- Opowiadanie: fromeliusz - Arena 41 (MASAKRA 2010)

Arena 41 (MASAKRA 2010)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Arena 41 (MASAKRA 2010)

Autor: Marek Fromeliusz Warszawa, listopad 2010

 

 

 

 

 

 

ARENA 41

 

 

 

Judasz stał z parującym krwią mieczem w dłoni. Przed nim leżało ścierwo jakiejś bestii. Nie wiedział co to było – jakby połączenie konia i lwa. Sam ledwie mógł uwierzyć, że mimo wszystko przetrwał w tej niezwykle zagadkowej krainie, zwanej Areną Chrześcijańską 41. Całe jego ciało było zalane krwią, i to nie tylko krwią powalonej bestii, ale również jego własną. Szpony bestii rozerwały go niemal na pół, nie licząc innych, mniej groźnych ran. Tak, wygrał to starcie, chociaż nie za bardzo wiedział jakim cudem. Bestia miała go bowiem już w swojej mocy, gdy nagle dostał niespodziewany zastrzyk sił a ból z rozrywanego przez bestię ciała zniknął jak za dotknięciem tajemniczej, magicznej różdżki. Ogarnął go nieziemski, boski spokój. Wtedy wbił ostrze miecza w gardziel bestii. Ta boska interwencja go uratowała. Nie rozumiał tylko dlaczego Bóg jest taki okrutny. Wiedział, że jego obecne rany się zagoją, że czeka go nowa bitwa. Z czym – tego nie wiedział. Ale odkąd tutaj trafił, tego jednego mógł być pewien – jedna pokonana bestia zastępowana była nową, jeszcze bardziej przerażającą i morderczą. Istne dzieło szatana wyrwane z gardzieli piekła.

 

Nie mógł zrozumieć zachowania Boga, pomimo że starał się jak najmocniej i codziennie się modlił, starając się odpokutować za czyny o które był oskarżony. A przecież Bóg wiedział, że jego winny tam nie było.

 

Mimo to obdarzył go teraz jednocześnie i łaską i przekleństwem. Był tutaj prawie że nieśmiertelny. Praktycznie każda rana na jego ciele w jego świecie, zwanym Jerozolimą, byłaby zabójcza wysyłając go w ostępy piekła. Tutaj jednak były jak delikatne draśnięcia, gojąc się z niezwykłą szybkością. Teoretycznie powinien być szczęśliwy. Był bowiem jak półbóg lub Heros podobny do Herkulesa. Ale był również przeklęty, ponieważ każda rana bolała go wściekle nawet wiele dni po zagojeniu. Był jak Prometeusz, któremu sęp wyrywa stale wątrobę zadając mu nieposkromione cierpienia. Jedynie dzisiaj, w czasie walki, spłynęła nań chwilowa łaska boska i ból zmaltretowanego ciała momentalnie ulotnił się tak jak gdyby nigdy nie istniał, a jego umysł rozjaśnił się. Bez tej łaski przegrałby to starcie.

 

Niestety, teraz wszystko wracało do nieprzyjemnej normy. Ból powracał, by po chwili znowu ogarnąć całe jego ciało. Miał wrażenie, i to niestety nie po raz pierwszy, że jego ciało płonie jakby smażyło się w piekielnych czeluściach. No cóż, w końcu był przeklęty.

 

Wbił miecz w ziemię i opadł obok niego na kolana, opierając głowę na jego rękojeści. Był niesamowicie wyczerpany. Zamknął oczy i zapadł w głęboki, przerywany koszmarami sen – nie sen. Znowu zobaczył początek i koniec.

 

 

 

Stał pośrodku pustki. Wokół była tylko nieprzenikniona biel. Nawet utracił własny cień. Coś co przecież jest niemożliwe – cień jest bowiem nieodłączną częścią człowieka. Ale nie tam. Tam była tylko biel, jednolita i nieprzenikniona. Do tego stopnia, że jak upuścił nóż to nie spadł on u jego stóp ale zniknął oddalając się od niego. A przecież wyraźnie czuł, że stoi na ziemi, a nie unosi się w powietrzu. Stał tam przerażony. Przecież jeszcze niedawno był w Jerozolimie. Jego ubrania wciąż przepełnione były jej zapachem i uwięzionym w nim piaskiem i ziemią, która przyczepiła się w czasie jego ucieczki. Ścigali go jak psa. I to kto? Jego bracia w wierze i uczestnicy niezliczonych wspólnych biesiad. Przecież to nie on zabił ich przyjaciela, Jezusa z Nazaretu. Nie on nawet wskazał go Rzymianom. Przecież Jezus robił wszystko, by być osobą rozpoznawalną i był z tego dumny. A teraz chcą go zabić, bo jako jedyny pożegnał się z nim przed jego uwięzieniem i śmiercią delikatnym pocałunkiem. A przecież to on rzucił 30 srebrników na stół. Cały swój majątek, by przekupić strażników i odbić Jezusa. To nie on zawiódł a oni! To oni mieli zebrać lud Izraela i uratować swego króla atakując rzymian. Musiał uciekać gdyż chcieli go zabić! Nigdy by w to nie uwierzył, gdyby tego nie zobaczył. Ledwie udało mu się zbiec i skryć w niewielkiej pieczarze, licząc że ukryje się tam na jakiś czas. Ze zmęczenia usnął twardym snem. Nawet nie wie kiedy go zabili. A tak musiało być. Inaczej nie byłby tutaj, w tej przerażającej bieli.

 

Nagle biel i nieprzeniknioną ciszę rozerwał dobiegający zewsząd, przerażający głos Boga:

 

– Przyznajesz, że jesteś Judaszem Iskariotą!

 

– Tak – odezwał się niepewnie. Przecież Bóg dobrze o tym wie.

 

– Więc twoja wina jest oczywista i nie podlega zakwestionowaniu!

 

– Tak, jestem grzeszny.

 

– Dobrze, że nawet nie próbujesz kwestionować swoich czynów, co i tak byłoby obalone! Za wydanie i pomoc w zabójstwie Syna Bożego i najjaśniejszego proroka ziemi zostałeś skazany na ból i śmierć w tej oto najnowocześniejszej Arenie Chrześcijańskiej 41, gdzie przed ostateczną śmiercią poznasz ból i cierpienie, jakie wierni chrześcijanie znosili przez tysiąclecia! By śmierć nie dopadła cię zbyt szybko zostałeś zmodyfikowany i ulepszony. Gdyż śmierć jest wybawieniem na które musisz zasłużyć!!!"

 

 

 

Obudził się. Niestety, nie był na Ziemi, gdzie sen dawał ukojenie – tutaj sprawa przedstawiała się zgoła inaczej. Był jak poobijana gąbka. Bolało go całe ciało i to nie tylko na zewnątrz. Czuł każde cięcie, każdą najmniejszą ranę, nawet te, które już zdążyły się cudownie zabliźnić. Ból zmaltretowanego ciała promieniował przytępiając jego zmysły. Z doświadczenia wiedział, że musi powstać z klęczek, gdyż jeśli tego nie zrobi za chwilę będzie jeszcze gorzej. Wyjąc więc jak zarzynane prosię powstał z kolan, by rozpocząć powolne kręgi wokół miecza. Coraz szybciej biegł wywijając ramionami we wszystkich kierunkach. Po piętnastominutowym biego – gimnastyce opadł z powrotem na kolana i podniósł z ziemi ofiarowany mu przez Boga niewielki pojemnik z wodą i dziwny dwukilogramowy, ciemny bochen chleba. Był to niezwykły chleb. Ciemny, twardy jak drewno, ale niesamowicie sycący. Kilka kęsów zaspokajało głód. Może i był to pokarm bogów, ale Judasz marzył o soczystym kawałku mięsiwa, popitym antałkiem wina i zagryzionym pachnącym miękkim chlebem. Wpatrywał się z żalem w posiłek. To była jego nagroda za wygraną walkę. Wygrana niewiele lepsza od śmierci. Ale cóż, nie był Bogiem, a tylko marnym pyłkiem ziemi zwanym Judaszem. Nie jemu więc dane było kwestionować boskie decyzje i boską sprawiedliwość!

 

Wyjmując nóż zza cholewy buta odkroił kawałek chleba i włożył go do ust. Był niesamowicie głodny a to mimo wszystko był posiłek.

 

Szedł wąską ścieżką. Tym razem przez malowniczą pustynię, pokrytą fioletowymi krzakami, których dotknięcie zamrażało jego ciało. Jego lewa ręka od godziny była bezwładna odkąd nierozważnie dotknął tajemniczego krzewu. Dopiero teraz powoli czuł, że wraca do niej życie. Wraz z delikatnym ugięciem kciuka rozlał się w dłoni niesamowity ból. Jakby żywy ogień płynął w jego żyłach. Kiedyś zdziwiłby się na widok tak niezwykłych krzewów, ale teraz było mu już wszystko jedno. Zamieszkiwał ten świat już wyjątkowo długo i pragnął śmierci, która ciągle nie była mu dana. Stracił już dawno rachubę czasu, ale miał wrażenie że minęły już długie lata od początków jego gehenny w tym świecie Areny.

 

Dzisiaj podróżował przez skądinąd piękna krainę pustynną, ale wiedział, że gdyby jutro próbował się cofnąć po swoich śladach tej krainy już by nie było. Zastałby coś całkowicie innego. Ta sama reguła dotyczyła wszystkiego. Pewna była tylko niepewność. Pewnego dnia obudził się na środku oceanu, pomimo że zasnął w gęstym lesie. By przeżyć pozbył się wszystkiego co miał na sobie: chleba, miecza, a później nawet ubrań, by po kilkunastu godzinach unoszenia się na wodzie i płynięcia z prądem oceanu opadł kompletnie z sił i już tylko strach przed śmiercią utrzymywał go tylko na powierzchni morza gdy naraz dostrzegł niewielki punkcik, skalny okruch na bezkresie oceanu. Wtedy to ostatkiem sił, nagi jak nowonarodzone niemowlę, dopłynął do niewielkiej skały na środku oceanu której uczepił się resztkami sił. Obudził się nagi na bezkresnym stepie, dłońmi i nogami obejmując konar drzewa. Nieopodal leżały jego rzeczy, w które szybko się ubrał.

 

Tak, ten świat, zwany tutaj światem Areny, pełen był niespodzianek, by nie rzec że był jedną wielką niespodzianką. Czyżby tak miało wyglądać piekło opisywane przez Jezusa? A może czyściec? Niestety, nikt nie chciał mu udzielić informacji tak istotnej dla niego. Był sam. Samotny i porzucony jak zapomniany stary rzymski legionista, którego legion dawno został rozbity w pył i którego tylko upór i zardzewiała zbroja utrzymywała przy życiu.

 

………………………………………………………………………………………………..

 

Jednak nie był sam. Każdy jego krok z zaciętością na twarzy oglądały miliardy istnień na okolicznych planetach Federacji Chrześcijańskiej. Wpatrywali się w każdą jego walkę i cieszyli z każdej utraconej przez niego kropli krwi. Takie małe wampirki w sutannach, pod opieką wspaniałomyślnej Opus Dei.

 

…………………………………………………………………………………………………

 

 

 

Szedł wprost przed siebie, wypatrując uważnie niebezpieczeństw. Na jedno już trafił i jego ręka ledwo dochodziła do siebie. Pomagał jej osiągnąć pełna sprawność masując ją zdrową ręką i zmuszając ją pomimo bólu do ruchu. Czuł całym swoim ciałem, że to dopiero początek a na jego drodze czeka coś znacznie groźniejszego niż paraliżujące krzaczki.

 

Wtedy go dostrzegł. Niewielką, pochyloną na koniu istotkę. Człowiek? Tak, to jednak wyglądało jak człowiek w zbroi, dosiadający konia. Czyżby jego gehenna miała się skończyć? Czyżby Bóg mu wybaczył pozwalając mu na współistnienie z innymi ludźmi? Usłyszeć znowu głos człowieka! Wyprostował się i zamachał ręką na przywitanie, a jego głos rozdarł rozleniwione ciepłem powietrze:

 

– Hej, woju! Skąd przybywasz!

 

Poprawił swój odziewek. Dzisiaj znowu ofiarowano mu inny. Metaliczny sweter uszyty z okrągłych niewielkich obręczy (kolczuga) z narzuconą na wierzch opończą, białą z wielkim czerwonym krzyżem. W końcu trzeba jakoś prezentować się przed gościem, a może i gośćmi. Z zadowoleniem dostrzegł, że tamten człowiek go zauważył i skierował konia w jego stronę. Zbliżali się do siebie szybko. Jeszcze tylko chwila i przestanie być sam! Szczęśliwy wpatrywał się w nadjeżdżającego woja tak, że o mało nie przeoczyłby nagłej zmiany jego zachowania. Wojownik nagle spiął konia i w galopie rzucił się na niego, wyjąc jak potępieniec – Salladyyynnn!!!

 

Judasz wyciągając miecz uskoczył w bok i ukląkł nisko, wysuwając miecz wprost na nogi galopującego konia. Jeździec wyleciał jak z procy z upadającego konia. Judasz wściekły i rozgoryczony na los rzucił się ku niemu z obnażonym mieczem.

 

– Ktoś ty i dlaczego atakujesz samotnego pielgrzyma, psie? – wściekły zawołał Judasz, trzymając ostrze miecza na gardle pokonanego.

 

– Nie mów, że nie wiesz, chrześcijański templariuszu, kim jestem? Jestem Salladyn. Teraz jak chcesz możesz mnie zabić. Wyjaw tylko po co porwałeś mnie z mojej Jerozolimy. W końcu zdobyłem ją uczciwie, na chwałę Allacha.

 

– Jerozolima twoja? A kimże ty jesteś, Salladynie, że nie wiesz że Świętą Jerozolimę okupują Rzymianie a my, lud Izraela, jesteśmy ich niewolnikami!

 

– A od kiedy to chrześcijanin mówi że jest Żydem? I co tam bredzisz o Rzymianach? Ich cesarstwo upadło kilkaset lat temu!

 

……………………………………………………………………………………..

 

W tym samym czasie w centrum redakcyjnym Areny:

 

– Co u diabła się u was wyrabia!!! – Wykrzyknął Diakon Kościoła na widok rozmawiających w najlepsze dwóch największych wrogów Kościoła – Czyżbyście zapomnieli scenariusza?! Oni mieli się bić na śmierć i tylko jeden miał przeżyć to starcie ludzkich bestii. Czyli, jak ustalił episkopat, najnowszy nabytek naszej Areny, Salladyn. Judasz już zbyt długo żyje. Ostatnio wierni zaczęli mu nawet współczuć! Jeszcze chwila i zażądają od nas aktu łaski!!! Już mi się oberwało że przeżył ostatnie starcie z Oragulem. Czy ustaliliście skąd u niego pojawiła się ta nadzwyczajna nadwyżka sił. Która aparatura areny nas zawiodła?

 

– Nie, Diakonie. To ciągle zagadka. Żadna aparatura areny nie odpowiada za tę wysyłkę energii, którą zarejestrowaliśmy. Może to jednak był sam Bóg?

 

– Bluźnisz!!! Padnij natychmiast na kolana i proś o przebaczenie!

 

– Tak, eminencjo. Ja, pokorny mnich, proszę o wybaczenie…..

 

– A co proponujecie zrobić z tymi potworami – to mówiąc, wskazał ręką na dyskutujących w najlepsze wrogów Kościoła, jakby to był anielski piknik a nie mordercza arena nr 41.

 

– To może wystawimy teraz przeciwko nim gargulca?

 

– Dobrze, tylko szybko. Zanim się wszystko rozpieprzy!!!

 

……………………………………………………………………………………………….

 

Nagle przestrzeń przeciął ryk mrożący krew w żyłach i ponad ich głowami przeleciał najprawdziwszy smok. Jak nic długi na dwadzieścia metrów.

 

Salladyn i Judasz popatrzyli na siebie a między nimi przemknęła szybka jak błyskawica nić porozumienia. Równocześnie wyrwali miecze i z przeraźliwym krzykiem na ustach rzucili się na wskazującego im drogę do śmierci potwora. Śmierć może i była dla nich wybawieniem, ale to nie znaczy że popełniliby samobójstwo. Ich ciałom, tak dobrze im służącym, należał się w końcu szacunek.

 

 

Koniec

Komentarze

"A przecież Bóg wiedział, że jego winny tam nie było." - chyba "winy". ;P

"ale teraz było mu już wszystko jedno. Zamieszkiwał ten świat już wyjątkowo długo i pragnął śmierci, która ciągle nie była mu dana. Stracił już dawno rachubę czasu, ale miał wrażenie że minęły już długie lata od początków jego gehenny w tym świecie Areny." - dużo razy "już"

"już tylko strach przed śmiercią utrzymywał go tylko na powierzchni morza" - tylko

Ogólnie trochę powtórzeń. Co do błędów stylistycznych, nie czuję się na tyle dobry, żeby oceniać. :P

Pomysł podoba mi się cholernie, a opisy = wykonanie wyśmienite moim zdaniem. To opowiadanie było dla mnie jak "soczysty kawałek mięsiwa, popity antałkiem wina i zagryzionym pachnącym miękkim chlebem". :) Good job!

Tylko na masakrę jakoś tak mało pasuje. :P

PS. Dałbym 4/5 jakbym mógł oceniać. :)

hmmmmmm

Napisane całkiem interesująco i zgrabnie, ale:

- miałem na oku trochę literówek i brakujących przecinków (szkolę się cały czas i już wiem gdzie powinny być:)), w tym przed "że", i "a" ale to niedopatrzenie pewnie, niemniej nie raziło jakoś za bardzo

- mało straszne, w sumie to w ogóle nie straszne, trochę krwi, trochę walki, a przerażającego tam nic, może tylko wizja świata, ale też nie bardzo

- ostatnie, najważniejsze. Za tą kolczugę w nawiasie to zastrzelę.

"Metaliczny sweter uszyty z okrągłych niewielkich obręczy (kolczuga)" Albo napisz, że kolczuga, albo jakiś zgrabniejszy opis walnij, bo w takiej wersji to jest najbardziej przerażający element tekstu.

Podsumowując, na 4 zasłużyłeś, ale za tą kolczugę masz -1, w efekcie 3. Lepiej nic nie będę stawiał.

No cóż, a moim zdaniem wykonanie mocno przeciętne, tekst mocno zgrzyta pod względem stylistycznym - pełno w nim dziwnych sformułowań.
Do Masakry nie pasuje (moim zdaniem) - ani to straszne ani do horroru niepodobne, o napięciu czy uczuciu niepokoju nawet nie ma co mówić, bo klimatu to opowiadanie po prostu nie ma.

Co do treści to nie za bardzo kumam, kim był Judasz (Saladyn zresztą też) - wskrzeszonym oryginałem? klonem? robotem? skazańcem z przerobioną pamięcią?

Średnio mi się podobało.

"Tak, ten świat, zwany tutaj światem Areny, pełen był niespodzianek, by nie rzec że był jedną wielką niespodzianką."

Znalazłem brak przecinka przed "że", jednak było ich więcej.

Zapowiadało się świetnie, ale samo rozwinięcie i koniec mnie zawiodły. Masa powtórzeń, które mnie drażniły, wspomniana kolczugę i interpunkcję (przed 'a' nie zawsze jest przecinek Kamahl :P) - to nie pomaga w odbiorze.

Generalnie pierwsza moja myśl to "czemu judasz nie da się rozszarpać/zjeść jeśli chce umrzeć" i odniosłem wrażenie, że tobie też taka myśl zaświtała, więc dorzuciłeś na koniec coś o szacunku do ciał. Poza tym jestem dość przekonany, że Sladyn (przez jedno L) nie szarżowałby wykrzykując swoje imię, takie rzeczy się dzieją tylko w książkach lub na filmach (hmm, więc może wszystko ok? ;) ).

Na koniec przydałoby się wyjasnienie, czym jest sama Arena, bo to, które dałeś jest dość mętne.

Pozdrawiam,
Snow

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

@ Snow, wiem, ale przy tych akurat powinny.

Mówiłem uczę się interpunkcji:)

co do interpunkcji - nie jestem korektorem, polonistą również nie, wolałem matmę.

naprawdę nie domyslacie się czym jest Arena?

Do Snow - "Generalnie pierwsza moja myśl to "czemu judasz nie da się rozszarpać/zjeść jeśli chce umrzeć" i odniosłem wrażenie, że tobie też taka myśl zaświtała, więc dorzuciłeś na koniec coś o szacunku do ciał."

Nic bardziej mylnego - To nie sa tchórze chociaż mają już dośc TAKIEGO życia ale to nie znaczy że się poddają. Iich CIAŁA tak dobrze im służące mają prawo życ jak najdłużej. Nie zapominajmy że DUSZE Judasza i Saladyna są niesmertelne. Przynajmniej oni tak uważają.

Do Eferelin Rand - "Co do treści to nie za bardzo kumam, kim był Judasz (Saladyn zresztą też) - wskrzeszonym oryginałem? klonem? robotem? skazańcem z przerobioną pamięcią?"

przeczytaj jeszcze raz ale uważnie -

" Ledwie udało mu się zbiec i skryć w niewielkiej pieczarze, licząc że ukryje się tam na jakiś czas. Ze zmęczenia usnął twardym snem. Nawet nie wie kiedy go zabili. A tak musiało być. Inaczej nie byłby tutaj, w tej przerażającej bieli."

-" A przecież wyraźnie czuł, że stoi na ziemi, a nie unosi się w powietrzu. Stał tam przerażony. Przecież jeszcze niedawno był w Jerozolimie. Jego ubrania wciąż przepełnione były jej zapachem i uwięzionym w nim piaskiem i ziemią, która przyczepiła się w czasie jego ucieczk"

Tak trudno zrozumieć że został porwany ze swojego czasu i wrzucony do swiata Areny?

Dziękuję za wyjaśnienie - dla mnie to nie było tak oczywiste - zwłaszcza, że co do postaci Judasza to to wytłumaczenie jeszcze trzyma się kupy (w końcu jego historyczne istnienie nie jest potwierdzone, więc tym samym tajemnicze zniknięcie ze swoich czasów jest do przyjęcia), ale Saladyn? Życiorys Saladyna jest znany, data i miejsce śmierci też, więc jak mógł zostać porwany? (no chyba, że stało się to, jak już został "wielkim wrogiem chrześcijan" - i rozumiem, że w takiej sytuacji historia ludzkości potoczyła się inaczej, bo sobie zniknął).

Pozdrawiam.

Lub został zduplikowany.

Trochę ten tekst kuleje (przecinki, tu i ówdzie gramatyka, takie różne pomniejsze), ale za czorta nie rozumiem, dlaczego ma on nie pasować do Masakry. Z racji zbyt małej ilości krwi? Czy to jedyny wyznacznik?

Fromeliuszu, zrobiłeś wyraźne postępy! Tak trzymaj.

Judasz stał z parującym krwią mieczem w dłoni.
 Zdanie na dzień dobry, a koślawe jak krzesło w dworcowej poczekalni.  Nic w nim do siebie nie pasuje: stał do miecza, miecz do dłoni, parujący do krwi.  I nie chodzi mi o zgodność form gramatycznych  lecz o styl i sens.

Przed nim leżało ścierwo jakiejś bestii. Nie wiedział co to było - jakby połączenie konia i lwa. Sam ledwie mógł uwierzyć, że mimo wszystko przetrwał w tej niezwykle zagadkowej krainie, zwanej Areną Chrześcijańską 41
Piszesz o uśmierconej przed chwilą bestii, po czym dołączasz kolejne zdanie  zaczynające się „Sam ledwie mógł uwierzyć, że...", które w naturalny sposób powinno się rozwinąć: „...ją (bestię) pokonał." Tymczasem ni z gruchy czyli bez akapitu, wtrącasz zaskakującą informację o Arenie 41. Po co wybiegasz przed orkiestrę? Z retrospekcji Judasza wynika, a i owszem, że znał nazwę świata, w którym utknął, ale zdradzanie tego już na wstępie nie jest dobrym posunięciem kompozycyjnym. Powinieneś także unikać nic nie mówiących określeń typu „jakiś, jakaś" (podobnie jak i „niesamowity"). Bestia przecież nie była jakaś tam „jakaś" - o jedno zdanie za późno, ale piszesz, że przed Judaszem  leżało ścierwo przerażającej hybrydy konia i lwa. To konkret przecież jak byk!                                                                                        
Potem  jeszcze wiele razy powtarzasz słowo „bestia", choć  łatwo można uniknąć tego błędu.

Był tutaj prawie że nieśmiertelny. Praktycznie każda rana na jego ciele w jego świecie, zwanym Jerozolimą, byłaby zabójcza wysyłając go w ostępy piekła. (...) Był bowiem jak półbóg lub Heros podobny do Herkulesa. (...) Był jak Prometeusz, któremu sęp wyrywa stale wątrobę zadając mu nieposkromione cierpienia
(nieposkromione - żądze, niewypowiedziane - cierpienia) Jedynie dzisiaj, w czasie walki, spłynęła nań chwilowa łaska boska i ból zmaltretowanego ciała momentalnie ulotnił się tak jak gdyby nigdy nie istniał, a jego umysł rozjaśnił się. Bez tej łaski przegrałby to starcie

Co oznacza sformułowanie „prawie nieśmiertelny"?  Trochę umarł ale co nieco żył? Przecież  to absurd. Napisz prawdę. Judasz nie wiedział czy jest nieśmiertelny. Każda walka, którą stoczył, mogła być ostatnią, ale przecież z  każdej wyszedł z życiem. Śmierci jednak się nieustannie spodziewał i uciekał przed nią. Zadane rany goiły się nadnaturalnie szybko. Nieśmiertelność ci to czy sprawnie działające boskie pogotowie ratunkowe ? Wiadomo?  Cały fragment, skądinąd interesujący, kwalifikuje się do dogłębnego przeredagowania i dopracowania logiki szczegółów oraz stylu. I jeszcze to: " Był bowiem jak półbóg lub Heros...". Fifty fifty bóg/człowiek to właśnie heros (mała litera), bez żadnego lub. Przy okazji pozbądź się brzydkiego  wtrętu „praktycznie" jako dodatku do  „rany", nadmiaru czasowników posiłkowych „być" w różnych konfiguracjach (w 10 linijkach Word znalazł mi ich 7!) , świata „zwanego Jerozolimą" i sporej liczby powtórzeń.

Później jest podobnie - zupełnie nieźle i interesująco, ale z mnóstwem zastrzeżeń zbliżonych do w/w. A jeszcze później dajesz czadu! Z zaskoczenia i z grubej rury. O, tu: Jednak nie był sam. Każdy jego krok z zaciętością na twarzy oglądały miliardy istnień na okolicznych planetach Federacji Chrześcijańskiej.(...) I jeszcze specjalnie wydzielasz toto kreseczkami! Zamiast płynne, krok po kroku dojść do sedna,  inteligentnie i między wierszami wybrnąć z uzasadnienia sensu intrygi, logicznie wszystko ze sobą posplatać, chlapnąłeś jęzorem,  zdradziłeś  pointę, szybciutko zakończyłeś  historię i  radośnie zarżnąłeś całość!  Kto by się tam przejmował losem niesprawiedliwie ukaranego Judasza & nowego nabytku - Saladyna, dowiedziawszy się jeszcze przed the endem, że obydwaj ani chybi  są jakimiściś tam hologramami  rzucanymi na ekran międzygalaktycznego  multikina, ku uciesze gawiedzi i innych ufolków, choćby nawet i w sutannach chodzących.
Podsumowując: pomysł niezły, ale wykorzystanie ukrytych w nim możliwości  i realizacja  już nie za bardzo. A że nie jest to masakryczna MASAKRA, akurat  dla mnie liczy się in plus.  Nie czytałam innych twoich tekstów, ale skoro AdamKB stwierdził, że poczyniłeś postępy, to zapewne tak jest. Adaś wie, co mówi.

 

OK, do konkursu. :)

Hmmmm, średnio mi się podobało. Za wykonanie dałbym 4, a za pomysł 3.

Nowa Fantastyka