Kolory były zbyt właściwe.
Miały dodatkowy wymiar. Miały ciężar skierowany do wewnątrz. Miały smak niemożliwych krzywych. Zwijały się w zapachy prostopadłe do światła. Były chimeryczne: hiperboliczne, stygijskie i samolśniące, wszystkie naraz.
Jednocześnie były bardziej – silniej – realne niż cokolwiek, co Dyes widział w życiu i po nim. Nie sądził, że zdarzy mu się to drugi raz.
Powiedzieć, że obraz widziany przez dziurę w ścianie Nieba przyciągał wzrok, to jak nazwać magmę ciepłą czy huragan powiewem. Prawda, w ogólnym sensie. Niepojęte niedopowiedzenie w każdym innym.
Dyes ukroił kolejną sekundę.
Niebiańskie bramy, zniszczone ciśniętym przez niego piorunem, podjęły zawieszony ruch. Wokół niego runęły tony anielskiego żelaza i eksplodowały łomotem. Nagły hałas pomógł mu uwolnić wzrok od wyrwy i nadrzeczywistego obrazu za nią.
Niebo było martwe i puste. Nie było szczątków, śladów walki, zniszczeń. Nie było zniszczeń oprócz najbardziej widocznego.
Dyes dopuścił do siebie kolejną sekundę. Jego szaty załopotały w podmuchu wiatru. W powietrzu zawirowały pióra zgładzonych aniołów. Do końca broniły mu dostępu, ich dusze rozszarpywane ostrzem jego umysłu, ich metaliczne ciała rozrywane błyskawicami z jego dłoni; musiały nie wiedzieć, że pełnią straż na próżno.
Tron był pusty, a przed nim Drzewo przebijało posadzkę i sufit, a przed Drzewem znajdowała się studnia. Sadzawka. Fontanna.
Woda była chłodna i odświeżająca; z każdą odciętą sekundą, w której zagłębiała się w jego jestestwo, czuł jak jego umysł się rozszerza, wypełniony nabrzmiewającą wiedzą.
***
Dyes Gromowładny. Król Zdobywca. Ascendent. Ten, który wyjrzał poza swoje zmysły i znalazł więcej, niż człowiek powinien być w stanie znieść. Ten, który wspiął się po Drzewie aż do zaświatów. Jeszcze go nazwą własnymi tytułami i imionami, uczynią bogami i herosami swoich własnych, małych, nieważnych religii. Każda będzie niosła odprysk Prawdy, ale wszystkie się będą mylić co do tego, co po końcu.
Kiedyś zaświaty może i były miejscem odpoczynku dla zmarłych; zmarłych ze wszystkich Ziemi, jak teraz rozumiał. Każda na innej Gałęzi Drzewa; teraz widział, że nie wspinał się w górę, lecz w dół. Niebo było na pniu, a wszystkie ludzkości zsuwały się po nim w końcu tutaj.
Niebo zatem było rezerwatem, chroniącym przed zsuwaniem się dalej, w nicość. Zatem kiedy powstała Wyrwa…
W tym wszystkim pobrzmiewała nuta fałszu.
Dyes napił się jeszcze, usiadł pod Drzewem Światów i spojrzał przez wyrwę Poza.
Przestał odcinać sekundy; wyłączenie się spod władzy czasu pomagało spojrzeć na wszystko z boku, a właśnie to musiał zrozumieć. Wszystko.
***
Niebo, filar przebijający te wszystkie zbiegające się w nim światy, nie było rezerwatem. Zbudowano je, aby w nim wszystkich zatrzymać. Było więzieniem, złotą klatką.
Mógłby to zignorować. Mógłby odwiedzić inne Gałęzie i je podbić; ale wiedział teraz, jak bardzo są podobne do jego własnej i wiedział, że inne Ziemie nie stanowiłyby dla niego wyzwania.
Klatki buduje się, aby utrzymać w środku coś niebezpiecznego. Coś, czego się boimy, że będzie kąsać, ale nie tak bardzo, żeby od razu pozbawić życia.
Dyes podszedł do Wyrwy. Udowodni im, że popełnili błąd. Czas zejść z Drzewa.
Miał Las do podbicia.