– Wszystko zaczęło się wczoraj po południu. Na dworze była straszna smuta, jak to pod koniec października: mgliście, dżdżyście i zimno, ale tym przyjemniej siedziało się w domu. Gucio miał drzemkę, Anka poszła odebrać Marysię od koleżanki i przy okazji pogadać sobie z jej mamą, więc wreszcie mogłem przez kilka chwil poczuć się prawie jak singiel. Prawie, bo jako singiel nigdy w życiu nie pichciłbym w sobotnie popołudnie rosołu. Jednak nikt mnie nie ciągnął za nogawkę, nie domagał się ciastek ani nie snuł alternatywnych historii o Moich Małych Kucykach, więc było cudownie, nawet jeśli skrobałem pietruszkę zamiast otwierać piwo.
Niestety, Murphy musiał wyczuć, że moje zadowolenie łamie jego święte prawa, bo z pokoju dzieciaków dobiegł głośny lament. Jeszcze przez moment łudziłem się, że młody tylko krzyknął przez sen, ale po chwili usłyszałem tuptanie i na progu kuchni stanął Gucio, zarumieniony od drzemki i z ustami wygiętymi w podkówkę.
– Bojam Lysi!
No super, nie ma to jak losowe dziecięce lęki. Najgorsze było w nich to, że nawet jeśli nie miały żadnego sensu, nadal były zaraźliwe. Strach w głosie synka sprawił, że i ja poczułem zimny dreszcz w kręgosłupie.
– Żuczku, boisz się, że jej nie ma? Marysia jest u koleżanki, niedługo wrócą z mamą do domu.
Zawsze mnie zaskakiwało, że dwulatek potrafił samym uniesieniem brwi klarownie przekazać, jakim jestem idiotą.
– Nie! Jes Lysia. Bojam Lysi. – Pociągnął noskiem i poszedł do swojego pokoju, mamrocząc coś do siebie.
Chyba uznał, że jestem bezużyteczny. W tym zakresie nie mogłem się buntować na jego ocenę. Rzeczywiście gubiłem się w pomysłach moich dzieci, które widziały i słyszały rzeczy, których nie było, a czasem wiedziały to, o czym, według mnie, wiedzieć nie powinny. Na dobitkę w zakresie wymyślonych przyjaciół i dziwnych strachów Gucio i Marysia byli zaskakująco zgodni, mimo że normalnie potrafili się tłuc o najmniejszą głupotę. Anka powtarzała, że mają po prostu głębokie porozumienie i bogatą wyobraźnię, a ja na rozum się z tym zgadzałem. Cóż, racjonalne wyjaśnienia swoją drogą, a nieokreślony niepokój swoją.
Wzdrygnąłem się i skończyłem doprawiać rosół. Potem poszedłem do pokoju dzieci sprawdzić, jak Gucio sobie radzi po nagłej pobudce. Siedział na środku kręgu rozrzuconych po dywanie kartek i kredek świecowych. Rysunki wyglądały dziś mniej chaotycznie niż zwykle; chyba musiał przejść jakiś skok rozwojowy. Niby Marysia przyzwyczaiła mnie, że dzieciaki potrafią się zmienić z dnia na dzień, ale w praktyce te nowe umiejętności zawsze mnie zaskakiwały.
– Wszystko dobrze, żuczku? Rysujesz sobie?
– Lysia suje. Nie bojam Lysi.
– Ok-kej… to może ja zadzwonię do mamy i spytam, jak im idzie. Co ty na to?
Wyciągnąłem telefon z kieszeni i zadzwoniłem do żony, ale nie odebrała. Cóż, na dworze było paskudnie, może nie chciała się zatrzymywać i grzebać w torebce. Na pewno niedługo będą w domu.
Po chwili jednak oddzwoniła. Głos miała roztrzęsiony:
– Hej, już gnamy! Mam nadzieję, że rosół gotowy, bo miałyśmy przygodę. Marysia uparła się na plac zabaw. Nie zgodziłam się, bo zaraz będzie ciemno, ale uciekła i nie mogłam jej znaleźć. Ale już jest dobrze, już idziemy. Weszła niechcący do stawu; tak jej błoto zassało kalosze, że wyjść nie mogła, ledwo ją wyciągnęłam. Nóżki przemoczone, więc trzeba ją będzie rozgrzać.
Współczułem Ance. Marysia, pięcioletnie tornado, czasem nie dawała się utrzymać w ryzach. To chyba największy koszmar rodzica, zgubić dziecko – a tu jeszcze o zmierzchu i we mgle. Wolałem nie myśleć, co mogło się stać – Glinianki miały miejscami ponad dziesięć metrów głębokości i nawet dorosły łatwo mógłby się utopić. Na córce przygoda też musiała zrobić wrażenie, bo w tle nie słyszałem jej zwyczajowego szczebiotu.
Skończyłem rozmowę i schowałem telefon do kieszeni. Odwróciłem się i aż podskoczyłem. Synek stał z zaciśniętymi piąstkami na środku pokoju.
– Nie Lysia! Nie Lysiaa!
– Marysia z mamą już idą do domu, zaraz będą. Spokojnie, Gutek. – Podszedłem i zmierzwiłem mu czuprynkę.
Sapnął gniewnie, klapnął z powrotem na pupę i zaczął przekładać kartki z bazgrołami. Pomyślałem, że przy Marysi to też było ciężkie, kiedy miała już różne złożone przeżycia, ale jeszcze nie umiała ich wyrazić słowami. Trudno rozwiać lęk, którego się nie rozumie. Znowu poczułem dreszcz, ale spróbowałem się otrząsnąć. Wróciłem do kuchni nastawić makaron do rosołu i zaparzyć Ance herbatę.
Po kolejnych dziesięciu minutach brząknął domofon; akurat skończyłem odcedzać kluski i poszedłem do drzwi odsunąć zasuwkę. Marysia zwykle od razu rzucała się na klamkę, ale tym razem kulturalnie zapukała do drzwi. Gdy je otworzyłem, córeczka stała z Anką na progu, strasznie blada z zimna. Obie miały na twarzach szerokie uśmiechy i milczały. Otworzyłem drzwi szerzej, ale ani drgnęły.
– Możemy wejść, tatusiu?
To już zupełnie nie pasowało do Marysi. Było tak dziwaczne, że w pierwszej chwili miałem ochotę odskoczyć i zamknąć drzwi. Aż tak mi Gucio namieszał w głowie? Przecież nie mogłem trzymać na progu własnego zmarzniętego dzieciaka. Poprosiłem, żeby weszły, i zrobiłem trzy kroki w tył.
Marysia wkroczyła w jasne światło korytarza. Była cała sina, a przez skórę przeświecały ciemne żyłki. Szła w moją stronę, a ja zdławiłem odruch ucieczki i wyciągnąłem ręce, żeby ją przytulić. W tym momencie znalazła się na wysokości lustra… jej odbicie miało puste oczodoły, z których kapał czarny szlam, podobnie jak z jej ust. Z krzykiem rzuciłem się do tyłu i upadłem. To coś w skórze mojej córki szło do mnie nadal, uśmiechając się coraz szerzej.
W tym momencie z pokoju wypadł Gucio z naręczem zabazgranych kartek.
– Nie Lysia! Sio! Siooo! – krzyknął i rzucił jej swoją twórczością prosto w twarz.
Syknęła i zamachała rękami, po czym nagle razem z żoną osunęły się na podłogę. Gucio od razu skoczył tulić swoją Lysię.
Po chwili obie zaczęły odzyskiwać przytomność – Anka powoli, a Marysia momentalnie. Usiadła i ze zdławionym krzykiem próbowała odrzucić od siebie jedną z kartek, która wydawała się przyklejona do jej rączki. Kolorowy, gwiaździsty bazgroł otaczał bezkształtne, smoliste coś. Wyrwałem jej papier z ręki i poczułem, jak teraz przylepia się do mnie, lodowaty i obślizgły jak błoto na dnie stawu o tej porze roku. Błoto, które natychmiast zaczęło rozpływać się po mojej ręce i próbowało wniknąć w ciało.
– To nie muszę być ja! TO NIE MUSZĘ BYĆ JA! – piszczała Marysia raz po raz, a z oczu popłynęły jej łzy.
Co teraz? Zaraz, mała nie mogła sama wyjść ze stawu, dopiero Anka ją wyciągnęła. Błoto musiało więzić to coś! Tak jak stałem, rzuciłem się do drzwi. Na klatce schodowej słyszałem jeszcze, jak Marysia krzyczy za mną „To nie muszę być ja!”; spokojnie, skowronku, oczywiście, że zabiorę to od ciebie.
Wybiegłem z bloku w samych skarpetach i swetrze, ale lodowata mgła nie robiła na mnie żadnego wrażenia – szlam sączący się z kartki ziębił znacznie dotkliwiej. Pognałem przez Grójecką nie patrząc na światła; olałem trąbienie i pisk hamującego tramwaju. Trzysta metrów Korotyńskiego przebyłem w tempie, od którego normalnie padłoby mi serce, ale adrenalina robiła swoje. Na wysokości sklepu ktoś chciał mnie zaczepić, ale biegłem dalej. Ostatnia długa prosta, już na przełaj przez trawniki i między drzewami, była bez butów zdecydowanie trudniejsza i dwa razy grzmotnąłem kolanem o ziemię.
Dotarłem do stawu i z sercem w przełyku wszedłem do wody. W pierwszej chwili poślizgnąłem się na szlamie, ale zaraz potem poczułem, że błoto zasysa moje nogi coraz głębiej i nie jestem w stanie się ruszyć. Już stąd nie wyjdę, ale przynajmniej to coś też nie. Zimno wyciekające z symbolu weszło mi już w kości, całą rękę wypełniał przeszywający ból. Mogłem już tylko zacisnąć zęby i czekać na śmierć. Zalała mnie rozpacz, że muszę zostawić to życie, w którym było mi naprawdę nieźle. Równolegle poczułem histeryczne rozbawienie, że stoję do połowy ud w parkowym stawie i w swoich ostatnich momentach wyglądam strasznie głupio.
– No proszę! Trzeba człowieka słuchać, jak o wsparcie finansowe grzecznie prosi, ale widzę, że ty, kurwa, wariat prawdziwy, co? Ładnie się tak uczciwym ludziom pod nosem topić? To może chociaż pieniążki i komóreczka się nie zmarnują, he? Po co ma jeszcze boleć przed śmiercią.
Odwróciłem się i na brzegu zobaczyłem barczystego chłopaka, który bawił się ostentacyjnie nożem sprężynowym. Nawet w szarówce było widać, że źrenice ma jak główki od szpilek. Na twarzy miał paskudny uśmiech, który przypominał mi wyraz twarzy tego czegoś, gdy było jeszcze w Marysi.
„To nie muszę być ja”. To nie muszę być ja? Zrozumiałem i serce załomotało mi w piersi. Usiłowałem przybrać odpowiednio apatyczno-depresyjny wyraz twarzy, wyjąłem komórkę z kieszeni i wyciągnąłem ją w stronę chłopaka tą samą ręką, w której tkwiła kartka z symbolem. Stałem jednak kawałek od brzegu, więc musiał się do mnie wychylić; stracił równowagę, zaklął i wdepnął w błoto. W tym samym momencie ja wcisnąłem mu do ręki kartkę i staw puścił moje nogi.
Rzuciłem się do ucieczki. Za sobą usłyszałem bluzgi, które po chwili ustąpiły wrzaskom strachu, bólu i niezrozumienia.
Było mi go trochę żal, ale skoro to nie musiałem być ja… Mógł się nie zgłaszać na ochotnika.
***
Młoda kobieta w czarnej ramonesce spojrzała z namysłem na rozmówcę. Wyjęła z kieszeni breloczek i szybkim ruchem przycisnęła mu do ręki. Mężczyzna syknął z bólu, a po chwili zamrugał zdziwiony, zbladł i zakrył twarz rękami.
– Jezzussmarria, ja go zabiłem. Zabiłem człowieka. I prawie nic nie poczułem.
– Trochę infekcji w panu pozostało, panie Marku, stąd odrętwienie. Spokojnie, już usunęłam. Musiał pan decydować na szybko. Zresztą, porównaliśmy monitoring sklepu z kartoteką policji; chłopak miał naprawdę dużo swojego za uszami. Może nie jest to piękna myśl, ale lepiej on niż pan.
Kelner przyniósł im herbatę i szoty, które wcześniej zamówiła. Kobieta wrzuciła torebkę do filiżanki, a alkohol podsunęła rozmówcy. Wypił jeden kieliszek, zamrugał i odchrząknął.
– Pani Łucjo, zrobicie coś z tym stawem? W internecie pisali, że do takich rzeczy to tylko wy, ale to były jakieś strony dla świrów… Ja nawet nie wiem, co to było. Przecież nie mogę się tak ot, wyprowadzić, ale moje dzieci nie mogą tu mieszkać, jeśli…
– Wszystko będzie w porządku. Pana opis potwierdza nasze wstępne ustalenia. Przed drugą wojną w okolicy grasował morderca, atakował całe rodziny. Drania ubito, ale ewidentnie było mu mało, bo jego duch nie odszedł. Miesiąc nie minął, jak zaczął w ludzi włazić i ich rękami robić dalej to samo. Ściągnęli na niego cadyka aż z Góry Kalwarii, ale nie dał rady go wygnać, więc uwięził go tam w glinie razem z nosicielem.
– I wy to, ot tak, w dwadzieścia cztery godziny odkryliście?
– Raczej w dwie godziny wydobyliśmy ze swojego archiwum. – Łucja wyglądała na bardzo zadowoloną z siebie. – Na terenach obecnego parku zatrzymywały się wtedy tabory; Romowie pomogli w kopaniu, a że z nami zawsze mieli dobre kontakty, to zaraportowali. Ciało pewnie dopiero teraz zgniło na tyle, że duch mógł się wydostać. Chociaż glina trzymała nadal, bo cadyk to była solidna firma. Z tym problemem poradzimy sobie raz-dwa. Bardziej mnie ciekawi, czy pana córeczka wdepnęła tam czystym przypadkiem…
– A co innego mogło się stać? – nastroszył się Marek.
– Mogła go usłyszeć i niechcący sama go uwolniła. Normalne dziecko by po prostu umarło, ale Marysia utrzymała się w bardo, dała radę trafić do domu, a nawet przenieść tu wiedzę z tamtej strony i stworzyć pułapkę. – Łucja spojrzała na rozłożone przed nią bazgroły. – Nie są to może najporządniejsze sigile, jakie w życiu widziałam, kolorystykę też mają bajeczną, ale moc w nich aż wibruje. Pana córka ma dar. Synek pewnie zresztą też, skoro ją widział i słyszał.
– To to jest jej skłonność jakaś? To się będzie powtarzać?! – Marek przeszedł z bladości w odcienie zieleni.
Kobieta sięgnęła do torby i wygrzebała z niej wizytówkę.
– Tu jest telefon do naszej… nazwijmy ją terapeutką dziecięcą. Sprawdzi, co dokładnie mogą pana dzieci i nauczy je samokontroli, żeby takie wypadki się nie zdarzały. W przyszłości będą mogły zadecydować, czy chcą to rozwijać, czy wyciszać. Polecam to pierwsze, nasza firma zapewnia naprawdę godziwe zarobki.
Marek wypił drugi kieliszek i westchnął.
– Żona i córka nic nie pamiętają, od wczoraj jeszcze są jakby otumanione, odchorowują i głównie śpią. Na razie zbywałem Ankę, że zostawiłem je na podłodze, kiedy zasłabły z zimna, bo spanikowałem. Nie miałaby pani pomysłu, jak jej to lepiej wytłumaczyć? Ale tak, żeby nie zgłosiła mnie do wariatkowa?
– Chciał pan dzwonić po karetkę, ale nie miał sygnału. Wyleciał pan na dwór szukać zasięgu, a tam ktoś pana pchnął i obudził się pan ubłocony, bez telefonu. Faktycznie wybiegł pan, żeby je ratować, więc kłamstewko jest nawet bliskie prawdy. – Łucja puściła oko. – Niemniej, na dłuższą metę trzeba żonie powiedzieć, co się stało, bo będziecie musieli współpracować w kwestii dzieci. Może jak już wydobrzeją. Dam panu ziółka, popiją przez kilka dni i wszystko im przejdzie.
Znowu zanurkowała w torbie i wyciągnęła przeźroczysty woreczek wypełniony suszem.
– Spokojnie, są w pełni legalne i całkiem przyjemnie smakują. A kłamstwo proszę zapamiętać dla policji, jak już znajdą pański telefon przy zwłokach.
– Dziękuję. Nie wiem, jak ja się wam za to wszystko wypłacę.
– Tym się proszę nie martwić. Niezawinione interwencje pokrywają nam stali sponsorzy, a dziećmi zaopiekujemy się w ramach prewencji. To dla nas inwestycja w potencjalnych pracowników. Jeśli chce się pan odwdzięczyć, to zawsze możemy skorzystać z dodatkowego wsparcia informatycznego. Umówmy się, po takich doświadczeniach do normalnego życia trudno będzie panu wrócić. A tak dołoży pan swoją cegiełkę do obrony ludzkości. Co pan na to?
Marek wyobraził sobie, że jutro wejdzie do biura i będzie udawał, że wszystko jest po staremu. Cholera jasna, dziewczyna miała rację. Machnął ręką na kelnera, bo bez trzeciego szota się nie obejdzie.