używany do depilacji.

 

za­dła­wi­ła się nią jak na­pręd­ce wzię­tym hau­stem octu jabł­ko­we­go. → …za­dła­wi­ła się nią jak na­pręd­ce przełkniętym hau­stem octu jabł­ko­we­go.

 

Anna po­wstrzy­my­wa­ła puch­ną­ce łzy w oczach… → Łzy nie puchną.

Może: …Anna po­wstrzy­my­wa­ła łzy napływające do oczu

 

Cóż z tego, że Mo­ty­li sta­tek Sa­lva­do­ra wy­glą­dał… → Cóż z tego, że „Mo­ty­li sta­tek”/ Motyli statek Sa­lva­do­ra wy­glą­dał…

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zatonąłem chyba w barokowej formie tego opowiadania zadając głupie pytanie, o czym to jest. Jak czegoś nie rozumiesz to się z tym prześpij, zadziałało. Tytuł przecież mówi wszystko, wystarczy wziąć go dosłownie. Potem konsekwentnie prowadzisz czytelnika za rączkę. Najtrudniej zrozumieć rzeczy oczywiste. Wywarło na mnie wrażenie skoro o nim śniłem. Gratulacje.

Za horyzontem, dzięki za dobre słowo, cieszę się, że Ci się spodobało. Tak, tytuł odnosi się zdecydowanie do treści.

 

Reg, dzięki, poprawki wprowadzone. Poza paroma. Czytam i widzę, że łyk można wziąć. A puchnące łzy to taka poetyzacja.

 

Nie sądzę, żeby trzeba było się znać na chorobach psychicznych. W opowiadaniu najważniejsza była dla mnie relacja.

Czy­tam i widzę, że łyk można wziąć.

Prosiaczku, byłabym wdzięczna, gdybyś podał, gdzie przeczytałeś, że łyk można wziąć, bo ja mogę wziąć np. książkę – wziąć ją ręką, mogę też wziąć/ zażyć lekarstwo, mogę wziąć na siebie jakieś obowiązki, mogę też wziąć rozpęd, że na tym poprzestanę, ale nie wiem jak można wziąć łyk. Gdy chcę wypić jakiś napój, zazwyczaj biorę stosowne naczynie napełnione wybrana cieczą, wlewam ją do ust i przełykam.

Jednakowoż to jest Twoje opowiadanie i będzie napisane takimi słowami, które Ty uznasz za najwłaściwsze.

 

W opo­wia­da­niu naj­waż­niej­sza była dla mnie re­la­cja.

Przykro mi w takim razie, że nie dostrzegłam najważniejszego i nie pojęłam isto­ty opo­wia­da­nia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, być może się mylę, ale znalazłem w PWN cytat z jakiejś chyba książki:

 

“… kierował do ust i nie mógł się zdecydować, czy wziąć łyk alkoholu, czy może zagrać na saksofonie. Wówczas pomyślałem, że jest…”

 

Bo linku, jeśli dobrze pamiętam, wklejać nie można na stronie.

 

Nie szkodzi, że nie pojęłaś istoty opowiadania, może po prostu źle to rozpisałem.

Prosiaczku, owszem, podałeś cytat z Korpusu Języka Polskiego PWN, w którym mamy przykłady z tekstów książek, czasopism, druków ulotnych i akcydensowych (np. reklam, instrukcji obsługi, regulaminów, ulotek wyborczych), stron internetowych oraz tekstów mówionych.  

Twój przykład pochodzi z wywiadu, który tygodnik Wprost przeprowadził prawie dwadzieścia lat temu i, jeśli dobrze zrozumiałam, dotyczy tekstu piosenki. Nie ukrywam, że z bardzo dużą ostrożnością posiłkowałabym się podobnymi przykładami, jako że w KJP znajdziesz też cytaty zawierające wyrazy slangowe, potocyzmy i regionalizmy, a także słowa nie zawsze poprawnie użyte przez mówiącego/ piszącego.

Słowa slangowe, którymi w rozmowie posługuje się młodzież, będą na miejscu, jeśli w opowiadaniu opiszesz zdarzenia z życia tejże młodzieży. Jeśli będziesz chciał opisać scenę z udziałem konsylium omawiającego przypadek chorego, spodziewać się będę slangu medycznego. Innych słów użyjesz opisując życie rycerzy, innych pisząc o współczesnych żołnierzach.

Ale, jak już wspomniałam, to Twoje opowiadanie…

https://sjp.pwn.pl/korpus

https://sjp.pwn.pl/korpus/struktura

https://sjp.pwn.pl/korpus/co-mozna-sprawdzic

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki, ma to sens, pewnie masz rację.

 

PS – jak ktoś jeszcze czytał, zachęcam do podzielenia się opinią.

 

Zmieniłem tagi, bo ten z chorobą psychiczną raczej nie jest niezbędny.

Bardzo proszę, Prosiaczku. Miło mi, że mogłam się przydać. ;)

A tag, który zostawiłeś, moim zdaniem jest wiele mówiący – w opowiadaniu jest mnóstwo samotności.

 

edycja

Prosiaczku, choć nie wszystko zrozumiałam, uważam że opowiadanie powinno trafić do Biblioteki, więc teraz udaję się do klikarni. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki. Pewnie, że się przydałaś, zawsze mogę się czegoś nauczyć. :-)

Została jej parę interesujących książek do przeczytania.

Zostało

Chyba nie zrozumiałam wszystkiego, ale czytało się przyjemnie :)

Przynoszę radość :)

Hmmm. Nie zrozumiałam, co poeta chciał przez to powiedzieć.

Tytuł sugeruje dojrzewanie, uniezależnianie się od rodziców. Ale rodziców przecież już nie ma.

Chętnie dowiedziałabym się więcej o świecie – zainteresował mnie. Co by się stało, gdyby na dłużej przestali zanosić paczki do windy? Skąd się wziął Sokrates? Czy Adam też miał swój szary pokój?

Relacja między bohaterami przygnębiająca. Mają tylko siebie, ale sobie nie ufają, grają w jakieś głupie gierki.

Babska logika rządzi!

Anet, dzięki za wizytę!

 

Finklo, dzięki za dowiedziny i uwagi. Chciałem przedstawić skomplikowaną relację, która miała opierać się na czymś innym niż głupie gierki. Ale może tak to wybrzmiało.

Nowa Fantastyka