- Opowiadanie: slqn - Stara, bezzębna Marta

Stara, bezzębna Marta

Sarmackie klimaty, fantastyka i horror doprawione małą szczyptą historycznych faktów. Albo inaczej: Sendigovius Polonus, the origins.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Użytkownicy, Użytkownicy II, Finkla

Oceny

Stara, bezzębna Marta

 Wnętrze chałupy było pod osłoną nocy czarne jak wrota do piekła. Jedyne światło biło od paleniska; żarzące się na środku izby polana rzucały słabą, pomarańczową poświatę na dwie twarze. Jedną była młoda i, według wszelkiego uznania, śliczna buzia Zosi Sędzimirowej, zarumieniona i mokra od łez; druga, pocięta siecią zmarszczek i usiana brodawkami, parszywa gęba należała do starej, bezzębnej Marty. Starucha łypnęła na młodą szlachciankę wzrokiem zasnutym bielmem, mlasnęła i rozciągnęła zwiędłe usta w uśmiechu.

– Więc chodzi o twojego chłopczyka, kochanie – stwierdziła powoli, jakby cała rozmowa, którą przed chwilą odbyły już teraz zaczynała ulatywać jej z pamięci. Zosia przytaknęła nerwowo.

– Michałka. Jest bardzo chory, babciu.

Kolejne łzy spłynęły po policzkach Zosi, kiedy przypomniała sobie słowa lekarza, którego przed wyjazdem sprowadził jej mąż z samego Neapolu: “Morbus comitialis, moja dobra pani. To nie jest stan, który można wyleczyć. Można dbać o syna i wydłużyć mu życie, ale nigdy nie będzie zdrów. Jest już ochrzczony, prawda?”.

– Powiedz no, czy żem dobrze zrozumiała. Mały ma te, no… – starucha podrapała się po nosie brudnym, złamanym pazurem. – … tiki. I spanie go bierze wtedy, co nie trza, dobrze gadam?

Dumała przez chwilę nad tymi słowami, po czym zarechotała chrapliwie.

– Ale problem! Zwykła dziewucha tylko by się cieszyła, że dzieciak ładnie i dużo śpi. A że się czasem powydurnia na ziemi? Jak ma z drzewa spaść albo psu ogon podpalić, to już lepiej niech na wznak tańcuje i grzbietem podwórze zamiata.

Zosia ukryła twarz w dłoniach odzianych w delikatne, jedwabne rękawiczki. Jej ramiona zadrgały w milczącym szlochu, jedynym, jaki przystawał damie jej stanu, żonie pana na Łukowicy i sąsiednich włościach, Jakuba Sędzimira; z takiego szlochu u córki dumna byłaby każda polska szlachcianka. Marta dźwignęła się powoli z taboretu i powolnym, ciężkim krokiem poczłapała w głąb izby, wypełnionej zapachem dymu, pleśni i starości.

– To nie jest zwykłe spanie, babciu – zaprotestowała Zosia. – On traci zupełnie ducha, jakby jakaś siła nieczysta w niego wstępowała… nie słyszy i nie widzi, jak próbuję go ocucić, uderza głową w posadzkę, język przygryza do krwi… a kiedy wraca do siebie, to słaby jest, jakby nie jadł parę dni.

Nienawidziła opowiadać tej samej historii cały czas na nowo kolejnym znachorom, uczonym i księżom. Większość tych, do których Zofia zwracała się po pomoc, już na wstępie rozkładała ręce, gdy tylko zobaczyli jej synka; niektórzy miewali co prawda pomysły na różne, egzotyczne terapie, ale szybko wycofywali się ze swych słów, gdy po paru dniach nacierania rtęcią albo okadzania czarcim zielem, stan chłopca gwałtownie się pogarszał, zamiast poprawić. Nawet teraz Zosia zadawała sobie pytanie, na co właściwie liczy, odwiedzając Martę. Że to właśnie ona zaradzi problemowi, który przerósł tylu doktorów i światłych uczonych? Pan mąż Zosi pewno wygarbowałby jej za to skórę, gdyby się tylko dowiedział, ale pani Sędzimirowa wiedziała, że jeśli Michałek odejdzie, nie uzyskawszy od niej każdej możliwej pomocy, jej dusza niechybnie trafi prosto do piekła.

Marta wróciła, niosąc w obu sękatych dłoniach parujące kubki. Ich zapach był jeszcze gorszy, niż woń zapuszczonej izby.

– No niech będzie. Dzieciak jest bardzo chory, przekonałaś mnie. Chcesz, żebym ci pomogła. Co mi za to dasz?

– Wszystko – odrzekła od razu Zofia, odgarniając z twarzy kosmyk kasztanowych włosów. Mówiła prawdę. Po tylu latach zmagań, morzu przelanych łez, fortunie utopionej w nieskutecznych terapiach i małżeństwie w opłakanym stanie, nie miała już niczego, czego nie byłaby w stanie oddać za zdrowie Michała.

Marta znowu podrapała się po nosie. Podała Zosi kubek cuchnącej cieczy, po czym sama pociągnęła ze swojego parę łyków. Jej puste, złe oczy błądziły spojrzeniem gdzieś ponad panią Sędzimirową, jakby widziały tam coś, czego zwykłe oczy dostrzec nie mogą.

– Boisz się mnie – wychrypiała stara, oderwawszy się od kubka. Znów się uśmiechnęła, obnażając bezzębne dziąsła. – Jak to po wsi gadają? “Marta, Marta, diabła warta; stara, wredna suka Czarta. Który się do Marty zwróci, ten do domu już nie wróci”. Znasz tę rymowankę, kochanie? Po Łukowicy tak o mnie gadają.

Zofia pokręciła głową; nigdy nie przyszłoby jej do głowy wsłuchiwać się w plugawe przyśpiewki chamskich dzieci.

– Pomyśl o niej, zanim odpowiesz. Wiedz, że biorę wiele, za wiele dla większości ludzi. Pytam więc znowu: co mi dasz za wyleczenie twojego chłopczyka?

Zosia przełknęła maleńki łyczek napoju i niemal wypluła go na klepisko: smakował jak rozgotowany, gorący piołun, a palił jak czysta wódka. Odkaszlnęła kilkukrotnie, nim znów mogła mówić.

– O co poprosisz, babciu.

Starucha mlasnęła z zadowoleniem, jak kot oblizujący się nad schwytaną myszą. Dopiła do dna śmierdzący napój i wyciągnęła ku Zosi suchą, powykręcaną dłoń.

– A więc, oto nasza umowa. Uleczę twojego synka, ale ty w zamian wyświadczysz mi trzy przysługi, takie, jakich tylko sobie zażyczę. Zgoda?

Zosia zamknęła oczy. “Boże Wielki, wybacz mi. Wiedz, że robię to tylko dla naszego Michałka”. Nie otwierając ich, sięgnęła do ręki staruchy i uścisnęła mocno.

– Zgoda.

Gdy tylko delikatna dłoń Zosi usunęła się ze szponiastych palców Marty, przez izbę przeleciał nagły, lodowaty wicher, który zatrzasnął liche okiennice. Nie później niż uderzenie serca potem, ktoś zapukał do nich od zewnątrz.

– Idź już. – Marta dźwignęła się ciężko z taboretu i poczłapała do okna, nie patrząc nawet na Zosię. – W noc pełni, o samym zachodzie słońca, przyjdź samotnie na Skiełek. Będę tam czekać na ciebie i powiem, co robić dalej.

Pukanie rozległo się znowu, coraz bardziej natarczywe. Zofia wstała niepewnie, czując w piersi rosnący lęk na myśl o tym, co mogło znajdować się po drugiej stronie okiennicy. Stara doszła do okna, ale zamiast je otworzyć, obróciła się w stronę pani Sędzimirowej i łypnęła na nią niecierpliwie.

– Ogłuchłaś? Idź, mówiłam! Mam kolejnego gościa.

*

Od razu po przekroczeniu progu domu, Zosia zapragnęła się umyć. Jej ręce wciąż drżały, a kontusik i włosy zdawały się całe przesiąknąć ciężkim, złowrogim smrodem Marty i jej chałupy. Ostrożnie, by nikogo nie zbudzić, pani Sędzimirowa prześlizgnęła się po cichu przez ciemną sień i schody, po czym wspięła na piętro, do swoich komnat. Cały czas czuła na sobie wzrok dawnych Sędzimirów spoglądających na nią z ram obrazów; starała się odsunąć od siebie myśli, co przodkowie jej Jakuba pomyśleliby o niej, wymykającej się samotnie z mężowskiego dworu pod osłoną nocy, by paktować z kimś, kogo w gminie wołają…

Niemal nie omdlała, kiedy w drzwiach do sypialni wpadła na swą młodziutką służkę.

– Baśka, na litość boską! Co ty tu ro…

Urwała, widząc w jej ramionach skuloną, drobną sylwetkę dziecka. Michał ze zdumieniem wpatrywał się w matkę dużymi, niebieskimi oczami, które w jego chudej buzi zdawały się jeszcze większe. Gdy tylko rozpoznał głos Zofii, jego twarzyczka rozpromieniła się.

– Mama! – zawołał radośnie, wyciągając do niej ręce. Baśka pogłaskała chłopca po włosach.

– Obudził się w nocy i bardzo płakał. Koniecznie chciał, coby jaśnie pani przyszła – wyjaśniła. – Bałam się, że od tego całego płaczu znowu go tiki wezmą, to siedziałam z nim… a panią, jaśnie pani, poznałam po krokach.

Zosia zawahała się przed sięgnięciem po synka. Złapała się na lęku, że Michałek wyczuje od niej ten paskudny smród czarownicy. Ostatecznie jednak poddała się jego coraz głośniejszym żądaniom, wzięła chłopca w ramiona i przytuliła mocno. Jego słodki, mleczny zapach i ciepło przepędziły od niej wszystkie złe myśli. Ucałowała go serdecznie i posłała służce uśmiech wdzięczności.

– Naszykuj mi kąpieli, Basiu ty moja najdroższa. Dziękuję, że miałaś oko na Michałka. Jak tam Helenka?

– Śpi. Panienka jest bardzo grzeczna, jaśnie pani. Nigdy jeszcze nie przyłapałam jej, by po modlitwie choćby nos wyściubiła z łóżka.

– Dobrze. Pamiętasz tę broszkę odpustową, co tak ci się podobała? Możesz ją sobie wziąć. A teraz leć już, i nagrzej mi wody naprawdę dobrze. Zimna coś ta noc.

Baśka dygnęła nisko, prawie zamiatając posadzkę warkoczem.

– Tak jest, pani.

*

Uśpienie synka nie zajęło Zosi wiele czasu. Chłopiec był tak zmęczony płaczem za matką, że usnął niemal natychmiast, kiedy tylko położyła go w łóżeczku. Zosia została z nim jeszcze chwilę, gładząc jego jasne loczki i blade, po dziecięcemu pyzate policzki. Był taki piękny. Jej jedyny syn, jej marzenie, dziedzic jej Jakuba. Tak długo na niego czekali. Miała przed nim dwóch chłopców, jednak obu przyszło na świat nieżywych. Helenka, która była potem, na szczęście urodziła się zdrowa i silna, ale córka to jednak nie to samo, co syn. Gdy Michał przyszedł na świat, Zosia czuła, że nigdy nie spotka jej nic lepszego. Wyobrażała sobie, jak Jakub uczy go jazdy konnej i władania szablą, jak razem polują, jak musi ganić go za różne, chłopięce psoty, które tak naprawdę każdą matkę bardziej rozczulają, niż trapią… A potem przyszły pierwsze tiki i smutne słowa doktora z Neapolu.

Zosi znów zachciało się płakać, ale tym razem zacisnęła zęby. Pierwszy raz od prawie dwóch lat do jej serca zagościła nadzieja. Choć niedołężna, stara i z pewnością przeżarta grzechem do cna, Marta zdawała się mieć wiedzę i możliwości nieosiągalne dla ludzi pobożnych. Może to ich potrzeba, żeby uzdrowić Michałka?

– Gdzie byłaś, mamo?

Zosia poderwała głowę z wezgłowia dziecięcego łóżeczka i spojrzała w stronę drzwi. Ujrzała w nich rozczochraną, zaspaną Helenkę, odzianą w koszulkę nocną, ciągnącą za sobą po posadzce za nogę szmacianą lalkę.

– Do łóżka, moja panno – syknęła do córki, bacząc, by nie zbudzić Michała. – Ale już! Kto to widział, tak się włóczyć po nocy?

– Nie mogłam cię znaleźć. Usłyszałam Michałka, jak płacze i cię woła. Szukałam cię, ale cię nie było. Dokąd poszłaś, mamo?

Zosia podeszła szybkim krokiem do Helenki i chwyciła ją za rękę, po czym siłą zaciągnęła do łóżka.

– I kto to mówi o chodzeniu po nocy, co? Ciesz się, że ojciec w rozjazdach, bo dostałabyś takie lanie, że do świętego Jana by schodziło! Nie zadawaj głupich pytań, tylko rób to, co każde grzeczne dziecko o tej porze!

Odprowadziwszy Helenkę do łóżka, Zosia wróciła jeszcze do siebie, by przebrać się przed kąpielą. Kiedy ściągnęła dzienną suknię, jej uwagę zwrócił blask pięknego, złotego krucyfiksu, który nosiła na piersi odkąd Jakub przywiózł go jej z Krakowa trzy wiosny temu. Zważyła go w dłoni. Był nagrzany ciepłem jej ciała, ciężki i kojący. Nie mogła zliczyć chwil, gdy obracała go w palcach, by uspokoić myśli czy wznieść modlitwę. Teraz też sądziła, że powinna podziękować Bogu za dzisiejszy dzień, ale z jakiegoś powodu nie była w stanie zacząć; zupełnie, jakby słowa pacierza uciekły jej z pamięci. Za każdym razem, kiedy przymykała oczy, próbując się skupić, potrafiła myśleć jedynie o tym paskudnym wierszyku. “Marta, Marta, diabła warta.”

Rozdrażniona sytuacją, ściągnęła naszyjnik przez głowę, po czym podeszła do toaletki i cisnęła go na samo dno najniższej szuflady.

*

Chociaż noc pełni była, jak na listopad, dość ciepła, na Skiełku wiało potwornie. Zosia niemal całą drogę musiała mocno przytrzymywać kaptur, żeby utrzymać go na głowie. Przechyliła się w siodle tak bardzo, że niemal dotykała twarzą grzywy swojego wałaszka. Jej zęby szczękały głośno, a ręce trzęsły się jak w febrze. Chciałaby móc usprawiedliwić to chłodem, jednak prawdę swojego serca znała aż nazbyt dobrze.

Droga ciągnęła się jej wiekami. Pamiętała, że podczas wesołych, niedzielnych przejażdżek z Jakubem dotarcie na szczyt Skiełka z samej nawet Łukowicy zajmowało ledwie chwilę, teraz jednak czuła, że wąska, leśna dróżka prowadzi ją inaczej, niż za dnia. Podróż musiała już trwać wiele godzin; Zosia opuściła dwór jeszcze przed zmierzchem, tak jak kazała jej Marta, a mimo to niebo nad jej głową zdążyło już do cna sczernieć, i tylko mdła poświata księżyca prześwitującego przez resztki bukowych listków pozwalała jej widzieć drogę pod końskimi kopytami. Zofia martwiła się nieco; a jeśli starucha wróciła już do domu, nie mogąc się jej doczekać? Jeżeli zadrwiła sobie z niej okrutnie, każąc tułać się samej po nocy, a teraz gada tylko o tym po wsi innym starym babom? A może…

Krew w żyłach Zofii ściął mróz. A może stara trzyma z jakimiś zbójami, i zaraz kto gotów wyskoczyć z ciemności i poderżnąć jej gardło?

– Głupiaś. Po co miałabym palec przykładać do twojej śmierci, skoro niczego jeszcze od ciebie nie dostałam? – zaskrzeczał z ciemności głos Marty.

Zofia rozejrzała się, nieco skołowana, i zdała sobie sprawę, że stoi na szczycie Skiełka, choć dałaby głowę, że jeszcze mrugnięcie temu wznosiło się przed nią zbocze. Nie dalej jak pięć kroków od niej, pod rozłożystym dębem, siedziała stara wiedźma z ogromnym, czarnym kocurem wylegującym się jej na kolanach. W jej bezzębnych ustach dymiła fajka.

– No i co tak patrzysz? Złaź z tego konia. Tak. Podejdź no bliżej.

Zosia uczyniła, co wiedźma jej rozkazała. Zostawiła wałaszka własnemu losowi i powoli, niepewnie podeszła do Marty. Ku jej zdziwieniu, wiedźma spuściła wzrok i wyszeptała coś do kota, a dopiero potem przeniosła wzrok na panią Sędzimirową.

– Stań prosto. Przestań tak się trząść, wyglądasz jak zmokła kura. I nie wygłupiaj się z tym kapturem, rozwiąż włosy. Masz piękne włosy, dziewczyno. Powinnaś się z nich cieszyć, a nie chować w odzieniu. Kiedy będziesz w moim wieku, będziesz żałować, że nie pokazywałaś ich światu, kiedy była po temu pora.

– Czego chcesz? – spytała hardo Zofia, zerkając nieufnie to na Martę, to na jej kota.

Zwierzę także podniosło swój kudłaty łeb i odwzajemniło spojrzenie. Zosia poczuła się nieswojo; żółte ślepia kota patrzyły na nią w jakiś niedobry, chciwy sposób, jakby była poddawana szczegółowej ocenie. Kocisko zmrużyło oczy i oblizało pysk, po czym odwróciło się do starej, wydając długie, przeciągłe mruczenie. Wiedźma znowu wyszeptała mu coś do ucha i zepchnęła kocura z kolan na trawę, skąd ten od razu dał drapaka za drzewo. Marta wstała niezdarnie.

– Chcę zaprosić cię na bal. Bal u mojego… starego przyjaciela.

– Bal? Tutaj?

– A tutaj. Nie kłopocz się, wszystko już gotowe, czekaliśmy tylko na ciebie. Teraz wystarczy, że ubierzesz się odpowiednio, a będzie można zaczynać.

Zosia zrobiła krok w tył.

– Mogłaś powiedzieć… Nie wiedziałam, że powinnam ubrać się inaczej.

– Nie, nie. Ubrałaś się odpowiednio, kochanie. Musiałaś przecież wyjść jakoś z dworu i przebyć drogę na szczyt, a lato już dawno minęło. Teraz po prostu zdejmij ubranie, a wszystko będzie tak, jak być powinno.

Zza drzewa wychynęła czyjaś blada sylwetka; dopiero po chwili Zosia zrozumiała, że jest to całkowicie nagi, choć nieludzko owłosiony mężczyzna, z bujną, czarną czupryną i równie czarnymi wąsami, nastroszonymi jak u zwierzęcia. Zbliżył się do niej zwinnym krokiem, wygiął w ukłonie i bez pytania ujął jej dłoń; niemal krzyknęła, gdy ucałował ją drapieżnie.

– Zapraszam – wymruczał. Jego głos był chropowaty i ciepły jak mruczenie kota.

Sięgnął do guzików płaszcza Zosi i bez wysiłku, jakby robił to codziennie, rozpiął go i rzucił w trawę. Zaraz do płaszczyka dołączyła jej suknia, koszula i pończochy. Gdy Zofia stała już na trawie naga, tak jak Pan Bóg ją stworzył, mężczyzna pogładził jej nagą kibić swoją wielką, włochatą łapą. Poczuła na skórze ostre końce pazurów.

– Tak lepiej – oznajmił i pociągnął ją w głąb polany.

Skołowana Zosia rozglądała się wokół. Widziała, jak z ciemności wyłaniają się kolejne sylwetki; kobiety i mężczyźni, wszyscy nadzy i bladzi, połyskujący w świetle księżyca jak zjawy. Wieczorną ciszę przełamały pierwsze dźwięki gęśli, fałszywe jak żydowskie pochlebstwa, którym zaczęły wtórować bębny i radosne, dzikie okrzyki zebranych. Na polanie powoli robiło się tłoczno: goście witali się z sobą serdecznie jak starzy przyjaciele, ściskając i całując w usta. Wielu przypatrywało się Zosi z ciekawością, jednak ona starała się ich nie widzieć. Nagle zrobiło się jej bardzo gorąco, a w piersi czuła rosnące przerażenie. Odruchowo sięgnęła po krucyfiks, jednak jej palce trafiły w pustkę. “To dla Michałka. Cokolwiek by się nie działo… myśl tylko o nim”, szepnęła do siebie w głowie.

– To ja was zostawię. Baw się dobrze, Kosmaty! – usłyszała niknący w tle głos Marty, zaraz zagłuszony głośnym beczeniem jakiegoś zwierzęcia i rosnącym zgiełkiem gęśli i piszczałek.

Zaczęło się jej kręcić w głowie. Powietrze dookoła z mroźnego stało się ciężkie, wypełnione wonią potu, pachnideł i zwierzęcego piżma. Zosia poczuła jeszcze tylko, jak silne ręce nieznajomego obracają ją dookoła, nie pozwalając na opór i chwytają ciasno, a jego usta wpijają się w jej. Poczuła na wargach szorstki dotyk kociego języka.

*

– Doskonale, kochanie. Kosmaty był doprawdy zachwycony twoją… powierzchownością.

Wnętrze chałupy Marty było po staremu szkaradne, ale w przeciwieństwie do szczytu Skiełka zdawało się przynajmniej realne, pochodzące z tego świata. O balu natomiast, podobnie jak o wszystkim, co na nim zaszło, Zosia pragnęła jak najszybciej zapomnieć. Odwróciła wzrok od uradowanej wiedźmiej gęby i zaciągnęła kaptur głębiej na zmierzwione włosy.

– Dbam tylko o to, czy policzyłaś mi te bezeceństwa jako pierwszą z przysług – mruknęła, sięgając po kubek cuchnącego napoju, który parował przed nią na brudnym stole Marty. Pociągnęła kilka solidnych łyków, przełamując wstręt. Nie miałaby nic przeciwko solidnemu upiciu się. Uniosła wzrok i spojrzała na wiedźmę, szczerzącą do niej zza stołu bezzębne dziąsła.

– Aj, fantazji to ci chyba naparstkiem bogi odmierzyli. Nie podobało ci się?

– Nie.

– Ani troszeńkę? Małą ociupinkę?

Zosia przygryzła wargę, bacząc, by nie zrobić nic nierozważnego, co posłałoby wniwecz całe jej dotychczasowe poświęcenie.

– Myślałam tylko o Michale. To wszystko dla niego. Zrobiłam, o ile mnie prosiłaś. Dopełniłam umowy – dodała z naciskiem. Starucha zarechotała.

– Tak, tak, niech będzie. Spisałaś się. Kosmaty będzie miał o czym jeszcze długie lata opowiadać. Zdarzało mu się już kilka razy bałamucić pobożne panienki z Łukowicy… jedną to chyba nawet z Limanowej… ale żeby samą jaśniepanią Sędzimirową, oj, tego jeszcze…

– Dosyć – syknęła Zofia. Dopiła resztę wiedźmiego naparu i z westchnieniem odstawiła kubek na stół. – Co mam czynić dalej?

Wiedźma wyjęła zza pazuchy fajeczkę i niespiesznie, w milczeniu nabiła ją tytoniem. Zofia w napięciu śledziła ruchy jej długich, kościstych paluchów. Gdy skończyła, odpaliła ją od kopcącego się na blacie kawałka szmaty nurzanego w łoju. Zakasłała ciężko.

– Młodość to wspaniała rzecz, wiesz, kochanie? – zaczęła nagle wiedźma. – Źle, że teraz jej nie doceniasz. Ani się obejrzysz, a będziesz dokładnie taka, jak ja – niedołężna, brzydka i skończona.

– Hm – mruknęła w odpowiedzi Zosia, niechętna zwierzeniom starej.

– Właściwie, to nie te stare kości i brzydka gęba są najgorsze. To myśl, że już nic dobrego cię nie czeka. Oczy niedowidzą, uszy niedosłyszą, ręce słabną… a duchowi nie spieszy się do grobu. Wiesz, o czym mówię, prawda?

– Nie. Nie chcę być twoją powierniczką, babciu. Mamy umowę. Czekam na drugą przysługę.

Stara westchnęła.

– Nudnaś, no ale cóż mogę na to zaradzić. Za parę lat zapłaczesz gorzko, że nie chwyciłaś życia za ogon, kiedy była po temu pora… no, ale mnie nic do tego, faktycznie. Dobrze, a więc druga przysługa…

Marta poskrobała się po jednej z brodawek na nosie, po czym klasnęła w ręce.

– Wiem! Do świętego Andrzeja przyniesiesz mi ufne serce, wycięte z piersi dziewicy.

Zosia znieruchomiała. Powoli przeniosła wzrok na wiedźmę.

– Serce? – spytała zimno. – Wycięte?

– No tak. Koniecznie młódki, stare, spróchniałe siostrzyczki zakonne mnie nie…

– Mam kogoś…

– Zabić, tak. Co ty sobie myślałaś, przychodząc po pomoc do wiedźmy? Że wezmę pieniądze albo dam się ubłagać na litość? To jest magia, dziewczyno. Tutaj nie ma twojego Boga, litości czy sprawiedliwości. To jest sprawa wyłącznie między nami i prawo, ani koronne, ani niebieskie, nie ma tutaj znaczenia. Ty żądasz uzdrowienia chłopca. Ja żądam dziewiczego serca.

Zosia długo milczała. Czuła, jak jej ciało zaczyna drżeć, a palce stają się lodowate. W spotkaniu z Kosmatym wystarczyło zamknąć oczy i przecierpieć. Tutaj… tutaj to ona będzie musiała zgrzeszyć.

– Nie – powiedziała cicho. – Nie mogę tego uczynić. To grzech.

Marta zbliżyła do ucha dłoń zwiniętą w tubę.

– Powtórz no, kochanie. Chyba się przesłyszałam. Zdało mi się, że chcesz odmówić mi przysługi, a więc zerwać naszą umowę i stracić szansę na zdrowie dla swojego chłopczyka.

Zosia zacisnęła pięści, bezradnie chowając je w fałdy sukni. Rozprostowała je kilkukrotnie, usiłując się nie rozpłakać. Choć potrafiła płakać pięknie, tak, jak każda polska matka pragnęła by nauczyć tego córkę, wiedziała, że w tej chwili łzy nie mogą nic zmienić.

– Spłoniesz za to w piekle – wycedziła do wiedźmy. Marta znowu zarechotała.

– Ja? Nie, kochana. To ty chwycisz za nóż. Ja tylko cię do tego przekonałam.

*

Tej nocy Zofia nie była w stanie zmrużyć oka. Za każdym razem, kiedy udawało się jej osunąć w płytki sen, wybudzało ją poczucie, że czyjś zły wzrok śledzi ją z ciemności wypełniającej sypialnię. By zabić trochę czasu, wstała i zaczęła szukać na dnie toaletki złotego krucyfiksu od Jakuba. Nie znalazła go.

Rozmyślała nad planem, jaki bezskutecznie usiłowała stworzy od czasu drogi powrotnej z chałupy wiedźmy. Nie była z tego dumna. Nie pamiętała, by kiedykolwiek nosiła w głowie tak haniebne, odrażające i grzeszne myśli. Dumając nad nimi, czuła się jak ktoś inny, obcy, jakby jakiś diabeł wdarł się do jej serca i skaził je bezpowrotnie. “Zabójstwo. Zabiję człowieka. Zabiję młodą, niewinną dziewczynę.”. Towarzyszył temu dziwny niepokój, jakby diable szpony drapały w nią od środka. Tak bardzo chciała myśleć o czymś dobrym, lub chociaż niewinnym, ale wiedziała, że jeśli nie spełni bluźnierczego życzenia Marty, całe jej wcześniejsze poświęcenie pójdzie wniwecz. Wyobrażała sobie, czym to zrobi – pistoletem, a może nożem? Może trucizną? Nie wiedziała. Nie potrafiła wyobrazić sobie siebie odbierającej życie innemu człowiekowi. To było niczym koszmarny sen.

Z zadumy wyrwało ją niespokojne kwilenie zza ściany. Poderwała się w pościeli jak rażona piorunem. “Michałek”, pomyślała półprzytomnie. “Potrzebuje mnie”. Wybiegła z sypialni nie zamykając za sobą drzwi, byle prędzej znaleźć się przy synku, jednak gdy dotarła pod drzwi pokoju dziecinnego, usłyszała przez nie spokojny, ciepły głos Baśki.

– Cicho, skarbeńku. Cicho. Już dobrze. Ciocia jest tu z tobą. Nic ci nie grozi.

Zosia stanęła w miejscu, nie mogąc zrobić ani kroku dalej. Ten głos i krąg łagodnego światła, wypływającego z dziecięcej sypialni na korytarz, jawiły się jej jak mur parzących płomieni, którego nie była w stanie przekroczyć. Odczekała jeszcze chwilę na zewnątrz, nasłuchując, po czym z ciężkim sercem odwróciła się. Chciała wrócić do łóżka, gdzie czekałaby na nią reszta bezsennej nocy, pełnej koszmarów i grzesznych myśli, jednak coś ją powstrzymało.

Stanęła obok drzwi, wsparta plecami o ścianę i odczekała, aż Baśka skończy uspokajać Michałka. Gdy tylko dziewczyna stanęła w drzwiach, Zofia chwyciła ją za rękę.

– Basieńko kochana, chodź no tu – wyszeptała. – Proszę. Muszę ci coś pokazać.

Nie była to część planu, który całą noc nie dawał jej spać. Był to bardziej impuls, myśl, że jeśli nie zrobi tego teraz, nie będzie tego w stanie zrobić nigdy. Baśka spojrzała na panią Sędzimirową zaskoczona.

– Ale…

– Tylko bez “ale”. Proszę.

– D… dobrze.

Zofia położyła palec na ustach i pociągnęła służkę do swojej komnaty. Zamknęła za nimi ostrożnie drzwi.

– Co się stało, moja dobra pani? – spytała dziewczyna. Stanęła przy drzwiach z dłońmi splecionymi na brzuchu w geście pokory, zerkając na Zofię spłoszonym, przejętym wzrokiem swoich niebieskich oczu. Zosi przemknęło przez głowę, jak młoda i ładna jest jej służąca. “I dobra. Tylko ona poza mną potrafi utulić Michałka, kiedy jest mu źle, i zawsze jest dla wszystkich taka serdeczna. Z pewnością trafi do nieba”.

– Chodź.

Zofia zrobiła kilka kroków w tył pokoju, kiwając dłonią w stronę okna. Baśka zmrużyła oczy i zbliżyła się do okna, ostrożnie, jakby zalękniona, co może znajdować się na zewnątrz, zaś Zofia zerknięciem omiotła pokój. Jej wzrok przykuł mały, połyskujący przedmiot leżący na toaletce przed lustrem. Dałaby głowę, że jeszcze chwilę temu go tam nie było.

Baśka stanęła u okna. Złożyła ręce na parapecie i wychyliła się lekko.

– Co tam? Nic nie widzę, pani. Co…

Zosia naraz poczuła zarówno ulgę, jak i trwogę, tak głęboką, jak bezdenne czeluści piekieł. “Teraz. Już!” Drżącymi dłońmi chwyciła za rzemyk u swojego złotego krucyfiksu i jednym skokiem dopadła z nim do szyi dziewczyny, zaciskając tak silnie, jak tylko była w stanie. Baśka nie zdążyła nawet pisnąć. Skuliła do siebie ręce i nogi, szamocząc się bezradnie jak królik uchwycony za uszy, i wierzgnęła kilka razy tak mocno, jak tylko mogła. Zofia ledwie stłumiła własny krzyk, przekonana, że rzemyk się zerwie, on jednak mocniej tylko werżnął się w szyję Basi, skrapiając ją czerwienią krwi.

Nie była w stanie stwierdzić, jak długo ściskała krucyfiks, ale straciła rachubę czasu. Ocknęła się nagle, jakby ktoś obudził ją z długiego snu; zauważyła krew na swoich rękach i poczuła ciężar, z jakim bezwładne, od dawna martwe ciało służki zwisało z rzemyka w jej rękach. Puściła je ze wstrętem i cofnęła się aż pod swoje łóżko; patrzyła, jak nieżywa Baśka osuwa się na podłogę bez życia, cicho i spokojnie, dokładnie tak samo, jak wszystko robiła żywa Baśka. Pani Sędzimirowa usiadła na łożu i przymknęła oczy. Ze wszystkich sił pragnęła się pomodlić, chociaż na chwilę, chociaż tyle, by powiedzieć Matce Boskiej, że to wszystko dla Michałka, że przecież ona musi ją rozumieć, bo sama zrobiłaby to samo dla Pana Jezusa. Niestety, poza stygnącym trupem w pokoju towarzyszyła jej jedynie ciemność.

Założyła na szyję odnaleziony krucyfiks i postanowiła, że nigdy już go nie zdejmie, po czym zarzuciła na siebie kołdrę i wybuchnęła szlochem. Spędziła na nim jeszcze parę godzin, zanim pomarańczowa łuna za oknem nie przypomniała jej o konieczności wydobycia z ciała Basi tego, o co faktycznie prosiła wiedźma.

*

Nie pamiętała drogi, jaką pokonała przed świtem do lasu u stóp Skiełka, ani dlaczego udała się akurat tam. Pamiętała tylko krótkie, mgliste przebłyski; ciężar trupa Basi na ramieniu, zmęczenie, gdy przedzierała się z nim przez porośniętą jeżynami i barszczem gęstwinę, a potem żelazisty smród rzeźni i śliską satysfakcję, gdy za pomocą myśliwskiego noża uwolniła z piersi dziewczyny rzecz, za którą z pewnością po śmierci trafi do piekła. Potem było mokre seplenienie Marty, memlające puste słowa pociechy, przesiąknięte rodzajem jakiegoś niezdrowego podziwu… a potem Zofia ocknęła się w łożu, z Michałkiem w ramionach.

– Mama! – zapiszczał, szarpiąc kosmyk jej włosów, sprowadzając jej umysł z powrotem do rzeczywistości z tej straszliwej krainy koszmarów.

Zofia spojrzała na niego i uświadomiła sobie, że nie żałuje niczego, co dla niego uczyniła, jeśli miałoby to przynieść mu zdrowie. Odwzajemniła uśmiech chłopca.

– Tak, skarbie – powiedziała. – To ja, twoja mama. Zrobię dla ciebie wszystko, wiesz? Niedługo boleści i tiki nie będą cię już nawiedzać. Będziesz mógł robić wszystko, co mogą inne dzieci, a kiedy pójdziesz do Pierwszej Komunii Świętej, dostaniesz od ojca szablę Sędzimirów. Jest… piękna, wiesz?

Wytarła ukradkiem oczy. Nie chciała, by Michałek musiał widzieć, jak płacze.

*

Kolejne dni postu mijały spokojnie, coraz zimniejsze i krótsze. Zofia zastanawiała się nieraz, czyja to pomoc, boska czy diabelska, pozwoliła jej ujść z tamtym ohydnym czynem niezauważenie; choć przez krótką chwilę we dworze zawrzało na wieść o nieoczekiwanym zaginięciu młodziutkiej panienki służebnej, plotki krążące między resztą dziewcząt szybko same znalazły aż nadto wyjaśnień tajemniczej sytuacji.

“Uciekła z tamtym myśliwczykiem spod Świdnika i żyją razem w Limanowej.”

“Ukradła pani trzy pierścionki i przepadła, jak kamień w wodę.”

“Polazła po kryjomu na hulankę do gospody w noc świętego Andrzeja i tam jakie licho ją zdybało, sama sobie winna.”

Słysząc każdą z tych plotek Zosia czuła bolesne kłucie sumienia, ale wystarczyło jedno spojrzenie na Michałka, by przypominała sobie, po co to wszystko. Sam Michał miewał się natomiast coraz lepiej; zaczął więcej chodzić, a od tamtej koszmarnej nocy ani razu nie dręczyły go ani tiki, ani koszmary. Szczęśliwa Zofia częściej zabierała go do ogrodów, gdzie mały zbierał kolorowe liście i kasztany, z których wieczorami razem z Helenką matka lepiła mu zabawki, małych żołnierzyków na koniach i ptaszki o złocistoczerwonych piórach. Te słodkie dni przyniosły Zosi taką radość, że wieczorami modliła się jedynie o to, żeby ten czas mógł trwać jak najdłużej.

Marta milczała. Zosia wybierała się do niej kilkukrotnie pod osłoną nocy, lecz stara nie kwapiła się wówczas nawet otworzyć jej drzwi.

– Precz – warczała tylko na nią zza ściany, i tyle wychodziło z tych wizyt.

Choć brak wieści na temat trzeciej przysługi dawał jej więcej słodkich, spokojnych chwil, które mogła spędzić z dziećmi, w pani Sędzimirowej narastała niepewność. Pierwsze zadanie, choć niegodne, dało się po prostu znieść i szybko o nim zapomnieć. Drugie udało się tylko zrządzeniem losu, a jego wspomnienia nadal świdrowały sumienie Zofii jak zimne, ostre noże. Czym będzie trzecie? Jakich okropności więcej zażąda od niej Marta?

Którejś nocy z kolei Zofię zbudziło okropne przeczucie. Nie tłumacząc wiele, kazała parze wyrwanych z łóżka dziewcząt służebnych natychmiast spakować rzeczy Helenki i z samego rana wyruszyć z nią pierwszą dostępną dorożką do Zamościa, aby złożyła wizytę swej babce stryjecznej i pozostała u niej na jakiś czas, najlepiej parę miesięcy. Wtedy też koszmary Zofii przybrały postać tak przeraźliwą, że nie była już w stanie normalnie spać, a noce spędzała na kołysaniu w ramionach Michałka, półprzytomnym wodzeniu wzrokiem po stroniacach książek z biblioteki Jakuba, lub też coraz częstszych wizytach u Marty.

Gdy w końcu drzwi do chaty czarownicy uchyliły się na jej pukanie, Zofię naraz ogarnęła ulga, trwoga i dziwna, niezdrowa ekscytacja. Drżącą ręką pchnęła nierówne deski i wkroczyła w ciemność.

*

Zofia zmarszczyła brwi, raz jeszcze studiując treść listu, jakby starała się odkryć w nim diabła schowanego pomiędzy wierszami. Musiała przyznać, że jak na kogoś tak starego i w dodatku ślepego, Marta miała doskonały charakter pisma, lecz nie to budziło w pani Sędzimirowej największą podejrzliwość.

– A więc to jest trzecia przysługa? – spytała cicho, wodząc palcem po równo zapisanym pergaminie. – Mam podpisać się pod tym…

Marta łypnęła na nią znad kotła, w którym bulgotał jakiś gęsty płyn o mdlącej, tłustej woni. Pomieszała w naczyniu grubo ciosaną chochlą z opalonego drzewa.

– No, a jak ci powiedziałam? Tak masz zrobić.

– I wtedy…. czy wtedy…

Zrobiło się jej słabo ze szczęścia.

– … Michałek wyzdrowieje?

Wiedźma prychnęła pogardliwie i machnęła na nią swoją chudą, szponiastą łapą.

– A dyć. Wyzdrowieje. Smaruj podpis, a w najbliższy nów, o północy, przyjdź tu do mnie z dzieciakiem. Wtedy odprawię zaklęcie.

Zosia ponownie przemknęła wzrokiem po treści listu. Był na tyle krótki, że zdążyła nauczyć się go już na pamięć, jednak wolała raz jeszcze go prześledzić, zanim podpisze – nazwisko Sędzimirów było wielce poważane i Zosia wiedziała, że jeśli choć raz je splami, podpisując nim jakiś niefortunny dokument, pohańbi tym samym dziedzictwo męża i syna.

– To przecież jest donos – powiedziała Marcie. – Na ciebie. Mam poświadczyć, że ja i mój syn padliśmy ofiarą twojej strasznej klątwy, którą wyszeptałaś na nas w zemście za słowa mojego męża, i że to z twojej winy Michałek zachorował? I że widziałam cię wielokrotnie, jak przemierzasz niebo w kielichu, jak prowadzasz nocą po lesie młode dziewki na tańce z Nieczystym, a przede wszystkim, że znalazłam w twojej chacie zbeszczeszczoną hostię i kadzidło, służące do kontaktowania się ze złymi duchami?

Marta wzruszyła ramionami.

– No tak. Czytać nie umiesz?

– Po co? To znaczy… – Zosia poprawiła w zadumie zapięcie kontusika. – … czemu tego chcesz? Będziesz miała kłopoty.

Twarz wiedźmy, jeszcze przez chwilę sroga, rozciągnęła się w nagłym uśmiechu. Marta zarechotała.

– Kłopoty? Mnie spalą na stosie, dziecko! “Kłopoty”, dobre sobie… wy wszyscy, szlachciurki, tak lubicie wodę mącić? Nie myśl już nad tym tyle, dziecko, bo prawie czuć, jak ci dym uszami idzie. Mówiłam ci, żem stara, a ze starości niewiele pociechy. Jak mi to do czaru potrzebne, to i życie dam, ale słowo spełnię. Powtórzę: smaruj podpis pókim dobra, bo zaraz jeszcze się rozmyślę i znowu ci z biesami każę nocą tańcować. Wiem co robię. Zaufaj mi.

Zosia przygryzła w zadumie koniuszek rękawiczki na czubku małego palca. Odetchnęła głęboko i złożyła na pergaminie zamaszysty podpis.

*

Czas do wieczora nowiu dłużył się Zosi niemiłosiernie, lecz gdy już nadszedł, wszystko potoczyło się gładko. Ledwie udało się jej położyć do łóżka Helenkę, wciąż podekscytowaną po powrocie od ciotki z Zamościa, a pora już była tak późna, że najwyższy czas był wyruszać w drogę. Ubrała Michałka ciepło, podała mu pół kieliszka laudanum na powstrzymanie tików, osiodłała swojego wałaszka i krótko przed północą już pukała w drzwi Marty z chłopcem w ramionach.

Stara wydawała się tej nocy wyjątkowo serdeczna, choć zmęczona. Pachniała dymem i przetrawionym bimbrem, jakby cały dzień coś świętowała.

– A cio to zia mały kawalel tu psisied? – zamemlała na widok Michałka. – Cio to zia mały, psiśtojny panić?

Chłopczyk zadrżał i wtulił się w ramiona matki, wyraźnie przestraszony, jednak Marta nie zdawała się zrażona. Wyciągnęła do Zosi ręce w chciwym geście, zagarniając do siebie powietrze szponiastymi paluchami. Pani Sędzimirowa mogłaby przysiąc, że wyglądały wątlej i były jeszcze bardziej wykręcone, niż ostatnio.

– A więc to jest nasz Michałek. Daj mi go.

Zosia zawahała się. Marta, Marta, diabła warta, przypomniała sobie słowa piosenki, jednak nacisk w spojrzeniu bladych oczu Marty był nieustępliwy. Poza tym, czy nie po to tu przyszła? Podała dziecko wiedźmie. Gdy tylko ramiona staruchy zamknęły się na chłopcu, jego buzia natychmiast wykrzywiła się w płaczliwym grymasie rozpaczy. Wyciągnął ręce do matki i załkał głośno, jednak Marta nie pozwoliła Zofii utulić go ponownie.

– Dobrze, kochana. Teraz to już będzie tylko sprawa między mną, a nim. Nikt inny nie może przebywać z nami w izbie. Poczekaj na zewnątrz. Za pięć zdrowasiek powinno być po wszystkim.

Po tych słowach wypchnęła zdezorientowaną dziewczynę za drzwi i nim Zosia się obejrzała, w drzwiach zachrobotał skobel. Pani Sędzimirowa opuściła bezradnie wyciągniętą ku nim rękę i zrobiła dwa kroki w tył. Usłyszała zza ściany głośny płacz Michałka i ciche mamrotanie Marty. Jej serce zadrżało. “A jeśli on tego nie wytrzyma? A co, jeśli dostanie tików i już nigdy się nie ocknie, jak ostrzegał doktor?”. Słyszała, że jej synek odchodzi od zmysłów ze strachu i przez krótką chwilę myślała nad tym, by wyważyć drzwi i przerwać to, co działo się wewnątrz, cokolwiek by to nie było, jednak w porę oprzytomniała. “Nie. nie po to zrobiłaś… to wszystko, by teraz się wycofać. Zasiałaś ziarno. Czas zebrać plon”.

Naraz wewnątrz chałupy coś huknęło niemiłosiernie, jakby uderzył tam piorun, z okien błysnęło oślepiające światło, a drzwi wyleciały z zawiasów z suchym trzaskiem, lądując na lichej grządce z kapustą. Powietrze na zewnątrz przeniknął smród siarki. Zofia krzyknęła w przestrachu i zanim zdołała pomyśleć, co robi, rzuciła się do środka.

– Michał! – krzyknęła łamiącym się głosem, szukając po ciemnej izbie jasnych włosów synka. – Michał, jesteś tu?

Wnętrze domostwa było czarne od sadzy, a jego wyposażenie walało się po izbie w całkowitym bezładzie. Trudno było stwierdzić, czym są ciemne kształty wyściełające podłogę, jednak wzrok Zosi odnalazł w tym bezładzie dwa jasne punkty.

– Mamo – wyszeptał do niej znajomy głosik. – Tutaj, mamo!

Serce Zosi zalała fala ulgi. Potykając się o zgliszcza, dopadła drobnej sylwetki Michałka i porwałą ją w ramiona.

– To ty, synku! Ty żyjesz! Ty żyjesz, prawda?

Zasypywała go pocałunkami, ściągając z jego skóry gorzką sadzę. Widziała, jak się uśmiecha. Wyglądał na równie szczęśliwego, co ona, jakby i z jego serca spadł jakiś niewyobrażalny ciężar.

– To ja, mamo. Żyję. Tak mi… tak mi dziwnie…

Kątem oka Zofia dostrzegła drugie ciało, należące do Marty. Z początku sądziła, że stara nie żyje, jednak ciche charczenie zdradziło jej płytki oddech. 

– Chodźmy stąd – wyszeptała chłopcu na ucho, po czym odwróciła się na pięcie i ostatni raz przekroczyła próg Marty, pewna, że choćby stało się najgorsze, już nigdy tam nie powróci.

*

Kolejne dni były radosne niczym Boże Narodzenie. Odkąd Michał Sędzimir powrócił z chałupy wiedźmy, każdego dnia uczył się paru nowych słów, nadganiając z nawiązką zaległości, jakie nałożyła nań choroba; nie minął miesiąc, jak biegał, skakał i bawił się z Helenką zupełnie tak, jakby był zdrowy od zawsze. Ani razu nie dręczyły go tiki ani omdlenia, a nocą spał jak aniołek. Zofia sprowadziła dla niego do dworu kucyka, by po mału mógł uczyć się jeździć konno; napisała też Jakubowi długi, radosny list, prosząc go, by wobec takiego cudu raczył wrócić do domu wcześniej, a także powyrzucała wszystkie butelki laudanum, jakie odnalazła w kredensach i piwnicy. Czuła się tak szczęśliwa, jak niemal zapomniała, że da się być. Nie były w stanie zmącić tego nawet bezczelne uwagi piastunek, że to nienaturalne, by czteroletni chłopczyk, w dodatku do niedawna niemowa, już teraz zaczynał czytać i pisać, ani dziwne rysunki, jakie Zosia znajdowała czasem pod jego łóżeczkiem.

Dwa tygodnie później, w drodze na niedzielną mszę, pani Sędzimirowa zauważyła przez okno dorożki niewielkie zbiegowisko na placu targowym. Nad tłumem, sącząc z dogorywającego stosu, unosił się dym. Na jego widok Zosi zrobiło się jakoś nieswojo. Choć poniekąd spodziewała się tego widoku, odkąd podpisała list Marty, do jej żołądka spłynął jakiś dziwny, zimny ciężar.

– Co się tam stało? – spytała od niechcenia woźnicy, udając uprzejme zainteresowanie.

Stary, wąsaty rusin splunął na ziemię. Przeżegnał się.

– Wiedźmę spalili, a tfu. Starą, bezzębną Martę, niech psy z nią w piekle tańcują. Z samego Tarnowa biskup pismo na nią wydał. Nic dziwnego, przez całe życie grabiła sobie na to, co ją spotkało. Ponoć czary rozum jej odebrały.

Odwrócił do Zofii swoje zarośnięte, ponure oblicze i zniżył głos do ochrypłego szeptu.

– Gadali, że gdy przyszli ją zabrać, nawet się nie broniła. Siedziała w swojej rozwalonej chałupie, brudna jak nieboskie stworzenie i kwiliła jak małe dziecko. Miała spazmy i tiki, i jedyne co, to “Mama, mama”, jakby inne słowa z łba jej wymiotło…

Koniec

Komentarze

Bardzo mocne opowiadanie, gratuluję. Motyw ze znanego filmu z Luizjany (”Skeleton Key”), rozumiem – zamierzony?

Opowiadanie ma świetnie zbudowaną fabułę z więcej niż poprawnym plot-twistem. Samo to jest na tym portalu rzadkością. Pokazany (fabularnie) mechanizm działania czarnej magii na poziomie (moim zdaniem) przewyższającym nawet wielu klasyków.

Biegnę postulować o bibliotekę.

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Po pierwsze, dziękuję za gratulacje. :) Po drugie – podejrzewam, że tak, z tym, że podobnego filmu nie kojarzę. Pomysł nasunął mi się przy okazji któregoś opowiadania Jacka Piekary, gdzie spodziewałam się podobnego zakończenia, choć ostatecznie okazało się ono inne.

Cześć,

 

Rzeczywiście, ciekawe i wciągające to opowiadanie. Dobry “klimat”, niezłe zakończenie, pomimo inspiracji innymi (innym) autorami jest też dość oryginalne. 

Jestem dość słaby w kwestii posługiwania się nienaganną polszczyzną i zajrzą tu zapewne lepsi eksperci:), ale warto przeanalizować tekst jeszcze raz pod względem językowym, bo gdzieś tam bodajże w dwóch wyrazach “zjadło” literki, czy trochę dziwnie brzmi mi np. zdanie: “Czuła się tak szczęśliwie, jak niemal zapomniała, że da się być”, ale może się mylę;)

 

Pozdrawiam!

 

 

No, naprawdę wielka szkoda, że tekst nie zyskał należytej mu uwagi; za co chyba i ja powinienem niejako przeprosić, skoro przychodzę tu dopiero w 3 tygodnie po premierze (a przecież to mój Dyżur). Do rzeczy więc…

Jest sprawnie napisane; parę błędów niżej wypisałem, choć jest ich na pewno trochę więcej, ale w zasadzie to niewiele; poza tym ładnie budujesz ten sarmacki klimat – przede wszystkim stylem wypowiedzi, bo samego sarmackiego słownictwa jest tam chyba trochę mniej.

Opowiadanie ma też solidny pomysł. Najpierw wiedźma i trzy polecenia – tu mi mignęły mi opowieści o dżinach, mignął mi Titelitury, mignął również Wiedźmin Trzeci (dwukrotnie zresztą, bo i sarmacki klimat w jego misjach też był ;P). Tu, mam wrażenie, mogłaś to trochę lepiej rozegrać, bo same zadania są potraktowane odrobinę skrótowo – tu mam na myśli szczególnie pierwsze, gdzie przeskakujesz w momencie przyjścia na bal i aż się prosiłoby, żeby opisać go trochę bardziej, tak celem podbudowania tej grozy. Drugie polecenie jest rozegrane już dobrze, choć mogłoby być lepiej; tzn. gdyby wcześniej więcej czasu poświęcić Basieńce, toby jej ofiara wybrzmiała bardziej. Takich przeskoków masz trochę więcej, tak mi się wydaje, a z drugiej strony bardzo dużo czasu poświęcasz na rozmyślanie Zosi o jej czynach i grzechach – i tu akcenty można by rozłożyć inaczej.

No i pomysł drugi, to jest “ozdrowienie” chłopca też fajny; chociaż twistu zacząłem się domyślać już wcześniej, w zasadzie gdy Marta zaczęła ględzić o młodości/starości. Chociaż spodziewałem się, że to Zosia padnie ofiarą czaru, jako ta trzecia przysługa; byłoby to chyba nawet bardziej przerażające, jak widzimy jej perspektywę, gdy to ją próbują wrzucać na stos. Ale to Twoje też jest fajne – i przyznam, że fajnie zrobiłaś też Michałka, który od razu wydał się dziwny po przebudzeniu (tzn. po prostu mówił; wcześniej nigdy nie mówił).

No i to tak; opowiadanie zdecydowanie biblioteczne i zaraz postaram się tu ściągnąć kogoś, żeby je przeczytali. A jakby poszło wcześniej na betę (i nie utknęło bez czytelników :ccc) to przy mniejszych lub większych zmianach pewnie nawet o Pióro mogłoby się pokusić.

izby polana rzucały

Polana?

sięgnęła do ręki staruchy

Trochę źle to brzmi.

tiki

Zastanawiam się, czy nie ma jakiegoś polskiego albo staropolskiego określenia. Tiki brzmi trochę nowocześnie, zresztą to chyba zapożyczenie z francuskiego.

bezskutecznie usiłowała stworzy

stworzyć

dziewczynę.”.

wystarczy jedna kropka, za cudzysłowem.

Towarzyszył temu dziwny niepokój, jakby diable szpony drapały w nią od środka. Tak bardzo chciała myśleć o czymś dobrym, lub chociaż niewinnym, ale wiedziała, że jeśli nie spełni bluźnierczego życzenia Marty, całe jej wcześniejsze poświęcenie pójdzie wniwecz. Wyobrażała sobie, czym to zrobi – pistoletem, a może nożem? Może trucizną? Nie wiedziała. Nie potrafiła wyobrazić sobie siebie odbierającej życie innemu człowiekowi. To było niczym koszmarny sen.

Tu masz trochę powtórzeń: dwa razy diabelne porównania dwa razy wyobrazić, które nie wyglądają na celowe, a przynajmniej brzmią trochę źle.

Слава Україні!

Fajna historia. W większości standardowa – paktowanie z siłą nieczystą w zamian za zdrowie dziecka, ale końcówka odbiega od schematu, twist bardzo ładny.

Zdziwiło mnie, że Michałek miał własną sypialnię. Coś takiego chyba długo nie było praktykowane, nawet na dworach szlacheckich.

śliczna buzia Zosi Sędzimirowej,

I że narrator wyraża się o bohaterce jak o dziecku, chociaż to pani na włościach, żona szlachcica, kilka razy zdążyła być w ciąży…

Babska logika rządzi!

Ciekawe :)

Przynoszę radość :)

Dzięki za uwagi :)

Nowa Fantastyka