Dzisiaj radio w kuchni samo się włączyło. Mamy jeszcze takie stare, analogowe. Takie, w którym miedziana nitka rozwija się i zwija, szukając odpowiedniej fali. Takie, które nieraz samo przeskakiwało z jednej długości na drugą, bo na przykład pogoda się zmieniała i wpływała na zachowanie tej miedzianej niteczki. Radio było podłączone do prądu, ale już dawno nieużywane. Jeśli czegokolwiek rano słuchamy, to raczej z komórki.
Tym razem, radio zaczęło grać same. Leciały jakieś odgłosy, jakby deszczu i wiatru? A w tle spokojne pianino i skrzypce, ledwo słyszalne. To zabawne, ale z początku myślałem, że to po prostu szum radiowy. Pusty kanał. Ale nie, to była muzyka.
Postanowiłem, że jej posłuchamy. To było najdłuższe śniadanie jakie ostatnio mieliśmy. Prawie dwie godziny. Dlatego też spóźniłem się do pracy. Ale to, co było przykuwające w tej muzyce, to nie sama melodia, czy dźwięki, ale to, że przez dwie godziny nie leciało tam nic innego. Sama muzyka. Bez raportów.
W końcu jednak, trzeba było się zebrać i iść do jednostki. Po drodze nadrobiłem zaległości w prasówce. Dziewięćdziesiąt osiem procent oznaczonych. Niedobitki ciągle się ukrywają roznosząc wirusa. Federacja grozi cofnięciem środków jeśli kraj nie złapie ukrywających się wichrzycieli.
Gdy dotarłem, okazało się, że dobrze zrobiłem wysłuchując zaległych porannych raportów. Zespół już był w trakcie przygotowań do wylotu. Dostaliśmy cynk z góry, że kilku z poszukiwanych nieoznaczonych przebywa gdzieś niedaleko wschodniej granicy. Pole poszukiwań nie było jakoś specjalnie zawężone, promień to około piętnaście kilometrów, nie za dużo, nie za mało. Akurat, żeby oblecieć wszystko kopterem i paroma dronami. Przed wylotem obowiązkowa mikroodprawa z naczelnikiem. Połączył się z nami na tele.
– Musimy się dobrze zrozumieć, panowie – zaczął. – Władza chce wyników, a my musimy im je dać. Mamy osiemset tysięcy osób na wolności bez znaczników. Osiemset tysięcy, rozumiecie! Przecież to jak całe miasto! Jak można nie móc znaleźć ośmiuset tysięcy ludzi!
Wrzeszczał z ekranu. Jego podwójna broda drgała zabawnie za każdym razem, gdy chciał coś podkreślić, co ujmowało trochę powadze sytuacji. Przekaz był jednak jasny. Albo dzisiaj wrócimy z jakimś wynikiem, którym będzie się można pochwalić w wyższych kręgach rządzących, albo oberwie państwo, cały kraj, a najbardziej pewnie my – jednostka specjalna do terminacji osobowych zagrożeń egzystencjalnych.
JSTOZE, słaba nazwa i słaby skrót. Tak naprawdę, byliśmy myśliwymi, którzy polowali na tych, którzy nie chcieli się oznaczyć. Współczesne łapsy, ale nie spotkałem się z tym, żeby ktoś o nas źle mówił. W końcu – to dzięki nam byliśmy o krok bliżej do normalności.
– Kryptonim tej akcji, to "kobra" – ciągnął dalej naczelnik. – I macie na nią dwadzieścia cztery godziny. Sprawa będzie medialna, więc nie możemy niczego skopać. Wasze odpowiedniki z pozostałych regionów już są w trasie i również szukają zagrożeń. Wy macie tę przewagę, że macie cynk o poszukiwanych gdzieś w regionie zaznaczonym w waszych materiałach. To spora przewaga, nie straćcie jej. W końcu, nie ma co ukrywać, tak, to są zawody. Wygrany zespół dostaje sławę i chwałę, kto wie, może i odznaczenia od samego prezydenta, ale przegrani będą musieli się szybko rejestrować na dajcie pracować kom. Rozumiemy się?
Rozumiemy, cholera. Nagle zrobiło się intensywnie. Nagle, od jednego dnia zależało, czy utrzymamy swoje stanowiska pracy, czy nie. Świetna motywacja naczelniku, naprawdę. Od razu czuję przypływ energii.
Wylecieliśmy. W kopterze mieściło się, nie licząc pilota, ośmiu ludzi i cała masa sprzętu. Wzięliśmy wszystko, broń długa, krótka, pancerze, tarany, granaty hukowe i dymne, tego mechanicznego psa hi-tech… Kurde, taka droga technologia, że nawet nie możemy jej używać. Wszystko na pokaz. Owszem, czasami zdarzały się trudniejsze akcje, ale nigdy nie trzeba było wieźć ze sobą całego arsenału. Dodatkowo ze dwanaście dronów szperaczy. Ludzie kochani, przez całą moją karierę nie widziałem takiej pozery.
– Jest i telewizja – krótko zaanonsował pilot przez słuchawki.
Lecieli za nami. Lecieli własnym kopterem, nie wiedziałem, że mają na taki sprzęt pieniądze, i błyskali w nas odbijającym światło emblematem telewizji narodowej. Tylko zaraz, jakie światło on odbijał, skoro słońce było za nami?
Zerknąłem przez kokpit i zamarłem. To, co odbijał kopter telewizji, to nie było światło słoneczne. To był błysk pioruna z zagęszczającej się przed nami jednostki burzowej.
– Nie mówcie mi, że w to wlecimy? – zapytałem, w sumie nie wiem kogo. I tak nikt nie odpowiedział. Lecieliśmy tam. Przecież to bohaterska szarża przez burzę, filmowana przez telewizję! Dzielni funkcjonariusze ryzykują życiem, by walczyć o bezpieczeństwo kraju i przywrócenie normalności! Hura! Odpalcie Lot Walkirii, bo taka sytuacja prędko się nie powtórzy!
Pieprzona służba.
Z dobrych wiadomości, telewizja za nami nie poleciała. Nie musieliśmy już udawać wielkich wojowników przed kamerami. Ze złych informacji, to oni okazali się mądrzejsi od nas. Bo to nie była zwykła burza. To był cyklon.
Zapytacie, jakim cudem cyklon powstał tu, nad granicą na płaskowyżu? Nie wiem, nie jestem klimatologiem. Zresztą, oni już chyba też nie wiedzą, bo takie anomalie pogodowe pojawiały się w kraju coraz częściej. Nie powiem, były ruchy społeczne, które ostrzegały przed zmieniającym się klimatem, ale czy ich głos mógł cokolwiek zmienić?
Na pewno nie w naszej sytuacji.
Najpierw rzuciło nami na lewo, na szczęście pasy bezpieczeństwa wytrzymały przeciążenie i wszystko pozostało na swoim miejscu. Potem coś huknęło, jakby uderzyło nas od spodu i cały kopter stanął dęba. Przez chwilę lecieliśmy pionowo, a w słuchawkach słychać było wszystkie możliwe przekleństwa rzucane przez pilota. Gdy zdawało się, że udało się nas ustabilizować, przyszedł nasz koniec. W silnik uderzył piorun. Włączył się alarm, zaczęło wyć i błyskać na czerwono. Normalnie byśmy pewnie wyskakiwali ze spadochronami, ale pojazd zaczął kręcić się w kółko tak szybko, że żaden z nas nie mógł się ruszyć z przeciążenia.
A nie, przepraszam. Mechaniczny pies się ruszył. Kątem oka zobaczyłem i zdziwiłem się jak nigdy w życiu, jak nasz robo-szarik sam się włącza i wypina z pasów. Jego błędnik był tak… bezbłędny, że pies stał na środku koptera jakby nigdy nic. Potem obrócił się w stronę okna, napiął i wyskoczył przez nie, rozbryzgując szkło dookoła.
Tyle po high-techu. Szef nas zamorduje, że go zgubiliśmy.
O ile wcześniej nie zginiemy, bo właśnie przeciążenia stały się bardziej odczuwalne i jakby zmienił się też ich kierunek. Spadaliśmy. Za szybko. Jeszcze tylko parę huków płonącego silnika. Trzask łamanych gałęzi. I… Ciemność. Rozbiliśmy się.
Gdy się obudziłem, autentycznie myślałem, że umarłem i jestem w zaświatach. Świeciło słońce, a krople wody spływały mi po policzku. Podniosłem się. A nie, jednak to nie zaświaty. Dookoła mnie budził się cały oddział, a w oddali lekko dopalały się zgliszcza koptera. Nie padało, chociaż dookoła widać było otaczające nas czarne chmury.
– Ktoś nas uratował – powiedziałem na głos, podnosząc głowę do góry. – Jesteśmy w oku cyklonu – dodałem.
– Wszystko się zgadza – odpowiedział mi głos charakterystycznego wschodniego zaśpiewu. Jakiś obcy mężczyzna podawał mi rękę i pomagał wstać. To pewnie on nas wyciągnął z pojazdu. Powinienem mu wtedy od razu podziękować za uratowanie życia, ale nie to zwróciło moją uwagę.
– Gdzie ma pan maseczkę? – Wymamrotałem zdziwiony sam sobie.
Facet tylko się roześmiał. Powiedział, że ma na imię Michał i zabiera nas do siebie, do domu. Że ma tam wodę i środki do opatrywania ran. Że na jego oko, każdy może chodzić, ale jakby ktoś jednak potrzebował, to ma też rower do dyspozycji. Bardzo śmieszne.
Nie, naprawdę. W tamtej sytuacji to naprawdę było zabawne. Zabawnie odstresowujące.
Okazało się, że wylądowaliśmy, przepraszam rozbiliśmy się, na terenie małego ogrodu należącego właśnie do Michała. Był facetem w okolicach sześćdziesiątki, a w jego domu oprócz niego przebywała jeszcze cała rodzina. Jego żona, dzieci, dzieci jego dzieci, a nawet jego stara matka. Łącznie jakieś piętnaście, szesnaście osób.
Zdałem sobie sprawę, kim są.
Pozwolili się nam umyć, a my, grzecznie jak baranki, po kolei to zrobiliśmy. Nie wiem, czy wynikało to z szoku i stresu po kraksie, czy raczej z wyszkolenia i wykonywania poleceń. Nikt nie oponował. Poszło nam sprawnie i już wkrótce siedzieliśmy w sporej kuchni, a mama Michała dała każdemu po szklance ciepłej, mocno przesłodzonej herbaty. W takich starych, metalowych koszyczkach z uchwytami. Heh, miło.
Powiedziano nam, że musimy tu przeczekać, bo zaraz nadejdzie druga fala huraganu, a nie ma bezpieczniejszego miejsca, niż piwniczka pod domem Michała. Mówili cośtam jeszcze, ale Boże, ta herbata była tak dobra, że nie słuchałem. Odleciałem na moment w jakiś dziwny niebyt, gdzie nie myśli się o niczym szczególnym, tylko patrzy tępo w ścianę. Ale przysięgam, nie ważne jak tępo wyglądałem, po prostu smakowałem tę przesłodzoną gorącą herbatę.
Ze snu na jawie wybudziło mnie pytanie tej starszej pani o to, czy mam dzieci. Nie mam, ale planujemy. A inni? Część chłopaków ma, inni w drodze. Dobrze się brzdące uczą? A dobrze, dziękować. A to chodźcie, coś wam pokażę.
Poszedłem za starszą babcią, a ze mną jeszcze dwóch chłopaków. Matka Michała zaprowadziła nas do pokoju pełniącego rolę jakiejś graciarni, czy magazynku. Było tam dosłownie wszystko. Pani powiedziała, że za szpargałami w jednej z szuflad w komodzie na końcu pokoju, są stare zdjęcia jej i jej męża i że chce nam coś pokazać.
Zaczęliśmy odsuwać graty i robić przejście przez pomieszczenie. Jezu, czego tam nie było. Rower tam stał bez powietrza w kołach. Jakiś fotel stary. Instrumenty, większość połamana, ale jakieś skrzypce chyba całe. Stare pianino! No chyba to żart, że w takim starym domu uchowało się pianino.
– A to pianinko, to wystawcie tutaj, to Angelika zagra, pokaże, co się w szkole nauczyła.
No i wystawialiśmy pianino. Tym razem robił to cały oddział, bo we trzech było za ciężkie. Powycieraliśmy i jedno z dzieci usiadło. Dziewczynka rzeczywiście zaczęła grać. Inne dziecko podchwyciło wcześniej znalezione skrzypce i próbowało zaimprowizować smyczek z jakiegoś plastikowego patyka. Dom wypełniło przyjemne plumkanie strun i delikatne zawodzenie skrzypiec. Starsza pani dogrzebała się do wielkiego albumu ze zdjęciami i natychmiast zaczęła wszystkim pokazywać.
– O, to ja z mężem i z dziećmi, jak byli małe. Myśmy chcieli je wysłać do szkół za granicę, ale wiadomo, jak się sprawy potoczyły, gdy granice zamknęli.
Za oknem zaczął padać deszcz. Zbliżała się druga burza.