- Opowiadanie: Atreju - Ludomir spełniony

Ludomir spełniony

Trze­cie i ostatnie opo­wia­da­nie o Lu­do­mi­rze z Biel­czy, jego wiernym przyjacielu Renacie oraz niegdysiejszym giermku Ako, w którym to bohaterowie, podążając tropem tajemniczej bestii, docierają w góry, gdzie wszystko się plącze, by na końcu się rozplątać.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Asylum, Użytkownicy, Użytkownicy II, Finkla

Oceny

Ludomir spełniony

I

Od południa, tam, gdzie pasieki i nagie dęby, brał początek częstokół obejmujący zagrodę niby matczyne ramię. Nad pokrytą śniegiem strzechą leniwie unosił się dym, a na podwórcu biegały kury, gęsi i kaczki niewidoczne ze wzgórza, na którym stali nasi bohaterowie. Właśnie zbierali się do dalszej drogi, kiedy to Ludomir niechcący westchnął. Westchnienie dosłyszał Ako, a że wydawało mu się ono nieprzypadkowym, postanowił podręczyć nieco przyjaciela i być może pomóc mu w ten przewrotny sposób. Toteż po chwili i on westchnął.

– Co tak wzdychasz? – zagaił rycerz złapawszy przynętę.

– Ja? Gdzieżby!

– Wyraźnie słyszałem. Mów, co ci na sercu leży?

Przez chwilę druh Ludków niby to bił się z myślami, westchnął nawet po raz wtóry, bąknął wreszcie:

– Troskam się, bo usłyszałem jęk bliskiej mi duszy.

– Na miłość boską! Czyjej duszy? – Rycerz rozejrzał się nerwowo wokół.

– Twojej. Westchnąłeś tak, że i ja westchnąłem, bo aż mnie coś w piersi zabolało.

– Przesłyszałeś się… Ja nie wzdycham.

– Tak jak i nie chrapiesz – mruknął Ako i mocniej naciągną czerwoną czapkę na uszy. – Niechętnie jednak wracasz z tej naszej przechadzki. Markotniejszy jesteś bardziej niż zazwyczaj. Rozum przeto każe mi wnioskować…

– Zdrowy rozsądek i ogłada rycerska zaś milczeć i nie wtrącać się w nieswoje sprawy.

– Tylko że tak dłużej być nie może! Ja i Renat martwimy się o ciebie. O coście się posprzeczali? – A że Ludko milczał uparcie, Ako postanowił trochę zażartować: – Pewnie obiecałeś jej odnaleźć zaginionego brata?

Rycerz bynajmniej się nie uśmiechnął, burknął tylko:

– Mikołaja już dawno poprzysiągłem sprowadzić.

– O cóż więc tym razem poszło?

– O cóż?! O cóż?! – uniósł się junak w gniewie. – A zgadnie kto, o co może pannie chodzić, kiedy ona tyle słów powie, tyle spraw poruszy, a nim się w tym połapiesz i zdążysz co odrzec, trzaśnie drzwiami?

Przyjaciel zachichotał niechcący i poklepał nieszczęśnika po plecach.

– Każdej niewieście zawsze chodzi o to samo – rzekł rozbawiony. – O kochanie!

Ludko, aż się zatrzymał, a że Ako szedł dziarskim krokiem, musiał go zaraz gonić.

– A czy ja jej nie kocham? – wyszeptał nieco zawstydzony.

Ako wiedział, że lepszy moment może prędko nie nadejść, wypiął więc pierś i ogonem machnął.

– Jeśli dobrze rachuję, przyjdzie nam tu spędzić trzecią zimę. Nie narzekam, ładna to okolica i w ogóle. Ale do kaduka, Ludomirze, ileż to można się wahać? Przyjeżdżasz i odjeżdżasz. A bo to Tatar. Bo smok. Bo inna maszkara. Kochasz? Czy uciekasz…

– Przed niczym nie uciekam! – wszedł mu w słowo rycerz. – Niczego się nie boję. Śluby zobowiązują mnie, by nieść pomoc innym. Takie jest moje przeznaczenie.

– Azali Pełce przeznaczone jest umrzeć od tego czekania?

– Ako! Ty nic… – Tupnął wściekle, a że śnieg był w tym miejscu miększy, zapadł się aż po kolano.

– Niebiosa przemówiły – zaśmiał się przyjaciel, przysiadając na pniu powalonego buku. Z nagła jednak zamilkł i przyłożył palec do ust. Po chwili natomiast kazał mówić rycerzowi, dając znać gestami, że dosłyszał coś podejrzanego gdzieś za ich plecami.

Ludko mówił zatem, w pewnym momencie wstał niby to w złości, a tak się ustawił, żeby widzieć przestrzeń za rudym chłopcem. Nie dostrzegł tam nic podejrzanego. Uśmiechnął się, poklepał Ako po ramieniu, wtem śnieżny puch buchnął w powietrze niby płomień, a coś skoczyło prosto na nich!

– Wilk! – krzyknął Ludko, dobywając miecz z jaszczura.

Nie mylił się, choć bestia była tak niepowszednich rozmiarów, że dorównywała turowi. Sierść miała czarniawą, pysk szpetny, a oczy bardzo złe.

W porę zerwał się Ako, bo wilk był już tuż, tuż. Zdążył nawet kłapnąć paszczą tam, gdzie przed chwilą jeszcze znajdywała się głowa młodzieńca.

– Jezu Chryste! – zawołał Ako, wstając ze śniegu i czyniąc pośpiesznie znak krzyża. – A tyś kto?

Tymczasem Ludko zagrodził wilkowi drogę do przyjaciela, na którego ten najwyraźniej miał chrapkę, bo jego złe ślepia nieustępliwie przeskakiwały na nieszczęśnika. Machnął mu żelazem przed pyskiem, ale zwierz nie zamierzał uciekać; zawarczał natomiast i rzucił się z zębami i pazurami na rycerza tak zajadle, że rycerz miecz upuścił. Wtedy Ludko, nie mając wyjścia, poszedł z wilkiem w zapasy! Junacki to był wyczyn i gdyby nie doświadczenie, prędko zakończyłby się odgryzioną głową. A i pomogło też coś jeszcze.

– Uważaj! Będę strzelał! Ustaw się tak…

Huknęło! Bestia zawyła i uciekła w las, zostawiając krwawe ślady na śniegu.

– Całyś? – Ako zbliżył się do pobielałego przyjaciela; w ręku trzymał dymiący muszkiet. – To podziękuj temu oto boskiemu wynalazkowi, któremu jesteś taki przeciwny.

W tym samym momencie dało się słyszeć rżenie, a chwilę potem obok nich przebiegł Renat. Na jego grzbiecie siedziała panna o małym, zadartym nosku. Machała ona kuszą nad głową i gniewnie krzyczała:

– Gońcie go! Gońcie! W łapę dostał.

– Nie słyszeliście, nicponie? Jazda! Jazda! – dorzucił Renat.

 

II

Z dawna wyglądali go przyjaciele, to i kiedy wszedł, miny mieli srogo zmartwione. Niemniej rycerz, nieczuły na ich troskę, nawet się nie uśmiechnął. Rozdział się, chwilę grzał ręce nad ogniem, po czym legł na posłaniu, tuż obok ciepłego boku Renata.

– Znam ten wyraz twarzy – mruknął koń.

– A mnie się zdaje, że pierwszy raz go widzę – stwierdził Ako. – Cóż on może znaczyć? Powąchałem zepsutą rybę? Ość stanęła mi w gardle?

– Nawarzyłem piwa i teraz muszę je wypić – zaśmiał się ogier, czym wzbudził wesołość obojga przyjaciół.

– Głodnemu zawsze chleb na myśli – odgryzł się Ludko, dając kasztanowi kuksańca w bok.

Cała trójka ryknęła śmiechem. Smutki chwilowo odeszły w kąt, ale jakiś cierń musiał głęboko tkwić w duszy rycerza, bo ten wkrótce znów zamknął się w sobie. Zamyślony jadł resztki wieczerzy, kiedy dobiegł go oburzony głos kasztana:

– Boście stali w miejscu jak te dudki!

– Zapominasz, że my przynależymy do istot dwunożnych. Poza tym widział kto gonić takie bydle? Gdyby rozwarł porządnie paszczę, połknąłby mnie na raz! – I Ako nie chcąc dalej mówić o tym, jak stchórzył, zmienił z nagła temat: – Jak myślisz, skąd on się tu wziął?

– Pewno z gór – odparł po namyśle kasztan. – Tam tylko mogły uchronić się przed karą bożą zwierzęta przedpotopowe, a na takiego mnie on właśnie wygląda.

– I pewno spał tam przez tysiące lat, a teraz się zbudził, bo… bo zgłodniał. Niech ci będzie, panie uczony. Choć mnie on bardziej siarką pachnie i czarami.

– Może więc – dołączył do rozmowy Ludko – nasłała go ta czarodziejka, ażeby zagryzł Pełkę lub porwał. Sam powiedziałeś, a i ja przecież widziałem dokładnie, że paszczę miał tak wielką, że…

– Tobie tylko jedno w głowie. – Ako wydął głupkowato wargi. – Jakby cały świat kręcił się wokół tej jednej sprawy. Sprawy sprzed dwóch dziesiątek lat! Poza tym, czy czarodziejka nie zemściła się za tamto i nie porwała brata Pełki? – Ludko nie oponował. – W ogóle moim zdaniem to, że waćpanna Agnieszka dalej się kryje, jest nieporozumieniem. Wyrosła już z szatek dziecięcych i strach matki nie powinien nią dalej rządzić.

– Nie inaczej. – Kasztan parsknął na zgodę. – Aczkolwiek waćpanna tak przywykła do wiejskiego życia, że mnie się widzi, wcale nie myśli sobie zmieniać go na miejski zgiełk, czy zamkowe uczty. Prędzej na klasztorną celę.

– Jeśli jej tylko pozwolą od czasu do czasu porzucić habit i upolować jakąś sarenkę. Bo strzela doprawdy wybornie! Lepiej niźli ja, ale ja zawsze powtarzam, że ze mnie nie wojak, a poeta. – Tu czule pogładził gryf mandoli. – A tak w ogóle, bom chyba jeszcze nie pytał, jak tyś Renatku nas znalazł i skąd – na miłość boską! – wiedziałeś, że akurat jesteśmy w srogiej potrzebie?

– Panna Pełka miała złe przeczucia. Ja tylko nóg użyczyłem. A że akurat zdążyliśmy, to tylko Bogu podziękować.

 

III

Ledwo widno zrobiło się na tyle, by nie wpaść na siebie, już trójka przyjaciół wzięła się do pakowania juków. A nim słońce dobrze wychyliło się za drzew, stanęli przy opłotkach. Ako siedział na swoim siwku i odmawiał różaniec; nie miał już ten nasz przyjaciel nic ze swojej dawnej postaci okrom ogona, którym machał teraz zapamiętale i czapki, z którą nie rozstawał się prawie nigdy, pomimo że nadawała mu krotochwilny wygląd. Rzecz jasna stało się tak za sprawą dobrych a miłych Bogu uczynków, jakich dokonał wpierw jako Ludków giermek, następnie jako wierny towarzysz podróży.

– Zdecyduj się Ludomirze – jęknął Ako – Albo idź i się pożegnaj, albo… albo.

Na podwórzec wyszła panna Agnieszka Świętopełka otulona ciepłym płaszczem podszytym futrem. Przywitała się uprzejmie i lubo słowa najmniejszego nie rzekła, Ako i Renat zaraz się oddalili. Dziewczynie uśmiech czmychnął z różowych ust, a gładkie dotąd czoło pomarszczyło się niby wzburzone morze.

– Nie przyszedłeś pan wczoraj na wieczerzę, było mi bardzo przykro – zaczęła łagodnie. – Nie wspominałeś także nic o tym, że gdzieś dalej się wybierasz.

– Ojcu waćpanny mówiłem i kazałem przekazać. Nie spodziewałem się dziś panny ujrzeć. Wiem, że panna lubi długo spać. Mnie zaś trzeba było wcześnie rano.

– I po cichu – mruknęła Agnieszka. – A dokąd się pan wybierasz, jeśli to nie tajemnica?

– Jadę… – Ludko zaczerwienił się, coś mu mówiło, że odpowiedź nie przypadnie do gustu dziewczynie. – Jadę upolować wilka.

Przez chwilę kształtne, różowe usta Pełki drżały. Spodziewała się takiej odpowiedzi, ale cóż mogła uczynić? Tłumaczyć rycerzowi, że wilk pewno uciekł daleko stąd? Że śnieg w nocy przysypał ślady? Że zapolować trzeba by w większej sile? On przecież o tym wiedział. Nie był młokosem. Panna odwróciła się tyłem do rycerza i wsparła o oblodzoną żerdź.

Ludomir, pomny słów Ako, chciał coś powiedzieć, ale raz, że nic sensownego nie chciało mu przyjść do głowy, a dwa, że nawet gdyby przyszło, suchość w gardle nie pozwoliłaby mu wydusić ani słowa.

– Nie rozumiem pana – Pełka, ochłonąwszy, odwróciła się. – Przez trzy lata żyłam nadzieją i modliłam się każdego dnia. Za pana. Za nas. Wiem wszak, jak na mnie patrzysz. Nie czyniłam żadnych przeszkód, bo i czemu? Przecież i pan wiesz, jak ja na pana patrzę. Ale… Chociaż celnie strzelam i sprawnie jeżdżę konno… Moje serce nie jest sercem rycerza, a niewiasty. Nie potrafię w ten sposób dłużej żyć. Jeśli więc… – Pełka zawiesiła głos, spojrzała Ludkowi w oczy, lecz ten szybko spuścił łeb jak zbity pies. – Pozostaje mi zatem pożegnać się i podziękować panu za miłe chwile. Postanowiłam wstąpić do klasztoru i nie sądzę, byśmy mieli się jeszcze zobaczyć.

Dygnęła i odeszła szybkim krokiem.

 

IV

Renat szukał tropu na śniegu. Ako wypatrywał niemilca między drzewami. A Ludko patrzył tępo przed siebie i zdawać się mogło, że jemu najmniej zależy na całej wyprawie. Nie minęło południe, kiedy wyjechali z lasu i stanęli nad brzegiem wartkiej Łomnicy. Ludko nic nie rzekł, wskazał tylko kierunek jazdy i zwiesiwszy głowę, na powrót zatonął w myślach; z tych wyrwała go dopiero rozmowa przyjaciół.

– Czy i tobie – mówił kasztan – zdaje się, że te pokraki lecą za nami od dłuższego czasu?

– Mnie się widzi, że kiedy tylko przekroczyliśmy rzekę, siadły nam nad głowami i czekają, Bóg jeden wie na co. Oj, gdybym ja miał swoje pazury, to gdyby tak sobie gdzieś przysiadły, zaraz bym je poharatał. A teraz to jeno mogę zrobić. – Dobył muszkiet i strzelił w niebo. – Ha! A macie, przebrzydłe!

– Uciekły!

– Już wracają…

Ludko spojrzał w niebo. Plaga rozwrzeszczanych wron wzbudziła w nim złe przeczucia, bo też samo zjawisko zdawało się mało naturalne.

– Mógłbyś tak pobiec cwałem, Renacie? Tam widać drzewa. Będzie pewnie las. Siwek Ako nadrobi. Młody jest. Może byśmy te ptaszory zgubili?

– Jeszcze pytasz – parsknął Renat i popędził do przodu tak, że Ludko musiał się mocno chwycić grzywy, aby nie zlecieć gdzieś po drodze.

W lesie, zgubiwszy upiorne wrony, stanęli na odpoczynek, a posiliwszy się, ruszyli dalej. Jakiś czas później wyjechali z gęstwiny w pobliżu Zabłotowa. Zapytali kmiotków o drogę, a że widok bielutkich szczytów górskich majaczących na widnokręgu przypomniał był im o domniemaniach Renata, postanowili tam właśnie się udać. Obrali kierunek pod prąd Bystrzycy. I tak im nagle dzika radość podpaliła dusze, że pognali, jakby ich plemię rogatych diabłów goniło. Ludko w tym pędzie, kiedy twarz owiewał mu zimny wiatr, a mokry śnieg pryskał spod kopyt kasztana, odzyskał humor i śmiał się za każdym razem, kiedy mijali grupki chłopów, czy płoszyli sarny. Tuż po zmroku dotarli do Nadwornej.

Przenocowali pod strzechą i wstali jeszcze przed pianiem kurów. Zjedli resztki wieczerzy i popędzili dalej wabieni widokiem coraz bliższych i większych gór. A wkrótce i nęceni szumem Prutu, który niby przewrotna nitka Ariadny wiódł ich wprost ku cudom i tajemnicom Czarnohory. Kolejno zostawili za sobą Mykułczyn, Tatarów i Worochtę. Ale że noc powoli nadciągała, za Worochtą odbili na wschód i zgodnie z zapewnieniami chłopów trafili do Krywych Pól. Zmęczeni dniem postanowili skorzystać z gościnności górali.

Byli już przy opłotkach, kiedy usłyszeli czyjś jęk, a tak bolesny, że natychmiast w ich sercach wezbrała litość i wzmogła się czujność.

Ludko po trzykroć zapukał, nim wreszcie otworzył mu chłop w naprędce założonej mazance i ze świeczką w dłoni, którą tak osłaniał, aby blask nie padł mu na twarz. Na nic jednak zdały się starania górala, bo Ako mimo tego, że już kilka dobrych lat temu stracił swoje kocie oczy, wzrok miał bystry i dobrze widział nawet po ciemku.

– Przecież dziś nie Zaduszki – rzekł, wypatrzywszy kilka grubych łez na rumianych licach. – Cóż więc was tak, gazdo, na łezki zebrało?

– Przecie wcale nie płaczę – jęknął, smarknął nosem i rozpłakał się jak dziecko, a że Ako był najbliżej niego, toteż rzucił się w jego ramiona.

Weszli przybysze do środka, rozsiedli się na ławie i czas jakiś siedzieli w milczeniu. Kiedy pierwszy raz gazda usłyszał, jak Renat mówi, nie zdumiał się bardzo, bo też większe jeszcze dziwy widział na połoninach Czarnohory, ale kiedy tenże sam koń o trunek poprosił, już oczy wybałuszył. Bo że koń mówi, co tam, nie takie cuda Bóg u zarania stworzył, ale żeby pił?!

Przyniósł gazda okowity, a do tego dzbanek serwatki. Napili się, a jeno siwucha spłynęła do żołądków, zaraz każdy poweselał lub przynajmniej o smutkach zapomniał.

– No, to czemuście płakali? – zapytał Ako, oblizawszy wąsy z serwatki. – Ckniło wam się za kimś? A może, ot tak, melancholia was naszła, kiedyście rozmyślali nad światem i życiem ludzkim?

– Ware – mruknął gazda w odpowiedzi.

– A może – podchwycił Renat – to było tak dla zdrowia? Słyszałem ja niegdyś o takich, co tak raz w miesiącu, kiedy księżyc w pełni, zbierają się pospołu i łzom oddają. Może i wy macie z nimi coś wspólnego? Dziś księżyc wszak do całości dobija.

– Ware – mruknął gazda.

– A może… – znów jął mówić Ako. – Może strach was naszedł? Przed Śmierciuchą?

Gazda przeżegnał się pośpiesznie, spojrzał groźnie na Ako i mruknął swoje „ware”.

– To może zwierza jakiegoś z gór się lękacie? Lub, ja wiem, rozbójników?

Na te słowa gazda nic nie rzekł, a zaraz upił wódki. Ako, widząc, że Renat musiał utrafić, wyjął mandolę z pokrowca i zaczął grać.

Nie grał źle ten nasz rudy przyjaciel, ćwiczył się już kilka lat i szło mu całkiem sprawnie. Jednak ckliwa melodia płynąca spomiędzy strun mandoli nie trafiała w góralskie serce. To dopiero podbił śpiew Renata.

 

Co robisz? O czym myślisz? Czemu rada

Cofasz się w przeszły czas, który nie wróci,

Duszo strapiona? Po co drwa dokładasz

Do ognia, w którym płoniesz? Lament ucisz.

 

Pierwszy raz słyszał gazda te obce, a tak bliskie wiersze.

– Cały boży dzień jej szukałem – jęknął. – Inni też szukali. Moja Vaniuszka… Ona jest jeszcze dzieckiem. Jeśli jej didko nie porwał… jeśli gdzieś nóg nie połamała… to… to zbójcy!

I zalał się łzami. A Ludko, choć milczący i niby niewzruszony, też słoną kroplę z policzka otarł.

 

V

Gazdowa okowita miło szumiała we łbie, lecz sen nie przychodził. Złe myśli za to wcale się nie krępowały. Rycerz wstał zatem i cichcem wyszedł na śnieg i zimno.

Obrawszy sobie za cel zagajnik na wzniesieniu, szedł czas jakiś żwawym krokiem, lecz wkrótce zatonął w myślach i zwolnił bezwiednie. Pierwszy do głowy zakradł mu się biedny góral i porwana córka. Kiedy ich nieszczęścia dostatecznie go osłabiły, z nagła zaatakowała Pełka. Rycerz jął nacierać gębę śniegiem i modlić się, ale panna Agnieszka, umocniwszy się na pozycji, była nie do wyparcia. Zaraz okrutne rumieńce pokryły lica Ludomira: to panna Pełka grzała z hakownicy! Rycerz znów kruszył się pod jej wzrokiem, a obślizgły, niezrozumiały strach ogarniał go od stóp do głów, wgryzając się w każdy muskuł. Skąd się brał? Czemu bez cienia trwogi stawiał czoła licznym bestiom, a ta jedna stwora, wbrew swym własnym intencjom, zwyciężała go, nie kiwnąwszy palcem?

Wdrapał się wreszcie na wzniesienie i przysiadł zamyślony na powalonym drzewie. Noc była jasna. Mogła więc dusza Ludkowa cieszyć się do woli pięknem pobielonych gór i borów je porastających. Mogła ślizgać się po srebrzystych stokach dalekiej Kostryczy i bliższej Mąkowicy. Mogła wesoło poskakać po domkach góralskich ciśniętych niby przygarść kamieni na łagodne wzgórza. Czy znajdzie się medyk, który da lepsze lekarstwo na niepokoje ducha?

Jednakże Fortuna jest boginią płochą. Jeśliś zatem właśnie zażył szczęścia, miej baczenie, bo złe idzie. Lub leci!

Jęknął nasz rycerz. Poczuł natarczywy, oślepiający ból w czaszce i gdyby nie to, że czerep, dzięki latom wojaczki, miał twardy, pewno ległby natychmiast bez przytomności. Tak tylko się przewrócił, a był już przy siłach, kiedy przypadł do niego jegomość w śmierdzącym dymem serdaku. Junak pozwolił napastnikowi zajrzeć sobie pod powiekę i błyskawicznie, nim ten dobył nóż, chwycił go za szyję i skręcił łeb.

Leżał jeszcze czas jakiś w śniegu i nasłuchiwał. Zdążył uspokoić oddech i zmówić różaniec, kiedy usłyszał dalekie krzyki, rżenie, wycie i strzał! Zerwał się na równe nogi. Jako że miecz zostawił w domu, zabrał zbójcy nóż i popędził jak ryś.

Ani zdawał sobie sprawę, że tak daleko odszedł i kiedy wreszcie dotarł na miejsce, było już po wszystkim. Na majdanie zauważył liczne ślady butów i kopyt. W przejściu znalazł zbójcę z dziurą w piersi, obok niego leżała czerwona czapka, a nieco dalej Ako z rozbitym czołem. Jęczał cichutko; zatem był jeszcze żyw! Rycerz zerwał kilka chust ze ściany i założył opatrunek przyjacielowi. Ten jednak próbował był go odtrącić, machał bezładnie dłońmi i mruczał coś pod nosem. Wreszcie, zebrawszy pozostałe siły, prawie że krzyknął:

– Porwany! – I osunął się nieprzytomny na polepę.

 

VI

Wstał przed świtem. Zmarznięty, głodny oraz bardzo, bardzo zły. Zbudził Ako i radzili wspólnie, co należy czynić. W tym czasie do przytomności wrócił i gazda, który wpierw oczy ze zdumienia przecierał, a potem palnął się otwartą dłonią w czoło.

– Był jeszcze z wami, szlachetni panowie, o ile to nie didki robota, koń łasy do rozmowy i wódki. Gdzie on?

Opowiedział mu młodszy ze szlachetnych panów pokrótce o nocnych wypadkach, a kiedy dotarł do potyczki ze zbójami, zamilkł z nagła, bo wstyd mu było, że nie sprostał napastnikom i dopuścił do takiego nieszczęścia.

Gazda podczas opowieści to klął, to łapał się za czuprynę, to wygrażał pięścią, a nade wszystko oglądał ściany i kufry, czy aby żaden nienaruszony.

– Wpierw jedynaczkę porwali – biadolił. – Teraz dom napadli i gościa uprowadzili. Ktoś musiał złym słowem dom mój obłożyć. Bo zbyt śmiało sobie ci beskidnicy Trochymowi poczynają.

– A skądże ty wiesz, że oni Trochymowi? – burknął Ludko, aże się góral przestraszył.

– A jacyż by inni, panie rycerzu? Ich watażko, Trochym, stąd się wywodzi. A że on nasze sioło ma w złej pamięci, bo wygnaliśmy go jako szczeniaka, to lubi od czasu do czasu krwi nam napsuć. My zaś się na to godzimy. Dlatego choćby nikt mojej Vanji nazbyt ochoczo nie szukał. Boć już ją zbójom odpuścili.

– A za co go wygnaliście?

– Cosik było to związane z piekielnikami. – Posmutniały gazda usiadł na ławce. – Przecie starczy spojrzeć w jego gębę! Nie twarz to, a prawie pysk, a i ta szrama okropna… Od czubka nosa aż po lewe ucho… Aj! Kryste Panie!

Na te słowa Ludko w trzech susach przypadł do górala i chwycił go za koszule.

– Powtórz raz jeszcze imię harnasia?

– Tro… Tro-chym – wydukał zaskoczony i przestraszony gazda. – Znacie go?

– Nie. – Rycerz puścił nieszczęśnika. – Nigdy go nie widziałem, lecz słyszałem o nim wiele. Jeśli to ten sam, odpowie on nie tylko za porwanie najdroższego mi przyjaciela, ale i za dawne krzywdy. Bóg wysłuchał moich modlitw i wreszcie pozwolił mi dopaść krzywdziciela i porywacza dzieci. Dobrze słyszycie. Wasza córka nie jest pierwszym porwanym dzieckiem. Dwadzieścia lat temu porwał malutkiego synka waćpana Rzeczkowskiego. Brata osoby mi bliskiej. A czynu tego dopuścił się z polecenia pewnej czarodziejki.

– Czarodziejki, powiadacie? – Ako i Ludko tak patrzyli na chłopa, że ten jął dalej mówić bez zachęty. – Niawki, w sensie? Mamy tu jedną taką. Baby do niej często chadzają, bo się ich sprawami zajmuje. Ale skoro babom pomaga, to ware nie ta sama, co dzieci porywa.

Ako zeskoczył z ławy.

– Może być, bo też waćpani Rzeczkowska nie po co innego do czarodziejki się udała, jak poprosić o lek, który by pozwolił jej mieć dzieci. Tak to jest, jak człowiek zamiast do Boga do diabła się udaje. Nieszczęścia z nieszczęść się rodzą.

Rycerz przytaknął mu, usiadł i jakiś czas tarł głowę, wreszcie postanowił:

– Skoro idziemy w góry tropić zbójów, to i do czarodziejki możemy zawitać. Jeśli oni w komitywie i tak byśmy prędzej czy później się spotkali. A być może do czarodziejki łatwiej będzie trafić. Gadaj, gazdo, kto by nam mógł o niej więcej powiedzieć. Drogę wskazać.

– A choćby i teścia moja.

Zajęło im trochę, nim stanęli u drzwi domostwa wskazanego przez gazdę. Pierwszy powitał ich kudłaty piesek, a zaraz po nim zjawił się podstarzały góral. Wyjaśnili mu bohaterowie, od kogo przychodzą i w jakiej sprawie, a ten, choć wyraźnie podenerwowany i speszony, wpuścił ich do izby, gdzie w cieple pieca leżała starowinka.

Pochwaliwszy naprędce Boga, Ludko rzekł zdziwiony:

– Nie ciemno wam tu babko? Oczy sobie zepsujecie. Otworzę może okno, ledwo dłonie swe poznaję.

– Czekajcie, czekajcie. To właśnie dlatego, że one popsute – odparła staruszka chropowatym, twardym głosem. – Światło by mnie o bóle głowy przyprawiło.

– A czemu głos macie taki zmieniony? Gardło was aby nie boli. Może byśmy co poradzili? Znamy się trochę na lekach.

– Oj, boli, boli. Ale już moja wnusia mi lekarstw naszykowała.

Wreszcie i Ako, który, jak już się rzekło, wzrok miał bystry i w ciemności całkiem dobrze widział, powiedział:

– To i was ręka musi nieźle boleć. Bo widzę, że obwiązaną w szarpie macie, a te już krwią nasiąknęły. Nie trzeba aby ich wymienić?

– O jo joj – jęknęła babka, natychmiast schowawszy dłoń pod serdak. – Z ręką wszystko w porządku. Skaleczyłam się przy… przy… tym… psia je… jedzeniu. Nożem się skaleczyłam. Ale dobrze mi już. Dobrze.

I aby czasem kolejne pytania nie padły. Dała im znać, by usiedli i kazała wyjaśnić, w jakiej sprawie przychodzą. Na wieść o mawce, aż się poruszyła pod pierzyną.

– A tak, tak, tak – zamruczała zadowolona. – Mieszka niedaleko taka jedna. Atalia jej na imię. Babom pomaga. Dobra to pani. Czy i wy na jakąś babską dolegliwość cierpicie?

– Dla pewnej szlachcianki szukamy pomocy – odpowiedział szybko zawstydzony rycerz. – Czy drogę byście mogli wskazać?

– Nawet i z jakąś białką bym was wysłała. Ale góry teraz pod śniegiem. Żadna nie przejdzie. Tedy, jeśli to nie wbrew waszym rycerskim zasadom, dam was coś, gdybyście drogę zgubili.

Wrócili do gazdy. Posilili się, pobrali jedzenia na drogę i nim słońce punkt szczytowy osiągnęło, udali się śladem zbójców. Stary góral patrzył za oddalającymi się junakami i posmutniały kręcił głową: nie wierzył, by ci powrócili w zdrowiu. W to zaś, że uwolnią swojego przyjaciela, nie wierzył wcale. Ale modlił się za nich, bo rycerze i Vaniuszkę obiecali do domu sprowadzić.

 

VII

Ślady stóp i kopyt wyraźnie odznaczały się w śniegu. Szli więc raźno, dopóki nie zagłębili się między świerki i jodły. Tutaj w półmroku często gubili ślad. A że z gęstwiny nie szło wypatrzeć szczytów górskich, wyciągnął Ludomir podarunek od babki. Był to prosty naszyjnik z bursztynów. Niby nic nadzwyczajnego, ale budził w rycerzu odległe wspomnienia.

– Podobny albo taki sam nosiła pani Helena – mruknął zarumieniony. – Dlaczego ja wciąż to pamiętam? Przecież w Słodowie byłem więcej niż dziesiątek lat temu! – Po czym rzekł głośniej: – Jak to starowinka powiedziała? Trzeba…

W tym momencie przeszedł go dreszcz po plecach; dawniej brzydziłby się wziąć magiczny artefakt w ręce, a dziś ledwo jedna myśl ostrzegała, jak niemiłe jest to Bogu i jakie skutki może przynieść.

– Trzeba przyłożyć do serca i trzykroć obrócić się w lewo – przypomniał Ako. – O! Działa.

Naszyjnik pociągnął rękę Ludkową w górę. Potem jakiś czas wahał się pomiędzy jedną a drugą stroną, aż wreszcie zdecydował.

– Przecież stamtąd żeśmy przyszli. Czyż nie? – Szlachcic rzucił naszyjnik ze wstrętem w śnieg. – I tyle po babskich czarach!

– Może ja spróbuję. – Ako podniósł naszyjnik, obejrzał bursztyny w świetle i przyłożył do serca. – Raz, dwa… i trzy.

Błyskotka znów wzleciała, powęszyła w powietrzu jak pies i złapawszy trop, wskazała kierunek zgoła przeciwny do wcześniejszego.

– I co teraz powiesz? Działa? Nie działa? Idziemy? Nie idziemy?

Wspinali się po zalesionych zboczach za przewodem zaczarowanych bursztynów. Ale nim trafili gdzieś, gdzie by można odnaleźć któryś z punktów charakterystycznych, naszyjnik opadł i pomimo starań Ako, ani drgnął. Również w rękach Ludka zupełnie stracił moc.

Rycerz zaśmiał się, ale po chwili zrezygnowany usiadł na kamieniu. Czas jakiś rozcierał ręce i klepał się po udach. Wyciągnął z sakwy kawałek chleba, poczęstował druha i jęli radzić nad sytuacją. Wtem pękła gałązka. Zamilkli. A Ako wycelował muszkiet między drzewa.

– Wychodź, kimkolwiek jesteś – rzekł. – A spokojnie. Z rękami ku górze. Raz, raz!

Z zielonych gałęzi spadły czapy śnieżne. Coś pisnęło i wypadło prosto przed lufę. To coś miało duże, sarnie oczy, jasne włosy zaplecione w warkocz, a nosiło keptar i pelerynkę obszytą futrem.

– Jak ci na imię, dzieweczko? – Pierwszy oprzytomniał Ako.

Na te słowa bladość na liczku dziewczynki zastąpiły silne rumieńce.

– Jestem panną! Nie żadną dzieweczką, chłoptasiu! – krzyknęła mała i tupnęła nogą. Ale że wciąż sterczała przed nią groźnie wyglądająca rurka, zaraz dodała: – Jestem Ivanna, córka Petra.

– Ha! Zatem pierwszą zgubę już mamy. Jeśli mnie oczy nie mylą, nie wygląda, jakby uciekła ze zbójeckiej niewoli.

– Bom ja nogę dała z ojcowskiej niewoli! – I ponownie tupnęła nogą. – Macie, ładni panowie, coś może do jedzenia?

– Może i mamy. Ale nim cię poczęstujemy, musisz obiecać na Chrystusa, że całą prawdę nam wyśpiewasz.

Dziewczynka nie namyślała się długo.

– Obiecuję. Na Krysta. A teraz dajcie coś zjeść. Bom tak głodna jeszcze nigdy nie była. Od wczorajszego świtu nic chyba nie jadłam. – Ako spuścił lufę i wygrzebał z sakwy pajdę chleba, kawałek sera i kiełbaskę, atoli Vanja zatrzymała się z nagła. – Ale i wy mi obiecajcie, że mnie do ojca bez mojej zgody nie zabierzecie.

– Hola! Hola! Wolnego. Chyba się pannie rozum w głowie poprzewracał. Nie ma mowy.

Na to Vanja pokraśniała, przygryzła wargę, wreszcie uśmiechnęła się podstępnie.

– A ja coś wiem, co może panom się przydać. Słyszałam waszą rozmowę. Imię niawki nie jest mi obce, jak i jej siedziba. A i wiem, gdzie by można noc spędzić, co by nie zamarznąć.

– A skąd ty takie rzeczy wiesz? Masz nie więcej jak czternaście wiosen.

– Wiem i już! – Tupnęła i pociągnęła zasmarkanym nosem.

– Widzisz ją. I tak powiesz. A jak nie powiesz, zostaniesz tu sama.

– Dość swarów – burknął Ludko, wstając i przypatrując się dziewczynce pałaszującej chleb; ta, zobaczywszy minę rycerza, już, już poderwała nogę, ale wstrzymała się w ostatniej chwili. – Jutro zdecydujemy, co z tobą zrobić. Jeśli przedstawisz nam dobry powód, być może zastosujemy się do twojego życzenia. Daliśmy ci jeść. Powinnaś nam być wdzięczna. A teraz prowadź do schroniska, o którym mówiłaś.

Niedaleko miejsca, gdzie się spotkali, schowana między drzewami stała stara koliba. W niej to Vanja spędziła dwa dni, nie musząc się martwić dzikimi zwierzętami i zimnym wiatrem. Bohaterowie zaraz wzięli się do rozpalania ognia i zgromadzenie opału na noc. Kiedy watra już miło płonęła, roztopili nieco śniegu i zagrzali wody. Czasu mieli wiele, a że panowie rycerze chcieli poznać dokładnie losy Vanji, dziewczynka musiała daleko cofnąć się pamięcią, by opowiedzieć o przyczynach ucieczki.

– Trzeba by mi… Trzeba by zacząć od wesela Nadji. Zielonookiej Nadji, mojej serdecznej przyjaciółki… A wyprawiono je jakoś tak zaraz po orce…

 

Pogoda dopisywała, noc była ciepła, przeto bawiono się pod gołym niebem. Vanja miała na sobie nowiuteńką zapaskę i chustkę w kraśne wzorki. A także sznur czerwonych korali po matce. Te właśnie korale, w których tak dumnie paradowała, pobudzały część weselników do żartów. Na nieszczęście Vanji była to ta część, dla której tak się wystroiła.

„Hej! Podlotku, a co się tak czerwienisz?!”, „Dzieweczko, ładnie to tak matce rzeczy podbierać?”, „A to kózka, patrzcie ją, jak wściekle nogą tupie. Szczęściem jeszcze jej rogi nie wyrosły!” – drwili z niej beskidnicy.

Mijały godziny i żaden jej do tańca nie poprosił. A Vanja bardzo chciała zatańczyć ze zbójnikami, bo to byli najlepsi tancerze. Jak oni skakali! Aż skry leciały. Jak kręcili dziewkami! Te smoki ogniste. A każdą jedną brali do tańca oprócz niej; ona musiała zadowolić się ojcem lub wujem. Wreszcie zła jak osa uciekła.

Wzburzona chodziła czas jakiś po wzgórzach, aż w końcu usiadła pod drzewem i się rozbeczała. A te korale, co z nich taka dumna była, zerwała i rzuciła między bruzdy.

Otarła ostatnie łzy z policzków, kiedy wpierw usłyszała, a potem zobaczyła, że ktoś idzie w jej stronę. Myśląc, że to ojciec, albo wuj, zerwała się do ucieczki.

– Czekaj! – krzyknął nieznany jej głos. – Chciałem cię poprosić do tańca.

Chłopiec krył twarz pod filcowym kapeluszem. Przewyższał ją o głowę, a jego ubiór świadczył, że był od zbójników. Przystanęła zaciekawiona, a nim mu dała odpowiedź, podbiegł do niej i porwał ją w obroty. Nie zdążyła się zezłościć, bo szalona radość wzięła ją w posiadanie. Śmiała się i krzyczała! Podskakiwała i kręciła. Dusza jej roziskrzona nie posiadała się ze szczęścia. Aż w tym szale, strąciła przypadkiem chłopcu kapelusz.

Rozbójnik puścił ją natychmiast, a zasłoniwszy dłońmi gębę, wycofał się w mrok, pod drzewo. Vanja upadła na wilgotną ziemię, krew szumiała jej w głowie, serce skakało jak wartki ruczaj, a rozum powoli szukał winnego, który przerwał jej tę miłą zabawę.

– Zmęczyłeś się? – zapytała, wypatrzywszy zbójnika. – Możemy przystanąć na moment.

– Już nie tańczę – odparł tenże.

– To podejdź tu do mnie. Podaj mi rękę. I niech ci bodaj całusa dam za to, żeś przyszedł – Chłopiec się nie ruszył. – Takiś to? Takam ci wstrętna? To po coś tu przychodził?

– Nie chciałabyś mnie ty całować – dobiegł ją po chwili głos z ciemności.

– Sama o tym zdecyduje. – Tupnęła nogą. – Chodź!

Wyszedł nieśmiało, wystawiając na widok oczu Vanji swe szpetne, napuchnięte lico, nos jak śliwka i czoło jak u starca. Dziewczyna wiedziała już, kto on zacz. Był to Bryć, syn Trochyma. Vanja cmoknęła go w policzek, a ten przypadł jej do nóg.

Usiedli pod drzewem i długo o czymś szeptali. Bodaj o miłowaniu. Bo ponoć pod tym niebem rozgwieżdżonym, w cieniu tych gór urokliwych chłopiec wyznał, że się w niej kocha od dawna i żyć bez niej nie może. A ona, cała w płomieniach, przyjęła jego uczucia i na znak wiecznej miłości podarowała chustkę.

Nie wiadomo, ile czasu upłynęło, kiedy jakiś ryk boleści przerwał tę ich chwilę radości. Vanja pisnęła i chwyciła chłopca za rękę. Ten zaś porwał ciupagę i przysłonił z lekka dzieweczkę własnym ciałem. Zaraz też dostrzegli jakiegoś czworonoga smutnie powłóczącego nogami.

– To muł! – roześmiał się Bryć i podszedł do zwierzęcia.

Chłopiec pomylił się tylko, co do jednego. Była to mulica. Szara taka, wychudzona nieco, oczy miała zrozpaczone, a na szyi świecidełko z bursztynów.

 

Ako potrząsnął Ludkiem, który przysypiał ze zmęczenia.

– Słyszałeś? Coście rzekli panienko?

– Że spotkaliśmy mulicę. Przecież wyraźnie mówię.

– Nie. To o tym świecidełku.

– A! Było takie z bursztynów. Dość ładne. Nie tak jak moje korale, ale niczego sobie. Nie wiem, po co ktoś mulicę ozdabiał, acz muszę przyznać, że i okrom tego ładnie ona wyglądała. Może nieco za chuda była…

– Tak on wyglądał? – Ako wyciągnął naszyjnik zza pazuchy.

– Ware. Dawno to było. Nie pamiętam. Skąd wy go jednak macie?

– Od twojej babki. Jest zaklęty i wskazuje drogę do mawki.

– Moja babka nie zna się na czarach!

Ako zbaraniał.

– Pewna jesteś? – bąknął.

A Ludko, widząc nabierającą tchu Vanję, pięścią pogroził.

– Bez swarów. Nie dojdziemy do tego teraz. Mów dalej, tak prędzej rozwikłamy zagadkę.

– Pytaliśmy tę mulicę, skąd się tu wzięła – spełniła życzenie rycerza Vanja, choć ją ciekawość paliła względem tej magicznej sylanki. – Skąd ma taki naszyjnik. Dokąd idzie? No, nie odpowiedziała nam, ale…

 

Mulica zaryczała smutnie, a Bryć parsknął śmiechem.

– Kiedy ona tak mądrze wygląda – żachnęła się Vanja. – Może jest zaczarowana? Nie znasz ty się czasem na czarach?

– Nie znam. Ale wysoko w górach mieszka niawka. Jeśli takie twe życzenie, zabiorę tam naszą mulicę.

Tak też się stało. A potem przyszła zima. Śnieg pokrył pola, zasypał przełęcze i obielił góry. Bryć, lubo obiecał Vanji, że odwiedzi ją na święta, nie przyszedł. Dzieweczka płakała, a biedny ojciec nie wiedział dlaczego. Kiedy przyszła odwilż po nowym roku, szpetny rozbójnik też nie przyszedł, pomimo że jego współbracia bawili w sąsiednim siole.

Nie miała się Vanja komu pożalić. Nie miała komu powierzyć trosk. Bo nie dość, że kochała zbójnika, to jeszcze takiego, którego nikt na oczy nie chciał widzieć. Wyśmiano by ją i zaraz doniesiono by ojcu, a ten pasem wybiłby jej miłość z głowy. Dziewczyna powierzyła więc swój sekret Panu Bogu, do niego się modliła, jemu żaliła i jego prosiła o wieści od jej chłopca, przede wszystkim o tę jedną, czy jeszcze ją kocha?

Pewnej niedzieli, kiedy opuszczała cerkiew, ktoś trącił ją ramieniem. Już chciała się poskarżyć ojcu, kiedy spostrzegła niezdarę. Był to chłopak, który w dłoni trzymał jej chustkę!

– Och! Tato – pisnęła Vanja. – Chciałabym jeszcze porozmawiać z Nadią. Wracaj do domu sam. Ja się z nią zabiorę.

Wróciła Vanja do cerkwi, podziękowała Bogu i wyszła spotkać się z chłopcem. Przypadła do niego i począwszy od troskliwych pytań o Brycia, skończyła na złorzeczeniu całemu narodowi zbójnickiemu.

– Daj już spokój! Nie tacyśmy źli. A z pewnością nie Bryć. Miłuje on cię dalej i właśnie to miłowanie napytało mu biedy. Bo nasz watażko miłowania nie lubi. Powiada, że dziewkę poznaje się wieczorem i zapomina rankiem… – Chłopiec speszył się, otarł twarz i po chwili mówił dalej: – Nie chce zatem, aby mu syn zniewieściał i zamknął go w ciemnicy w grocie, aby chłód, głód, myszy i pająki wróciły go na właściwą drogę. Na takie on męki dla ciebie poszedł, a wcześniej przecie i zbił go okrutnie watażko. Nie ugiął się jednak do tej pory. Sposób ucieczki obmyślił i jeśli ty, dzieweczko, wierną mu dalej, prosi cię, abyś nań czekała najbliższej pełni w kolibie na Jawirniku.

 

Skończyła Vaniuszka opowiadać i rozpłakała się, aże ją Ludko przygarną do siebie i gładził pieszczotliwie po włosach niby ojciec swe najukochańsze dziecię.

 

VIII

Pożegnali kolibę, wiedząc, że może jeszcze dziś zatęsknią za jej wygodami. Za przewodnika obrali Vanje, której postanowili dopomóc w miarę możliwości i albo z łap zbójeckich jej Brycia uwolnić, albo stosownie ukarać. Atoli dziewczyna, pomimo starań, drogę wytyczała wcale nie lepiej, niż gdyby to robili rycerze. Często mówiła, że poznaje ten strumyk, to wzniesienie lub tę skałę, ale kto ją tam wiedział. Wreszcie i przyznała, że u niawki nigdy nie była i drogę zna tylko z opowiadań. Szli więc czas jakiś bez pomysłu i bez nadziei.

– A może byśmy dali Vanji naszyjnik?! – krzyknął z nagła Ako. – Może w jej rączkach zadziała?

Trafił w dziesiątkę. Jeno dzieweczka trzeci obrót wykonała, bursztyny wzniosły się i jęły ciągnąć w tylko sobie wiadome miejsce. Wkrótce wraz z wartkim ruczajem wpadli do większego potoku i ruszyli pod prąd. Pasterze zwali go Marysz i gdyby Vanja lepiej słuchała babki, poznałaby go i wiedziała, że są na dobrej drodze.

W ten przewrotny sposób wypłynęli na zastygłe morze oślepiające swym białym pięknem – połoninę Maryszewską. Nie znali jednak gór nasi przyjaciele, nie posiadali oczu zbójeckich. Myśleli, że to, co najgorsze ich czeka: to zimno i zwały śniegu na drodze. Omylili się okrutnie. Z nagła bowiem zerwał się ostry wiatr. Dmuchnął w nich tak potężnie, że Vanja rymnęła na plecy, a Ludko stracił swój kołpak. Jakby tego było mało, zaraz posypały się płaty śniegu. A sypał ktoś tam wysoko w niebie obficie a bez zmiłowania. Nim spostrzegli, już ich osaczyły złe duchy tej ziemi i rozzuchwalone wzięły w obroty. Targały włosy, zdzierały ubrania, nie pozwalały złapać tchu, sypały śniegiem w oczy i za koszule. A wyły przy tym gorzej, niźli dusze potępieńców w kadzi piekielnej.

– Trzeba między drzewa! Między drzewa! – zdzierał gardło Ludko, ale towarzysze go ani nie słyszeli, ani widzieli. Nie wiedzieć kiedy został rycerz zupełnie sam. Usiłował rozejrzeć się, ale tylko upadł nieszczęsny. Wystarczyło to, by zdusić w błędnym rycerzu płomyk nadziei. A kiedy tylko ten przygasł, od razu do głowy zakradły się myśli najczarniejsze. Znów wstydził się przed Pełką, znów czuł paraliżujący strach, znów biegł na pomoc przyjaciołom, ale był za wolny. Wyobraźnia malowała mu przed oczami Renata uprowadzonego przez zbójców. Przyjaciela w obcych rękach z wędzidłem u pyska i postronkiem u szyi. Jaki los go czeka, jeśli zawiedzie? Będzie zbójcom nosił zrabowane talary? Sprzedadzą go jakiemu chłopu, by mu obrabiał role? Oddadzą kuglarzom do cyrku?

Myśli te wzbudziły w nim nowy zapał. Nie mógł przecież zostawić kasztana w potrzebie. Wstał z trudem i szedł zmarniały. Nagle stanął jak wryty. Rozum niechybnie stracił. Oczy z tego zimna popsuł. Bo to przecież niemożliwe, by tam, o rzut kamieniem, stał Renat. A przecież stał, a na jego boku ktoś się wspierał. Pewnie Ako!

Poweselał Ludko, na co wiatr podłożył mu nogę i obalił na ziemię. Wstał mimo to szybko, popatrzył, ale Renat znikł. Miast niego ujrzał dwójkę ludzi. A że był już na tyle blisko, rozpoznał po brzydkiej gębie Brycia Vaniuszki. Obok niego zaś walczyła z wiatrem naga niewiasta. Ludko zbaraniał, bo i ta niewiasta mu się znajomą wydała. Przypominała mu ona Helenę ze Słodowa, pierwszą jego miłość. Stał tak przez chwilę, zgłupiały doszczętnie, kiedy krzyki tej niby Halszki wyrwały go z osłupienia. Dziewczyna przewróciła się, a że golutka była, a śnieg i wiatr zimny, podnieść się nie mogła. Przypadł do niej Ludko w dwóch susach, zrzucił pelerynę, starannie okrył dziewczynę i wziął na ręce. Ta nim całkowicie świadomość straciła, wejrzała mu w oczy i westchnęła:

– Mój ty rycerzu – I powieki jej opadły.

Ludko kręcił się bezradnie, nie wiedząc ani w którą stronę iść, ani co uczynić, by niewiasta zaraz ducha nie wyzionęła. Duch Boży jednak nad nimi czuwał.

Wpierw oślepiło ich błękitnawe światło, potem wiatr i śnieg wokół ustały. Ich oczom ukazała się kobieta w zwiewnej sukni, obok której stał Ako z Vanją. Dziewczynka walczyła z naszyjnikiem z bursztynów, który rwał się w stronę Brycia. Wreszcie, spostrzegłszy kogo ma przed sobą, krzyknęła i skoczyła mu w ramiona.

– Nie czas teraz na miłostki, podlotki – skarciła ich niewiasta w zwiewnej sukni. – Kroki wydłużać i za mną. Raz, raz. A kto się będzie ociągał, ten zostanie tu na zawsze.

 

IX

W grocie mawki pachniało kwieciem i upojnym letnim dniem. Może dlatego ona sama nosiła zwiewną suknię, kwiat brzoskwini we włosach i kolię z cytrynów złocących się jak słońce? Chodziła zaś boso. Ludko dziwił się temu, o nic jednak nie pytał, wiedząc wszak, że to czarodziejka. Niestety całej reszcie doskwierał tu ziąb, a z żołądków dochodziło burczenie.

– Zapalcie ognisko. Opał znajdziecie o tam. Sprzęty kuchenne… tak tam. A jedzenie tutaj. Ja mięsa nie jadam, musicie więc zadowolić się tym, co jest. A ty rycerzu, chodź za mną.

Zaniósł Ludomir nieprzytomną dziewczynę do sąsiedniej groty, położył na skórach i wyszedł, pozostawiając pod opiekę Atalii.

Rozpalili ogień, a potem, kiedy już płomienie miło trzaskały, wzięli się za grzanie rąk i nóg oraz suszenie ubrań. Pośród zapasów mawki znaleźli mąkę, mleko, ser i powidła. Roztopili zatem nieco śniegu nad ogniem i zajęli się wyrabianiem ciasta nad podpłomyki. A potem zjadali je z powidłami i serem. Nie odzywali się przy tym prawie wcale. Wreszcie wróciła Atalia.

– Pójdź, rycerzu, po dziewkę. A wy młodzi za mną. Trzeba wam jakichś ciepłych skór znaleźć.

Złożył Ludko dziewczynę blisko ognia i wsączył nieco wody między wargi. Atalia nie tylko zadbała o jej zdrowie, ale i odziała. Młódka miała na sobie nieco za długą białą suknię przewiązaną paskiem tuż pod piersiami. Odzienie, lubo skromne, podkreślało urodę dziewczyny. Ludko patrzył na jej długaśne, ciemne włosy sięgające poniżej pasa, patrzył na czerwone usta i nieco bladą i wychudzą twarz i ani na trochę nie mógł się pozbyć wrażenia, że to owa Halszka, żona zbójnika.

Z rozmyślań otrząsnął się, dopiero kiedy powrócili młodzi wraz z czarodziejką. Przynieśli oni skór owczych, na których porozsiadało się towarzystwo. Atalia zaś zaparzyła jakiegoś naparu, który ostatecznie usunął trudy podróży. Nadszedł zatem czas na rozmowę. A zaczął Ako od podziękowania Atalii za ratunek, co więcej przyklęknął przed nią i wsparłszy się na mieczu, ofiarował swe usługi. Atalia przyjęła to z rozbawieniem, a nim pozwoliła mu powstać długo i znacząco patrzyła na młodzieńca, który pokornie spuściwszy głowę, machał tylko niespokojnie rudym ogonem. Ludko nic na ten temat nie powiedział, spojrzał tylko z gniewem na Ako, bo teraz pogmatwana sytuacja, pogmatwała się jeszcze bardziej.

Po tym Atalia jęła pytać, głównie Ako, jak się tu znaleźli i o przygody, jakie mieli po drodze. Gdy czarodziejka zaspokoiła ciekawość, oddała głos Bryciowi.

– O mojej miłości do Vanji już wiecie, a jak podejrzewam i pani Atalia wie nie mniej. Nim zatem opowiem wam o waszym przyjacielu i tej dziewczynie, którą pierwszy raz na oczy widzę. Chciałbym wyjaśnić, dlaczego nie stawiłem się na Jawirniku. Bo nie z mojej winy tak się stało. Zauważył mój ojciec braterstwo pomiędzy mną a Chomą, tym chłopcem, który przekazał wieści Vanji, wypytał go i wyciągnął zeń tajemnice. Spędziłem zatem tę noc w mojej ciemni wraz z mulicą, bo ta dziewka wtedy jeszcze była mulicą. A siedziała ona tam ze mną, bo…

– Bo ja – wtrąciła czarodziejka – oddałam ją Trochymowi. Ja też kazałam cię smyku pilnować ojcu i ja cię teraz od śmierci uratowałam, jak i twoją lubą. Nie wstydź się i co masz, rzeknij mi prosto w twarz.

Bryć jednak zmilczał to i po chwili mówił dalej:

– Chciałem uciec razem z mulicą, bo raz, że się z nią zaprzyjaźniłem przez tak długi czas, dwa, że i ona w tej niewoli wydawała się niewesoła…

 

Noc ta byłaby podobna do poprzednich, gdyby nie ból w piersi. Bryć czuł, że zawiódł lubą. Widział ją oczyma wyobraźni, jak czeka samotna w kolibie i płacze, i złorzeczy mu, bo nie dotrzymał słowa. Bo nie kocha. A wszak kochał. I właśnie to kochanie sprawiało mu taki ból. Mulica trącała go pyskiem, chcąc pocieszyć i może nawet porozmawiać. A choć rozmawiał z nią już nie jeden raz, teraz nie miał ochoty. Wrócił do siebie dopiero wtedy, kiedy światło pochodni podrażniło mu oczy.

Do celi wprowadzono konia. Po chwili Bryć poczuł, jak coś trąca go w rękę. Wystraszył się, ale szybko uspokoił. Sięgnął koniowi do łba, ale zamiast na wilgotne chrapy natrafił na brudną szmatę. Zdziwiony odwiązał ją, a wtedy:

– Nareszcie! – przemówił koń. – Niby teraz dopiero w zamknięciu jestem, a czuję, jakby mi właśnie wolność wrócono. Kim jesteś młodzieńcze i za co tu siedzisz?

W ten sposób Bryć poznał Renata i na odwrót. Dowiedział się także kasztan o mulicy, a jej smutne porykiwanie wdarło mu się do piersi i targało sercem. W kilka godzin później postanowili, że razem uciekną, kiedy tylko nadarzy się okazja, a ta przyszła szybciej, niżby się spodziewali. Jeszcze przed zmrokiem zbójcy zabrali Renata do głównej groty, bo właśnie wrócił ich herszt i chciał poznać się ze swoją zdobyczą. Miał on więcej cierpliwości i rozumu niż jego bracia, dlatego końskiego gadania słuchał z uśmiechem. Pierwszy też wytoczył beczkę okowity i napił się z kasztanem.

– Trochym, Trochym, przyjacielu – wołał kasztan. – Śpisz to? Nie opowiadałem ci wszak jeszcze o tym, jak z najprawdziwszym smokiem grałem w bierki! Ja! W bierki. Ze smokiem. – Trącił go kasztan kopytem. – Dureń! Myśleli, że mnie zmogą, ale to ja stoję na czterech kopytach, a oni śpią, jak dzieci.

Zszedł Renat do celi, stracił nieco czasu, aby zastawę przesunąć, ale że był łepski, sprostał temu.

Kiedy tylko Bryć doszedł do siebie, rzucił się kasztanowi na szyje, podziękował i jął zabierać do terchów najpotrzebniejsze sprzęty. A kiedy tylko brzask ozłocił zbocza gór, uciekli.

Kasztan poganiał uciekinierów co rusz, bo nie miał wątpliwości, że zbójcy, gdy tylko wstaną ruszą w pościg, odnajdą po śladach i złapią. Może on sam wraz z młodym zbójnikiem by uciekł, ale mulica, osłabiona niewolą i nieprzystosowana do górskiej wspinaczki srodze ich spowalniała.

Szli skrajem połoniny. Śnieg już srodze prószył, a wiatr wył w uszach, kiedy ujrzeli pierwszy rysi kołpak za sobą. Renat trącił pyskiem mulicę, ale ta zmęczona nawet nie ryknęła.

– Mówisz Bryciu, że zaraz rozpęta się tu zawierucha? – Chłopiec potwierdził. – Pędź więc wraz z naszą przyjaciółką, co sił w nogach do tych grot, o których mówiłeś. Ja zatrzymam zbójców. Nie troskaj się o mnie. Krzywdy mi nie uczynią, a moi przyjaciele już pewnie po mnie idą.

Spojrzał Renat mulicy w oczy, coś jej wyszeptał do ucha i odszedł. Bryć zaś pociągnął ją za szyję i w dalszej drodze nieustannie poganiał oraz zachęcał słowami. Gdyby nie ona zdążyłby, czy to dobiec do pobliskich grot, czy schronić się gdzieś w jakiej wnęce, wądole, czy parowie. Mulica nie miała jednak sił, a nadchodząca kurniawa nie miała litości.

 

Gdy tylko chłopiec skończył opowiadać, Ludomir odszedł od ognia i w spokoju próbował uspokoić wzruszenie. Tak blisko był jego Renat, ale śnieg, wiatr, mróz i ciemności odcinały go od niego. Przynajmniej pewny był teraz, co do zdrowia przyjaciela. O ile zbójcy nie umyślą sobie jakoś ukarać zbiega. Mieli wszak powody.

Zawierucha przeminęła i piękna noc zawitała nad połoninę. Księżyc przeglądał się w świeżym śniegu, a migocące gwiazdy naśmiewały z pięknisia. Ludko leżał osowiały na owczej skórze, kiedy coś ryknęło mu nad uchem. Zerwał się na równe nogi. Spojrzał, a tu dzieweczka, która jeszcze niedawno mułem była, chodzi na czworakach i rozgląda się wkoło. Wreszcie śmiechy zebranych przyprawiły ją o pąsy, a i ona sama opamiętała się i spostrzegła, że już nie mule, a ludzkie ma ciało. Nie śmiał się jedynie Ludomir i w nim to dziewczyna znalazła pocieszenie i spokój. Pozwolili jej zjeść, pozwolili nawet mawce ją przebadać, ale, upewniwszy się, że mówić potrafi i to składnie, zasypali pytaniami.

– Mam na imię Zelinda – wyjawiła i zerknęła na Ludka, ten jednak nie dał nic po sobie poznać. – Mieszkałam, zdaje mi się, bardzo, bardzo daleko stąd. W Słodowie, pod Szczecinem, jeśli taka nazwa wam co mówi…

 

Zelinda przemierzała gęstwinę leśną. Zdążyła już sobie podrzeć zapaskę i zdążyła się sama skrzyczeć, wiernie oddając ton babci. Nie poddawała się jednakże i z uśmiechem szła dalej. Słońce stanęło na dwunastej, kiedy wreszcie dotarła do celu. Zdjęła buty i boso weszła na polanę wokół rażonego przez piorun drzewa. Przedstawiła się grzecznie i poprosiła o wysłuchanie. Czekała czas jakiś, w myślach przypominając sobie dokładnie, co na temat Wyroczni powiedziała jej babka, i stwierdziła, że o niczym nie zapomniała. Pomimo to drzewo uparcie milczało.

– Jestem prawnuczką Sydonii – powtórzyła, a imię prababci, o której prawie nic nie wiedziała, dodało jej otuchy.

– Doprawdy? – Drewniane wargi rozciągnęły się w bezzębnym uśmiechu. – I co przez to sobie myślisz?

– Myślę… – zająknęła się zaskoczona dziewczyna. – Chciałabym, abyś mi pomogła. Dręczą mnie pytania, a ponoć dla ciebie nie ma pytań, na które nie znasz odpowiedzi.

– Pytaj więc, prawnuczko Sydonii – syknęło drzewo.

Zelinda wpierw zapytała o rodziców, to dla nich podjęła się tej wyprawy. Ich chciała ujrzeć, porozmawiać z nimi i choć raz uściskać. Ujrzała zatem w wodzie zebranej w zagłębieniu dwie zadziwiająco młode postacie. Długo im się przyglądała, lecz obraz wreszcie znikł. Wtedy zażyczyła sobie ujrzeć rycerza, który dopomógł jej matce. Przyglądała się mu z rumieńcami na twarzy, a jego oblicze napełniało ją dziwnymi, nieznanymi dotąd uczuciami. Ale i ten miły jej obraz, rozmył się wreszcie.

– Jak znajdę Wyspę Jabłoni? – O wyspie wiedziała od babci.

– Wyspa znajdzie ciebie – odrzekła Wyrocznia.

– Nie można by jej jakoś dopomóc?

– Może by można – mruknęła Wyrocznia, a jeden z korzonków wystrzelił z ziemi. – Załóż ten naszyjnik. Przyłóż teraz bursztyny do serca i obróć się w lewo po trzykroć. Poprowadzą cię one do tych, których kochasz. A teraz żegnaj, Zelindo, prawnuczko Sydonii.

Ledwo drzewo wypowiedziało te słowa, a miast dziewczyny w podartej zapasce stała mulica. Patrzyła tępo przed siebie i z nagła, jakby giez ją uciął w zadek, popędziła w gęstwinę.

 

Długo jeszcze dziewczyna opowiadała o swych losach, bo nim spotkała Vanję i Brycia, przeżyła w mulej skórze bez liku przygód. Wreszcie przyszło opowiedzieć jej o spotkaniu z mawką, które przedtem Bryć pominął, bo mu się nieważne wydawało. Strach ją jednak obleciał, bo mając przykre doświadczenie z czarami, wolałaby nie drażnić czarodziejki, by ta czasem nie przemieniła jej na powrót w mulicę lub coś gorszego jeszcze.

– Mów śmiało, dziewczyno. Powiedz, jak to zła czarownica zabrała ci naszyjnik. Powiedz, jak oddała cię zbójom. Pożal się. Być może ktoś stanie w twojej obronie. – Mawka zaśmiała się. – Oddałam cię zbójom, bo chciałam cię mieć blisko, czułam wszak, że jest coś z tobą nie tak. Nie z mojej jednak winy trafiłaś do ciemnicy. Trzeba było chłopców nie drażnić, tylko pracować jak przykazali. Powinnaś się cieszyć, że chociaż jeść ci dawali.

Żaden rycerz nie stanął w obronie zarumienionej dziewczyny.

– Chociaż mi naszyjnik oddajcie – poprosiła Zelinda po czasie. – Na co on wam?

Ten jednak wróciła jej Vanja, która cały czas miała go schowanego za zapaską, a zapomniała o nim na śmierć. Nim ktoś zdążył o coś zapytać, odezwała się Atalia:

– Zguba się odnalazła. Nie zamierzam wyjaśniać, jak zniknęła ona z mojej jaskini. I wierzę, że panowie rycerze, uszanują moją wolę.

Panowie rycerze nie oponowali. Nie czuli się tu bezpiecznie, a ich wcześniejsze podejrzenia co do tego, kim jest mawka, zyskały nowe argumenty. Na razie jednak nie wiedzieli, co należy czynić i musieli się zastanowić. Bądź co bądź Atalia uratowała im życie. No i była czarodziejką. A czarodziejki to niełatwa sprawa.

 

X

Ludko zbudził się trącony nogą. Nieopodal ogniska stał ktoś, kogo znał, ktoś, kogo kiedyś, dawno, dawno temu pożądał. Dziewczyna patrzyła na niego i uśmiechała się zalotnie. Nic nie mówiła, ale czy słowa były potrzebne? Mimo to rycerz chciał coś powiedzieć, nim jednak zdołał się namyślić, dzieweczka podeszła i uciszyła go pocałunkiem słodkich warg, po czym umknęła w mrok. Ogień zagrał mu w piersi. A w tym ogniu buchającym spalała się każda myśl, nim zdążyła dojść do rozumu. Wstał, zawinął skórę, na której leżał, minął przytulonych do siebie Brycia i Vanję i poszedł w głąb jaskini. W ciemność.

Przechodząc, potrącił kamień. Ako zbudził się z niespokojnego snu, rozejrzał i zobaczył niknącą postać rycerza. Nim go jednak dopadł, a bał się wołać, by innych nie pobudzić, ktoś zagrodził mu drogę.

– Przepuść mnie, waćpani – rzekł do Atalii, bo ona to właśnie stała w przejściu.

– Nie przepuszczę – odparła łagodnie, acz stanowczo i jęła mu się bezczelnie przyglądać. – Kiedyś miałeś takie milutkie wąsiki. Och! I futerko. Bardzo je lubiłam. Teraz pozostał tylko ogonek. Co się stało z resztą?

Młodzieniec zawstydził się, a mawka zachichotała, jakby miała kilkanaście lat.

– Waćpani, muszę ratować przyjaciela – odparł po czasie Ako, lubo z mniejszym zapałem.

– On nie potrzebuje twojej pomocy. To ja jej potrzebuję. – Położyła mu białą rączkę na ramieniu. – Nie poznajesz mnie, lecz to ja jestem taka, jaką byłam, a ty już nie. Byłam wielce zdziwiona, kiedy cię odnalazłam. Przecież tak dawno się nie widzieliśmy. A wiesz, co mi do ciebie wskazało drogę? Ten śmieszny naszyjnik z bursztynów – zachichotała cichutko. – Ale jak już cię ujrzałam, piękny Ako, musiałam cię znowu mieć. Oj, wiem, że mało z tego rozumiesz. Ale nie martw się, zaraz wszystko ci wyjaśnię. Najpierw powiem ci, dokąd prowadził cię naszyjnik. Wiem, żeś go trzymał, bo o wszystkim donosiły mi wrony. Muszę przyznać, że nic tak dawno mnie nie uszczęśliwiło. Wszak naszyjnik prowadził cię do mnie! Teraz wiesz już więcej. Ale ja wciąż niewiele, a chciałabym dużo, dużo więcej. Chodź! Chodź, mój Ako, mamy sobie wiele do powiedzenia.

 

XI

Oj, ciężko! Oj, ciężko było na duszy rycerzowi. Leżał on jak nieżywy, a oczy wbił w strop jaskini niby gwoździe jakie. Myśli lały mu się żwawo do głowy niby górski ruczaj, a krynicę ten ruczaj miał gdzieś na niedostępnych stokach góry w przestworach duszy Ludkowej. Z głowy zaś, jako że głowa to dzban dziurawy, przeciekały te myśli i rozlewały się na pozostałe członki. Stąd też może rycerz był tak spocony, lubo w grocie panował chłód. Trudno zatem uwierzyć, że poderwał się z nagła, kiedy tylko uszu jego doszedł wesoły śmiech Vanji i takie oto słowa:

– Kryste! Kryste! Bryć jakiś ty… jakiś ty piękny! Nos już nie jak rzodkiew. A czoło jakie gładkie.

Wybiegł Bryć na zewnątrz przeglądać się w ostrzu ciupagi. Bo prawdę mówiła Vanja, nie przesadzała ani krztyny. A kiedy i chłopak się w tym upewnił, porwał swą lubą w objęcia i razem tańczyli z radości na śniegu. Takich ich zastał Ludko, a ujrzawszy Brycia, stanął jak wryty. Złe myśli pierzchły mu z głowy, zajęte nowym dziwem.

– Stań! Stań i nie ruszaj się! – Złapał Ludko zbójnika i twarz jego wystawił do słońca. – Czekaj, nicponiu! Nie ruszaj się. Ha! Znamię… rzeczywiście… topór jak się patrzy! Ściągnij but. Lewy.

– Po co? Cóż wy chcecie ode mnie?

– Nie gadaj. Ściągaj but. Natychmiast.

– Kiedy ja mam… psiajucha! – zaklął, kiedy gołą stopę postawił na śniegu. – Zadowoleniście? I co wam tak wesoło?

– Co? A to z waszych palców. Czwarty i piąty zrośnięte ze sobą do połowy. Co do paznokcia wymierzone! Niesamowite, jak to Bóg dziwnie przypadki potrafi poplątać. Wracajmy do groty, bo mam ci, chłopcze, szczęśliwą nowinę do przekazania.

Zasiadła zatem dwójka zakochanych naprzeciwko Ludka, patrząc na niego trochę podejrzliwie, bo zdawało się, że ten zmysły postradał; tak się uśmiechał, tak się radował, że było to aż podejrzane.

– Będzie ze dwadzieścia mil stąd… Może dwadzieścia dwie… leży gródek Kałusz. Niedaleko zaś mieszka zacna i szlachetna rodzina Rzeczkowskich. Otóż waćpani Rzeczkowska, o czym się głośno nie mówi, miała przed laty kłopot z wydaniem na świat potomstwa. Sami domyślić się możecie, jakie wielkie to nieszczęście dla rodziny. Szukała ona przeto pomocy. I jakimś sposobem natrafiła na czarodziejkę. Atoli ta za swą pomoc zażądała, nic w tym dziwnego, zapłaty. Chciała, by oddano jej pierwszą córkę, jaka się narodzi. Waćpani Rzeczkowska zgodziła się na tę kondycję, bo w obliczu smutku i sromoty wydała jej się bliższa do zniesienia. Wkrótce znalazła się przy nadziei i na wiosnę powiła chłopca, któremu dano na imię Mikołaj. W dwa lata później urodziła się, na nieszczęście waćpani, dziewczynka. Tej dano na imię Agnieszka. Matka jednak nie potrafiła oddać dziecka, gdyż bardzo je kochała. A że czarodziejka mieszkała daleko, mało troskała się o zemstę. Czarodziejka jednak nie zapomniała. I tak gdy waćpan był ze swym czteroletnim synkiem w podróży, napadli ich zbójcy, obili, okradli i zabrali chłopca. Teraz nadstaw ucha, Bryciu, bo ten porwany chłopiec miał znamię na policzku oraz zrośnięte palce u stopy.

Młody rozbójnik dotknął znamienia na licu, a potem czas jakiś gładził swe palce. Następnie poprosił, by rycerz powtórzył opowieść. Wreszcie wybuchnął śmiechem i wziął Vanję w objęcia.

– Słyszysz, Vaniuszka? Słyszysz? Nie jestem synem tego zbójcy. Jestem szlachcicem. Mam ojca i matkę, i siostrę!

Vaniuszka od początku opowieści podejrzewała coś złego, dotąd jednak panowała nad sobą, wreszcie zalała się łzami. Z nagła poderwała się na równe nogi, podwinęła spódnicę i wybiegła z jaskini. Bryć pobiegł zmartwiony i srodze zdziwiony za nią. Spytał o coś.

– Co mi? Jeszcze waćpan Mikołaj pyta – odkrzyknęła, tupnęła nogą, wyrwała się chłopcu i pobiegła dalej.

Rycerz nie mieszał się w ich sprawy. Uśmiechnął się raz jeszcze, lecz smutki odepchnięte niezwykłym zbiegiem okoliczności już wracały. Naszedł więc go niepokój o Renata, przypomniała się twarz Pełki i przypomniała miniona noc. Dostał skurczu żołądka, a ból był tak nieznośny, że wypuścił z rąk sakwę, którą pakował. Z taką właśnie bolesną miną zastał go Ako. Ten był, jak gdyby podchmielony, czerwoną czapeczkę miał zatkniętą za paskiem, rude włosy w nieładzie, a pachniało od niego brzoskwinią i magnolią, pachniało czarodziejką.

– Miarkuję, po tym, co widziałem przed grotą, żeś już powiedział Bryciowi, kim jest. Mnie… – Urwał, bo z nagła pod spojrzeniem Ludkowym jęło mu się robić gorąco. – Mnie powiadomiła Atalia. Ona, tak jak podejrzewaliśmy, jest tą czarodziejką. Za jej sprawą twarz Brycia była jaka była, by nikt go czasem nie rozpoznał.

– A dziś z dobroci serca wróciła mu ją – burknął Ludko.

– Nie. Myślę, że urok przełamała moc silniejsza od magii. Strasznie brzydko krzywisz twarz, przyjacielu. Boję się twych myśli. Nim więc, co zdecydujesz, pozwól mi dokończyć. Wczesnym rankiem Atalia wysłała wrony na przeszpiegi do kryjówki zbójników i te widziały Renata przy życiu, lecz w wielkiej potrzebie. Tak mi powiedziała i nie dodała nic więcej. Czekaj! Czekaj, Ludomirze. To jeszcze nie wszystko. Ach! Nie krzyw się tak, bo aż mnie… Okropne. Chciałem jeszcze rzec o wilku. Pamiętasz go pewno dobrze. Od niego zaczęła się ta przygoda. Wilkiem jest nasz rozbójnik Trochym. I jeśliś się jeszcze nie domyślił…

– Babką Vanji też był Trochym. Jak widzisz, nauczyłem się nico sztuki dedukcji od Renata. Rzeknij mi więc jeszcze, rzeczniku waćpani czarodziejki, po co go porwano i niech będzie ku temu dobry powód.

– Przypadkiem – bąknął Ako, miętosząc swą czapeczkę. – Porwany miałem być ja. To się jednak nie udało, ocalił mnie muszkiet, jeśli dobrze pamiętasz. Naszego przyjaciela porwano zaś, bo jest koniem, a Trochym bardzo lubi konie. W szczególności te rącze i piękne. Mnie zaś chciano porwać, bo widzisz, przyjacielu, Atalia to moja dawna znajoma.

– I chciała się z tobą spotkać? – bąknął rycerz.

– No.

– To nie mogła listu posłać?

– Wiesz Ludomirze, jakie są kobiety, jeśli chodzi o kochanie. A Atalia nie dość, że jest kobietą, to i czarodziejką. Nie chciała źle dla Renata. Samo jakoś tak wyszło. – Zamilkł nasz rudy przyjaciel na moment, czas jakiś patrzył na czubki swych palców, rzekł wreszcie: – Zdradziła mi, jak pokonać Trochyma. To chyba niemało, aby odkupić swą obecną winę i by zapomniano o winie dawnej i pewnej przysiędze uczynionej przez pewnego znamienitego rycerza.

Ludko spojrzał na Ako, a ten spłonął rumieńcem. Atalia z pewnością potrafiła motać w głowie.

– Chwilowo – rzekł wolno znamienity rycerz – nie mam głowy do pewnej przysięgi. I na tym skończmy. Ako, nie drażnij mnie. Ani słowa więcej.

Pożegnali Vanję, która z płaczem, lecz bez tupania nogą została w grocie mawki i we trzech ruszyli na rozprawę z wielkim, złym wilkiem. Mikołaj, zrzuciwszy wreszcie obowiązek szacunku wobec znienawidzonego rodzica, przystał do nich, bo raz, że Renata bardzo lubił, a dwa, jakże mógł, po tym, co razem przeszli, teraz o nim zapomnieć.

Wyszli na pokrytą śniegiem połoninę. Zewsząd otaczały ich nagie i łagodne szczyty górskie. Na południu zaś wyrastały trzy szczególnie interesujące. Była to Howerla, największy z nich, Breskul oraz Turkul, pod którego zmierzali. Nim jednak na dobre wyruszyli, ich uwagę zwrócił Ako.

– Patrzcie – wskazał na ślady na śniegu. – Nie jest to sarna. Nie jeleń. Nie koń. Zgaduję, że to, lubo tych na pamięć nie znam, że to muł. A dokładniej mulica.

Rycerz nic nie odpowiedział, ale zimny dreszcz niby włochaty pająk przebiegł mu po plecach.

 

XII

W pobliżu zamarzniętego jeziora, zwanego przez tutejszych „Niesamowitym”, czekało na nich sześciu beskidników uzbrojonych w ostre bartki. Na ich czele stał siódmy, Trochym. Herszt nosił czarne kraszenycie ściśnięte czerwonym pasem, za którym miał broń: błyszczący z dala topór i miecz. Dłonie wspierał na bokach; lewą rękę zawiniętą miał w szmatę. Włosy, częściowo zaplecione w warkoczyki, opadały mu do ramion. Twarz zaś szpeciła blizna, okropniejsza niż to, co w najczarniejszych fantazjach wyobrażał sobie Ludomir.

Rycerz na razie w milczeniu mierzył wzrokiem koniokrada. Wbrew temu, co by się mogło wydawać, nie czuł on do niego wielkiej urazy, ani gniewu. Gniew, rycerz czuł przede wszystkim na siebie. Bo też i siebie obwiniał o wszelkie nieszczęścia.

– Porwałeś mojego przyjaciela. Czyś myślał, że jest takie miejsce, gdzie bym go nie odnalazł?

Chuda pierś zbójnika podskoczyła gwałtownie, kiedy ten zarechotał.

– Wynoś się stąd! Lub dobywaj klingi. Już dawno bym was rozszarpał, gdyby nie ta zdradziecka niawka. Wiedziałem, że coś knuje – zawył boleśnie, tak jak wyją zdradzeni kochankowie. – Ale teraz przekona się, kto jest lepszy. Ja czy zafajdany rycerzyk albo drugi śmierdzący kotem! Tfu! Stawajcie obaj! A i ty Bryć nie chowaj się za waćpanami. Widzę, że wyładniałeś. Pokaż zatem żeś wciąż chłop. Tyleś razy dostał ode mnie po grzbiecie. Masz okazję oddać. Bo jeśli waćpanowie zawiodą, oberwiesz smarkaczu do żywego mięsa! A wy odejdźcie – zwrócił się do współbraci. – Darmo siły tracić w siedmiu, skoro jeden wystarczy.

Nim jednak przystąpili do potyczki, upomniał się jeszcze Trochym o ognistą rurkę Ako, którą ten został zmuszony odłożyć w widocznym miejscu. Wszyscy zbójnicy przeżegnali się na jej widok i pobledli ze strachu. Nawet Trochym.

Najrozsądniej było uderzyć trzech na jednego, ale wszak, czy mogliby się dalej mienić szlachcicami, gdyby tak uczynili? Dlatego pierwszy do boju przystąpił Ludomir. Zaraz też zderzył się miecz z mieczem, aż skry posypały się pod niebo. Rześkie powietrze dodawało sił, przeto walka była zacięta. Trochym polegał głównie na swych chyżych nogach, Ludomir na sile i precyzji ciosu. Nie szło mu jednak za dobrze, bo coś kłuło go w piersi. Wykorzystał tę słabość zbój i kiedy twarz Ludka przeciął grymas bólu, ten doskoczył i upuścił mu krwi z uda. Szkarłatna jucha polała się obficie, ale ustał to junak. Szybko też wyrównał rachunek i ciął zbójcę przez pierś. Ten jakby nie poczuł bólu, uśmiechnął się brzydko, a oczy jego żółte, strzeliły płomieniami jak watra zimową nocą.

– Dalej, dalej! – wrzasnął. – A śpiesz się! Śpiesz!

Szlachcic uginał się pod nawałem ciosów. Nie potrafił znaleźć w sobie siły. A jak na złość w tym momencie czarne myśli znów jęły dobierać mu się do rozumu. Jedno wspomnienie szczególnie go gryzło. Jedno wysysało zeń siły. Trochym jakby czytał mu w myślach, trafiając go raz za razem, śmiał się z niego, a z oczu buchały mu grzeszne płomienie. Czy pachniał siarką i smołą, czy tylko Ludko popadał w obłęd? Czy miał on rogi diabelskie, czy tylko śmierć ścisnęła junaka za gardło?

Szczęściem był jeszcze Ako. Ten wprawdzie śluby rycerskie złożył kilka lat temu, nie wyplenił jednakże dawnych swych cech. Kiedy zbóje zajęli się pojedynkiem, zakradł się i porwał muszkiet. Następnie podpaliwszy magią lont, wycelował, nacisnął spust i nic! Proch był za wilgotny.

– Na co czekasz! – krzyknął na bladego Mikołaja. – Łap za ciupagę i leć mu w sukurs!

Sam zaś sięgnął myślą głęboko do wnętrza siebie. Przecież tam na dnie duszy pozostały jeszcze pewne większe pokłady magii i dawnej jego piekielnej osoby. Zgarnął je niewidzialną kosmatą łapą i poświęcił, by osuszyć proch i zająć go diabelskim ogniem. Strzelił i padł jak nieżywy.

Kula poleciała prosto między dziewiąte a ósme żebro w punkt, w którym skóra wilka łączy się ze skórą ludzką. O tym punkcie, rzecz jasna, wiedział Ako od Atalii, od niej też dostał srebrny pocisk, którym nabił lufę.

Trochym padł martwy. Rozbójnicy natychmiast rzucili się na przybyszy, krzycząc: zdrada! Podstęp! Czary! Byliby roznieśli ich na ostrzach ciupag i toporków, gdyby nie plaga wron, która z nagła przysłoniła błękitne niebo i rzuciła się na łotrów, kładąc niektórych na miejscu, a przepędzając tych błagających o zmiłowanie.

– Śpiesz się – ponagliła Ludomira mawka. – A tym młodzieńcem się nie martw. Zaopiekuje się nim. Mikołaju! Weź go na ręce. I wybacz mi, rycerzu, co złego uczyniłam. Nie jesteś może ranny?

– Wyżyję i dziękuję, waćpani Atalio, za ratunek – odparł Ludko. – Moje przysięgi nic już nie znaczą. Skalałem imię rycerza.

Skłonił się w pas i popędził szukać Renata.

 

XIII

Powietrze pachniało żywicą świerkową oraz przypaloną sarniną, jak się wkrótce okazało, pozostawioną przez zbójców na rożnie. Rycerz szedł niepewnie, wahał się, a przed każdym zwężeniem przystawał z szaleńczo bijącym sercem. Wreszcie dotarł do watry. Zabrał pochodnię i zagłębił się w lewą odnogę, bo prawa była za wąska dla konia. Zawołał przyjaciela, ale odpowiedź przyniosło mu tylko upiorne echo. Zaraz przyszły mu na myśl opowieści o pogańskich krainach zmarłych i potworach tam czyhających. Zadrżał i pośpiesznie uczynił znak krzyża. Wtedy to ujrzał krew na piasku, szybko podążył wzrokiem za strugą. Pochodnia wypadła mu z dłoni. Zimne dreszcze przebiegły po plecach. Znalazł go. Z oczami ślepymi od wilgoci zbliżył się doń, przyklęknął i ostrożnie pogładził po chrapach.

Renat poruszył łbem. Liznął rękę rycerz, otworzył oczy, lecz zmrużył natychmiast oślepiony światłem pochodni.

– Wiedziałem, że przyjdziesz – zaśmiał się smutno. – Nigdy byś mnie nie zostawił. Teraz przynajmniej… będę… będę mógł stąd wyjść. Ciemno tu i zimno. Wolałbym… w słońcu… nad wodą. Mam złamaną nogę. Ale to nic. Z twoją pomocą dam sobie radę. Byłem niecierpliwy. Junacka krew uderzyła mi do głowy. Jak młokos… Chciałem uciec od tych zbójców… Chciałem przybiec do ciebie… To pewnie przez tę małą mulicę… Ma coś w sobie.

Zimna, niewidzialna dłoń ścisnęła rycerza za gardło. Do tej pory nie miał odwagi przemówić, teraz nie miał i sposobności. Zaczął się dusić, wreszcie zakasłał.

– Wiem o wszystkim – wychrypiał. – Zaraz cię stąd zabiorę. Na górze coś wymyślimy. Będziesz zdrów. To tylko noga.

– Jeśli wiesz, znaczy… Przeżyli. – Ludomir skinął głową, a Renat zarżał słabo, acz radośnie. – Czyż nie piękna z niej mulica? Nie klacz wprawdzie. Ale piękna. A i mądra się wydawała.

Ludko nic nie rzekł mu więcej o mulicy. Przez chwilę znów uczuł ścisk w gardle, ażeby się nie zdradzić, objął przyjaciela za szyję i pomógł dźwignąć się na nogi. Następnie podtrzymał, bo ten zaraz się zachwiał i zarżał boleśnie.

– Rany się otworzyły – jęknął. – Ten kat ma ciężką rękę. Ale nawet to nie odbierze mi przyjemności z tego, jak go wykiwałem. Natrzyj je piaskiem.

Koń nie bredził, jak początkowo myślał szlachcic, bok, na którym uprzednio leżał, poprzecinany był do żywego mięsa, stąd brała się krew i pewność co do losu, jaki przeznaczyły mu Mojry. Ludko w ciszy spełnił polecenie przyjaciela. Nie płakał, nie biadolił, nie pocieszał go; zbyt wiele razem przeszli, zbyt wiele razy się żegnali. Trzymał go za to z całej mocy i użyczał wszelkich swych sił, byle tylko dopomóc kasztanowi w tej ostatniej wędrówce z ciemnych głębin pod błękitne niebo.

Poprowadził go rycerz nad zamarznięte jezioro. Tam, pod czujnym okiem Turkula, na kamienistym brzegu przyprószonym śniegiem kasztan wyciągnął się jak do snu, a Ludko objął ukochany koński łeb jak matka dziecię i czesał czarniawą grzywę, i pieścił po szyi, i gładził po chrapach, i szeptał o czymś. Pewnie o czymś miłym, bo kasztan to uśmiechał się, to promieniał dumą.

Do przytomności wrócił ich szmer wody. Rycerz uniósł głowę, odczekał chwilę, aż mgła zejdzie z oczu i krzyknął:

– Patrz! Patrz, Renacie! To chyba sen. Albo też sam Stwórca wysłuchał twego życzenia.

Śnieg wokół jeziora topniał! Jak na wiosnę wszędzie potworzyły się strumyczki i wesoło pomknęły w dół. Po chwili lodowa tafla pękła z trzaskiem, a wkrótce błękitne wody pochłonęły liczne kry. Na tym cuda nie ustały. Bo oto na ich oczach ziemia wokół jeziora pokryła się zielonym kobiercem, na którym jak grzyby po deszczu wykwitły jaskry, modrzyki, omiegi, sasanki, pierwiosnki, lepiężniki. Zapachniało soczystą, młodziutką trawą. Dało się nawet słyszeć brzęczenie pszczół i bąków, a także śpiew skowronków.

– Może-li to już Królestwo Niebieskie? – szepnął Ludko i jął się rozglądać za świętym Piotrem.

– Spójrz na jezioro – zwrócił uwagę rycerza kasztan – i powiedz, czy mnie wzrok nie myli? Bo widzę wyspę. Ma piaszczysty brzeg. Dalej rozciąga się gęsty las. Głowy nie dam, ale zdaje mi się… widzę wszak rumiane jabłka. To muszą być te same. Nigdy nie zapomniałbym ich widoku ani smaku. Bo muszę ci się do czegoś przyznać Ludomirze. Surowo mi tego zabroniłeś, ale ja wtedy, dawno, dawno temu ugryzłem jedno.

Ze zdumienia wyrwało ich ciche porykiwanie. Nieopodal wschodniego brzegu jeziora stała mulica. Szła nieśmiało w ich stronę, a im bliżej była, tym coraz więcej jakby witek mgły oplatało jej ciało. Wreszcie cała się rozpłynęła we mgle, a kiedy ta opadła zamiast mulicy, stała niewiasta otulona długimi, ciemnymi włosami, z naszyjnikiem z bursztynów sięgającym piersi.

– Ja cię chyba znam. – Renat uśmiechnął się do dziewczyny. – Słusznie wyczułem w tobie coś niezwykłego.

– Słusznie. – Zelinda odpowiedziała pięknym uśmiechem. – I to cię zgubiło, szlachetny Renacie. Dziękuję ci z całego serca, że dopomogłeś mi w ucieczce. I pragnę ci się odwdzięczyć. Pytam zatem, czy pójdziesz ze mną na wyspę? Tyś jest wszak tym, do którego prowadził mnie amulet. Trzeba się jednak spieszyć. Droga wkrótce się zamknie.

Rumak nie wiedział, o czym mówi Zelinda, dlatego poprosił Ludka o wyjaśnienia. Ten pośpiesznie opowiedział mu o tym, co się wydarzyło od ich rozstania w domu ojca Vaniuszki. Zrzucił też z siebie ciężar występku i pokornie spuściwszy głowę, czekał na wyrok.

– Tym razem zabrakło mnie przy tobie – westchnął smutno Renat. – Przepraszam, boć przecież tyle razy obiecałem, że będę cię pilnował. – Ażeby nie rozjątrzać rany na nowo, zmienił temat.

Wkrótce uścisnęli się po raz ostatni. Ludomir pomógł wstać przyjacielowi i oddał go pod opiekę dziewczyny. Ta zaprowadziła kasztana na płyciznę i dosiadła, a w tego jakby wstąpiły nowe siły. Wszedł głębiej. Odwrócił łeb, zarzucił grzywą, zarżał na pożegnanie i odszedł.

 

XIV

Lato miało się ku końcowi, lecz muchy wciąż nieźle gryzły. Jedna taka wielka i upierdliwa latała po oratorium i przeszkadzała Ludomirowi w modlitwie. A to siadała mu na rękach, a to na nosie, a to brzęczała koło ucha, kroczek za kroczkiem doprowadzając do wściekłości. Nic więc dziwnego, że kiedy jeden z braciszków dotknął niczego niespodziewającego się bohatera, ten podskoczył, a potem warknął na mniszka. Zaraz, rzecz jasna, się opamiętał, wpierw przeprosił Chrystusa na krzyżu, chwilę potem bladego braciszka. Ten zaś, kiedy tylko doszedł do siebie, rzekł mu:

– Ktoś brata oczekuje w ogrodzie. – I uciekł.

Nie kwapił się Ludko do spotkania. Choć muchy gryzły, dobrze mu tu było. Skryty pod mnisią szatą koił swe pokiereszowane serce modlitwą, leczył widokiem ran Chrystusowych i sycił słowem Bożym. Czuł przecież, że ta jego dusza nie jest już taka czysta jak onegdaj i trzeba będzie wiele pracy, by kiedyś mogła stanąć przed Bogiem. Bóg miał jednak inne plany na odkupienie duszy Ludkowej niźli życie zakonne.

Odmówił jeszcze były rycerz dziesiątek zdrowasiek, przeżegnał się i wyszedł na spotkanie z gościem. Wielce się ucieszył, kiedy przy grządce cebuli ujrzał starego druha w czerwonej czapce. Ako nie miał już w sobie nic ze swej dawnej postaci; po uczynku dokonanym w górach stracił i ogon, i resztki tkwiącej w jego duszy magii. Ludko porwał go w objęcia, ale że taka wylewność nie przystawała mnichowi, zaraz się zmitygował.

Ako, zapytawszy o samopoczucie przyjaciela, opowiedział, co porabiał w ostatnich miesiącach, a wreszcie i zboczył na bardziej niebezpieczny temat.

– Kiedyśmy tylko wrócili do Rzeczkowskich, Mikołaj zaraz pokazał, że krew ma prawdziwie szlachecką. Bo miast świętować z powodu odnalezienia rodziny i najpewniej pomyślnej przyszłości u boku swojej Vaniuszki, pierwsze co, to wydał ucztę dla Renata. Znali się wszak tylko jeden dzień, ale polubił go nasz młodzieniaszek bardzo i nie mógł inaczej postąpić. Przysięgam, Ludomirze, że za pamięć mało którego konia wypito taką ilość wina, piwa i wódki, jak za naszego Renata. Myślę, że ten, gdyby o tym wiedział, byłby wielce szczęśliwy.

Bohater otarł samotną łzę z policzka, zaraz jednak się otrząsnął.

– Rzeknij mi teraz, mój ty drogi, po coś naprawdę przyjechał, bo wszak o tym, pisałeś w listach.

– Nim ci rzeknę, muszę zadać poufałe pytanie. – Ludko zachęcił go gestem. – Czyś składał już może śluby? Nie? No, to chwała Bogu! Chodź więc za mną.

Wyprowadził go przyjaciel poza mury klasztorne, następnie czmychnął gdzieś bez słowa.

– A to drań! – krzyknął za nim Ludko, wymachując pięścią. – Niechaj ja go tylko dorwę. Och! Pozna on, że mnisi sznurek nie gorszy od skórzanego pasa!

– Nie gniewaj się na niego. – Wtem doleciał go znajomy niewieści głos. – Na moją prośbę to uczynił. I jeśli kto na pas zasłużył, ja właśnie.

Rycerz w mnisich szatach stał przez dobrą chwilę jak skamieniały, a potem; potem dużo klęczał i dużo, bardzo dużo szeptał i płakał nawet. Wreszcie otarł łzy i rzekł głośniej:

– Agnieszko… Zostaniesz moją żoną?

Wtedy i niewiasta klękła, a nim mu odrzekła, długo patrzyła w oczy, a wcześniej ujęła za podbródek, by ten nie uciekł przed jej wzrokiem. Widziała dokładnie te oczy brązowe jak kasztany, wąs czarniawy, nos krzywy, a wszystko to na twarzy owalnej jak jajo. Wreszcie uśmiechnęła się tajemniczo i dała odpowiedź.

 

Aleksander Zbrożek

Koniec

Komentarze

Słowa gwarowe pochodzą z książki Ferdynarda Ossendowskiego "Huculszczyzna. Gorgany i Czarnohora".

 

bartka – toporek, ciupaga

didko – diabeł

keptar – haftowany na skórze kaftan bez rękawów

kraszenycie – wełniane na czerwono lub czarno barwione spodnie

mazanka – koszula wygotowana w łoju

niawka – czarcia dziewczyna, zjawa

sylanka – kolja z koralików lub bursztynów

terch – juki, wkładane na konie

ware – czyż, może, azali, zaiste

 

W opowiadaniu wykorzystałem także fragment sonetu Francesca Petrarki w przekładzie Jalu Kurka zaczynający się od słów: Che fai? Che pensi?…

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Cześć!

 

Podobał mi się gawędziarski styl narracji, ale momentami miałam wrażenie, że opisów jest po prostu za dużo, trochę przytłoczyły fabułę, przez co zainteresowanie tekstem spadało. Myślę, że nie zaszkodziłoby jednak lekkie skrócenie tekstu. Wprowadzasz dużo postaci i wątków, cel bohaterów się dość często zmienia.

Nie czytałam poprzednich opowiadań, więc sporo mi zajęło zorientowanie się, kim jest Ako. Ogólnie czytało się przyjemnie, a sama historia jest ciekawa, pojawiła się też fajna atmosfera tajemniczości i intrygi. Zgłaszam do biblioteki.

Sposób opowiadania mi się podoba, choć miejscami zdaje się – tym razem – niepotrzebnie przegadany. W porównaniu z częścią I i II postaci straciły swój koloryt, tj. cechy charakterystyczne – dlaczego? Tak, jakbyś skupił się na przedstawianiu historii, zachwycił gawędą, zapominając, że ich nieodłącznym elementem są właśnie Ci, a nie inni bohaterowie, no i oś spinająca całość, której tu trzeba poszukiwać.

W poszczególnych scenach – fragmentach mało jest napięcia, czyli bardzo prosto rzecz ujmując: początek, rozwój, kulminacja, rozwiązanie bądź zawieszenie. Ładny gawędziarski styl to ciut za mało, aby przykuć uwagę czytelnika. Jako czytelnik chciałabym, aby coś się działo, abym się dowiadywała nowych rzeczy, a tymczasem to, co się dzieje, muszę samodzielnie wyłuskiwać z tekstu, cofać się i sprawdzać. Momentami czułam się jak zagubiona na bagnach i mrugały do mnie z wszystkich stron błędne ogniki, a Autor – przewodnik z latarnią ulotnił się.

Rozumiem, że to koniec opowieści. Dwie wcześniejsze części (nie przypomniałam ich sobie przed przeczytaniem tej) wydawały mi się lepsze.

 

Chciałabym na forum czytać opowiadania napisane w podobny sposób, więc skarżę, zwłaszcza, że jest to ostatnia część, a wcześniejsze są już w biblio. Uważam, że w biblio musi być całość. Jednakże gorąco zachęcałabym do przejrzenia całości i "ogarnięcia" jej (moim zdaniem najwięcej poprawek i usuwania będzie w tej właśnie części). Cóż, zakończenia niekiedy sprawiają najwięcej kłopotu.

Ponawiam również zaproszenie do czytania innych forumowych opowiadań. Popatrz jak różni użyszkodnicy piszą, jaka jest recepcja ich opowiadań, zerknij na komentarze, uwagi i porównaj ze swoimi odczuciami po przeczytaniu. Będzie Ci łatwiej wprowadzić zmiany do swojego tekstu.

 

Drobiazg:

,nie czuły

Razem. 

Zatrzymań miałam więcej, lecz nie zaznaczałam miejsc dla mnie wątpliwych, gdyż tekst jest długi, a z czasem u mnie krucho.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

– Waćpannie ojcu mówiłem i kazałem przekazać. <--– Ojcu waćpanny…

 

Do ognia, w którym płoniesz? Lament ucisz. <------Do ognia, w którym płoniesz? Lament ucisz.

 

Zelinda wpierw zapytał o rodziców<-------zapytała

Takie drobiazgi na początek.

Podobało się misiowi, jak poprzednie. Ładna gawęda. Pewnie to nie będzie koniec i Renat przeżyje. smiley

 

Cześć, Alicello!

Dziękuję za komentarz i klika. Sam tego nie zauważyłem, ale masz racje, na pewno opisów przyrody jest tu więcej niż w poprzednich częściach i może za dużo jak na opowiadanie. Przychodziło to do mnie jakoś samo z siebie. Chyba zauroczyłem się w Czarnohorze (choć nigdy tam nie byłem) i dałem się ponieść fantazji. Zobaczę za jakiś czas, może coś uda mi się skrócić.

 

Hej, Asylum!

 

W porównaniu z częścią I i II postaci straciły swój koloryt, tj. cechy charakterystyczne – dlaczego?

Kiedy pisałem tę część miałem w głowie względem postaci dwa założenia: po pierwsze, rzecz dzieje się około dwunastu lat później niż część poprzednia i chciałem jakoś pokazać, że bohaterowie się zmienili; po drugie, nie chciałem się powtarzać, nie wiem, czy trafnie to ująłem. Chodzi mi o to, że gdybym postawił bohaterów przed jakąś sytuacją i rozwiązał ją w sposób podobny, to nic by to nowego nie wnosiło.

 

no i oś spinająca całość, której tu trzeba poszukiwać.

Konstrukcja fabuły jest tutaj inna niż w poprzednich dwóch częściach, ponieważ chciałem spróbować innego podejścia oraz w toku pracy fabuła sama zaczęła się tak porządkować, a ja za tym podążyłem. Całość zatem składa się z kilku wątków, które trochę przypadkiem przeplatają się i jakby jedna historia popycha drugą. Zrezygnowałem również z rozbudowanego tła (przeszłości), dlatego jest tutaj mniej zwrotów akcji, ponieważ chciałem się mocniej skupić na chwili obecnej, a nie na tym, jakby tu kolejna postać mogła coś dodać od siebie i namieszać w postrzeganiu całości.

Żeby było ciekawiej, mnie wydawało się, że ta historia jest bardziej przejrzysta i spójna niż dwie poprzednie, co do których wciąż nie mogę uwierzyć, że ktoś nie napisał, iż to nie ma za grosz sensu i logiki. Piszę poważnie, zresztą w pierwszej części żartowałem sobie z tego.

Rozumiem, że albo mi nie do końca wyszło, albo takie podejście do fabuły mniej ci odpowiada.

 

Jednakże gorąco zachęcałabym do przejrzenia całości i "ogarnięcia" jej

Myślę, że tutaj przydałaby się już „obca ręka”. Ja nim wstawię tekst, staram się go maksymalnie przyciąć, a i potem jeszcze przez jakiś czas zaglądam i poprawiam. Mimo to zapewne nie potrafię usunąć wszystkich zbędnych fragmentów, bo jestem do tego za bardzo przywiązany. Oczywiście zdaje sobie sprawę z potrzeby redakcji, bo co sprawia radość autorowi, dla czytelnika może być już nudnym laniem wody. :)

 

Ponawiam również zaproszenie do czytania innych forumowych opowiadań

Czytam opowiadania innych, tylko rzadko komentuję. Z kolei jeszcze więcej czytam komentarzy pod opowiadaniami. :)

 

Dziękuję za obszerny komentarz, uwagi i klika do biblioteki. :D

 

Witam, Koalo!

Fajnie, że wpadłeś tutaj i pod poprzednie opowiadania. Cieszę się, że ci się spodobało i nie był to zmarnowany czas. :)

Pewnie to nie będzie koniec i Renat przeżyje. 

Kto wie, co przyszłość przyniesie.

 

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Atreju, zmordowała mnie nieco ta część opowieści o przygodach Ludomira i Renata, głównie dlatego, że bohaterami tej historii uczyniłeś Ako, Veruszkę, Brycia czy czarodziejkę, że o zbójnikach i mulicy nie wspomnę. A skoro dość obszernie opisałeś losy wymienionych postaci, pewnie mniej miejsca zostało dla Ludka, a zwłaszcza Renata, który, ku memu wielkiemu żalowi, nie miał okazji błysnąć intelektem i uwieść czytelnika.

Żałość wielka wstąpiła w me serce, kiedy Renat przeniósł się na wiecznie zielone pastwiska, jednakowoż doznałam też szczerego zadowolenia, że nie tylko wcześniej wymienione postaci, ale także Ludomir zaznał w końcu szczęścia u boku wybranej. ;)

Ubolewam nad nie najlepszym wykonaniem tej części. Sugeruję, Atreju, abyś z większą uwagą przyjrzał się zapisowi dialogów – obawiam się, że mogłam nie dojrzeć wszystkich nieprawidłowości; tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.Mam nadzieję, że poprawisz wskazane usterki, bo chciałbym móc odwiedzić klikarnię. ;)

 

Śluby zo­bo­wią­zu­ją mnie do nie­sie­nia pomoc innym.Śluby zo­bo­wią­zu­ją mnie do nie­sie­nia pomocy innym. Lub: Śluby zo­bo­wią­zu­ją mnie, by nieść pomoc innym.

 

Tupną wście­kle nogą… → Zbędne dopowiedzenie – czy można tupać inaczej, nie nogą?

Wystarczy: Tupnął wście­kle

 

trój­ka przy­ja­ciół wzię­ła się za pa­ko­wa­nie juków. → …trój­ka przy­ja­ciół wzię­ła się do pakowania juków.

http://portalwiedzy.onet.pl/140056,,,,brac_sie_wziac_sie_do_czegos_brac_sie_wziac_sie_za_cos,haslo.html

 

– Nie przy­sze­dłeś pan wczo­raj na wie­cze­rze… → Literówka.

 

otwo­rzył mu chłop na­pręd­ce za­ło­żo­ną ma­zan­ką i świecz­ką w dłoni… → …otwo­rzył mu chłop w na­pręd­ce założonej mazanceze świecz­ką w dłoni

 

znów mówić Ako. → …znów jął mówić Ako.

 

Do ognia, w któ­rym pło­niesz? La­ment ucisz. → Czy ten wers pieśni nie powinien być również napisany kursywą?

 

lecz wkrót­ce za­to­nął w my­ślach i zwol­nił bez­wol­nie. → Brzmi to fatalnie.

Chyba miało być: …lecz wkrót­ce za­to­nął w my­ślach i zwol­nił bezwiednie.

 

Czemu bez cie­nia trwo­gi sta­wał czoła licz­nym be­stiom… → Literówka.

 

Junak po­zwo­lił na­past­ni­ko­wi zaj­rzeć mu pod po­wie­kę… → Junak po­zwo­lił na­past­ni­ko­wi zaj­rzeć sobie pod po­wie­kę

 

Zmar­z­nię­ty, głody oraz bar­dzo, bar­dzo zły. → Literówka.

 

Gazda pod­czas opo­wie­ści to klął, to ła­pa­ła się za czu­pry­nę… → Literówka.

 

– Skoro idzie­my w góry tro­pić zbó­jów. To i do cza­ro­dziej­ki mo­że­my za­wi­tać. → Chyba miało być: – Skoro idzie­my w góry tro­pić zbó­jów, to i do cza­ro­dziej­ki mo­że­my za­wi­tać.

 

a ten, choć wy­raź­nie pod­de­ner­wo­wa­ny i spe­szo­ny… → …a ten, choć wy­raź­nie pode­ner­wo­wa­ny i spe­szo­ny

 

Otwo­rze możne okno, ledwo dło­nie swe po­zna­je.Otwo­rzę może okno, ledwo dło­nie swe po­zna­ję.

 

To wła­śnie dla­te­go, że one po­psu­te – od­par­ła sta­rusz­ka chro­po­wa­tym, twar­dy gło­sem. → Literówka.

 

Na wieść o mawce, aż się po­ru­szy­ła pod koł­drą. → Na wsi to raczej: Na wieść o mawce, aż się po­ru­szy­ła pod pierzyną.

 

– Jak ci na imię dzie­wecz­ko? – pierw­szy oprzy­tom­niał Ako. → – Jak ci na imię, dzie­wecz­ko? – Pierw­szy oprzy­tom­niał Ako.

 

Na te słowa bla­dość na licz­kach dziew­czyn­ki… → Jedna dziewczynka ma jedno liczko, więc: Na te słowa bla­dość na licz­ku dziew­czyn­ki

 

Bo­ha­te­ro­wie zaraz wzię­li się za roz­pa­la­nie ognia→ Bo­ha­te­ro­wie zaraz wzię­li się do rozpalania ognia

 

Kiedy watra już miło pło­nę­ła… → O ile mi wiadomo, watrę/ ognisko pali się pod gołym niebem, nie w kolibie.

 

swe szpet­ne, na­puch­nię­te lica… → …swe szpet­ne, na­puch­nię­te lico

 

A ona, cała w skow­ron­kach, przy­ję­ła jego uczu­cia… → To słowa nie mają racji bytu w tym opowiadaniu, albowiem pochodzą z piosenki Cała jesteś w skowronkach, śpiewanej przez Skaldów. Piosenka powstała w 1968 roku.

 

po­wie­rzy­ła więc swój se­kret panu Bogu… → …po­wie­rzy­ła więc swój se­kret Panu Bogu

 

Był to młody chło­pak, który w dłoni trzy­mał jej chust­kę! → Zbędne dopowiedzenie – chłopak jest młody z definicji.

 

 Trze­ba wam jakiś cie­płych skór zna­leźć. → Trze­ba wam jakichś cie­płych skór zna­leźć.

 

Się­gnął koniu do łba… → Się­gnął koniowi do łba

Tu znajdziesz odmianę słowa koń.

 

Wstał, za­wi­ną skórę, na któ­rej leżał→ Wstał, za­wi­nął skórę, na któ­rej leżał

 

Ten śmiesz­ny na­szyj­nik z bursz­ty­nów.Za­chi­cho­ta­ła ci­chut­ko.Ten śmiesz­ny na­szyj­nik z bursz­ty­nów  – za­chi­cho­ta­ła ci­chut­ko.

 

– Kiedy ja mam… psia jucha! – za­klął… → – Kiedy ja mam… psiajucha! – za­klął

 

I chcia­ła się z tobą spo­tkać? – bąkną  ry­cerz.I chcia­ła się z tobą spo­tkać? – bąknął  ry­cerz.

 

To chyba nie mało, aby od­ku­pić… → To chyba niemało, aby od­ku­pić

 

Ludko spoj­rzał na Ako, a ten spło­ną ru­mień­cem.Ludko spoj­rzał na Ako, a ten spło­nął ru­mień­cem.

 

we troje ru­szy­li na roz­pra­wę z wiel­kim, złym wil­kiem. → Na rozprawę ruszyli mężczyźni, więc; …we trzech ru­szy­li na roz­pra­wę z wiel­kim, złym wil­kiem.

Ruszyliby we troje, gdyby to było dwóch mężczyzn i kobieta, albo dwie kobiety i meżczyzna.

 

Wy­szli na po­ry­tą śnie­giem po­ło­ni­nę. → Pewnie miało być: Wy­szli na pok­ry­tą śnie­giem po­ło­ni­nę.

 

Nim jed­nak do­szło do kon­fron­ta­cji, przy­szło im… → Nie brzmi to najlepiej.

 

A wy – zwró­cił się do współ­bra­ci – od­stąp­cie. Darmo siły tra­cić w sied­miu, skoro jeden wy­star­czy.

Nim jed­nak przy­stą­pio­no do po­tycz­ki… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Nie szlo mu jed­nak za do­brze, bo coś kuło go w pier­si.Nie szło mu jed­nak za do­brze, bo coś kłuło go w pier­si.

Sprawdź, co różni kucie od kłucia.  

 

 Wresz­cie do­tarł do pło­ną­cej watry. → Zbędne dopowiedzenie – czy gdyby watra nie płonęła, byłaby watrą?

 

– Wie­dzia­łem, że przyj­dziesz.Za­śmiał się smut­no. – Wie­dzia­łem, że przyj­dziesz  – za­śmiał się smut­no.

 

Przez chwi­le znów uczuł ścisk w gar­dle… → Literówka.

 

– Nie gnie­waj się na niego – wtem do­le­ciał go zna­jo­my nie­wie­ści głos. → – Nie gnie­waj się na niego.Wtem do­le­ciał go zna­jo­my nie­wie­ści głos.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć, regulatorzy!

Dziękuję pięknie za wyłapanie tych wszystkich błędów i aż mi wstyd, za co poniektóre. Te literówki z “ł” to skutek nowej klawiatury, acz moja w tym wina, że tego nie wyłapałem, poprawiając tekst. Rzecz jasna, błędy już poprawiono (z wyjątkiem kilku, nad którymi muszę się zastanowić, a nie mam teraz zbyt dużo czasu).

Cóż może rzeczywiście nieco przesadziłem z ilością bohaterów i upchałem zbyt dużo pomysłów w jedno opowiadanie. :) Przyznam, że w ogóle o tym nie pomyślałem w trakcie pisania, ale będę miał tego świadomość w przyszłości.

Dzięki za odwiedziny. :)

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Atreju, skoro dokonałeś poprawek, biegnę do klikarni. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję, reg! :)

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Zgodzę się z przedpiścami, że ta część jest nieco przegadana. Mam nadzieję, że Renat jednak przeżył. Jeśli da się nagle stopić lód i rozwinąć kwiaty, to co za problem z wyleczeniem jednego konia?

Niezbyt bystry ten Ludomir. Mówią mu drukowanymi literami, że się kochają z dziewczyną, a ten dalej nic nie kuma.

Już prawie nie pamiętałam poprzednich części, ale jakoś dałam radę poskładać całość. I fajnie, że się wszystkie wątki podomykały.

Zbójcy wiedzieli, że się zbliżają, bo się z tym wcale nie kryli, przeto zostali byli wypatrzeni już z oddali.

Co jest podmiotem pod koniec zdania i dlaczego zbójnicy?

Babska logika rządzi!

Dzięki, Finklo. 

Fajnie, że znalazłaś czas, aby przeczytać. Cóż, kiedyś miałem problem, by zapisać choćby kartkę, a obecnie jestem zbyt “rozgadany”. Może z czasem mi się poprawi.

Niezbyt bystry ten Ludomir. Mówią mu drukowanymi literami, że się kochają z dziewczyną, a ten dalej nic nie kuma.

Nie wiem, czy to istotne, uwaga lub żart, ale przyznam, że nie rozumiem. :P

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Sama nie wiem, co to jest. Uznajmy, że mój stosunek do romansów w literaturze. Ona go kocha. On ją kocha. Ona mu mówi, że go kocha. A potem on wstępuje do klasztoru. No, ciołek jakiś.

Babska logika rządzi!

No cóż, niektórzy już tak mają, sami nie wiedzą, czego chcą, to i klasztor nie wydaje się im być złym pomysłem.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Ale kiedy widzę bohatera, który ma wszy jak ruskie czołgi i nie wie, co go gryzie, to on mnie wkurza. Z miejsca traci punkty do fajności bohaterskiej.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka