- Opowiadanie: ZigiN - Piąty Buntownik

Piąty Buntownik

Opo­wia­da­nie zo­sta­ło na­pi­sa­ne na mały kon­kurs, któ­re­go te­ma­tem jest re­wo­lu­cja.
Świat zo­stał znisz­czo­ny przez magów, któ­rzy za­sie­dli na tro­nach i rzą­dzą twar­dą ręką. W mie­ście na pół­no­cy, An­ga­ran­dzie, roz­po­czy­na się Piąty Bunt.
~~ po więk­szych po­praw­kach

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

BasementKey, Finkla

Oceny

Piąty Buntownik

Mógł­bym po­wie­dzieć, że na­dzie­ja umie­ra ostat­nia.

I po­wie­dział­bym, że to sama praw­da.

Ale przed nią umie­ra­ją wszy­scy, któ­rzy żywią na­dzie­ję.

 

* * *

 

– Iwi­lin!

Ochry­pły od krzy­ków i du­szą­ce­go dymu głos przy­ja­cie­la przy­wo­łał go do rze­czy­wi­sto­ści. Iwi­lin nie miał dzi­siaj szczę­ścia.

– Ży­jesz?

Nie miał go od dwu­dzie­stu lat.

Chciał tylko umrzeć.

Ból szar­pał mu nerwy pod czasz­ką, wier­cił dziu­ry i iry­to­wał, pe­ne­tru­jąc mózg. Siał tam spu­sto­sze­nie. Wy­krę­cił mu gałki oczne, wpełzł tuż pod po­wie­ki i ni­czym robak z ko­ko­nu, wy­szedł na ze­wnątrz razem z ję­kiem.

Iwi­lin z tru­dem otwo­rzył oczy, spoj­rzał na przy­ja­cie­la.

Krew na czole za­krze­pła, czuł ją w nosie, w ustach, na zro­go­wa­cia­łej skó­rze pal­ców, pod ro­ze­rwa­nym przez ude­rze­nie na­pier­śni­kiem który kop­cił się do teraz jak niewy­pa­lo­ny do końca wę­giel. Ura­to­wa­ła go kol­czu­ga, któ­rej me­ta­lo­we kó­łecz­ka, czar­ne od sadzy, po­sy­pa­ły się jak mo­ne­ty z roz­cię­tej sakwy.

– Wsta­waj. – Ravin podał mu dłoń, po­ma­ga­jąc dźwi­gnąć się na nogi. – Mu­si­my iść.

– Wi­dzia­łem go. Był tutaj.

Ravin ro­zej­rzał się gwał­tow­nie po po­bo­jo­wi­sku. Wszę­dzie wokół tylko dym i śmierć, smród krwi tych, któ­rzy zdo­ła­li prze­żyć pierw­szy cios i atak wy­na­tu­rzeń­ców, po­two­rów stwo­rzo­nych w jed­nym celu – za­bi­ja­nia ta­kich jak oni. Be­stie były pa­skud­ne, przy­po­mi­na­ły ludzi, ale po­ru­sza­ły się nie­na­tu­ral­nie szyb­ko, gwał­tow­nie, bez­myśl­nie i przez to nie­prze­wi­dy­wal­nie. Na szczę­ście miały słaby punkt – były nie­moż­li­wie głu­pie.

Iwi­lin prze­tarł twarz dło­nią, zo­sta­wia­jąc na niej ciem­ne smugi pal­ców i do­strzegł miecz le­żą­cy w po­pie­le. Pod­niósł go, z tru­dem się schy­la­jąc.

– Nie trać­my czasu. Mu­si­my iść – po­spie­szył go Ravin, spło­szo­ny, prze­ra­żo­ny, od dziec­ka ży­ją­cy w stra­chu. Był taki młody. Ile mógł mieć lat? Dwa­dzie­ścia? Iwi­lin się nie spie­szył. Śmierć tak czy ina­czej miała przyjść po nich wszyst­kich, nie­sio­na przez ręce swych od­da­nych sług – magów.

Brea była nie­gdyś małym mia­stecz­kiem, z któ­re­go dziś po­zo­sta­ły je­dy­nie gruzy i szcząt­ki. Kie­dyś, jesz­cze przed na­ro­dzi­na­mi Ra­vi­na, Iwi­lin tu bywał. Cza­sa­mi… Lubił przy­po­mi­nać sobie twa­rze, śmiech i zwy­czaj­ne kłót­nie, po pro­stu co­dzien­ne życie. Dzi­siaj wąt­pił, by uj­rzał tu jesz­cze kogoś ży­we­go.

Wszyst­ko znik­nę­ło, roz­pa­dło się. Gdy wal­czy­li tylko z wy­na­tu­rzeń­ca­mi mieli jesz­cze ja­kieś szan­se. Ale aku­rat, gdy je wy­bi­li, zja­wił się on.

Moc maga naj­pierw po­żar­ła drew­no i skru­szy­ła cegły domów, wy­pa­la­jąc je do cna. Póź­niej ro­ślin­ność, ta, która jesz­cze zo­sta­ła w oko­li­cy, zwię­dła i uschła, drze­wa za­pa­dły się i za­wa­li­ły. Aż w końcu przy­szła pora na ży­wych. Zwie­rzę­ta w za­gro­dach zde­chły pierw­sze, a lu­dzie, bun­tow­ni­cy i cy­wi­le, sta­rze­li się w oczach, ich skóra sczer­nia­ła i od­pa­dła od ciała, po­zo­sta­wia­jąc wszę­dzie na dro­dze białe, osku­ba­ne szkie­le­ty. Ci, któ­rzy to prze­trwa­li, zo­sta­li zma­sa­kro­wa­ni czar­ną magią.

Ile mi­nę­ło od tego mo­men­tu? Mi­nu­ta, go­dzi­na? Iwi­lin nie po­tra­fił oce­nić. Ale i to nie miało zna­cze­nia. Nic tutaj nie po­zo­sta­ło.

Iwi­lin do­tknął wto­pio­ne­go pod szyją pęku czar­nych, po­rdze­wia­łych już na­szyj­ni­ków, które ura­to­wa­ły go przed dzia­ła­niem mocy nie­przy­ja­cie­la. Każdy z bun­tow­ni­ków miał taki, przy­naj­mniej jeden przy­cze­pio­ny do skóry i nie­moż­li­wy do ścią­gnię­cia. Ma­go­wie za­kła­da­li go nie­wol­ni­kom, któ­rzy wal­czy­li w ich bi­twach, by nie zgi­nę­li od cza­rów wro­gie­go maga.

Nie­wo­la… Chyba je­dy­ny błąd, jaki po­peł­ni­li ma­go­wie od czasu Na­dej­ścia Pro­ro­ka.

Na tej woj­nie za­czę­ło bra­ko­wać nawet nie­wol­ni­ków.

 

* * *

 

An­ga­rand było naj­więk­szym mia­stem na pół­no­cy, zbu­do­wa­nym ze stra­chu i grozy, kry­ją­cym za swymi gru­by­mi mu­ra­mi stado prze­ra­żo­nych istot, które już z rzad­ka na­zy­wa­no ludź­mi. Byli bar­dziej… ho­dow­lą. Okre­śle­nia takie, jak czło­wiek, czy isto­ta ro­zum­na, nie pa­so­wa­ły do istot, które w ciągu dwóch za­le­d­wie dekad stra­ci­ły sens życia i szcząt­ki in­te­li­gen­cji. Teraz ich przy­dat­ność określały wiek i siła mię­śni. O ile kto­kol­wiek w tej pa­ro­dii mia­sta miał jesz­cze mię­śnie.

– Po­spiesz się – po­wie­dział Al'Nubar, Piąty Mag, Wład­ca An­ga­ran­du i pan ziem na pół­noc­ny za­chód od rzeki Zrywy.

Kuroi przy­spie­szy­ła, za­dzwo­ni­ły łań­cu­chy, na jej po­le­ce­nie trza­snął bat i pękła skóra na ple­cach dwój­ki nie­wol­ni­ków cią­gną­cych klat­kę. W klat­ce zaś byli ko­lej­ni. Pię­ciu do­ro­słych męż­czyzn, dwie ko­bie­ty i troje dzie­ci. Al'Nubar nigdy nie za­bie­rał wię­cej, nigdy mniej. Gdy dotrą do twier­dzy, prze­pro­wa­dzi na nich eks­pe­ry­men­ty, zmie­ni w po­two­ry i pośle w pusty, znisz­czo­ny świat, nie wia­do­mo po co.

Kuroi po­czu­ła żar roz­le­wa­ją­cy się w jej mło­dej pier­si, gdy nie­wol­ni­cza obroża na szyi stwo­rzo­na z me­te­ory­tu i ob­sy­dia­nu roz­ża­rzyła się. Uczu­cie wy­wo­ła­ło mdło­ści, ale po­wstrzy­ma­ła się, by za­sło­nić usta dło­nią z obrzy­dze­nia. Pod­bie­gła do pana, po­chy­li­ła głowę tak, by nie pa­trzeć mu w oczy.

– Fak­tycz­nie mia­łaś rację, by tam pójść. Ci bun­tow­ni­cy za­bi­li mi sługi. Do­brze się spi­sa­łaś.

Miała ocho­tę zwy­mio­to­wać, wy­ciąć sobie serce. Chcia­ła tam iść, by mag wziął w ryzy swoje be­stie, a nie żeby wy­mor­do­wał całą wieś. Tyle bez­sen­sow­nej śmier­ci…

– Dzię­ku­ję.

Za­trzy­ma­li się przy tar­go­wi­sku, które od dawna nie było tar­go­wi­skiem. Han­del w An­ga­ran­dzie nie ist­niał już od lat, po pro­stu nie było czym han­dlo­wać. Nikt nie upra­wiał pól, nikt nie stał przy ko­wa­dle, nikt nie pro­wa­dził farm, żadna na­miast­ka czło­wie­ka nie po­my­śla­ła nawet o upo­rząd­ko­wa­niu gnoju, w któ­rym żyli. Ni­czym ro­ba­ki jedli to, co rzu­cił im ich pan-mag i srali tam, gdzie im wska­zał.

Dra­nie, le­ni­we ro­ba­ki bez życia, do­brze wam tak, my­śla­ła bez ustan­ku. Do­brze, bo nie za­słu­gu­je­cie na życie. Wszy­scy, co do jed­ne­go, po­win­ni­ście zdech­nąć!

Wie­dzia­ła, że nie po­win­na tak my­śleć, ale już nie po­tra­fi­ła ina­czej. Sama była jed­nym z nich – ro­ba­kiem w ho­dow­li swego pana. Jej życie skoń­czy­ło się, zanim mogło za­cząć. Matka od­da­ła ją Al'Nu­ba­ro­wi zaraz po po­ro­dzie i je­dy­ne, co Kuroi znała, to tylko ból, strach i śmierć, a nawet to nie ro­bi­ło na niej wra­że­nia. Nie po tylu la­tach.

Już dłu­żej nie wy­trzy­mam. Zabij mnie, prze­klę­ty cza­ro­dzie­ju. Po pro­stu mnie zabij!

Nie mo­gła­by nawet go do tego zmu­sić. Maga nie można było zmu­sić do ni­cze­go. Rzą­dzi­li świa­tem, ale naj­pierw go znisz­czy­li. Poza mu­ra­mi miast nie­mal nie było życia, uschły lasy, wy­schły je­zio­ra i rzeki, gra­ni­ce daw­nych kró­lestw znik­nę­ły w dniu, gdy nowi pa­no­wie ukrzy­żo­wa­li ary­sto­kra­tów i roz­sie­dli się na tro­nach.

To się nigdy nie skoń­czy, umrę, jak wszy­scy inni, prze­szła jej przez głowę je­dy­na lo­gicz­na myśl. Wszyst­ko bę­dzie tak trwać i trwać, aż nie umrze każdy czło­wiek, każde zwie­rzę i każda ro­śli­na. Z czego wtedy bę­dzie­cie czer­pać moc?!

Im dalej szli, tym go­rzej się czuła. Za­ci­ska­ła do bólu pię­ści i usta w bez­sil­nej zło­ści, po­wstrzy­my­wa­ła łzy gro­miąc wzro­kiem pa­trzą­cych z okien ludzi, mając ocho­tę wy­cią­gnąć każ­de­go z nich na ze­wnątrz, by prze­sta­li pa­trzeć, a coś w końcu zro­bi­li.

Mi­ja­li za­nie­dba­ne domy, lu­dzie pa­trzy­li na powóz nie­wol­ni­ków z okien, ale nikt nie ośmie­lił się nawet skrzy­wić. Wię­cej! Te ro­ba­ki się uśmie­cha­ły. Kiedy czło­wiek za­czy­na się cie­szyć nie­szczę­ściem in­nych, wszyst­ko się koń­czy. Do­brze, że to nie ja, my­śle­li za­pew­ne.

Do­brze, że to nie ja, my­śla­ła aż na­zbyt czę­sto Kuroi. Była w końcu tylko ro­ba­kiem.

Nie było ra­tun­ku dla żad­ne­go z nich. Dla ludzi w znisz­czo­nych do­mach. Dla nie­wol­ni­ków w klat­kach. I, przede wszyst­kim, dla niej samej.

Bła­gam… Niech to się skoń­czy, pro­si­ła w my­ślach, za­wsze na próż­no. Ja już nie chcę tak dłu­żej. Ja… Niech mi ktoś w końcu po­mo­że!

Były to głu­pie myśli.

Już dawno wy­zby­ła się na­dziei, stłam­si­ła ją, roz­dep­ta­ła pod butem i po­rzu­ci­ła za­po­mnia­ną w od­mę­tach ro­ze­rwa­nej duszy.

I wtedy mag się za­trzy­mał, a ona omal nie wpa­dła mu na plecy. Od­sko­czy­ła w tył, a wy­na­tu­rze­niec, pokraczny stwór na kształt czło­wie­ka sie­dzą­cy na dachu klat­ki, kla­skał ostry­mi zę­bi­ska­mi. Zła­pa­ni nie­wol­ni­cy za kra­ta­mi pa­trzy­li bez­myśl­nie.

– Czy ja cię dzi­siaj już nie za­bi­łem? – ode­zwał się spo­koj­nie Al'Nubar i Kuroi prze­chy­li­ła się, by spoj­rzeć, do kogo mówi.

Na środ­ku drogi, na małej skrzyn­ce, sie­dział męż­czy­zna. Oczy miał wyprane z jakichkolwiek emocji, które mogły w nich dawniej iskrzyć. O ramię opie­rał czar­ny jak noc ob­sy­dia­no­wy miecz.

Ob­sy­dian i me­te­oryt, po­my­śla­ła Kuroi, do­ty­ka­jąc ob­rę­czy na szyi. Jed­no­cze­śnie broń i zguba magów. Ta­kie­go oręża nie nosił pierw­szy lep­szy żoł­nierz.

Coś roz­pa­li­ło się w jej wnę­trzu, nie­mal pi­snę­ła, ale głos uwiązł w gar­dle, gdy zo­ba­czy­ła ko­lej­ne syl­wet­ki. Byli wszę­dzie. Po­ja­wi­li się na da­chach, wy­ska­ki­wa­li z okien, wy­cho­dzi­li z ka­na­łów i ciem­nych za­uł­ków. Każdy uzbro­jo­ny w czar­ny jak noc oręż. Każdy go­to­wy.

– Jak wi­dzisz – ode­zwał się męż­czy­zna, wsta­jąc po­wo­li i odchylając ko­szu­lę na pier­si. Za­lśni­ły łań­cu­chy, takie, jakie na­kła­da­no nie­wol­ni­kom-wo­jow­ni­kom. Kuroi wes­tchnę­ła, wi­dząc cały pęk. Jeden ozna­czał jeden rok, on miał ich ponad tuzin, co ozna­cza­ło służ­bę tak długą, ja­kiej nikt by nie prze­żył. A jed­nak ten czło­wiek nie wy­glą­dał na mar­twe­go. Kuroi miała inny, łań­cuch po­słu­szeń­stwa, ale ten znała rów­nie do­brze. – Trud­no mnie zabić.

– Nie martw się, Iwi­li­nie. Zaraz na­pra­wi­my ten błąd.

 

* * *

 

– Wszy­scy zgi­nie­cie – par­sk­nął pod nosem Że­brak. – A póź­niej przyj­dzie po nas. Do­brze wiesz, jak on karze naj­mniej­szy prze­jaw buntu. Po­ko­nał was w Brea, wybił ludzi i znisz­czył wieś. Stra­ci­łeś tam do­brych wo­jow­ni­ków… Mu­sisz prze­stać. Jeśli dalej bę­dziesz roz­pa­lać pło­mień w ser­cach ludzi, on ich po pro­stu zdmuch­nie. Nie może sobie na to po­zwo­lić. My też nie.

– Tym razem bę­dzie ina­czej.

– Pa­mię­tam wszyst­kie czte­ry razy – syk­nął przez za­ci­śnię­te zęby, wbi­ja­jąc palce w rącz­ki wózka i po­chy­la­jąc się ku Iwi­li­no­wi. – Twój piąty bunt nie bę­dzie wy­jąt­kiem. Wszy­scy zgi­nie­cie.

– Mamy broń. Moi po­przed­ni­cy jej nie mieli, dla­te­go prze­gra­li.

– A skąd ją masz, co?! Niech zgad­nę. Od in­ne­go, prze­klę­te­go maga. Temu w Vi­nxon­do­rze marzy się, żeby się tu wpro­wa­dzić, idio­to! On was wy­ko­rzy­sta! Nawet jeśli za­bi­je­cie Al'Nu­ba­ra, w co wąt­pię, to zgi­nie­cie z ręki Kara'Hary!

– To nie Kara'Hara – szep­nął. – To ktoś inny.

– Nawet jeśli, to pod­stęp! Wiem, co sobie tam wy­my­śli­łeś. Marzy się wam re­wo­lu­cja! Wie­rzysz, że jak ktoś się im w końcu sprze­ci­wi i od­nie­sie suk­ces, to falą po­to­czy się bunt przez cały kraj! To nie­moż­li­we! A nawet jeśli, to co dalej? Poza mu­ra­mi miast nie ma już nic! Nic! Byłeś, wiesz o czym mówię. To dzię­ki magom nadal ży­je­my!

– Mam im dzię­ko­wać? – spy­tał sucho Iwi­lin, pa­trząc z ukosa. – Za za­mor­do­wa­nie moich dzie­ci? Za ode­bra­nie mi żony? Za znie­wo­le­nie braci? Za zruj­no­wa­nie oj­czy­zny? Za spa­le­nie domu? Za po­ło­wę życia w gów­nie? Za­po­mnia­łeś już, że to oni, ich chci­wość i am­bi­cje do­pro­wa­dzi­ły do tego wszyst­kie­go?

– Pro­rok do tego do­pro­wa­dził – wy­szep­tał Że­brak. – On chciał znisz­czyć wszyst­ko, co żywe. Ma­go­wie mu się po­sta­wi­li. Dzię­ki nim…

– Mam im dzię­ko­wać, że ła­ska­wie mnie oszczę­dzi­li, bym przez sie­dem­na­ście lat wal­czył dla nich w bra­to­bój­czych woj­nach?! – Iwi­lin trza­snął pię­ścią w stół, aż za­trzesz­cza­ły drew­nia­ne nogi. – Prze­stań pie­przyć, star­cze! Ni­czym się od niego nie róż­nią. Ci dra­nie może za­bi­li Pro­ro­ka, ale to, co nam uczy­ni­li, jest dużo gor­sze niż śmierć! Nie będę dłu­żej ich by­dłem, cho­ciaż umrę na wła­snych za­sa­dach! Czy ty ro­zu­miesz, co oni nam zro­bi­li? Wiesz, z czego zro­bio­ne jest je­dze­nie, któ­rym nas kar­mią? No mów!

– Wiem.

– Więc jak mo­żesz w ogóle chcieć ta­kie­go życia? We­ge­tu­je­my, ży­je­my tylko po to, by mogli nas zdep­tać. I po co? W jakim celu? Wiesz może? Ja wiem. Bo za­bi­cie nas wszyst­kich to więk­szy pro­blem, niż pro­wa­dze­nie ho­dow­li. Je­ste­śmy ich źró­dłem magii, ni­czym wię­cej, więc po­zwa­la­ją nam żyć. Dla­te­go wła­śnie ktoś musi coś z tym zro­bić. Jeśli nie ja, to przyj­dą ko­lej­ni.

– Po­myśl o tych, któ­rych do­pad­nie, by dać na­ucz­kę ko­lej­nym takim jak ty. Znów zginą nie­win­ni.

– Nie ma już nie­win­nych. Są tylko po­słusz­ni.

– Nawet tych po­zo­sta­ło nie­wie­lu. Iwi­li­nie, bła­gam, wstrzy­maj się… Jeśli ci się nie uda…

– Niech po­wsta­ną – mruk­nął. – Niech, kurwa, w końcu wsta­ną z kolan i to skoń­czą, za­miast zwa­lać na mnie winę za wła­sną klę­skę!

– Do­brze wiesz, że to się nie sta­nie.

– Sta­nie się. Wie­rzę w to!

– Kła­miesz. Bar­dzo słabo kła­miesz.

– Wiem – przy­znał, choć bar­dzo chciał­by wie­rzyć. – Wiem – po­wtó­rzył do­bit­nie, a echo tego słowa roz­brzmia­ło i przy­tło­czy­ło bar­dziej, niż but maga na ple­cach.

 

* * *

 

Świat żył swoim ży­ciem.

Póź­niej na­de­szła magia.

Na po­cząt­ku było pięk­nie.

Aż stało się to, co się stało.

 

* * *

 

Iwi­lin za­ci­snął palce na rę­ko­je­ści wy­jąt­ko­wej broni otrzy­ma­nej od Ra­vi­na. Chło­pak był by­stry, nie rzu­cał się w oczy i po­dró­żo­wał mię­dzy głów­ny­mi mia­sta­mi ludzi, słu­cha­jąc i mó­wiąc. Czło­wiek nawet roz­bro­jo­ny, jak chce się uzbro­ić, to się uzbroi, zwykł ma­wiać.

I w końcu prze­kuł te słowa w czyny, prze­my­ca­jąc im cały wóz broni. Mo­gli­by roz­ło­żyć ją jako za­bój­czy dywan i we­pchnąć na niego Al'Nu­ba­ra.

To jed­nak by­ło­by zbyt pięk­ne.

Iwi­lin spoj­rzał w białe, puste oczy cza­ro­dzie­ja. Nie­wol­ni­cy za nim za­bra­ni z mia­stecz­ka, w któ­rym tego ranka wal­czy­li, no­si­li już łań­cu­chy. Byli ska­za­ni, tak jak on, jak wszy­scy jego to­wa­rzy­sze na tej dro­dze ku śmier­ci.

Wes­tchnął, opu­ścił miecz, czar­na stal nie od­bi­ja­ła świa­tła, nie przy­no­si­ła ulgi, nie do­da­wa­ła mu siły ani otu­chy. Ist­nie­ję po to, by za­bi­jać, mó­wi­ła. Nie miała za­mia­ru go po­cie­szyć w ostat­nich wspól­nych chwi­lach.

Spoj­rzał w stro­nę, gdzie krył się Ravin z ob­sy­dia­no­wym szty­le­tem, wy­cze­ku­ją­cy od­po­wied­nie­go mo­men­tu. Chło­pak kiw­nął mu głową.

Już czas.

Iwi­lin po­now­nie uniósł miecz, chwy­cił go pew­nie w obie dło­nie, za­ci­snął zęby tak mocno, że pra­wie pękły. Nie będę już ich po­trze­bo­wał, prze­szło mu przez myśl, nim wrza­snął na cały głos i po­biegł.

Czas to za­koń­czyć.

Pył uno­sił się w rytm jego kro­ków i opa­dał wraz z od­de­chem. Za­po­mniał o krzy­ku, za­po­mniał o prze­szło­ści, o bru­dzie pod sto­pa­mi, o znie­wo­le­niu, nawet o ty­ra­nii magów. Li­czył się tylko on, miecz i prze­ciw­nik.

Al'Nubar pa­trzył na niego tak, jak do­ro­sły na pła­czą­ce dziec­ko, które wal­czy o za­baw­kę. Iwi­lin wal­czył nie tylko o wol­ność, ale, co waż­niej­sze, o ze­mstę!

Nim do niego do­biegł, inny wróg sta­nął mu na dro­dze. Wy­na­tu­rze­niec, efekt eks­pe­ry­men­tów na lu­dziach, ma­ją­cy na celu zmie­nić je w ma­szy­ny do za­bi­ja­nia – wy­szło im to po­ło­wicz­nie, bo po­two­ry choć po­tęż­ne, były nie­sa­mo­wi­cie głu­pie. Ten nie był stwo­rzo­ny do walki, tylko do pil­no­wa­nia nie­wol­ni­ków.

W prze­ci­wień­stwie do Iwi­li­na, nie­wol­ni­cy nie wal­czy­li.

Mach­nął mie­czem, wy­ko­nał zwód, w ostat­nim mo­men­cie zmie­nia­jąc drogę ostrza. Wy­na­tu­rze­niec nie zdą­żył za­re­ago­wać i czar­ny metal wgryzł się w jego bok, pry­snę­ła ciem­na jucha, stwór zawył i zgiął się. Iwi­lin mach­nął mie­czem raz jesz­cze i od­rą­bał mu łeb.

Ten po­to­czył się pod stopy Al'Nu­ba­ra, który kop­nął go jak piłkę, dalej w ulicę.

– Po­etyc­kie cię­cie. Mógł być twoim bra­tem, wiesz? Cho­ciaż nie, jego za­bi­łem oso­bi­ście. Bo wiesz, nie za­do­wa­lał mnie wy­star­cza­ją­co w al­ko­wie, tak samo jak twoja matka.

Iwi­lin po­czuł pa­lą­cy w pier­si gniew, serce tłu­ką­ce wście­kle o żebra i uj­rzał bełt o włos mi­ja­ją­cy nos Al'Nu­ba­ra. Wbił się w zie­mię i ster­czał jak źdźbło trawy, któ­rej nie było już chyba ni­g­dzie na świe­cie.

Iwi­lin za­ata­ko­wał, pchnął ostrzem, mag od­su­nął się nie­uchwyt­ny jak mgła i mach­nął dło­nią. Piąty Bun­tow­nik uj­rzał jak jeden z nie­wol­ni­ków pada mar­twy, wy­ssa­ny z życia i zaraz po tym roz­legł się wrzask.

– Naj­pierw za­bi­ję two­ich przy­ja­ciół, Piąty – po­wie­dział, jakby od nie­chce­nia.

Pierw­szy zgi­nął Skory, który pró­bo­wał tra­fić maga beł­tem. Jego ciało zje­cha­ło z dachu po­zo­sta­wia­jąc po sobie ślad krwi i spa­dło na zie­mię z nie­przy­jem­nym, mo­krym dźwię­kiem. Zaraz po nim bie­gną­cy z ulicz­ki Ferg padł jak ra­żo­ny pio­ru­nem z roz­łu­pa­ną przez moc czasz­ką. Iwi­lin mach­nął po­now­nie, a gdy mag się od­su­nął, pchnął, mie­rząc w serce. Ostrze tra­fi­ło, użą­dli­ło ide­al­nie, ale za­miast na ciało, tra­fi­ło we mgłę.

Al'Nubar za­śmiał się, mach­nął ręką na odlew i zdzie­lił otwar­tą dło­nią Iwi­li­na w twarz, jakby po­licz­ko­wał wy­rod­ne­go syna. Piąty Bun­tow­nik upadł, świat za­wi­ro­wał, ból za­pul­so­wał w skro­niach, za­ćmił zmy­sły, na mo­ment ode­brał wzrok i za­ci­snął płuca.

Jego miecz leżał wśród ka­mie­ni. Rzu­cił się po niego, wi­dząc jed­no­cze­śnie, jak cza­ro­dziej macha rę­ka­mi i po­sy­ła jego przy­ja­ciół – jed­ne­go po dru­gim – ku ot­chła­ni wiecz­no­ści. Śmiał się przy tym, wrzesz­czał wręcz z wi­docz­nym roz­ba­wie­niem, sza­lo­ny i nie­po­ko­na­ny ni­czym sama śmierć.

Jak po­ko­nać śmierć?

Iwi­lin prze­stał pa­trzeć. Zbyt wiele wi­dział, zbyt wielu przy­ja­ciół stra­cił. Ci tutaj byli dla niego nikim, za­le­d­wie po­mo­cą, która nie wy­ko­na­ła za­da­nia. Ich strza­ły i bełty nie dra­snę­ły nawet maga, nie spra­wia­ły mu pro­ble­mów, nie były za­gro­że­niem, ale przy­naj­mniej ich trupy od­wró­ci­ły uwagę.

Je­dy­nym za­gro­że­niem był on. I jego miecz.

Ze­rwał się, za­ata­ko­wał jak wąż, cicho, szyb­ko i bez­względ­nie.

Ostrze mu­snę­ło szatę Al'Nu­ba­ra, który za­wi­ro­wał ni­czym wpraw­ny tan­cerz. Iwi­lin gonił go, ru­szał się jak kot, do­ska­ku­jąc by zadać cios i uchy­la­jąc, by uni­kać. Żą­dlił, dźgał, kąsał i pró­bo­wał ciąć – wszyst­ko na nic.

Nie miał szans. Żaden cios nie się­gał rze­czy­wi­ste­go celu, mag był szyb­szy, zwin­niej­szy nawet mimo setek lat na karku, które prze­żył upa­ja­jąc się mocą. Iwi­lil wie­dział, że nie wygra, że mag mógł­by ro­ze­rwać go na strzę­py jedną ręką, gdyby tylko za­chciał. Był nie­uchwyt­ny jak duch, jak mgła, którą się sta­wał na mo­ment, kiedy miecz już miał roz­ciąć mu bladą skórę.

– Och…

Miecz Iwi­li­na za­to­czył krąg, Al'Nubar nawet się nie obro­nił. Ostrze prze­je­cha­ło mu po pier­si, prze­szło mię­dzy że­bra­mi, na wszyst­kie stro­ny bry­znę­ła ja­sno­czer­wo­na krew, aż utkwi­ło w miej­scu, gdzie po­win­no być serce. Szok zdła­wił Pią­te­go Bun­tow­ni­ka, spa­ra­li­żo­wał ruchy, palce wy­pu­ści­ły broń.

Za­bi­łem go? – pytał się w my­ślach. Za­bi­łem go? Za­bi­łem?

Al'Nubar stał jak gdyby nigdy nic, pa­trząc w bok. Się­gnął ręką, chwy­cił ostrze i wy­rwał je z ciała, rzu­ca­jąc bez­ce­re­mo­nial­nie w zie­mię.

– Nie muszę son­do­wać ci umy­słu, żeby wie­dzieć, co my­ślisz, taką masz minę – rzekł Al'Nubar, za nic mając sobie śmier­tel­ną ranę. – Po­cze­kaj chwi­lę.

Mag pochylił nad ciałem jednego buntownika i Iwi­lin po­my­ślał, że to ide­al­na chwi­la na po­zba­wie­nie go głowy. Nawet po­zy­cję przy­brał za­chę­ca­ją­cą. Opie­rał dło­nie o wy­pro­sto­wa­ne ko­la­na i wy­cią­gał szyję, przy­glą­da­jąc się jed­nej ze swych ofiar. Tylko, że Iwi­lin nie miał mie­cza, któ­rym mógł­by go ściąć ani nie po­tra­fił się ru­szyć. A mag nadal ja­kimś cudem dy­chał!

– Ten jesz­cze żyje. Zro­bię z niego ko­lej­ne­go wy­na­tu­rzeń­ca… Bę­dzie wspa­nia­łym oka­zem. Chciał­byś zo­ba­czyć, jak się je robi? To dość pro­ste. Naj­pierw trze­ba wy­ciąć mu serce, ale tak, żeby póź­niej żył…

– Za­milcz – po­wie­dział cicho, z furią, ja­kiej jesz­cze nigdy nie czuł. – Jak… Dla­cze­go ży­jesz?

Mag ob­ró­cił głowę i w po­chy­lo­nej po­zy­cji za­czął mówić.

– Ta twoja wy­ka­łacz­ka to pod­rób­ka. – Wy­cią­gnął z kie­sze­ni ma­lut­ki szty­let o gład­kim, czar­nym ostrzu. – To jest praw­dzi­wa stal me­te­ory­to­wa z ob­sy­dia­nem. Na­praw­dę są­dzi­łeś, że uda­ło­by się wam zdo­być taką broń pod moim nosem? O nie, nie je­ste­śmy w Ha­rzan'Nah ani tym bar­dziej w Car'Mara, które jest je­dy­nym miej­scem, gdzie można ją wykuć. A może są­dzisz że mnie za­sko­czy­łeś? – Wy­pro­sto­wał się, uśmiech­nął. – Wasza mała re­wol­ta od po­cząt­ku była ska­za­na na po­raż­kę. Zna­łem wasze plany, zanim o nich po­my­śle­li­ście. Wszyst­ko, co zro­bi­li­ście, było po­dyk­to­wa­ne moją wolą. Od sa­me­go po­cząt­ku, który miał miej­sce czte­ry lata temu, kiedy ucie­kłeś z mojej armii.

Iwi­lin cof­nął się o krok, nie po­tra­fiąc zro­zu­mieć.

– Nie – szep­nął. – Nie mo­głeś wie­dzieć, że prze­ży­łem…

– Po­zwo­li­łem ci uciec. Jak wielu innym, któ­rych, no cóż, wła­śnie za­bi­łem. – Roz­ło­żył ra­mio­na na boki, chcąc po­ka­zać swoje dzie­ło. – To ja roz­sia­łem plot­ki o Pią­tym Bun­tow­ni­ku, po­wo­du­jąc, że się nim sta­łeś! To ja dałem wam broń! To ja po­zwo­li­łem się wam ze­brać, by ko­lej­no znisz­czyć!

– Nie…

– I to ja za­pro­po­no­wa­łem Ra­vi­no­wi życie, za za­bi­cie cie­bie.

Iwi­lin nie po­czuł pchnię­cia w plecy ani cie­płej krwi, która wy­pły­nę­ła z rany. Prze­stał czuć co­kol­wiek. Oczy za­szły mu łzami, spoj­rzał w niebo nad nimi, ciem­ne, bez­na­dziej­ne jak jego ko­niec. Obej­rzał się. Ravin pła­kał, za­ci­skał zęby w nie­mym bólu, który sam z pew­no­ścią od­czu­wał.

W jed­nej chwi­li wszyst­ko stało się jasne.

– Obaj za­wie­dli­śmy – rzekł Iwi­lin, chwy­ta­jąc przy­ja­cie­la za ramię. – To moja wina. Wy­bacz.

– To ni­czy­ja wina – za­łkał Ravin.

Nóż Al'Nu­ba­ra prze­je­chał Iwi­li­no­wi po gar­dle, po­zo­sta­wia­jąc po sobie czer­wo­ną, krwa­wą ranę.

 

* * *

 

Kuroi pa­trzy­ła i nie wie­rzy­ła, że ktoś był na tyle głupi, by sprze­ci­wić się Al'Nu­ba­ro­wi, Pią­te­mu z Magów, Wład­cy An­gan­ran­du i tak dalej, i tak dalej.

Ich po­raż­ka była pewna od sa­me­go po­cząt­ku. Wszy­scy lu­dzie pa­trzą­cy z okien po­smut­nie­li, wi­dzia­ła ich żal, stra­co­ną na­dzie­ję. Nawet ona w mu­rach twier­dzy sły­sza­ła o Pią­tym Bun­tow­ni­ku, który wy­bi­jał od­dzia­ły wy­na­tu­rzeń­ców, po­ma­gał lu­dziom uciec z łap maga i za­bie­rał ich w bez­piecz­ne kry­jów­ki roz­sia­ne po całym świe­cie. Od czte­rech lat o nim sły­sza­ła.

A teraz, tak po pro­stu, leżał mar­twy wraz ze wszyst­ki­mi swo­imi ludź­mi.

– Dobra ro­bo­ta – po­wie­dział do bun­tow­ni­ka Ra­vi­na.

– Dzię­ku­ję, panie.

– Z pew­no­ścią chciał­byś otrzy­mać teraz na­gro­dę, praw­da? Przy­po­mnij mi, jak brzmia­ła nasza umowa?

– Nie za­bi­jesz mnie, jeśli za­bi­ję Iwi­li­na – wy­szep­tał.

– Racja. Kuroi! – za­wo­łał, a ona wzdry­gnę­ła się jak nigdy wcze­śniej na jego roz­kaz. – Ty go za­bi­jesz.

– Co?! Nie tak…! – pró­bo­wał się sprze­ci­wić, ale mag mach­nął dło­nią i szczę­ka męż­czy­zny za­ci­snę­ła się tak mocno, że zęby po­wbi­ja­ły mu się w dzią­sła i teraz, cał­ko­wi­cie spę­ta­ny cza­rem, bul­go­tał krwią. Tylko jego oczy krzy­cza­ły.

– No, śmia­ło.

Po­de­szła, Al'Nubar wci­snął jej w dło­nie szty­let, bez­cen­ną broń mo­gą­cą zabić każ­de­go maga na świe­cie. Szty­let był tak mały, tak lekki… Czy rów­nie lek­kie było od­bie­ra­nie życia? Czy było to to samo, co pa­trze­nie na śmierć?

Nie, na pewno nie.

Spoj­rza­ła Ra­vi­no­wi pro­sto w oczy. Wrzesz­czał, pro­sił, bła­gał, chciał żyć.

Ona też. Spoj­rza­ła na ciało Iwi­li­na.

On wal­czył o wol­ność, po­my­śla­ła. I dał się za nią zabić. Wedle planu Al'Nu­ba­ra. Nikt nie za­wal­czy o moją wol­ność, nie po­win­nam się już łu­dzić. Lu­dzie to tylko ich ma­rio­net­ki, tylko do tego się na­da­ją – by nimi rzą­dzić, bo są ro­ba­ka­mi. Jeśli mam prze­stać być ro­ba­kiem i stać się wolna, muszę wziąć spra­wy w swoje ręce.

Mam je w swo­ich rę­kach!

Wzię­ła głę­bo­ki wdech, ob­ró­ci­ła się na pię­cie i wbiła szty­let Al'Nu­ba­ro­wi w oko po samą rę­ko­jeść. Z po­cząt­ku nic się nie wy­da­rzy­ło, a póź­niej wrza­snął tak roz­dzie­ra­ją­co, że mo­gło­by pęk­nąć niebo. Mag za­ry­czał, ma­chał rę­ka­mi na wszyst­kie stro­ny, wy­gi­nał się, sza­mo­tał jak w wię­zach, aż upadł i znie­ru­cho­miał. Lu­dzie wy­chy­li­li się z okien, pa­trzy­li w osłu­pie­niu i nie­do­wie­rza­niu.

Nikt nic nie mówił, nikt nie krzyk­nął ra­do­śnie na wieść, że upadł tyran. Nikt nie po­tra­fił uwie­rzyć. Kuroi prze­łknę­ła ślinę, kop­nę­ła go butem.

Nie po­ru­szył się, nie pod­niósł, nie zmie­nił jej w ster­tę pro­chu. Był mar­twy.

Tak łatwo, po­my­śla­ła Kuroi. Tak łatwo zabić…

– Piąty Bun­tow­nik wy­grał! – roz­legł się wresz­cie głos z któ­re­goś okna.

– Chwa­ła Pią­tej!

– Wol­ność!

– Bić, zabić magów!

– JEBAĆ ICH!

Nie mi­nę­ła chwi­la, gdy wszy­scy wy­bie­gli na ulice i do­pa­dli do ciała Al'Nu­ba­ra, by je sko­pać, opluć i na­szczać na nie. Póź­niej do­rwa­li Ra­vi­na, roz­bi­li kraty, uwol­ni­li nie­wol­ni­ków i ze­bra­ni w tłum ru­szy­li na twier­dzę, cią­gnąc Kuroi ze sobą, na samym prze­dzie, jako nową przy­wód­czy­nie buntu.

Szty­let w któ­rymś mo­men­cie znik­nął jej z dłoni.

Po­wo­li to do niej do­cie­ra­ło.

Za­bi­ła Al'Nu­ba­ra.

Uwol­ni­ła się…

Była… wolna?

– O kurwa – sap­nę­ła, nie wie­rząc w to ani przez chwi­lę.

Była szczę­śli­wa, jak jesz­cze nigdy w życiu.

 

* * *

 

Piąta, jak ją póź­niej na­zy­wa­no, prze­ję­ła sche­dę po Iwi­li­nie.

Za­bój­czy­ni magów nam uro­sła, niech ją szlag.

Wszy­scy jej wie­rzy­li­śmy, ufa­li­śmy, ko­cha­li­śmy ją.

Ko­niec koń­ców po­świę­ci­ła nas dla swo­ich ma­rzeń.

Od po­cząt­ku by­li­śmy tylko ro­ba­ka­mi w jej klat­ce.

 

Koniec

Komentarze

Hej ZigiN!

Fajne opowiadanie, choć dużo przekleństw ;) Końcówka, że Kuroi sama stała się tyranem to chyba najlepszy moment.

Nieźle napisane opowiadanie, choć jest trochę błędów.

Zdecydowanie za dużo kurew.

Historia pełna emocji, choć nie do końca przekonująca, bo skoro magowie niszczyli wszystko, to co im zostawało? Skoro pozbawiali niewolników wszystkiego, to w jakim celu.

Jeśli ktoś prowadzi politykę spalonej ziemi, to dlatego, że zamierza się cofnąć, a nie żyć tam.

 

Wszystkich zmiotło w pył, ludziom odpadały ciała, a główny bohater maszeruje dalej;)

 

Brea była niegdyś małym miasteczkiem, z którego dziś pozostały jedynie gruzy, szczątki budynków i obór.

Opisujesz obrazami, ale trochę je przegadujesz. Starczyłyby gruzy, albo szczątki budynków i obór. Bo tak to trochę nam się masło maśli.

Lożanka bezprenumeratowa

Dzięki, Ambush. Celny komentarz. Będę musiał zredukować ponownie ilość kurew (wcześniej było ich trochę więcej) :)

Co do wyjaśnień na temat niszczenia świata przez magów, to też efekt uboczny ich mocy (w ten sposób rosną w siłę), jak i celowe działanie mające na celu kontrolowanie wszystkiego w kraju. Będę musiał gdzieś w tekście wcisnąć to wyjaśnienie.

Wszystkich zmiotło w pył, ludziom odpadały ciała, a główny bohater maszeruje dalej;)

Tutaj wyjaśnieniem było to, że uratowały go stare naszyjniki, które niwelowały magię czarodzieja. Iwilin miał ich sporo, przez co przeżył atak. Zaraz pomyślę, jak poprawić to wyjaśnienie.

 

Dzięki za przeczytanie!

Chyba pousuwales pare kurew, bo jakoś nie odczułem ich nadmiaru, były rozlokowane całkiem sensownie.

Co do samego opowiadania, to bylo niezłe, lubie taka tematykę; kilka powieści o podobnym charakterze miałem okazje przeczytać. Dobry zwrot akcji, przyjemna końcówka; choc moment uzbrojenia 5 buntowniczki właściwie krzyczał w twarz, jak to się skończy (ale nadrobiłes właściwa końcówka – rewolucja pożera własne dzieci).

Stylistycznie można by było popracować jeszcze. Dobrze operujemy obrazami, jak wspomniała Ambush, ale gdy zaczyna dziac się więcej, nie odczuwałem żadnej roznicy. Po prostu – z treści dowiadywałem się, ze coś się kręci, ale to tyle.

koniec końców, choc opowiadaniu brakuje do ideału, to była nawet przyjemna lektura. Pozdrawiam :)

Zawsze coś da się poprawić

Hej, Kulosław, dzięki za zajrzenie i opinię! Faktycznie, usunąłem nieco wulgaryzmów, bo było ich, o ile się mylę, około dziewięciu. Nad stylem będę pilnie pracował, to jedno z moich pierwszych nieco poważniejszych podejść do krótszej formy i limit słów nieco blokował mi mózg.

Mógłbyś wyjaśnić trochę bardziej, co w operowaniu obrazami nie zagrało? Trochę myślałem, ale sam już do końca nie wiem.

Miło mi, że tekst ci się spodobał. Dark fantasy nie mogło się skończył milutko :D

Pozdrawiam!

To moje osobiste odczucie, ale już ci wyjasnie: operujesz w znacznej mierze krótkimi zdaniami, a tekst jest podzielony na części opisowe i typowe akcyjne, ale stylistycznie traktujesz je na równi. Dobrze, gdy zdania opisujące historie, wstęp lub lokacje są dłuższe. Wtedy krótkie zdania wyraźnie wyróżniają sceny akcji, dynamizują je. Popracuj ze średnikami następnym razem, a sam zobaczysz efekty :)

Zawsze coś da się poprawić

Znalazłam opowiadanie jakby niepełne i traktujące całą historię szalenie skrótowo – ot, zarysowałeś tło i rzuciłeś na nie losy kilku buntowników. Przypuszczam, że to skutek wymogów wspomnianego konkursu, ale pragnę zauważyć, że publikując opowiadanie na portalu, nie byłeś już ograniczony jego założeniami. Mogłeś rozwinąć opowiadanie i przedstawić nam lepszy, pełniejszy tekst.

Wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Mam nadzieję, że Twoje przyszłe opowiadania będą znacznie ciekawsze i zdecydowanie lepiej napisane.

Mam też wrażenie, że może zainteresować Cię ten wątek: http://www.fantastyka.pl/loza/17

 

Krew na czole mu za­krze­pła… → Czy zaimek jest konieczny?

 

jak nie wy­pa­lo­ny do końca wę­giel. → …jak niewy­pa­lo­ny do końca wę­giel.

 

drze­wa za­pa­dły się w sobie i za­wa­li­ły. → …drze­wa za­pa­dły się w sobie i z­wa­li­ły.

 

czy isto­ta ro­zum­na, nie pa­so­wa­ły do istot… → Czy to celowe powtórzenie?

 

Teraz okre­śla­ła ich przy­dat­ność, wiek i siła mię­śni. → Czy tu aby nie miało być: Teraz ich przy­dat­ność określały wiek i siła mię­śni.

 

Kuroi przy­spie­szy­ła, za­dzwo­ni­ły okowy łań­cu­chów… → Masło maślane – okowy to łańcuchy.

 

 …gdy nie­wol­ni­czy kaj­dan na szyi stwo­rzo­ny z me­te­ory­tu i ob­sy­dia­nu roz­ża­rzył się. → …gdy nie­wol­ni­cze kaj­dany na szyi, stwo­rzo­ne z me­te­ory­tu i ob­sy­dia­nu, roz­ża­rzyły się. Lub: …gdy nie­wol­ni­cza obroża na szyi, stwo­rzo­na z me­te­ory­tu i ob­sy­dia­nu, roz­ża­rzyła się.

Kajdany występują w liczbie mnogiej, nie mają liczby pojedynczej.

 

każde zwie­rze i każda ro­śli­na. → Literówka.

 

lu­dzie pa­trzy­li na ka­ra­wa­nę nie­wol­ni­ków z okien… → Klatka z niewolnikami ciągnięta przez innych niewolników to jeszcze nie karawana.

 

a ona nie­mal nie wpa­dła mu na plecy. → …a ona nie­mal wpa­dła mu na plecy. Lub: …a ona omal nie wpa­dła mu na plecy.

 

Od­sko­czy­ła jak opa­rzo­na w tył, wsko­czy­ła mię­dzy… → Nie brzmi to najlepiej.

 

wsko­czy­ła mię­dzy nie­wol­ni­ków cią­gną­cych powóz… → Obawiam się, że niewolnicy nie ciągnęli powozu.

 

sie­dzą­cy na dachu klat­ki, kla­skał ostry­mi zę­bi­ska­mi. → Zębiskami nie można klaskać.

Proponuję: …sie­dzą­cy na dachu klat­ki, kłapał ostry­mi zę­bi­ska­mi.

 

Oczy miał jak ze stali, wy­pra­ne z ja­kiej­kol­wiek emo­cji, które mo­gła­by w nich daw­niej iskrzyć.Oczy jak ze stali, to oczy o spojrzeniu twardym, nieugiętym i zdecydowanym.

Proponuję: Oczy miał wy­pra­ne z jakichkolwiek emo­cji, które mo­gły­ w nich daw­niej iskrzyć.

 

wsta­jąc po­wo­li i od­cią­ga­jąc ko­szu­lę na pier­si. → Raczej: …wsta­jąc po­wo­li i odchylając ko­szu­lę na pier­si.

 

Do­brze wiesz, jak on każe naj­mniej­szy prze­jaw buntu.Do­brze wiesz, jak on karze naj­mniej­szy prze­jaw buntu.

Sprawdź, co różni słowa każekarze.

 

Jeśli dalej bę­dziesz roz­pa­lać pło­mień w ser­cach ludzi, on ich po pro­stu zdmuch­nie. → Czy dobrze rozumiem, że płomień zdmuchnie ludzi?

 

wbi­ja­jąc palce w rącz­ki wózka… → Z czego zrobiono rączki wózka, skoro można było wbić w nie palce?

 

Iwi­lin trza­snął pię­ścią w stół, aż za­trzesz­cza­ły drew­nia­ne nogi. → Mniemam, jako że nigdzie nie jest napisane, aby bohaterowie weszli do jakiegoś wnętrza, że rzecz dzieje się na drodze, przy wózku z miękkimi rączkami i zaintrygowało mnie, skąd tam wziął się stół???

 

ży­je­my tylko po ty, by mogli nas zdep­tać. → Literówka.

 

a Iwi­lin oba po­zo­sta­wiał za sobą. → Czym były owe „oba”, które Iwilin pozostawił za sobą?

 

który kop­nął go jak piłkę, dalej w ulice. → Literówka. Bo nie wydaje mi się, aby kopnął jeden łeb w kilka ulic.

 

– Naj­pierw za­bi­je two­ich przy­ja­ciół, Piąty – po­wie­dział, jakby od nie­chce­nia. → Literówka.

 

który pró­bo­wał tra­fić maga beł­tem. → …który pró­bo­wał tra­fić magabeł­tem.

 

Ze­rwał się na nogi i za­ata­ko­wał jak wąż… → Zbędne dopowiedzenie, zwłaszcza w porównaniu z wężem.

 

Za­bi­łem go? – pytał się w my­ślach. – Za­bi­łem go? Za­bi­łem? → Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.

 

za nic mając sobie śmier­tel­ną ranę. → …za nic mając śmier­tel­ną ranę.

 

Mag schy­lił przy ciele i Iwi­lin po­my­ślał… → Co mag schylił przy ciele?

 

Nóż Al'Nu­ba­ra prze­je­chał Iwi­li­no­wi po gar­dle, po­zo­sta­wia­jąc po sobie czer­wo­ną, krwa­wą szra­mę. → Nóż Al'Nu­ba­ra prze­je­chał po gar­dle Iwilina, po­zo­sta­wia­jąc czer­wo­ną, krwa­wą ranę.

Szrama to ślad po zagojonej ranie.

 

– Co?! Nie tak się…! – pró­bo­wał się sprze­ci­wić, ale mag mach­nął dło­nią i szczę­ka męż­czy­zny za­ci­snę­ła się tak mocno, że zęby po­wbi­ja­ły mu się w dzią­sła… → Siękoza.

 

nikt nie krzyk­nął ra­do­śnie na wieść, że upadł Tyran. → Dlaczego wielka litera?

 

– BIĆ, ZABIĆ MAGÓW!

– JEBAĆ ICH! → Czy potrafili krzyczeć wielkimi literami?

 

Nie mi­nę­ła chwi­la, wszy­scy wy­bie­gli na ulice→ Nie mi­nę­ła chwi­la, gdy wszy­scy wy­bie­gli na ulice

 

ze­bra­ni w tłum ru­szy­li na twier­dzę, cią­gnąc ją ze sobą, na samym prze­dzie, jako nową przy­wód­czy­nie buntu. → Czy dobrze rozumiem, że twierdza stała się nową przywódczynią buntu?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, bardzo dziękuję, za wskazanie tych wszystkich kwiatków, które zaraz przytnę, by ładniej wyglądały. Przy następnym opowiadaniu na pewno spróbuję znaleźć betę, która wytknie mi takie rzeczy przed tobą ;). Niestety nie mogłem go skrócić ani rozwinąć, konkurs nadal trwa (mam jeszcze czas na poprawki) i zrobienie tego mijałoby się z celem, jakim jest feedback czytelników.

Pozdrawiam :)

Całkiem zgrabnie napisane opowiadanie. Podobał mi się jego mroczny klimat i sceny walki. Trochę brakowało mi jedynie pokazania motywacji magów. Dlaczego niszczą życie na ziemi, na której przyszło im żyć? Z drugiej strony w opowiadaniu pokazałeś perspektywę buntowników, a oni nie rozwodzili się nad racjami znienawidzonego wroga, więc przy tak krótkiej formie nie będę się tego czekać. Z chęcią przeczytałabym kolejne opowiadania z tego uniwersum :)

Hej, hej,

 

fajna historia. Mało rozwinięta tylko, wszystko dzieje się szybko, Kuroi jak deus ex machina i to jeszcze ze sztyletem, który wręcza jej sam mag (zwykłe ostrze nie wystarczyłoby?).

 

Mimo wszystko podoba mi się i na biblio zasługuje wg mnie ;)

 

Jeszcze pierdoła:

 

– Jak widzisz – odezwał się mężczyzna, wstając powoli i odciągając koszulę na piersi. Zalśniły łańcuchy, takie, jakie nakładano niewolnikom-wojownikom. Kuroi westchnęła, widząc cały pęk. Jeden oznaczał jeden rok, on miał ich ponad tuzin, co oznaczało służbę tak długą, jakiej nikt by nie przeżył. A jednak ten człowiek nie wyglądał na martwego. Kuroi miała inny, łańcuch posłuszeństwa, ale ten znała równie dobrze. – Trudno mnie zabić.

– Nie martw się, Iwilinie. Zaraz naprawimy ten błąd.

Bardzo przewidywalny dialog.

 

Przyczepię się również do scen walki, mało tam się dzieje, potraktowane raczej po macoszemu.

 

Machnął mieczem, wykonał zwód, w ostatnim momencie zmieniając drogę ostrza. Wynaturzeniec nie zdążył zareagować i czarny metal wgryzł się w jego bok, prysnęła ciemna jucha, stwór zawył i zgiął się. Iwilin machnął mieczem raz jeszcze i odrąbał mu łeb.

Zwód mieczem? Pierwsze słyszę, to nie szabla czy szpada, żeby markować wypady.

Machać mieczem? Też mi to nie brzmi.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Hej, BasementKey :). Fajnie, że ci się spodobało! Dziękuję za opinię i klika.

Fakt, z każdym mijającym dniem mam wrażenie, że historii dużo brakuje. Niestety, limit słów i te sprawy, później jakoś nie miałem serca tego rozwijać. Obiecuję poprawę w moich kolejnych tworach.

Kuroi jak deus ex machina i to jeszcze ze sztyletem, który wręcza jej sam mag (zwykłe ostrze nie wystarczyłoby?).

No właśnie magów da się zabić tylko taką specjalną bronią, dlatego miecz Iwilinia nie wywarł na niego takiego wrażenia, jakie powinien. I zgodzę się, że przekazanie takiej broni Kuroi było niezbyt rozsądne, ale na siłę można powiedzieć, że mag był zbyt pewny siebie ;).

Co do tej pierdoły, to z założenia miała być taka przewidywalna xD. Mogłem bardziej nad nią popracować.

 

Ośmiornica, być może wkrótce rzucę tekstem z perspektywy magów, więc dowiemy się ich motywacji. Dzięki za przeczytanie i opinię :)

Cześć,

 

Określenia takie, jak człowiek, czy istota rozumna, nie pasowały do istot, które w ciągu dwóch zaledwie dekad straciły sens życia i szczątki inteligencji. Teraz określała ich przydatność, wiek i siła mięśni. O ile ktokolwiek w tej parodii miasta miał jeszcze mięśnie.

Dwa razy dość blisko powtórzenia, które można na pewno jakoś zastąpić.

 

Miała ochotę zwymiotować, wyciąć sobie serce. Chciała tam iść, by mag wziął w ryzy swoje bestie, a nie żeby wymordował całą wieś. Tyle bezsensownej śmierci…

 

jedyne, co Kuroi znała, to tylko ból, strach i śmierć, a nawet to nie robiło na niej wrażenia. Nie po tylu latach.

Te dwa zdania sobie przeczą, bo w pierwszym reaguje dość emocjonalnie, w drugim sugerujesz, że takie widoki nie powinny na niej robić wrażenia.

 

I wtedy mag się zatrzymał, a ona niemal nie wpadła mu na plecy. Odskoczyła jak oparzona w tył, wskoczyła między niewolników ciągnących powóz i ci padli na kolana.

omal nie wpadła lub niemal wpadła + wpadła i padli to nieładne potwórzenie.

 

Chciałam tak jeszcze wyłapywać błędy, ale zauważyłam, że nie poprawiłeś tych, które wskazali Ci już wcześniej, więc taka łapanka nie ma sensu. Warto poprawiać potknięcia, literówki i błędy, które wskazują Ci czytelnicy, aby kolejnym czytało się przyjemniej. Zresztą nawet mag do tego zachęca :)

 

– Nie martw się, Iwilinie. Zaraz naprawimy ten błąd.

 

. Zresztą nawet mag do tego zachęca :)

heart

Che mi sento di morir

BasementKey,

 

che bel cuore ;)

Żeby własna postać też musiała mnie zachęcać do poprawki błędów xD

Poprawione, dzięki ;)

Klasyczne dark fantasy, w którym nikomu nie można zaufać.

Tekst bez spektakularnych wzlotów, ale i bez strasznych upadków. Niektóre rzeczy bardzo przewidywalne, czasami miałam wrażenie, że postacie mówią bardziej do czytelnika niż do siebie, bo oni już te rzeczy wiedzą.

Mało wiarygodne wydaje mi się, że mag uknuł intrygę przeciwko nieważnemu przeciwnikowi, sam sobie wyhodował buntownika. To jakbym ja specjalnie nie zmywała talerzy, żeby potem móc je ukarać efektownym rozbiciem. Ani to pasjonujące, ani tanie, ani rozsądne, bo to ja wdycham pleśń…

Ale czytało się nieźle.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka