- Opowiadanie: Gretzky - Ecce homo

Ecce homo

Kolejne opowiadanie inspirowane sytuacją epidemiczną. Tym razem trochę w obronie służb, które często muszą wykonywać niezbyt przemyślane rozkazy tylko pod publiczkę, co nieraz wywołuje napięcia w społeczeństwie. A przecież koniec końców, wszyscy jesteśmy ludźmi.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Ecce homo

Dzisiaj radio w kuchni samo się włączyło. Mamy jeszcze takie stare, analogowe. Takie, w którym miedziana nitka rozwija się i zwija, szukając odpowiedniej fali. Takie, które nieraz samo przeskakiwało z jednej długości na drugą, bo na przykład pogoda się zmieniała i wpływała na zachowanie tej miedzianej niteczki. Radio było podłączone do prądu, ale już dawno nieużywane. Jeśli czegokolwiek rano słuchamy, to raczej z komórki. 

Tym razem, radio zaczęło grać same. Leciały jakieś odgłosy, jakby deszczu i wiatru? A w tle spokojne pianino i skrzypce, ledwo słyszalne. To zabawne, ale z początku myślałem, że to po prostu szum radiowy. Pusty kanał. Ale nie, to była muzyka. 

Postanowiłem, że jej posłuchamy. To było najdłuższe śniadanie jakie ostatnio mieliśmy. Prawie dwie godziny. Dlatego też spóźniłem się do pracy. Ale to, co było przykuwające w tej muzyce, to nie sama melodia, czy dźwięki, ale to, że przez dwie godziny nie leciało tam nic innego. Sama muzyka. Bez raportów.

W końcu jednak, trzeba było się zebrać i iść do jednostki. Po drodze nadrobiłem zaległości w prasówce. Dziewięćdziesiąt osiem procent oznaczonych. Niedobitki ciągle się ukrywają roznosząc wirusa. Federacja grozi cofnięciem środków jeśli kraj nie złapie ukrywających się wichrzycieli.

Gdy dotarłem, okazało się, że dobrze zrobiłem wysłuchując zaległych porannych raportów. Zespół już był w trakcie przygotowań do wylotu. Dostaliśmy cynk z góry, że kilku z poszukiwanych nieoznaczonych przebywa gdzieś niedaleko wschodniej granicy. Pole poszukiwań nie było jakoś specjalnie zawężone, promień to około piętnaście kilometrów, nie za dużo, nie za mało. Akurat, żeby oblecieć wszystko kopterem i paroma dronami. Przed wylotem obowiązkowa mikroodprawa z naczelnikiem. Połączył się z nami na tele.

 

– Musimy się dobrze zrozumieć, panowie – zaczął. – Władza chce wyników, a my musimy im je dać. Mamy osiemset tysięcy osób na wolności bez znaczników. Osiemset tysięcy, rozumiecie! Przecież to jak całe miasto! Jak można nie móc znaleźć ośmiuset tysięcy ludzi!

 

Wrzeszczał z ekranu. Jego podwójna broda drgała zabawnie za każdym razem, gdy chciał coś podkreślić, co ujmowało trochę powadze sytuacji. Przekaz był jednak jasny. Albo dzisiaj wrócimy z jakimś wynikiem, którym będzie się można pochwalić w wyższych kręgach rządzących, albo oberwie państwo, cały kraj, a najbardziej pewnie my – jednostka specjalna do terminacji osobowych zagrożeń egzystencjalnych. 

JSTOZE, słaba nazwa i słaby skrót. Tak naprawdę, byliśmy myśliwymi, którzy polowali na tych, którzy nie chcieli się oznaczyć. Współczesne łapsy, ale nie spotkałem się z tym, żeby ktoś o nas źle mówił. W końcu – to dzięki nam byliśmy o krok bliżej do normalności.

 

– Kryptonim tej akcji, to "kobra" – ciągnął dalej naczelnik. – I macie na nią dwadzieścia cztery godziny. Sprawa będzie medialna, więc nie możemy niczego skopać. Wasze odpowiedniki z pozostałych regionów już są w trasie i również szukają zagrożeń. Wy macie tę przewagę, że macie cynk o poszukiwanych gdzieś w regionie zaznaczonym w waszych materiałach. To spora przewaga, nie straćcie jej. W końcu, nie ma co ukrywać, tak, to są zawody. Wygrany zespół dostaje sławę i chwałę, kto wie, może i odznaczenia od samego prezydenta, ale przegrani będą musieli się szybko rejestrować na dajcie pracować kom. Rozumiemy się?

 

Rozumiemy, cholera. Nagle zrobiło się intensywnie. Nagle, od jednego dnia zależało, czy utrzymamy swoje stanowiska pracy, czy nie. Świetna motywacja naczelniku, naprawdę. Od razu czuję przypływ energii.

Wylecieliśmy. W kopterze mieściło się, nie licząc pilota, ośmiu ludzi i cała masa sprzętu. Wzięliśmy wszystko, broń długa, krótka, pancerze, tarany, granaty hukowe i dymne, tego mechanicznego psa hi-tech… Kurde, taka droga technologia, że nawet nie możemy jej używać. Wszystko na pokaz. Owszem, czasami zdarzały się trudniejsze akcje, ale nigdy nie trzeba było wieźć ze sobą całego arsenału. Dodatkowo ze dwanaście dronów szperaczy. Ludzie kochani, przez całą moją karierę nie widziałem takiej pozery.

 

– Jest i telewizja – krótko zaanonsował pilot przez słuchawki.

 

Lecieli za nami. Lecieli własnym kopterem, nie wiedziałem, że mają na taki sprzęt pieniądze, i błyskali w nas odbijającym światło emblematem telewizji narodowej. Tylko zaraz, jakie światło on odbijał, skoro słońce było za nami?

Zerknąłem przez kokpit i zamarłem. To, co odbijał kopter telewizji, to nie było światło słoneczne. To był błysk pioruna z zagęszczającej się przed nami jednostki burzowej.

 

– Nie mówcie mi, że w to wlecimy? – zapytałem, w sumie nie wiem kogo. I tak nikt nie odpowiedział. Lecieliśmy tam. Przecież to bohaterska szarża przez burzę, filmowana przez telewizję! Dzielni funkcjonariusze ryzykują życiem, by walczyć o bezpieczeństwo kraju i przywrócenie normalności! Hura! Odpalcie Lot Walkirii, bo taka sytuacja prędko się nie powtórzy! 

Pieprzona służba.

Z dobrych wiadomości, telewizja za nami nie poleciała. Nie musieliśmy już udawać wielkich wojowników przed kamerami. Ze złych informacji, to oni okazali się mądrzejsi od nas. Bo to nie była zwykła burza. To był cyklon.

Zapytacie, jakim cudem cyklon powstał tu, nad granicą na płaskowyżu? Nie wiem, nie jestem klimatologiem. Zresztą, oni już chyba też nie wiedzą, bo takie anomalie pogodowe pojawiały się w kraju coraz częściej. Nie powiem, były ruchy społeczne, które ostrzegały przed zmieniającym się klimatem, ale czy ich głos mógł cokolwiek zmienić?

Na pewno nie w naszej sytuacji.

Najpierw rzuciło nami na lewo, na szczęście pasy bezpieczeństwa wytrzymały przeciążenie i wszystko pozostało na swoim miejscu. Potem coś huknęło, jakby uderzyło nas od spodu i cały kopter stanął dęba. Przez chwilę lecieliśmy pionowo, a w słuchawkach słychać było wszystkie możliwe przekleństwa rzucane przez pilota. Gdy zdawało się, że udało się nas ustabilizować, przyszedł nasz koniec. W silnik uderzył piorun. Włączył się alarm, zaczęło wyć i błyskać na czerwono. Normalnie byśmy pewnie wyskakiwali ze spadochronami, ale pojazd zaczął kręcić się w kółko tak szybko, że żaden z nas nie mógł się ruszyć z przeciążenia.

A nie, przepraszam. Mechaniczny pies się ruszył. Kątem oka zobaczyłem i zdziwiłem się jak nigdy w życiu, jak nasz robo-szarik sam się włącza i wypina z pasów. Jego błędnik był tak… bezbłędny, że pies stał na środku koptera jakby nigdy nic. Potem obrócił się w stronę okna, napiął i wyskoczył przez nie, rozbryzgując szkło dookoła.

Tyle po high-techu. Szef nas zamorduje, że go zgubiliśmy.

O ile wcześniej nie zginiemy, bo właśnie przeciążenia stały się bardziej odczuwalne i jakby zmienił się też ich kierunek. Spadaliśmy. Za szybko. Jeszcze tylko parę huków płonącego silnika. Trzask łamanych gałęzi. I… Ciemność. Rozbiliśmy się.

Gdy się obudziłem, autentycznie myślałem, że umarłem i jestem w zaświatach. Świeciło słońce, a krople wody spływały mi po policzku. Podniosłem się. A nie, jednak to nie zaświaty. Dookoła mnie budził się cały oddział, a w oddali lekko dopalały się zgliszcza koptera. Nie padało, chociaż dookoła widać było otaczające nas czarne chmury.

 

– Ktoś nas uratował – powiedziałem na głos, podnosząc głowę do góry. – Jesteśmy w oku cyklonu – dodałem.

– Wszystko się zgadza – odpowiedział mi głos charakterystycznego wschodniego zaśpiewu. Jakiś obcy mężczyzna podawał mi rękę i pomagał wstać. To pewnie on nas wyciągnął z pojazdu. Powinienem mu wtedy od razu podziękować za uratowanie życia, ale nie to zwróciło moją uwagę.

– Gdzie ma pan maseczkę? – Wymamrotałem zdziwiony sam sobie.

 

Facet tylko się roześmiał. Powiedział, że ma na imię Michał i zabiera nas do siebie, do domu. Że ma tam wodę i środki do opatrywania ran. Że na jego oko, każdy może chodzić, ale jakby ktoś jednak potrzebował, to ma też rower do dyspozycji. Bardzo śmieszne.

Nie, naprawdę. W tamtej sytuacji to naprawdę było zabawne. Zabawnie odstresowujące.

Okazało się, że wylądowaliśmy, przepraszam rozbiliśmy się, na terenie małego ogrodu należącego właśnie do Michała. Był facetem w okolicach sześćdziesiątki, a w jego domu oprócz niego przebywała jeszcze cała rodzina. Jego żona, dzieci, dzieci jego dzieci, a nawet jego stara matka. Łącznie jakieś piętnaście, szesnaście osób.

Zdałem sobie sprawę, kim są.

Pozwolili się nam umyć, a my, grzecznie jak baranki, po kolei to zrobiliśmy. Nie wiem, czy wynikało to z szoku i stresu po kraksie, czy raczej z wyszkolenia i wykonywania poleceń. Nikt nie oponował. Poszło nam sprawnie i już wkrótce siedzieliśmy w sporej kuchni, a mama Michała dała każdemu po szklance ciepłej, mocno przesłodzonej herbaty. W takich starych, metalowych koszyczkach z uchwytami. Heh, miło.

Powiedziano nam, że musimy tu przeczekać, bo zaraz nadejdzie druga fala huraganu, a nie ma bezpieczniejszego miejsca, niż piwniczka pod domem Michała. Mówili cośtam jeszcze, ale Boże, ta herbata była tak dobra, że nie słuchałem. Odleciałem na moment w jakiś dziwny niebyt, gdzie nie myśli się o niczym szczególnym, tylko patrzy tępo w ścianę. Ale przysięgam, nie ważne jak tępo wyglądałem, po prostu smakowałem tę przesłodzoną gorącą herbatę.

Ze snu na jawie wybudziło mnie pytanie tej starszej pani o to, czy mam dzieci. Nie mam, ale planujemy. A inni? Część chłopaków ma, inni w drodze. Dobrze się brzdące uczą? A dobrze, dziękować. A to chodźcie, coś wam pokażę.

Poszedłem za starszą babcią, a ze mną jeszcze dwóch chłopaków. Matka Michała zaprowadziła nas do pokoju pełniącego rolę jakiejś graciarni, czy magazynku. Było tam dosłownie wszystko. Pani powiedziała, że za szpargałami w jednej z szuflad w komodzie na końcu pokoju, są stare zdjęcia jej i jej męża i że chce nam coś pokazać. 

Zaczęliśmy odsuwać graty i robić przejście przez pomieszczenie. Jezu, czego tam nie było. Rower tam stał bez powietrza w kołach. Jakiś fotel stary. Instrumenty, większość połamana, ale jakieś skrzypce chyba całe. Stare pianino! No chyba to żart, że w takim starym domu uchowało się pianino.

 

– A to pianinko, to wystawcie tutaj, to Angelika zagra, pokaże, co się w szkole nauczyła.

 

No i wystawialiśmy pianino. Tym razem robił to cały oddział, bo we trzech było za ciężkie. Powycieraliśmy i jedno z dzieci usiadło. Dziewczynka rzeczywiście zaczęła grać. Inne dziecko podchwyciło wcześniej znalezione skrzypce i próbowało zaimprowizować smyczek z jakiegoś plastikowego patyka. Dom wypełniło przyjemne plumkanie strun i delikatne zawodzenie skrzypiec. Starsza pani dogrzebała się do wielkiego albumu ze zdjęciami i natychmiast zaczęła wszystkim pokazywać.

 

– O, to ja z mężem i z dziećmi, jak byli małe. Myśmy chcieli je wysłać do szkół za granicę, ale wiadomo, jak się sprawy potoczyły, gdy granice zamknęli.

 

Za oknem zaczął padać deszcz. Zbliżała się druga burza.

 

Koniec

Komentarze

Czyta się nieźle. Z tym, że jako osoba zachipowana przez Billa, chyba nie mam zdolności oceny tego tekstu;)

Lożanka bezprenumeratowa

@Ambush mój chip mówi, że jesteś super, że przeczytałaś ten tekst :) Dzięki!

Gretzky

Przeczytane. I jestem zmuszony trochę pomarudzić.

Ogólnie nie jest to zły tekst, jest dość spójny, nawet pomimo nieco urwanego zakończenia. Przedstawiłeś swój zamysł i akcja szła ustalonym tokiem.

Ale:

Zacznijmy od początku. Jak na tą długość tekstu, rozwija się on dość wolno. Raczej jestem przyzwyczajony na wrzucaniu czytelnika w wir, by nie tracić czasu. Zostało mi przedstawione wszystko, co powinienem wiedzieć – bohater wraz ze swoją grupą reagowania ma misję. Typowy, wpół przemocowy i wyżywający się na podwładnych, dowódca opisuje szczegóły zadania. Zwróć uwagę, że opisuje im je ze szczegółami, choć nie jest to ich pierwsze takie zadanie. Czuć tutaj, że ma to być jasna informacja dla czytelnika, by zrozumiał. Osobiście wolę wyciągać wnioski na podstawie tego, co się dzieje, niż dostawać to podane na tacy.

Idąc dalej – to poboczne, ale powątpiewam, by helikopter mógł swobodnie latać za maszyną sił rządowych.

Kiedy przed helikopterem pojawia się burza, przypuściłem, że uderzy w nich piorun i tak się stało.

Potem dostajemy “dramaturgię” nie działającego silnika i swobodnego spadku w kierunku gruntu. Dlaczego cudzysłów? Ponieważ bohater wydaje się nie mieć z tym większych emocji, nie czuć tutaj napięcia, że kilka ton sprzętu właśnie leci w dół. Ma czas zastanawiać się na temat mech psa, kiedy może zginąć. To moim zdaniem wada całego tekstu – brak emocji i napięcia. 

Wedle przypuszczenia, bohater przeżył bez większego uszczerbku. Tak miało być.

Końcówki nie rozumiem. Gdyby przełożeni dowiedzieli się, że ocalali nie wezwali pomocy i nie przystąpili do czynności względem tych, których mieli złapać (w końcu tylko się pobrudzili, a to nie przeszkadza) to zostaliby zdegradowani i wysłani do więzienia. Natomiast nasz bohater i niedobitkowie piją herbatę, myją się, słuchają koncertu i oglądają zdjęcia. Dlaczego?

Nie rozumiem też, skąd taki tytuł. Lubię motyw Ecce Homo w malarstwie, a jednocześnie nie widzę żadnych związków z tekstem.

Podsumowując, niewykluczone, że wrócę do jakiegoś przyszłego tekstu i mam nadzieję, że będzie mniej przewidywalnie i będzie w nim więcej emocji. Powodzenia.

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

@Sagitt wielkie dzięki za rzeczowy komentarz! Mam nadzieję, że moje przyszłe teksty będą lepsze :)))

Gretzky

Wszystko jest w rękach autora, więc trzymam kciuki.

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

Hej, hej,

 

Fajne są smaczki w tym tekście – pies wyskakujący z koptera, ta jakaś taka swoista czasowa pętla, że bohater słyszał granie w radio, jeszcze zanim wyszedł na akcję. Ogólnie mi się podoba, może nieco banalne, ale dobrze mi się czytało.

 

Co do tej banalności – jest to trochę kliszowate, że oddział rozbija się i pomocy udzielają im ścigani przez nich ludzie. Otwarte zakończenie nieco niweluje tę banalność, ale klisza jest klisza :)

Dodatkowo świat przedstawiony potraktowany nieco po macoszemu, wirus, zmiany klimatyczne, regulacje prawne – ledwie muśnięte w tekście. Można by to usprawiedliwić, gdyby tekst kładł wyraźny nacisk, np. na przeżycia głównego bohatera, opis tu i teraz, ale tak się również nie dzieje, przez to brakuje tutaj dla mnie jakiejś takiej głebi. Być może można by pójść wręcz w stronę krainy lat dziecięcych, co pewnie nieco robisz, ale jak dla mnie nie dość wyraźnie.

 

No i na koniec jeszcze czepianko takie logiczne – wlecieli w burzę, potem ocaleli z rozbitego helikoptera, hm…. Ja bym to jakoś “zmiękczył”, np. mogli manwerem ominąć burzę, poruszając się obok niej, ale sprzęt, który mieli “ściągnął” piorun i dlatego runęli w dół. Co do ocalenia z katastrofy – mogłbyby ich ochronić np. kewlarowe kombinezony, kaski czy coś :)

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Hej BasementKey! Wielkie dzięki za rzeczowy komentarz :D Biorę sobie do serca i wyciągam wnioski :)))

Gretzky

Fajna komedyjka. Mocno prawdziwa. Przerażająco mocna. Tak będzie wyglądał prawdziwy cyberpunk w Polsce xD.

Jest taki nastrój, jakby wujek Władek opowiadał na weselu ciotki, siostry, kuzyna żony opowiadał o przygodzie z pracy.

Jednak czytając to praktycznie nie czuć żadnych emocji bohatera. To efekt zamierzony, żeby podkreślić wyżej wspomniany nastrój?

Poza tym brakuje takiego wyjaśnienia, jak bohaterom udało się przeżyć przelecenie przez cyklon. Przez brak jakichkolwiek opisów uczuć, nie widać jakiegokolwiek strachu o życie.

Poza tym nie rozumiem powiązania z tytułem i treścią. Treść to karykaturalna komedyjka. Tytuł zupełnie na to nie wskazuje. Nie mówiąc o braku wątku religijnego.

Po przeczytaniu dosłownie nie rozumiem o co chodzi w świecie przedstawionym. Miałeś jakiś pomysł, ale jest to tak muśnięte że nie wiadomo co jest czym.

 

Tak poza tym pozdrawiam i życzę miłego dzionka/wieczoru/nocy!

 

Obudź się – Jeśli to czytasz, jesteś w śpiączce od prawie 15 lat. Próbujemy nowej metody. Nie wiemy gdzie ta wiadomość pojawi się w Twoim śnie ale mamy nadzieję, że uda nam się do Ciebie dotrzeć. Prosimy, obudź się.

Nowa Fantastyka