- Opowiadanie: dantes - Nowy Eden

Nowy Eden

Zacząłem pisać o tym, jak łatwo może się rozpaść cywilizacja i wszystko, co nas tworzy jako ludzi. A sami oceńcie, czym się skończyło :)

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Nowy Eden

 

Było tutaj prawie jak na Ziemi. Tak samo wyglądało niebo, tak samo piętrzyły się skały, równie strzępiaste chmury były przeganiane wiatrem, płynęły potoki, szumiały nawet lasy. Może gleba miała kolor trochę bardziej rdzawy, ale pachniała równie przyjemnie jak w Prowansji. Przebiegające na horyzoncie stado jeleni nikogo by w tym krajobrazie nie zdziwiło. Nowy, przynoszący nadzieję świat wyglądał tak, jak wszyscy sobie wymarzyli – jak tamten, który został za plecami o miliardy kilometrów. Nikt nie lubi zmian, więc człowiek, nawet obudzony po 300 latach snu, nie zorientowałby się, że jest na drugim krańcu wszechświata, o ile coś takiego jak drugi kraniec wszechświata istnieje. Taki człowiek obudziłby się spokojny.

Chyba, że ten ktoś spojrzałby w niebo, na którym wisiały dwa księżyce, wyglądające jak pokłócone rodzeństwo. Niby były z daleka od siebie, ale cały czas miały na siebie ogromny wpływ. Ten mniejszy, pokryty ciemnymi plamami na moment nawet zniknął, ale po chwili wyłonił się zza chmury. Większy, podobny do naburmuszonego dziecka, siedział cały czas wysoko nad horyzontem.

Było tak cicho i spokojnie, że żołnierze nie chcieli mącić tej równowagi i w milczeniu zeszli w dolinę, gdzie zostały resztki obozowiska. Rozglądali się po tym płaskim kawałku skały, który miał dać początek nowej Ziemi, a zamiast tego pachniał śmiercią i rozkładem. Wszędzie dookoła leżały trupy: jedne z wytrzeszczonymi oczyma, inne zakrwawione, postrzępione, ze zmasakrowanymi twarzami. Kilka wyglądało na nietkniętych, ale za to były ułożone na środku w coś, co przypominało stos. Na uboczu, prawie poza obozowiskiem, było usypanych kilka mogił.

Weszli do pierwszej jaskini. Latarki ledwie rozświetlały panujący mrok. Najpierw poczuli, a dopiero potem zobaczyli, że tutaj też leżały rozkładające się trupy. Przechodzili przez wszystkie pomieszczenia. Widzieli ślady życia, które próbowało się zagnieździć na tej planecie. Leżały potłuczone garnki, rozrzucone ubrania, resztki jedzenia, nawet jakaś książka. Nigdzie jednak nie dostrzegli nawet śladu żywej duszy.

Zaczynali się wycofywać i wtedy w jednym z bocznych korytarzy latarki oświetliły postać skuloną pod ścianą. Podeszli trochę bliżej, żeby się jej przyjrzeć, bo wszystkie trupy, które znajdowali wcześniej, były rozciągnięte na ziemi. Zdawało się, że człowiek się poruszył. Skierowali snop światła na jego twarz. To nie było złudzenie. Mężczyzna podniósł rękę osłaniając oczy. Twarz miał osmoloną, a może brudną. Na głowie prześwitały płaty skóry, zupełnie jakby ktoś wyrwał mu włosy, na ręce można było dojrzeć ropiejące skaleczenia.

– Chłopcze, jak się nazywasz?

Nie odpowiedział. Wbijał wzrok w potrząsającego nim dowódcę oddziału i mrugał. Siedział nieruchomo z podkulonymi nogami i dłońmi opuszczonymi wzdłuż ciała.

– Co się tutaj stało?

Na to pytanie też nie było odpowiedzi. Oficer dał kilku żołnierzom znak, żeby jeszcze raz, dokładnie przeszukali obozowisko. Kręcił głową, patrząc na siedzącego pod ścianą młodego mężczyznę, który nagle zaczął się śmiać. Z początku był to cichy chichot, który powoli przechodził w coraz głośniejszy rechot. Żołnierze cofnęli się o krok, podnieśli broń. Wtedy mężczyzna padł na plecy i rozłożył ręce. Na brzuchu miał truchło kota.

– Co z nim zrobimy? – Sierżant wskazał lufą na leżącego na kamieniach wariata.

– Przesłuchamy go – Oficer westchnął. – Boję się jednak, że niewiele od niego usłyszymy.

Potarł czoło ręką i jeszcze raz rzucił okiem na jedynego żywego, którego tutaj spotkali. Mruknął coś pod nosem, a potem rzucił do towarzyszy…

– Dajcie mu eternum.

Żołnierze spojrzeli na siebie, bo takie rozkazy słyszeli w Starym Świecie niezwykle rzadko. Ten silny narkotyk, służący do wydobywania zeznań, był stosowany niezwykle rzadko. Na pewien czas rozjaśniał umysł i zmuszał do mówienia, ale później pacjent mógł popaść w nieodwracalne otępienie. Dowódca zauważył ich spojrzenia.

– Za wszelką cenę musimy się dowiedzieć, co się tutaj wydarzyło.

***

Sierżant odłożył strzykawkę. Teraz pozostawało czekać aż substancja zacznie działać i rozjaśni umysł szaleńca, o ile wpierw go nie zabije, o czym można było przeczytać na ulotce. Eternum działało powoli, trzeba było czymś zająć czas, więc żołnierze rozglądali się po jaskini. W migotliwym świetle rzucanym przez ognisko z ledwością dało się dostrzec jakieś bohomazy na ścianach. Czy to nierówno padające blaski je zniekształcały, czy też były to po prostu koślawe wytwory chorego umysłu? Były jakieś plamy, wyglądające na kształty niby ludzkie i obok nich jakby zwierzęce. Nad tymi postaciami – jedyne wyraźnie narysowane – wisiały dwa księżyce. Wszystko było obramowane niezwykle głęboką czerwienią. Skąd wariat wziął taki kolor farby? Może zmieszał z czymś ochrowy piasek, którego pod dostatkiem było w obozowisku?

Ciszę przerwał charkot. Wariat dostał drgawek i zaczął się trząść, więc żołnierze przycisnęli go do podłoża. Po chwili zesztywniał, poczerwieniał, zakaszlał, aż wreszcie uspokoił się i otworzył oczy. Przez moment leżał spokojnie, nagle szarpnął się, napiął mięśnie, ale był mocno trzymany, więc jedynie zdołał się szarpnąć.

– Uspokój się – dowódca wynurzył się z cienia. – Nic ci nie grozi, jesteśmy ludźmi. Rozumiesz mnie?

Człowiek leżący na ziemi milczał przez chwilę, następnie skinął głową i rozejrzał się po pieczarze.

– Jesteśmy ludźmi – wycedził dowódca, jakby w tej sytuacji, na obcej planecie, pośród stosu trupów nie wystarczyło świadectwo dawane przez oczy. Może rzeczywiście warto było się w tej sytuacji upewnić. – Jesteśmy drugą częścią wyprawy. Przylecieliśmy z Ziemi, podobnie jak wy. Mieliśmy razem tworzyć tutaj nową ludzkość. Pamiętasz to?

Człowiek przez dłuższą chwilę patrzył na dowódcę. Jego twarz była zupełnie pozbawiona wyrazu. Można było przypuszczać, że nie wie, o czym tamten mówi. Jednak powoli skinął głową i chyba nawet się uśmiechnął.

– Próbowaliśmy nawiązać z wami łączność, wysyłaliśmy umówione sygnały, ale nie odpowiadaliście. Po wylądowaniu trafiliśmy na szczątki statku, więc ruszyliśmy po śladach i odszukaliśmy wasz obóz. Wszędzie jest pełno trupów i tylko ciebie znaleźliśmy żywego… Co tu się, do cholery, wydarzyło?

Chudzielec przenosił wzrok z jednego żołnierza na drugiego i tylko mrugał. W ciszy, jaka zrobiła się w jaskini, słychać było jedynie kapiącą ze skalnego sufitu wodę.

– Wiesz, co się stało? Powiedz. Musimy to wiedzieć.

Chudy sięgnął po truchło kota i zaczął je gładzić. Dowódca z trudem powstrzymał odruch wymiotny. Kiedy odwrócił się, żeby wziąć głębszy oddech, usłyszał szept:

– Opowiem… opowiem wszystko, co pamiętam.

***

Pułkownik Augustine Le Bon patrzył na dwa księżyce, które w patrzył na dwa księżyce, które wyglądały jak pokłócone rodzeństwo. Niby były z daleka od siebie, ale cały czas miały na siebie ogromny wpływ. Ten mniejszy, pokryty ciemnymi plamami na moment nawet zniknął, ale po chwili wyłonił się zza chmury. Większy, podobny do naburmuszonego dziecka, siedział cały czas wysoko nad horyzontem.

Le Bon nie mógł się do tego widoku przyzwyczaić, chociaż spędził tutaj, licząc po ziemsku, już 114 dni i miał dość czasu, żeby się napatrzeć na to zjawisko. Od kiedy przybyli na Eden, obserwował je niemal bez przerwy, z niepokojem pomieszanym z nadzieją. Z jednej strony patrzył w niebo, licząc na to, że w atmosferę wejdą kolejne statki, które ruszyły na wyprawę kilka miesięcy po ich wylocie. Z drugiej strony, za każdym razem odczuwał też lęk, który chował przed towarzyszami wyprawy. Bał się kolejnego zachodu gwiazdy, oznaczającego czającą się na każdym kroku śmierć.

A przecież nowa nadzieja była tak blisko. Pamiętał ogólnoświatową radość, kiedy wreszcie udało się znaleźć planetę, bliźniaczo podobną do Ziemi, zniszczonej i wyeksploatowanej. Pamiętał, jak w chwilę po tym odkryciu, uściskach rąk i pokojowych Nagrodach Nobla, wybuchły spory i wojny o to, kto i jak ma nową przestrzeń skolonizować. Brał udział w walkach i drżał, kiedy padały ostrzeżenia o użyciu broni jądrowej, bo po takich fajerwerkach nie byłoby nikogo, kto mógłby tutaj polecieć.

Le Bon obracał w palcach kawałek rozbitej porcelany i przypominał sobie, jak nagle wszystko się popieprzyło w czasie podchodzenia do lądowania.

***

– Wyspani?

Od wybudzenia z hibernacji minęły już dwa tygodnie, ale dowódca wyprawy ciągle opowiadał ten sam dowcip. Stał za fotelami pilotów, pijąc kawę z kubka, na którym jakiś piłkarz podnosił w górę puchar za zdobycie przez Francję mistrzostwa świata. To była cenna pamiątka rodzinna, którą po prostu musiał zabrać ze sobą w podróż. Piloci, jak zwykle, ze wzrokiem wbitym w monitory, podnieśli w górę swoje kubki. Nalał im po brzegi i wrzucił po kostce cukru. Przyjemnie było celebrować ziemskość w tym odległym zakątku kosmosu.

 – Zbliżamy się do celu MacMahon?

 – Niebawem zaczniemy wchodzić w atmosferę Nowego Edenu – pierwszy pilot mruknął i pociągnął duży łyk.

 – Meldujcie w razie potrzeby – Le Bon położył niedźwiedzią łapę na ramieniu pilota, który wzdrygnął się pod tym przejawem poufałości. Pułkownik jakby tego nie zauważył.

 – Idę na audiencję – wycedził i dopił kawę. Odstawił kubek na kokpit i poprawił mundur.

***

Profesor siedział w wielkim fotelu, oglądał wyświetlające się nad biurkiem mapy i pykał fajeczkę. W głębi gabinetu kryło się czterech mędrców. Razem mieli rządzić planetą, przynajmniej na początku jej kolonizacji. Potem pewnie wszystko pójdzie w stronę demokracji, jak powiedział sekretarz generalny ONZ, żegnając wyprawę.

– Niedługo wejdziemy w atmosferę Edenu. Za kilkanaście godzin powinno być po wszystkim. – Le Bon stał w progu wielkiej sali. Jego słowa zagłuszał „Cwał Walkirii” Wagnera, ale mimo to Profesor go usłyszał.

– Dla pana będzie po wszystkim. Dla mnie wtedy się dopiero zacznie… – Wydmuchnął dym. – Ciągle się martwię naszym miejscem lądowania, które jest słabo rozpoznane. Proszę podejść.

Le Bon stanął przy stole i popatrzył na miejsce lądowania zaznaczone czerwoną literą „x”.

– Pamięta pan jak musieliśmy się spieszyć, żeby misja w ogóle doszła do skutku? Mamy tylko obraz z teleskopów. Wygląda na to, że jest tutaj wielka, płaska równina, ale to… to wygląda na skały, a tuż obok, naukowcy nie byli zgodni, ale chyba są bagna.

– Odpowiadam za bezpieczeństwo, ale nie za wybór miejsca założenia kolonii. Tym zajmowali się mądrzejsi ode mnie – Le Bon założył ręce na piersiach. – Jeśli trzeba będzie walczyć, to zrobimy wszystko, co trzeba. Mamy niezbędną broń i komandosów, a z modułów grafenowych możemy zbudować fort w ciągu 48 godzin.

– Myśli pan, że naprawdę nam coś grozi? Trzeba będzie walczyć?

– Ja nie jestem od myślenia, ale jeśli ktoś nas zaatakuje, to mam po prostu zabijać.

– Tak, pan ma proste zadanie. Tylko kogo trzeba będzie tam zabijać? – Profesor wstał i podszedł do barku. – Trzeba przyznać, że sztuczna grawitacja na naszym statku działa przyzwoicie.

Podał pułkownikowi szklankę z koniakiem, ale ten pokręcił głową.

– Wie pan czym jeszcze się martwię? Mamy tu stworzyć nową ziemię, a raczej tak to rozumiem, przenieść z Ziemi wszystko, czym jesteśmy, a nawet nie wiem, kiedy nauczymy się robić tak dobry koniak jak ten. Jeśli w ogóle kiedyś się nauczymy, bo przecież nie wszystko musi się potoczyć tak samo jak na staruszce, którą opuściliśmy. Proszę spojrzeć na tamtych czterech. Sami nobliści, albo geniusze. Ten tutaj – Profesor wskazał ruchem głowy jednego z siedzących mężczyzn – ma nam zorganizować rolnictwo. Jak? Na to wszystko pracowaliśmy tysiące lat i kiedyś nawet motyka była warta Nobla. A ten, który przymknął oczy, ma dbać o kulturę. Wysłali nas mówiąc, że mamy być tu ludźmi. Tylko jak?

 

Profesor nalał sobie jeszcze koniaku. Pułkownik obrócił się w stronę wiszącego na ścianie obrazu, przed którym stał mały, chudy człowiek. Wydawał się pogrążony w zadumie, tak przynajmniej wyglądał, bo oczy miał przymknięte i nie poruszał się wcale.

– Jeszcze nie pytałem, a bardzo mnie to ciekawi. Dali nam oryginał?

Spomiędzy ram, oddzielona pancernym szkłem, uśmiechała się kobieta. Jej spojrzenie było tak samo fascynujące tutaj, gdzieś w głębi kosmosu, jak i na ścianie Luwru. Profesor pociągnął spory łyk.

– Myślę, że…

Pułkownik nigdy nie dowiedział się, co myślał Profesor, bo podłoga zadrżała, a w pomieszczeniu zgasło światło. Le Bon zachwiał się i upadł. Po chwili wstrząs ustał, a pułkownik zerwał się z podłogi. Kątem oka zobaczył leżącego Profesora, któremu z ucha ciekła strużka krwi. Być może uderzył się o róg rzeźbionego stołu, bo blat był lekko uszkodzony. Nie wyczuł pulsu, ale nie miał czasu się tym martwić, bo statkiem znów szarpnęło. Popędził do kabiny pilotów.

***

– Co się stało?!

Na kokpicie migały dziesiątki światełek, a monitory wypluwały rzędy danych. Wyły syreny alarmowe. Pierwszy pilot próbował zapanować nad wolantem, a drugi i trzeci, razem z nawigatorem, grzebali w mechanizmach. Le Bon uchylił się pod snopem iskier, który właśnie wystrzelił z sufitu. Nawigatorem rzuciło o ścianę. Siedział teraz bez ruchu i coś mamrotał pod nosem.

– Co jest?! – Pułkownik ryknął nad uchem pilota.

– Atmosfera sięga wyżej i jest gęstsza niż się spodziewaliśmy, a wichury silniejsze…

– Czyli?

– Czyli tak jakby jebnęliśmy w ścianę! Robimy, co możemy…

Dowódca wyprawy zapiął pasy.

– Jakie zniszczenia?

– Wchodzimy pod ostrym kątem, tarcie jest bardzo silne. Na razie się trzymamy.

Na podłodze walały się słuchawki i podręczne tabliczki do pisania, a pomiędzy nimi resztki rozbitego kubka. Le Bon patrzył przez chwilę na wysiłki pilotów i sygnalizacje systemów ostrzegawczych. Syreny wyły bez ustanku, a migające światła awaryjne rzucały upiorne cienie na twarze wszystkich osób, znajdujących się w kabinie. Odczyty pokazywały bardzo silne wiatry i gęstniejącą atmosferę. Temperatura poszycia wzrastała do niepokojącego poziomu. Coś ukłuło go w palec. Fragment rozbitego kubka zatrzymał się na podłokietniku jego fotela.

– Dragutin, jak tam u was, broń cała?! – komunikator nie odpowiadał. Spróbował połączyć się ze „żłobkiem”, w którym w najlepsze spały dzieci. Mieli je wybudzić dopiero po wylądowaniu. – Milka, co tam u was? Wszystko dobrze?

W słuchawce usłyszał najpierw trzaski, a za chwilę niewyraźne…

– … kurwa…

Nie można było dłużej czekać. Wbrew jakimkolwiek procedurom odpiął pasy i wyskoczył z fotela. Ruszył korytarzem, gdzie widział panujące zamieszanie i ludzi próbujących w panice dostać się do swoich kabin. Znów zatrzęsło statkiem. Młoda kobieta upadła na kolana. Złapała się za głowę i głośno zawodziła. Le Bon uderzył ją niechcący kolanem i pomknął dalej. Wpadł na księdza, który klęczał przy jakimś mężczyźnie. Odepchnął go i biegł dalej. W głowie kołatała mu tylko jedna myśl: „Dzieci muszą ocaleć”. Zza zakrętu wynurzyło się stado świń, które ruszyło na pułkownika cwałem.

– Świnie w kosmosie? – zdążył pomyśleć, po czym przewrócił się, podcięty przez dorodną lochę. Uderzył głową o ścianę, zamroczyło go, czuł pulsujący ból w skroni. Błysnęło białe światło, więc zmrużył oczy. Znów szarpnęło statkiem. Potem już niczego nie słyszał.

***

Pułkownik wstał i otrzepał mundur. Nie było czasu na dłuższe rozważania. Ruszył w stronę najbliższego posterunku, gdzie między skałami siedział młody chłopak. Na Nowym Edenie miał mieć inne zadania, nie nadawał się do bycia żołnierzem, najchętniej unikałby do walki, ale teraz nie było wyboru. Każdy musiał wziąć to gówno na siebie.

Na co dzień był tutaj sanitariuszem i opiekował się matkami, ale musiał dostać nowe obowiązki. Jeśli nic innego nie umie robić, to niech chociaż siedzi i wypatruje bestii wychodzących z mroku. Tylko, że nawet to mu nie szło. Pułkownik widział, jak chłopak coś notował, pogrążony w myślach. Od czasu do czasu, zerkał wokół siebie. Można go było zaskoczyć bez trudu. Le Bon czytał mu przez ramię:

„Tu już nie chodzi o podbijanie planety, o budowanie nowego, lepszego świata, o uciekanie przed zagładą klimatyczną. Teraz chodzi już tylko o to, żeby przeżyć. Kolejny dzień, kolejną noc, kolejną godzinę. Nie wiem, jak tam na Ziemi, ale dla nas, którzy wylądowaliśmy na Planecie, liczy się tylko przetrwanie. Zniknęła technologia, a został nam zwierzęcy instynkt.

Zadziwiające, jak łatwo rozpadła się nasza cywilizacja i wróciliśmy do początków, do jaskini. W starciu z nieznanym przeciwnikiem okazaliśmy się bezradni, jak dzieci. Wreszcie znaleźliśmy planetę niemal identyczną, jak Ziemia, planetę, na której mogło rozwinąć się życie. Przylecieliśmy tutaj, przekonani, że ten ląd czeka na nas, trzeba tylko dostać się do niego. W swojej pysze nawet nie wzięliśmy pod uwagę, że skoro tutaj jest życie, to ono może mieć swoje plany i zwyczajnie nas tutaj nie chcieć. To coś nas zabija, a my nawet nie wiemy, czym to jest i jak się przed tym bronić.”

– Znów piszesz pamiętnik dla potomnych, którzy nie będą mieli szansy tego przeczytać?

– Proszę tak nie żartować, pułkowniku.

Wysoka, zwalista postać wynurzyła się spomiędzy skał.

– Rodion, trochę więcej uśmiechu – Augustine Le Bon poklepał go po ramieniu. – Statek z zaopatrzeniem i bronią niedługo przyleci. Wtedy staniemy się silniejsi i bezpieczniejsi, i będziemy mogli zacząć normalne życie.

Chłopak, skulony za wielkim głazem, pokręcił głową.

– Przecież może się rozbić, tak jak nasz. I co wtedy?

– Wtedy… dobrze ukryj swoje karteczki.

Le Bon podniósł do oczu lornetkę. Zerknął na skraj lasu.

– Coś zauważyłeś?

– Było cicho.

– Za godzinę przyjdzie zmiana. Kiedy zacznie się ściemniać, musimy wszyscy być przy jaskiniach. Trzeba wytrzymać tę kolejną noc. – Popatrzył w stronę horyzontu. – A właśnie, widziałem twoje obrazki na ścianach. Nie rozumiem sztuki nowoczesnej. Czym to malowałeś?

– To trochę pokruszonych skał, zmieszanych z wodą i sokiem z tych dziwnych owoców.

Oficer zbierał się już do odejścia.

– Pułkowniku… – Le Bon obrócił się – może chociaż te obrazki po nas zostaną? Tylko kto je będzie oglądał?

Ruszył wąwozem w stronę obozowiska, który stał się ich domem, kolonią i schronieniem od momentu katastrofy. Słowa chłopaka przypomniały mu jeszcze jedno zdarzenie.

***

Z wnętrza statku, wyglądającego jak cielsko olbrzymiego wieloryba buchnęły znów kłęby dymu. Porozrzucane szczątki płonęły. Kilku ludzi próbowało podbiec do rozbitego kolosa, ale żar zdawał się być nie do wytrzymania. Le Bon siedział pod liśćmi ogromnego krzewu, oddychał ciężko. Obok niego leżały szczątki ludzkie, rozerwane na strzępy. Gdzieś w oddali słychać było jęki rannych, którymi zajmował się ocalały z katastrofy lekarz.

Trawa wokół się tliła. Na szczęście tutaj ogień już przygasł. Le Bon patrzył na palący się, pogruchotany, zaryty w ziemię kadłub. Jeśli ktoś tam jeszcze jest, to już nie ma żadnych szans. Trzeba odejść stąd jak najszybciej i próbować jakoś zorganizować życie. Co oni tak naprawdę mają? Zostało trochę lekarstw i bandaży, jakieś noże, latarki. Nie ma żadnej broni. Tych kilkunastu żołnierzy, którzy mu zostali, może polegać jedynie na gołych pięściach. Spojrzał w lewo i mimo wszystko się uśmiechnął. Kontenery, w których były dzieci, wydawały się nienaruszone.

Na prawo od niego zrobiło się zamieszanie. Ktoś, coś krzyczał, inny głos mu odpowiadał. Usłyszał jedynie „merdre!” i coś na temat obrazu. Spojrzał w tamtą stronę. Mały człowieczek, którego widział w gabinecie Profesora szarpał się, trzymany przez dwóch ludzi. Krzyczał ciągle i wyciągał szyję w stronę statku. Le Bon podążył wzrokiem w miejsce, w które wpatrywał się chudzielec. Wśród kupy złomu stała gablota z obrazem przedstawiającym Mona Lisę. Wokół tańczyły płomienie, fruwały odłamki rozbitego statku. Nie dało się tam podejść. Krzyki po chwili ucichły, a człowieczek zwiesił głowę i oklapł. Wydawał się jeszcze mniejszy i słabszy niż zazwyczaj. Trzymający go ludzie poluzowali uścisk, jeden poklepał go po ramieniu, coś powiedział. W pobliżu statku wystrzeliły snopy iskier, wszyscy spojrzeli w tamtą stronę, a wtedy staruszek zerwał się na nogi, wyrwał i pognał w stronę gabloty, lizanej przez płomienie. Ktoś chciał za nim ruszyć, ale potknął się o wystające kamienie, ktoś inny krzyknął. Kilka chwil później staruszek był już daleko i zbliżał się do pożaru w tempie, o które nikt by go nie podejrzewał.

Dopadł do gabloty, w której tkwił obraz i chyba ją ucałował. Ukląkł na rozpalonej ziemi i próbował ją chwycić w wątłe ręce. Początkowo nie chciała się ruszyć, ale w końcu drgnęła. Wydawało się, że w tego człowieka wstąpiły nadludzkie siły i wyszarpnie ważący kilkadziesiąt kilogramów przedmiot. Le Bon wstał, żeby lepiej widzieć, a za chwilę leżał z powrotem, zdmuchnięty potężnym wybuchem. Kiedy otworzył oczy gabloty i staruszka już nie było widać.

– Mój Boże, przecież to był falsyfikat… – usłyszał za plecami szept. – Sam go pakowałem do tej cholernej gabloty.

***

Le Bon przyspieszył. Nadciągała noc, a jeszcze tyle rzeczy było do zrobienia. Minął posterunek strażników, potem jeszcze jeden załom skalny i wszedł do obozu. W środku panował spory ruch, ale pułkownik nie zwracał uwagi na pozdrawiających go ludzi. Poszedł prosto w stronę szpitala, a raczej tego, co próbowało takie miejsce udawać.

W grocie było przyjemnie chłodno. Przez chwilę musiał przyzwyczajać oczy do półmroku, ale w końcu dostrzegł krzątającego się w głębi szpakowatego mężczyznę. Co chwilę zerkał w mikroskop, a potem zapisywał coś w nadpalonym zeszycie. Le Bon nie chciał mu przerywać. W końcu lekarz sam go zauważył i obrócił się w jego stronę.

– Wszystko gotowe? – półgłosem spytał pułkownik.

Mężczyzna wzruszył ramionami, wytarł ręce w fartuch, a potem obrócił się w stronę półki skalnej, na której stał mikroskop, lekarstwa i były rozłożone notatki.

– Wiem, jakie jest pana zdanie, doktorze i powtarzam jeszcze raz to, co mówiłem wcześniej: nie mamy innego wyjścia. Musimy podjąć to ryzyko.

– A więc nie ma sensu, żebyśmy dłużej rozmawiali. Zarodki są przygotowane, ich przyszłe matki też. Przypominam też, że nie wszystkie chcą się zgodzić na przeprowadzanie na nich tego eksperymentu. To czyni moją pracę jeszcze mniej… komfortową.

– Proszę się nie martwić, nic panu nie grozi – Le Bon chciał, żeby jego głos brzmiał jak najbardziej uspokajająco.

– Ja wiem, że jest pan teraz, na tej planecie, sędzią i katem, by nie rzec… Bogiem – lekarz się uśmiechnął i zaczął wcierać w dłonie koniak, a Le Bon przypomniał sobie rozmowę z Profesorem. – Nie o to mi chodzi. Ryzyko śmierci pacjentek i odrzucenia zarodka jest duże. One będą w dodatku odurzone alkoholem. To niemoralne…

– O tym proszę porozmawiać z klechą. Wie pan, gdzie go szukać. – Le Bon skrzyżował ręce na piersiach. – Mogę pójść do tej opornej pacjentki, czy jest już przygotowana do zabiegu?

Lekarz zaczął rozdmuchiwać żarzące się ognisko i wkładać do niego instrumenty medyczne.

– Jest tam, gdzie ją zostawiliście.

***

Leżała na zimnej podłodze na kurtce, wsuniętej pod głowę. Druga kurtka okrywała jej tułów. W półmroku jaskini widziała, jak stanął w zwężeniu skalnego korytarza i patrzył na nią bez słowa. Po chwili jego twarz rozjarzyła się od blasku zapałki i zniknęła w kłębach dymu. Zaciągnął się raz i drugi, nic nie mówiąc. Wreszcie zrobił w jej stronę kilka kroków. Słyszała jego oddech i czuła pot. Znowu stał i nic nie mówił – tak samo, jak wielokrotnie robił na odprawach przed wyjściem na akcję.

– Co ty wyprawiasz, Hughes? Po co te wszystkie demonstracje? – wychrypiał. – To i tak nic nie da, a musimy wypełnić zadanie. Brakuje nam kobiet, za dużo surogatek zginęło w katastrofie, więc musimy użyć każdej, która jest na Nowym Edenie. Po to tu przylecieliśmy. Zresztą, dziewięć miesięcy i po sprawie. Nawet nie będziesz musiała wychowywać tego dzieciaka. Poza tym, wiesz w jakiej sytuacji my wszyscy tutaj jesteśmy.

Zamknęła oczy. Czuła, że przy niej ukląkł. Znów przez dłuższą chwilę było cicho.

– Augustine…

– Co, Mała?

– Jest kilka innych kobiet. Nie wystarczy wam? Podobno zaczęło się od jednej Ewy. My i tak jesteśmy w lepszej sytuacji. Po co jeszcze zmuszasz mnie? Ja jestem żołnierzem. Nie nadaję się na matkę. Nie chcę… nie chcę brać udziału w tym eksperymencie. Gdyby to jeszcze miało się odbyć naturalnie, ale te dzieci są udoskonalone. To mutanty, a nie ludzie.

– I właśnie o to chodzi. Tutaj, na Nowym Edenie mamy szansę zacząć wszystko od początku. Wiemy, co zawiodło na Ziemi i dlaczego byliśmy tak niedoskonali, więc teraz nie popełnimy starych błędów.

Zaczął ją gładzić po włosach. W innym korytarzu rozległ się jęk pierwszej kobiety. Widocznie doktor zaczął zabieg, a niestety, nie mieli środków znieczulających. Hughes drgnęła, więc Le Bon się do niej przysunął. Czuła jego oddech, w którym przebijał zapach tytoniu pomieszany z alkoholem. Na Ziemi nie pił, ale tutaj wszystko obracało się do góry nogami.

– Hughes, skoro jesteś żołnierzem, to musisz zrozumieć rozkaz. Tak jak wtedy w Maroku albo w Kongo. Trzeba było, to szliśmy. Zaufaj mi. Nic złego ci się nie stanie.

Poddała się jego szorstkiej dłoni, nie otwierała oczu, a spod powiek płynęły łzy. Trwało to dłuższą chwilę. Rozchyliła delikatnie usta.

– Pocałuj mnie…

Nie zdziwił się. Już tak przecież bywało, choć tak nierealnie dawno, pod gwiazdami południowej półkuli, na całkiem innej, a jednocześnie tak podobnej i niewyobrażalnej teraz planecie, która zapewne już nawet nie istnieje. Tylko czy to, co teraz jest, unieważniało tamte chwile? Nie miał ochoty na rozterki. Po raz pierwszy, od kiedy tutaj przybyli, poczuł się normalnie i to nawet mimo tego, że za skalną ścianą lekarz kontynuował zabieg wszczepienia zarodka, i słychać było jęki.

Pochylił się nad kobietą, pozwolił się opleść nogami i zaczął rozpinać jej bluzkę. Lekko wysunęła język, co bardzo lubił. Po chwili ugryzła go w usta, najpierw delikatnie, a potem coraz mocniej i mocniej. Otworzył oczy zdziwiony, ale była jak odurzona, więc jej nie przerywał. Za ścianą kobieta krzyczała coraz głośniej. Słychać było jak lekarz woła na pomoc żołnierzy, ale w tym momencie wszystkie poboczne dźwięki przestawały być dla pułkownika ważne.

Hughes zarzuciła mu ręce na szyję. Przyciągnęła do siebie i ugryzła mocniej. Poczuł słodki smak krwi. Chciał się uwolnić, ale przytrzymała go dłońmi i nogami. Le Bon spojrzał na nią. Już nie miała przymkniętych nieprzytomnie powiek ani rąk spiętych kajdankami. Teraz patrzyła jakby w gorączce, z nienawiścią pomieszaną ze strachem. Chciał krzyknąć, ale dziewczyna cały czas trzymała jego usta w swoich. Próbował się szarpnąć, ale w odpowiedzi jeszcze mocniej oplotła go udami. Nie mógł nawet sięgnąć po nóż, który nosił przy sobie zawsze, w skórzanej pochwie, przypiętej do nogawki spodni.

Obrazy stawały się coraz mniej wyraźne. Nie mógł złapać tchu i czuł, że powoli traci przytomność. Jeszcze raz się szarpnął, ale tylko mocniej ścisnęła go za szyję. Ostatnim wysiłkiem woli szarpnął się. W zębach kobiety został kawałek ust Le Bona.

– Na pomoc… – wycharczał. – Nikt nie miał prawa go usłyszeć. Jego głos zagłuszyły jęki i krzyki kobiety, która wiła się za ścianą. Le Bon czuł, że odpływa, przestał walczyć. Zamknął oczy, już nawet nie oddychał.

***

Doktor siedział na krześle. Ściskał głowę i gapił się na skałę, z której kapała woda. Dźwięk kropli, uderzających o kamień, na przemian irytował go i usypiał. Obok, na zdezelowanym łóżku leżała kobieta. Nie ruszała się, nie jęczała nawet, być może spała. Lekarz nie miał na razie siły nawet na to, żeby posprzątać bałagan, który powstał w czasie wykonywania zabiegu. Usłyszał stawiane ostrożnie kroki. Odwrócił głowę i kątem oka spojrzał za siebie, niepewny, kogo tam zobaczy.

– Hughes… – uśmiechnął się i wyprostował. – Tak się cieszę.

Nic więcej nie powiedział. Nie zauważył, jak wcześniej kobieta podniosła z ziemi kamień. Dostał w skroń, tuż za okiem i bezwładnie zsunął się na ziemię. Hughes splunęła.

***

Powoli nadchodził zmierzch, a razem z nim skradały się chłód i cisza. Ludzie w obozie spoglądali w niebo i przyspieszali kroku. Niektórzy podsycali płonący cały czas w jaskiniach ogień, jakby mógł ich uratować przed nadchodzącym niebezpieczeństwem. Czy na starej, czy na nowej planecie, ludzie odganiali strach tak samo. Szukali iluzji bezpieczeństwa, przekonani, że jeśli będą widzieć to, co nadchodzi, to nic im się nie stanie. Jakby zło i śmierć nie mogły przyjść w pełnym blasku.

Hughes przywarła do ściany, przykucnęła. Za załomem skalnym ktoś rozmawiał. Nie znała rosyjskiego, więc nie mogła się zorientować, o czym mówią ze sobą dwaj mężczyźni.

Poznała głos Rotana, który miał tu budować osiedla, ale drugi mężczyzna tylko mruczał półsłówka i głośno spluwał na ziemię. Nie było szans na ominięcie ich. Rozejrzała się. Na lewo od niej było pusto, a skały rzucały głębokie cienie. Ta droga była dłuższa i trzeba się było wspiąć po kilku stopniach, ale przynajmniej było pusto. Odczekała jeszcze chwilę i ruszyła. Każdy wiedział, że powinna być w szpitalu, podobnie jak wszystkie inne kobiety, które przeżyły katastrofę. Na szczęście nikt jej nie zaczepiał, mężczyźni kręcili się wokół ognisk, zajęci przyrządzaniem jedzenia. Jeszcze tyko kilka kroków i powinna znaleźć się przy półkach skalnych. Wyjście przez bramę nie było możliwe – wszędzie stały czaty, trzeba było się wspiąć po skałach, za którymi rósł już las.

Nie było daleko, ale jednocześnie był to najtrudniejszy moment ucieczki. Przystanęła, wzięła głęboki oddech. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę z tego, co robi. Nie myślała o tym, kiedy chciała się wyrwać z jaskini, ani wtedy, kiedy błagała o pomoc. Dopięła swego, ale za skałami będzie zupełnie sama, na obcej planecie. Na planecie, która ich odrzuca i zabija, a oni są bezbronni. Już jednak nie mogła zawrócić. Bała się, że zaraz odkryją, co zrobiła z Le Bonem i doktorem. Zaczęła się wspinać. Ze środka obozowiska dobiegły krzyki.

***

Pułkownik siedział oparty o ścianę. Twarz mu posiniała, a oczy ciągle były nabiegłe krwią. Łypał nimi na boki i w dalszym ciągu nie potrafił wydobyć z siebie słowa. Żołnierze patrzyli przerażeni, nie wiedząc czy ratować szefa, czy raczej zostawić go w spokoju. Po chwili spróbował się podnieść, ale zaraz opadł z powrotem. Głową wskazał na przejście do drugiej sali.

– Żyje – szepnął porucznik Hoekstra – ale nie wiadomo, czy wytrzyma.

Le Bon jeszcze przez chwilę milczał. Zagryzł zęby i znów spróbował się podnieść.

– Pomóżcie mi… – Wycharczał . Spojrzał na zebranych – Zajmijcie się doktorem… Hoekstra i Benji ze mną…

Zachwiał się i oparł o ścianę, ale dał znak ręką, że nie potrzebuje pomocy – już czuł się lepiej. Powoli odzyskiwał sprawność, ale kroki stawiał z trudem. Ostatni raz czuł się tak w Maroku, kiedy pacyfikowali wioskę rebeliantów, a on dostał nożem pod żebro od jakiejś młodej dziewczyny, na której leżał i, która już od długiej chwili nie stawiała oporu. Przysiągł sobie wtedy, że każdą następną będzie brał o tyłu i jeszcze zwiąże jej ręce. Ale ta Hughes zawsze na niego działała. Dał się podejść jak nowicjusz.

Szli przez obozowisko, na którym stało kilkunastu mężczyzn. Kiedy pułkownik pokazał się w wejściu, pomiędzy zebranymi rozszedł się cichy szmer. Ruszył na drugi koniec obozowiska. Powoli odzyskiwał siły.

– Ktoś jej pomógł, a oprócz doktora pojawiało się tam jeszcze dwóch ludzi… Rodion, przyjacielu, gdzie się wybierasz?

Chłopak spojrzał na pułkownika i cofnął się w głąb pieczary.

– Coś się stało?

– Ty mi powiedz. Widzisz te sińce na mojej szyi? – Le Bon odchylił kołnierz munduru i naparł na Rodiona. – To sprawka Hughes, która jakimś cudem uwolniła się z kajdanek. Byłeś jedną z niewielu osób, które miały do niej dostęp. Gdzie ona teraz jest?

Chłopak patrzył na otaczających go żołnierzy i próbował coś powiedzieć, jednak tylko poruszał ustami, ściskając w rękach pomazany notatnik. Le Bon złapał go za szyję i uniósł jak piórko, a wtedy oczy niemal wyszły dzieciakowi na wierzch.

– Mów. Wiem, że ci się podobała. Widziałem, jak waliłeś konia, gapiąc się na nią z ukrycia.

– To… ja tylko. Ja nie… Ja nic… – Żołnierze patrzyli, jak pułkownik zaciskał młodemu ręce na szyi.

Z półki skalnej zeskoczył kot, jedyne zwierzę, które przywieźli ze sobą na Nowy Eden, a którego nie dało się zjeść, dopóki człowiek z głodu nie postrada zmysłów. Przybył z nimi na Nowy Eden, bo Rotan wsadził sobie go pod ubranie tuż przed wejściem do kapsuły hibernacyjnej. Można powiedzieć, że kot radził sobie najlepiej z całej wyprawy. Znajdował jakieś małe zwierzątka, napadał na nie, rozszarpywał i pożerał, zupełnie jakby dalej był na Ziemi. Wydawało się, że przytył nawet. Le Bon puścił chudego i chwycił kota. Przez chwilę głaskał go po małej, szarej głowie, a potem zaczął coraz mocniej przyciskać do piersi. Rotan wrzasnął, a za chwilę zamarł. Chciał się poderwać, ale przytrzymali go żołnierze. Kot cicho zamiauczał. Le Bon jedną ręką go głaskał, a drugą coraz mocniej dusił. Płonące ognisko rzucało nierówne blaski na twarze. Rotan poruszał bezdźwięcznie ustami, a kot piszczał i skamlał coraz głośniej.

– Ja powiem, ja wszystko powiem!

– To mów – Pułkownik rozluźnił uścisk.

– Planowała to. Próbowała wciągnąć mnie, ale ja się za bardzo bałem. Może pomógł jej doktor, bo oni… ona mu. To pewnie on jej ściągnął kajdanki.

Le Bon zmrużył oczy, a chłopak nie mógł oderwać oczu od jego wielkich łap, trzymających kota.

– Wiesz, dokąd mogła pójść?

Rotan spuścił głowę.

– Co tam mówisz, synku?

Głos chłopaka stał się głośniejszy, ale w dalszym ciągu nie dało się zrozumieć jego bełkotu. Le Bon podsunął mu kota pod nos.

– Mów głośniej.

– Chyba poszła na miejsce katastrofy.

Le Bon się wyprostował i dał znak ludziom, że trzeba się zbierać.

– Dziękuję, Rotan – wyszeptał, a potem zmiażdżył zwierzęciu kark i wyrzucił truchło w kąt jaskini. – Idziemy.

***

Mrok zaczynał otulać skały. Cienie wciskały się w szczeliny, długimi pazurami chwytały łodygi roślin. Do zapadnięcia zupełnych ciemności, które niosły śmierć, zostawało coraz mniej czasu, a do miejsca katastrofy było jeszcze dość daleko. Hughes zerwała ostatnie jagody z krzaka, przeżuła cierpkie owoce i ruszyła. Na chwilę zwolniła przy dwóch, małych mogiłach. Chyba ryły tam jakieś zwierzęta, bo ziemia z kopców była rozrzucona, a pod grudami i kamieniami widać też było czaszkę i kręcone włosy. Lecieć na drugi koniec wszechświata, przeżyć katastrofę statku i na koniec zginąć spadając ze skały? Le Bon nie chciał tych kobiet pogrzebać, tylko pędzić jak najdalej, ale dobrze, że się uparła. Hughes doskonale pamiętała ich kłótnię i to, jak potem musiała gonić kolumnę. Wyciągnęła z mogiły krzyż, bo zaostrzyła mu końce, kiedy jeszcze miała nóż, a teraz była bez broni.

Liczyła, że uda się coś znaleźć na miejscu katastrofy, że jednak w pośpiechu coś przeoczyli. Już niedługo powinna dolecieć druga część wyprawy i wtedy stanie się bezpieczna. A jeśli tam, na tamtym drugim statku też władzę obejmą tacy psychopaci jak pułkownik? Otrząsnęła się z tych myśli. – Wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby przeżył Profesor.

Las kończył się, jakby ucięty nożem, a przestrzeń aż po linię wzgórz piętrzących się w oddali była gęsto pokryta popiołem i kikutami drzew. Hughes Ruszyła w stronę szczątków statku, który miał uratować cały rodzaj ludzki, a okazał się cmentarzem dla kilku tysięcy osób. Na rozdartej burcie dało się odczytać jedynie początek nazwy „Mayf…". Dziewczyna była już całkiem blisko wraku, więc zaczęła się rozglądać uważniej, ale broni na razie nigdzie nie mogła znaleźć. Chyba trzeba będzie się dostać do środka i liczyć na to, że coś przetrwało wewnątrz, bo składy były porządnie zabezpieczone.

Statek zarył się głęboko w planetę. Olbrzymie cielsko wyrwało w powierzchni głęboki krater z wysokimi, poszarpanymi zboczami. Hughes zaczęła się wspinać wśród kawałków skał i grud ziemi, przemieszanych z fragmentami aluminium, grafenu i włókna węglowego. Cofnęła się, widząc oskarżycielsko wycelowany w nią palec jakiegoś kościotrupa.

Wreszcie stanęła na brzegu skarpy, wzięła głęboki oddech i zaczęła się zsuwać pilnując, żeby. Przez wielką dziurę weszła do środka wraku. dziób zaryty był głęboko w polanę. Wszędzie wisiały strzępy kabli, pourywane drzwiczki i powyginane pulpity sterownicze, wymieszane z ziemią i skałami. Na środku korytarza stały dwie rozwalone kapsuły hibernacyjne.

Nie było czasu na rozważania, bo składy broni powinny być w części dziobowej, a co jakiś czas drogę zagradzały pnącza i korzenie. Rośliny wdzierały się w rozbitą dumę ziemskiej cywilizacji, jakby chciały ją przykryć, rozerwać, albo po prostu wykorzystać do swoich celów, bez żadnych złych intencji. Zniszczenie ziemskich wraków było tylko naturalnym wynikiem potrzeby przetrwania. Im głębiej schodziła, tym częściej musiała się poruszać po omacku, bo zawalone fragmenty kadłuba blokowały dostęp światła.

Z początku nic nie było słychać, a ciszę przerywał tylko odgłos kapiącej wody. Potem dołączył do tego szum, najpierw niezauważalny, który stopniowo narastał i pęczniał, aż wreszcie przeszedł w ciche dudnienie. Hughes przystanęła.

– Czy mi odbija – szepnęła i potrząsnęła głową. Jeszcze kilka kroków i musi coś znaleźć, choćby po omacku.

Zaczęła nasłuchiwać, a po chwili, chociaż dudnienie nie cichło, ruszyła. Odgłos narastał, rezonował, zmieniał tempo i natężenie. Przypominał czasami szamańskie rytmy, a czasami muzykę, którą kiedyś grano na dyskotekach. Do dźwięku, który przerwał ciszę, z ciemności, jakby spod ziemi, dołączył strumień światła. Przyspieszyła.

 Za ostatnią linią kabli, tam gdzie kadłub zarył w podłoże Nowego Edenu, zostawiając jak się wydawało z zewnątrz, jedynie głęboką wyrwę, zionęła dziura. To stamtąd coś błyskało i dudniło. Dziura była wąska. Na moment zrobiło się tak ciasno, że Hughes poruszała się na kolanach, jednocześnie odgarniając ziemię, ale to trwało jedynie chwilę. Zaraz potem jama rozszerzyła się w w ogromny, szeroki, łagodnie opadający korytarz.

– Kurwa, co to jest…

Iść tam, czy nie iść oto jest pytanie. Ciekawość pchała ją w stronę niezwykłych głosów, ale rozsądek nakazywał ostrożność. Czy tam czaiło się coś, co niszczyło ich wyprawę niemal od pierwszego, przeklętego wieczoru na tej planecie? Co to było? Bardziej ludzie czy zwierzęta, a może myślące małpy? Przypominały jej się wszystkie filmy science fiction, które oglądała na Ziemi. Czy jeśli uda jej się czegoś dowiedzieć, to zdoła ocalić resztki wyprawy? Umiała się skradać bezszelestnie – wiedzieli o tym wszyscy partyzanci w Kongu i Nigerii. Ale cholera wie, co czaiło się na końcu korytarza. To coś mogło widzieć i słyszeć rzeczy niewidzialne i niesłyszalne nawet dla najlepiej wyszkolonego żołnierza. Ruszyła, podpełzła może metr i słuchała, gotowa w każdej chwili bronić się lub wycofać, na szczęście nic nie nadchodziło. Podczołgała się do załomu korytarza i wyjrzała.

Na ścianach szerokiej groty, oświetlonej krwistym światłem, tańczyły cienie, choć nigdzie nie było widać żadnych sylwetek ani kształtów. Dudnienie dochodziło jakby spod ziemi i ciągle narastało, zaczynało wprawiać w trans. Hughes przywarła do podłoża i nie mogła oderwać wzroku od skalnej ściany, a cienie, z początku nieregularne, zaczęły stopniowo przybierać bardziej znajome kształty. Czuła się coraz bardziej zmęczona i zaczynało jej się wydawać, że tam, wśród cieni widzi ludzi, najpierw samą siebie, Le Bona, Profesora i jeszcze innych członków wyprawy. Wszyscy patrzyli na nią, jednocześnie wyciągając długie szpony. Potem przestała ich interesować, zwrócili się ku sobie i zaczęli nawzajem drapać, przepychać i dusić. Wpadli w szał.

Pilot MacMahon rzucał się na Profesora, a mechanik Dustin z rozwaloną, pokiereszowaną twarzą, leżał przygnieciony przez Rodiona.

W głowie, z początku ledwie słyszalny, ale potem coraz mocniejszy, jak to wszechobecne dudnienie, pojawił się głos. Pulsował ze środka mózgu i wyrywał się na zewnątrz. Głos jak refren starej pieśni…

Śmierć przyjdzie dziś. Śmierć przyjdzie zawsze. Zniszczymy was, jak wy zniszczyliście Ziemię.

Nie była w stanie tego głosu powstrzymać, złapała się za głowę. Chciała się wycofać, uciec, ale nagle, gdzieś w wirze ciał i wyszczerzonych zębów migających jej przed oczami dostrzegła Doktora, a tuż za nim swoją matkę, której Doktor próbował przegryźć tętnicę szyjną. Zapomniała, gdzie jest i po co tutaj przyszła. Najważniejsze było to, żeby uratować matkę. Wyciągnęła ręce, chciała się rzucić na pomoc, ale powstrzymały ją wielkie łapy Le Bona. Obróciła się, chciała wyszarpnąć z tego niedźwiedziego uścisku, ale już ją przygniótł. Leżał na niej i za moment był w niej. Nie dała rady się obronić. Oczy mężczyzny były szeroko otwarte, patrzyły jak w gorączce. Czuła ból, wściekłość i smutek, gryzła Le Bona, ale on jakby nie czuł niczego, poruszał się w niej jak maszyna, opierając jej ręce na ramionach. W końcu straciła przytomność.

***

Kiedy się ocknęła, czuła pulsujący ból w kroczu. Czuła też, jakby ktoś próbował jej wyrwać włosy. Sunęła po spalonej polanie, słysząc jedynie ciężkie kroki Le Bona.

– Co ze mną zrobisz?

Nie odpowiedział, tylko mocniej ścisnął jej włosy i szarpnął za sznur pętający ręce, przeciągając przez zwalony pień drzewa.

– To bez sensu, będziesz mnie tak ciągnął? Przecież jest związana.

Le Bon przystanął na moment i nasłuchiwał, a za chwilę ruszył dalej. Szedł w stronę obozu, co było pocieszające, bo w takim razie chyba nie zamierzał jej zabić. Hughes zaparła się nogami o wystający kamień i pociągnęła pułkownika. Odwrócił się i spojrzał na nią martwymi, pustymi oczami.

– Pozwól mi iść – podniosła się na kolana, spróbowała wstać, ale kostkę przeszył jej ból i znowu upadła. Pociągnął sznur, oparła się. – Słuchaj mnie, idioto! Poczekaj… – Stał bez ruchu, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, nawet gniewu, więc mówiła dalej. – Byłeś tam w środku, więc na pewno widziałeś to, co i ja. Tam jest coś, pod ziemią, w środku, co chce nas zniszczyć, jakaś… jakaś… inteligencja, jakieś życie. Rozbijając się przy lądowaniu, chyba to wypuściliśmy na powierzchnię. To jest to, co budzi się nocami i nas zabija. Teraz wiemy, gdzie tego szukać i możemy się bronić.

– Nie widziałem niczego – Le Bon pociągnął sznur tak mocno, że musiała wstać.

– Nawet wtedy, kiedy mnie rżnąłeś?

Spojrzał na nią tak, że zadrżała.

– Co ty, kurwa pieprzysz? Nie opowiadaj mi swoich snów.

– Mam ściągnąć majtki i ci pokazać?!

Roześmiał się, a Hughes przypomniała sobie, jak strzelali do jeńców w Kongu. Śmiał się wtedy tak samo.

– Idziemy, Doktor czeka – szarpnął ją za sznur.

– Nie rozumiesz, że to coś zakrada się do naszego obozu? Musimy uciekać, ukryć się, żeby przeżyć.

– Urodzisz to dziecko – wycedził, kneblując jej usta.

***

W obozie szalał pożar. Na środku płonął ogromny stos drewna i szmat. Nad tym wszystkim unosiła się niebieskawa, opalizująca poświata i kłębili się ludzie. Le Bon podpełzł na brzeg urwiska i spojrzał w dół. To było jak apokalipsa. Bili się wszyscy ze wszystkimi, mordowali i krzyczeli. Nikt nie był bezpieczny, nikt nikogo nie ratował, ale każdy szukał tylko ofiary. Pulsował ten sam rytm, który było słychać we wraku statku.

Pułkownik Dostrzegł, jak jeden z żołnierzy wyciągnął z groty kobietę, która z całych sił szarpała się i gryzła. W blasku ognia błysnął nad nią nóż. Ale mężczyzna nie zdążył zadać ciosu, przygnieciony przez rozpędzonego grubasa, który wpadł na niego i zaczął okładać pięściami. Tłuścioch po chwili wierzgał w kałuży krwi, przebity zaostrzonym kołkiem. Zabójca odskoczył, żołnierz wyczołgał się spod martwego cielska i padł, uderzony kamieniem w skroń. Wagner, ich specjalista od uprawy roślin, przywarł plecami do skał i opędzał się gałęzią od kogoś umazanego sadzą i krwią.

Śmierć przyjdzie dziś. Śmierć przyjdzie zawsze. Zniszczymy was, jak wy zniszczyliście Ziemię.

Hughes zamknęła oczy i zaczęła potrząsać głową. Poczuła, jak Le Bon przywiązuje jej ręce i nogi do kija.

– Co robisz?!

– Muszę tam zejść i ich powstrzymać, a ty nie możesz nigdzie odejść.

– Nie idź tam, ten szał dopadnie także ciebie.

– Nie wierzę w to, co widzę, ale muszę coś zrobić – jego głos był znowu rzeczowy i spokojny, jak wtedy, kiedy dowodził. – Ty sobie na mnie poczekasz.

Pocałował ją w czoło i zsunął się po zboczu. Hughes widziała go po raz ostatni.

***

Dowódca wyprostował się. Spojrzał na chłopaka, który siedział pod ścianą, gładząc kota. Podniecenie, wywołane podaniem eternum opadało, ale wzrok nie mętniał, co mogło oznaczać, że umysł dzięki narkotykowi i uspokojeniu się, odzyskał chociaż część sprawności.

– Dziękuję chłopcze – żołnierz położył Rodionowi rękę na ramieniu. To, co powiedziałeś, jest bardzo ważne dla naszej misji. Teraz mamy szansę się obronić.

– Pan się myli. Nie mamy żadnych szans.

Zostawili go samego, a do jaskini wszedł patrol, wysłany kilka godzin temu na zwiady. Żołnierze byli podekscytowani.

– Znaleźliśmy… kobietę. Jest wycieńczona, ale żyje.

– Gdzie?

– Leżała na skałach, była związana. Daliśmy jej wody i opatrzyliśmy otarcia.

– Dobrze, zabierzemy ją ze sobą. Każda kobieta się przyda, ale musimy ją trzymać w izolacji, przynajmniej przez jakiś czas. Przygotujcie stos, spalimy trupy.

Żołnierze wybiegli z jaskini, ale Sierżant ociągał się z wyjściem.

– A co z tym chłopakiem?

Dowódca odwrócił się w stronę wyjścia.

– Podaj mu podwójną dawkę eternum.

– To go zabije…

– Tak ma być. Naszym ludziom niepotrzebne są takie opowieści.

Koniec

Komentarze

Zajrzałam, bo lubię sci-fi, ale tę warstwę sci to masz trochę niedopracowaną. Z opowiadania wynika, że zobaczyli Nowy Eden przez teleskop i od razu polecieli kolonizować (?!) w dodatku nie mając pojęcia gdzie wylądują. Trudno uwierzyć w taką niefrasobliwość. A gdzie badania? Taka misja kosztuje, nie wypuszcza się praktycznie “w ciemno”. Jeśli zakładasz, że zależało na czasie, to przecież statek z załogą mógłby powisieć chwilę na orbicie i wypuścić najpierw jakiegoś łazika. Polecam lekturę Lema (Eden, Fiasko), spróbuj podpatrzeć jak taką wyprawę kolonizacyjną uwiarygodnić.

Sam pomysł na “coś” uwolnione po katastrofie statku jest niezły, ale skoro clue historii polega na tym, że bohaterowie “pod wpływem” zaczynają się zabijać, to dobrze byłoby czytelnika z tymi bohaterami najpierw zapoznać. Tymczasem zamiast przedstawić bohaterów, sprawić by czytelnik coś do nich poczuł (czy sympatię czy niechęć, cokolwiek, żeby nie byli obojętni) to rzucasz nazwiskami, dorzucasz do tego dodatkowe wątki, których nie rozwiązujesz (po co im tam Mona Lisa? O co chodziło z wątkiem zapładniania mutantami? Po co te malowidła na skałach? Co się stało ze zwierzętami?). No straszny chaos, gubiłam się.

Za to świnie w kosmosie mnie uśmiechnęły :) Celowe nawiązanie do Muppetów?

Końcówka też imo niezła, choć ci żołnierze to mądrzy nie byli :)

 

Dzięki za przeczytanie :) Co do pośpiechu – miałem nadzieję, że zarysowałem potrzebę pośpiechu. Ziemia była już w opłakany stanie i trzeba było szybko organizować wyprawę ratunkową na zasadzie – nie mamy wyjścia, ratujmy co się da.

Mona Lisa? Chcieli przewieźć na Nowy Eden trochę “ludzkości, człowieczeństwa, dorobku kulturowego. Stąd też Profesor martwi się o to, jak wyprodukować koniak – co z tego, że się przeniesiemy na nową planetę, skoro niczego, co nas określa tam ze sobą nie zabierzemy.

Co do innych wątków fabularnych – muszę jeszcze przemyśleć, jak się bronić ;)

A co do świń – tak, było to celowe :)

 

Pozdrawiam,

dantes

Potrzeba pośpiechu to jedno, ale oni u Ciebie to samobójstwo wykonali na własne życzenie :) Coś jak skok na główkę do basenu, bez sprawdzenia, czy jest woda.

Tłumaczenie o dorobku kulturowym kupuję, ale to powinno się znaleźć w tekście, a najlepiej z tekstu wynikać. Profesor akurat był postacią, którą zauważyłam, ale szybko się go pozbyłeś ;)

Miś przeczytał. Pesymistyczne to.

Profesor akurat był postacią, którą zauważyłam, ale szybko się go pozbyłeś Dzięki za porównanie do George'a R R Martina ;)

Cześć, Dantes!

 

To ja, Twój piątkowy dyżurny!

Łapanka i to co sobie wypisałem podczas lektury:

Zaczynali się wycofywać i wtedy w jednym z bocznych korytarzy(+,) latarki oświetliły postać skuloną pod ścianą.

przecinek

Pułkownik Augustine Le Bon patrzył na dwa księżyce, które w patrzył na dwa księżyce, które wyglądały jak pokłócone rodzeństwo.

Coś poszło nie tak w tym zdaniu

już 114 dni

liczebniki zapisujemy słownie

 – Niebawem zaczniemy wchodzić

Masz nadmiarową spację przed tą linijką.

 – Idę na audiencję – wycedził

słowo “wycedził” zupełnie mi tu nie pasuje – pułkownik ma raczej dobry humor, dlaczego miałby cedzić słowa – to jest nacechowane raczej negatywnymi emocjami.

w ciągu 48 godzin.

Znów liczebnik do zapisania słownie

 

Wielki gabinet profesora nieco mnie dziwi. Lecą kolonizować planetę, a marnują pustą przestrzeń ładunkową. Zmieściłoby się tam mnóstwo ludzi i sprzętu.

Bardzo nieprzygotowani ruszyli na taką imprezę. Dlaczego nie orbitowali wokół planety, zbierając dane? Skoro atmosfera sięgała wyżej, to i ciśnienie musi na powierzchni panować większe niż zakładali. Co oni wiedzieli wcześniej o tej planecie? O warunkach na niej panujących? Bo lecą na pewniaka, wydaje się, że bez jakiegoś planu awaryjnego, czy możliwości dostosowania się do panujących warunków (jakieś kombinezony chociaż).

resztki rozbitego kubka.

Porcelanowy kubek (bez przykrywki) w kokpicie pełnym elektroniki to dla mnie mocne naruszenie procedur i to podczas podchodzenia do lądowania.

Ruszył korytarzem, gdzie widział panujące zamieszanie i ludzi próbujących w panice dostać się do swoich kabin. Znów zatrzęsło statkiem. Młoda kobieta upadła na kolana. Złapała się za głowę i głośno zawodziła. Le Bon uderzył ją niechcący kolanem i pomknął dalej. Wpadł na księdza, który klęczał przy jakimś mężczyźnie. Odepchnął go i biegł dalej.

Bardzo beztrosko podeszli do kwestii lądowania – powinni się przygotować znacznie wcześniej, siedzieć na swoich miejscach i czekać, a tu widzę impreza na całego.

„merdre!”

chyba “merde”

– Mój Boże, przecież to był falsyfikat… – usłyszał za plecami szept. – Sam go pakowałem do tej cholernej gabloty.

To po co wieźli, skoro to falsyfikat? No i nie lepiej było załadować więcej ludzi, zamiast obrazu?

 

Statek się rozbił, ale kontenery znalazły się na zewnątrz, nietknięte? Jak? To były jakieś małe kontenery, bo mi się skojarzyły raczej takie duże, jakie się przewozi na statkach transportowych.

Rotan i Rodion to ta sama osoba? A jeśli nie, to nieco się pomiędzy nimi pogubiłem w momencie, gdy pułkownik maltretował kota.

i zaczęła się zsuwać pilnując, żeby.

Coś tu poszło nie tak

Przez wielką dziurę weszła do środka wraku. dziób zaryty był głęboko w polanę.

Tutaj albo przecinek, albo wielka litera na początku zdania

– To bez sensu, będziesz mnie tak ciągnął? Przecież jest związana.

Kto to mówi? Hughes, czy ktoś, kto idzie obok? Chyba, że tam miało być “jestem”

Pułkownik Dostrzegł, jak jeden

małą literą

 

Bella również wypisała Ci kilka rzeczy, pod którymi się podpisuję. Oprócz logicznych nieścisłości, ja bym się przyczepił do kreacji bohaterów – byli mi obojętni. Najpierw myślałem, że pułkownik jest głównym protagonistą, ale w połowie tekstu (czy nawet później) przeskakuje to na Hughes, a Le Bon staje się tym złym. Niestety nie obeszło mnie to. Hughes zresztą pojawia się w tekście późno, gdyby pojawiła się wcześniej (choćby i gdzieś w tle) i zaznaczyła jakoś swoją obecność, na pewno byłoby lepiej (a najlepiej jakby dała się polubić).

I faktycznie pomysł na koniec jest dosyć ciekawy, ale z tej cytryny dałoby się na pewno wycisnąć więcej soku.

I jeszcze taka uwaga do moich uwag :P możesz mieć wrażenie, że się czepiam niektórych rzeczy, ale to działa trochę tak, że jak na początku Ci nie uwierzę, to później zaczynam podważać coraz więcej rzeczy. Jeśli dobrze otworzysz opowieść i dasz mi się wciągnąć, wtedy (przynajmniej ja) popłynę z historią i dam sobie spokój z czepialstwem. Ale musi być wiarygodnie.

Jak coś jest dla Ciebie niejasne, to pytaj :)

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Ech, czyli znów wszystko się sprowadza do tego, czy złapię czytelnika na haczyk. Cóż, następnym razem zacznę najwyżej od dymiących szczątków statku i nie będę wnikał w przyczyny jego katastrofy :)

Sam się zastanawiam, na ile istotne jest ścisłe trzymanie się faktów (np. czy konieczne jest poznanie technik oskórowania człowieka, zanim się to opisze), czy jednak pójście za historią? Koniec końców moja opinia jednak nie ma znaczenia, a liczy się tylko to, co chce czytelnik :)

Nie odbieram tego absolutnie jako czepialstwa, choć wolałbym bardziej entuzjastyczne reakcje.

Ważne są też dla mnie uwagi o tym, czy zagrała “zamiana” bohaterów. Być może w dłuższej formie to by mogło dać radę, ciekawe?

 

Pozdrawiam,

dantes

Cześć, Dantes. Trafiłeś na mój dyżur, więc przychodzę z krótkim komentarzem.

Na początku zbyt dużo miejsca poświęcasz opisom przyrody. Rozumiem, musisz opisać miejsce akcji, ale warto wpleść coś, co zainteresuje odbiorcę, albo rozłożyć opisy na krótsze fragmenty.

Ważne są też dla mnie uwagi o tym, czy zagrała “zamiana” bohaterów. Być może w dłuższej formie to by mogło dać radę, ciekawe?

Myślę, że w powieści to mogłoby dać ciekawy efekt, w opowiadaniu wydaje się trudne do zrealizowania (chociaż możliwe). Każdy przeskok do innego bohatera powoduje spadek napięcia i konieczność tłumaczenia nowych realiów. Wolałabym czytać o jednej postaci, poznać ją, polubić, poznać jej imię, myśli, motywację.

Sam się zastanawiam, na ile istotne jest ścisłe trzymanie się faktów (np. czy konieczne jest poznanie technik oskórowania człowieka, zanim się to opisze), czy jednak pójście za historią?

Moim zdaniem, fakty są ważne, nawet w tekstach fantasy, jednak proponuję zachować umiar w zbieraniu materiałów. Odnośnie oskórowania: jeśli piszesz horror lub kryminał o psychopacie zabijającym w ten sposób, to warto poznać. 

Podsumowując, interesujące opowiadanie. Masz niezły styl i ciekawe pomysły, czekam na kolejne Twoje teksty.

Hej ANDO, dziękuję za przeczytanie, nawet jeśli to był dla Ciebie obowiązek, a nie przyjemność ;)

Zacznę od końca: ze zbieraniem faktów i pisaniem mam pewien problem (nudne, żmudne), ale skoro mogę trafić na czytelnika, który się zna na temacie, więc chyba warto.

Pomysł z pokazaniem drugiej części akcji przez pryzmat Hughes wydał mi się ciekawy, ale Twoje uwagi to ważna wskazówka dla mnie o czym pamiętać w razie dokonywania takiej wolty.

No i na przyszłość jakoś ożywię opisy przyrody – chyba za mocno weszło mi w głowę “Nad Niemnem” ;)

 

Pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję,

dantes

Także wpadam jako dyżurny.

Jest tu pomysł na tekst. Tematyka nie jest jednak łatwa – w krótkiej formie musisz sprawić, byśmy polubili bohaterów oraz przejęli się ich losem. A że akcję umieszczasz na innym świecie, to i wypadałoby ją opisać.

Sporo jak na 45k znaków. I niestety widać, że to zadanie Ciebie lekko przytłoczyło.

ANDO wspomina o opisach, ja też czułem to samo. Spróbowałeś to wrzucić bardziej “na raz” niż powoli dawkować. W efekcie poczułem się przytłoczony i nie zapamiętałem z niego tyle, ile pewnie zamierzałeś (czyli większości informacji).

Podobnie z budowaniem postaci – Brandon Sanderson słusznie zauważa, że w ilość scen wynika z ilości postaci, bo czytelnicy wymagają, by były one jakoś umocowane w historii. Tutaj podążasz za tym podświadomie, co w efekcie powoduje częste zmiany poerspektywy. A każda taka zmiana mnie, czytelnika, wybijała z trwającej akcji. Nie bez powodu często w krótkich tekstach używa się jednej, najwyżej kilku perspektyw.

Podsumowując – jest tu pomysł, ale jeszcze widać nieporadność w posługiwaniu się motywami i środkami. Chwytaj więc przydatne linki:

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850

Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133 

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Poradnik Issandera, jak dostać się do Biblioteki ;)

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842782 

Opis funkcjonowania portalu i tutejszych obyczajów autorstwa Drakainy:

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842842 

Powodzenia!

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Hej NoWhereMan!

Bardzo dziękuję za przeczytanie i życzliwe uwagi. Konstrukcja – to jest to, co spędza mi sen z powiek. Chciałbym nad tym zapanować, ale mam wrażenie, że czasami jestem w tej relacji bardziej tworzywem niż twórcą ;) Następnym razem postaram się lepiej dozować informacje dot. świata przedstawionego.

Dziękuję też za linki. Już zajrzałem do kilku wątków i znalazłem tam przydatne porady. Nie wiedziałem, że są programy o tropach i błędach, motywach literackich.

 

Pozdrawiam serdecznie,

dantes

Przeczytałem. Od razu przyznam, że osobiście nie lubię takiego stylu pisania, jest jak na mój gust o wiele za sentymentalny i za mało skupiony na tym co się dzieje. Ten sentymentalizm sprawił na mnie wrażenie wysilonego. Chyba moim ulubionym fragmentem był ten, w którym doszło do awarii, ponieważ był bardziej skupiony.

Poza tym opowiadanie jest napisane dosyć sprawnie językowo, ale styl, struktura i sama historia trochę mnie zniechęciły.  Mam też wrażenie, że pomimo sporej ilości tekstu, stosunkowo mało wiem o postaciach.

Kilka dziwnych wydarzeń, które spowodowały uniesienie przeze mnie brwi:

 

Jak Hughes mogła przydusić Le Bona obejmując go z przodu?

 

Potem ogłuszyła lekarza rzucając kamieniem? Jakieś to nieprawdopodobne.

 

Le Bon w scenie z kotem zupełnie nagle stał się komicznie zły.

 

Jest też coś o czymś co ich zabija ale… jakoś nie pamiętam, żeby było to gdziekolwiek bardziej opisane. To dosyć ważna okoliczność, która stała się zupełnie niewidocznym tłem dla innych wydarzeń.

 

Koniec końców moja opinia jednak nie ma znaczenia, a liczy się tylko to, co chce czytelnik :)

To nie do końca prawda. Ideał to przekonanie czytelnika do swoich pomysłów, a nie podsuwanie mu tego, czego oczekuje, bo w tym drugim przypadku, niczego interesującego nie napiszesz.

Ważne są też dla mnie uwagi o tym, czy zagrała “zamiana” bohaterów. Być może w dłuższej formie to by mogło dać radę, ciekawe?

Zamiana bohaterów raczej słabo zagrała, ponieważ nie byłem jakoś szczególnie do nich przywiązany i wręcz miałem wrażenie, że charakter Le Bona zmienił się w połowie tekstu.

 

Łukasz

Mnie też nie przekonało.

Mam wrażenie, że nie potrzeba żadnego tajemniczego zła mącącego ludziom w głowach – sami się wykończą. Wyprawa bez sensu zorganizowana. Nie wiedzą, gdzie lądują, nie sprawdzili grubości atmosfery… Cud, że w ogóle trafili na właściwą planetę. Czy oni biegają po tym Edenie bez skafandrów? Wzięli ze sobą koniaczek, barki i inne pierdoły, zamiast napchać do ładowni naprawdę potrzebnych rzeczy. A podobno koszt wyniesienia kilograma w kosmos jest spory. Katastrofa, nic nie idzie zgodnie z planem, za kilka miesięcy ma przylecieć następna transza, więc postanawiają, żeby wyłączyć z prac kolonizacyjnych wszystkie kobiety i zamknąć je w szpitalu. Kogo organizatorzy wsadzili na ten statek? Jeden psychopata, drugi przemycił koteczka…

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka