Szczepan wiódł swój oddział galopem przez porośnięte sadami wzgórza. Świtało i na czystym niebie pierwszego dnia sierpnia coraz wyraźniej widział grubą smugę dymu, która nie wróżyła nic dobrego. Chyba trochę za długo się zbierali po tym, jak na dziedziniec wpadł ten cały Maćko, biadoląc o demonach. Lokalni szlachcice masowo ulegli modzie na magię i przynajmniej raz w tygodniu łowcy byli wzywani do rzekomych opętań, które z zasady okazywały się podtruciem piołunówką. Niemniej, jego chłopcy nie powinni być aż tak rozleniwieni – w końcu któremuś z tych „czarnoksiężników” musiało się udać. Przegapili moment i pewnie będzie musiał tłumaczyć się przełożonym z większej liczby ofiar. Cóż, mogło być gorzej; cała okolica jeszcze nie płonie. Może pan Henryk ograniczy się do reprymendy. Tak czy inaczej, przepadła długo wyczekiwana okazja, by udowodnić, że jego miejsce jest w jakimś ciekawszym oddziale…
Na drodze minęli, jadący w przeciwną stronę, wóz z trójką tulących się do siebie dzieci. Ciągnącego go konia niespiesznie prowadziły dwie starsze kobiety. Jedna z nich krzyknęła za łowcami coś, co brzmiało jak „Rychło w czas, barany!” Szczepan uznał, że to chyba wstyd płata figle jego uszom – ofiara ataku nie byłaby przecież tak opryskliwa wobec swoich wybawców.
Gdy wdrapali się na ostatnie wzgórze, otworzył się przed nimi widok na majątek rodziny Lipskich. Rozrzucone po okolicy jabłonki czerwieniły się dojrzałymi owocami, zabudowania były dobrze utrzymane, kwiaty pachniały i ptaszęta śpiewały. Efekt sielanki psuły tylko dopalający się dwór i walające się wśród zieleni krwawe szczątki. Już mieli zjeżdżać ze wzgórza, kiedy zza jednego z drzewek wyłoniła się szczupła, ale wyraźnie kobieca postać. Jej ciemne włosy powiewały na wietrze, a zimne oczy patrzyły z trupio bladej twarzy. Szata na niej była chyba biała, ale tak osmalona, że trudno było to stwierdzić. W rękach, do łokci umazanych krwią, trzymała ludzką głowę. Na nogach miała jakieś dziwne, za duże buciory… nieważne, może ukrywała kopyta, wątpliwości nie było. Dalej za nią Szczepan zobaczył podobną istotę, a potem jeszcze trzecią.
– Łowcy, sta-ać! Demonice!! Szykować broń!
Sam też zaczął gorączkowo ładować kuszę, ale w tym momencie cwałem minął go Maćko. Zatrzymał konia tuż przed pierwszą potworą, zeskoczył z niego i padł na kolana.
– Pani Heleno, jak ja się cieszę, że pani żywie! I chłopaków po drodze widziałem! Takem się bał, że na czas nie zdążymy…
Demonica westchnęła i wbiła wzrok w Szczepana.
– I słusznie, bo nie zdążyliście. Ale możecie pomóc posprzątać.
Istota podała Maćkowi urwaną głowę. Sługa przyjrzał się twarzy i zmienionym głosem ocenił:
– To chyba Wojtek. Po włosach poznaję.
Po czym obficie zwymiotował.
Szczepan po chwili zorientował się, że zastygł z otwartymi ustami, co raczej nie licowało z godnością dowódcy oddziału. Zaciął usta, gestem zasygnalizował chłopakom, że na razie nie będą atakować, i podjechał bliżej – choć nie tak blisko jak Maćko.
– Wy jesteście Helena Lipska, pani na tych włościach?
– Jestem. – Kącik jej ust powędrował w górę w bardzo ludzkim wyrazie drwiny. Może jednak faktycznie nie była potworą.
– Wezwano nas, bo ponoć miały was atakować demony.
– Były dwa. Już ich nie ma. – Pani Helena schyliła się koło krzaku głogu, podniosła urwaną rękę i kiwnęła nią sugestywnie w jego stronę. – Ale pozostawiły po sobie straszny bałagan, więc skoro nie zmęczyli się panowie walką, to…
– Tak, tak, oczywiście. – Zeskoczył z konia i dopiero wtedy oburzył się na siebie i na nią, że jakaś baba nim dyryguje. Co się z nim dzieje? Przecież on tu oficjalną funkcję pełni, jest przedstawicielem sił dobra i porządku! Postanowił wrócić do zadawania pytań; przesłuchania zawsze sprawiały, że czuł się pewniej.
– Czy demony na pewno zostały wygnane? To one spaliły dwór?
Pani Helena nie raczyła nawet obrócić głowy w jego stronę, całą uwagę poświęcając układaniu kolejnych kawałków kończyn na taczce. Odpowiedziała nieobecnym głosem, zwracając się chyba bardziej do zmarłych niż do niego.
– Zdecydowanie tak. Ale nie spaliły dworu; to mnie odrobinę poniosło.
***
Popołudniowa burza rozproszyła duchotę i ostatnia noc lipca była przyjemnie ciepła, ale już nie upalna. Helena podniosła głowę znad miednicy, głośno westchnęła i przepłukała usta wodą. To było niepojęte, że na słabującą męskość można było przebierać w remediach jak w ulęgałkach, a wobec mdłości w stanie rzekomo błogosławionym medycy rozkładali ręce. Nie, żeby w tej pierwszej sprawie potrafili tak naprawdę cokolwiek zaradzić, ale przynajmniej taki chłop mógł poczuć, że jego kłopotem ktoś się interesuje. Nawet jeśli od tego leczenia kłopot mu potem odpadał.
Cóż, mogło być gorzej. Helena miała trzydzieści lat, mężatką była od trzynastu i była przy nadziei dopiero czwarty raz – a znała kilka kobiet, które w jej wieku miały za sobą po dziesięć ciąż. Oraz pamiętała znacznie więcej takich, które tego tempa nie wytrzymały. Stryj, który wychowywał ją po śmierci matki, lubił mawiać, że tak musi być: ciąże i porody to uświęcające cierpienie, które jest drogą niewiasty do łaski. Mama zmarła w połogu po jej drugim młodszym bracie, więc mała Helenka odbierała te kazania jako gruby nietakt. Grzecznie kiwała głową, a w duchu życzyła stryjowi częstszego rodzenia kamieni nerkowych. Krzyczał przy tym całkiem jak stryjenka, gdy miała przeć, więc mógł się pewnie załapać na jakąś namiastkę tego błogosławieństwa.
Helena uśmiechnęła się do siebie w lustrze na wspomnienie swojej determinacji, by poświęcić się naukom i nie mieć nigdy dzieci. Jej plany momentalnie się pozmieniały, gdy poznała Staśka Lipskiego. Raz spojrzał na nią tymi wielkimi, marzycielskim oczami spod zmierzwionej czupryny i już wiedziała, że musi go mieć na męża, bo wrząca krew rozsadzi ją od środka.
A właśnie, gdzie Stasiek się niby podziewał? Miał wrócić przed zmierzchem… Jego rytualiki czasami się przeciągały, ale nie aż tak. Sceptycyzm wobec okultystycznych zainteresowań męża zachowywała dla siebie. Wydawały się nieszkodliwe, a on zawsze z entuzjazmem wspierał wszystkie jej pomysły – od zapobiegania zbyt częstym ciążom, poprzez jeździectwo i szermierkę, po dostęp do nauki w każdej dziedzinie, która ją akurat zaciekawiła. Helena Lipska żyła po swojemu, nie nudziła się i za to była mężowi wdzięczna. W zamian akceptowała jego specyficzne pasje: czytała nawet niektóre księgi i nauczyła się kilku egzorcyzmów na wypadek, gdyby coś mu się jednak udało i sukces przerósł oczekiwania. Jednak jej cierpliwość kończyła się w momencie, gdy namówił ją na kolejne dziecko, a potem zostawił na cały wieczór samą z mdłościami. A w domu akurat skończyły się śledzie.
Przez okno usłyszała tętent kopyt, więc zeszła na dół powitać męża marnotrawnego. Gdy Stasiek wpadł przez drzwi, reprymenda zamarła jej na ustach. Był blady jak śmierć, ubranie miał poszarpane i chwiał się na nogach.
– Przepraszam cię! Hela, przepraszam, śmierć na nas sprowadziłem! Wybacz mi, oni tu idą! Dwa demony, weszły w obu braci Miciunów i… Ja tak cię kocham, nie chciałem.
Osunął się na ziemię i byłby ukrył twarz w dłoniach, gdyby żona nie złapała go za koszulę i nie zaciągnęła do kuchni. Bez słowa nalała mu szklankę wódki i wcisnęła ją do ręki. Stasiek wypił połowę duszkiem i cały się wzdrygnął.
– A teraz mów dokładnie, co żeś wykręcił. Mam tu troje dzieci i czwarte w drodze, więc jak chcesz umierać, to rób to sam, ale najpierw pomożesz mi przeżyć.
Może nie było to najmilsze z jej strony, ale Helena zawsze uważała, że kluczem do przetrwania jest wstrzymanie się ze łzami do momentu, w którym można sobie na nie pozwolić. Sama zdławiła wzbierającą w piersi panikę. Być może Stasiek przesadzał, ale jeśli nie, to stanowczo nie było czasu na lamenty.
Wbił wzrok w ziemię i bezbarwnym głosem zaczął opowiadać:
– Próbowaliśmy otworzyć w Miciunach wrota dla mocy anielskich, ale coś żeśmy spartaczyli po drodze i otworzyły się nie w tę stronę. W trakcie rytuału zaczęli się zmieniać, rzucili się na nas… Krąg ich zatrzymał, więc kazali mi go otworzyć. Rzekomo wtedy by mnie oszczędzili. Spróbowałem wykonać egzorcyzmy, to tylko ich rozjuszyłem. Powiedzieli, że za tę próbę zamordują mi rodzinę na moich oczach, zanim na własnych flakach mnie powieszą, rozumiesz? – Stasiek podniósł na nią wzrok, a jego głos zaczął się łamać. – Demony mamią, ale nigdy wprost nie kłamią! Rybicki nieostrożnie się zamachnął i go rozerwali na strzępy gołymi rękami. Krąg zaczynał pękać, więc wysłałem Maćka po łowców i przyjechałem tu jak najszybciej, żeby… sam nie wiem. Pożegnać się?
Znowu był na granicy łez. Jeśli on zacząłby płakać, to tamy pękłyby i w niej, więc szybko uzbroiła się w złość.
– Może, żeby bidulkom demonom łatwiej nas było wytropić? Mów do mnie, panie okultysto, co teraz!
Stasiek zamknął te piwne oczy, na które się kiedyś skusiła, oparł tył głowy o ścianę i chyba wreszcie zaczął myśleć o konkretach.
– Wytropiłyby i tak, bo użyłem mojej krwi do inkantacji. Podążą za nią do mnie i do chłopców. Nie wiem, za ile tu dotrą… Najbliższy oddział terenowy łowców jest trzy godziny drogi stąd, ale może jakimś cudem dojadą na czas. Możemy zabezpieczyć dom? Spróbować odegnać ich żelazem? Może modlitwa…
Helena prychnęła i ostro spytała: – Niby jaka i do kogo? Religijni się w pięć minut nie staniemy. Nie. Mamy wór poświęconej soli od twojej siostry, co miał wygnać z ciebie te pomysły. Zatrzyma ich?
– Może spowolni. Zresztą, jak się uprą, to spalą dwór po prostu. Trzeba ich egzorcyzmować. Wezmę wszystkie sługi, każę się w żelazo uzbroić i może zatrzymają ich na tyle długo, że mi się uda… – Spuścił głowę i patrzył tępo w pustą już szklankę po wódce.
Cóż, z wiarą we własne możliwości zawsze było u niego krucho. Pewnie stąd parcie na tę całą magię. Pozwoliła, by gniew w niej opadł, bo Stasiek najwyraźniej przeszedł już od strachu do desperacji. Z desperacją mogła pracować, bo też ją czuła.
– Czyli w razie, gdyby jednak tu dotarli, zabezpieczam dom solą. Co jeszcze? Czekaj, z legendy o świętym Dunstanie: zdaje się, że podkowy miały działać.
– Pewnie dlatego, że były z żelaza, ale możesz wziąć ze stajni. A nawet zmoczyć je w wodzie święconej. Marta dała chyba buteleczkę razem z solą.
– Dobra! A zioła? Mamy rozmaryn, tymianek, czosnek, oleje. Według Quomodo daemonum culis calcitrare też odstraszają złe duchy.
– Mogę ci rzucić inkantacje na wszystko w spiżarce jak leci, a ty zbierz sługi. I jeszcze raz, przepraszam – krzyknął jeszcze za nią, gdy pędziła przez kuchnię.
Helena wybiegła z domu, wpadła do stajni i wrzaskiem obudziła stajennych. Nienawykli do krzyku z zasady spokojnej pani, zerwali się na równe nogi. Po chwili gnali już po pozostałych. Kobieta zgarnęła po drodze dwie podkowy i pobiegła obudzić Agatę. Z półprzytomną od snu piastunką wyłożyły dno schowka w sypialni pierzyną i delikatnie zaniosły tam śpiące dzieci. Gdy skończyły, kazała Agacie zamknąć się na klucz i nie otwierać. W zamian usłyszała poradę, że „na diaboła w człeku to najlepsza gorzałka jest, ino jak najmocniejsza”. Już miała się żachnąć, że chłopi to by wszystko tak leczyli, ale ugryzła się w język. To byłoby niesprawiedliwe, a wódka nie brzmiała wcale mniej sensownie od soli. Albo nawet spirytus. Próbujemy wszystkiego.
Helena zbiegła do kuchni, gdzie Stasiek kończył właśnie mamrotać nad dzbankiem z oliwą. W spiżarni niby nic się nie zmieniło, tylko zioła pachniały wyraźnie mocniej. Podeszła i przytuliła się do jego pleców, obejmując go w pasie. Był prawie tak samo szczupły jak te trzynaście lat temu, tylko mięśni mu trochę przybyło. Rozpaczliwie odegnała myśl, że mogą się więcej nie zobaczyć. Może i byli razem już długo, ale jej to zdecydowanie nie wystarczyło.
Stasiek skończył inkantację, obrócił się i przytulił ją.
– Zrobiłem, co mogłem. Może jak natrzesz progi i siebie, i spróbujesz się pomodlić… Nie wiem. Kocham cię. Przepraszam.
– Powtarzasz się. Też cię kocham. – Helena przycisnęła się mocniej do męża. – Czy powinnam była bardziej utyskiwać?
– Słucham?
– Na twoje czarowanie. Czy powinnam była strzępić język, zatrzymywać cię w domu, sprowadzać klechów… Czy gdybym ci nie pozwalała, to kochalibyśmy się teraz na górze, zamiast szykować się na prawie pewną śmierć?
Stasiek odsunął głowę i spojrzał na nią z namysłem.
– Przykro mi, Heluś, akurat tu odpowiedzialnością się nie podzielimy. Zrobiłem to sam, znając twoje zdanie. Gdybyś mi wprost zabroniła, to pewnie otwarcie bym ci się nie sprzeciwił, ale dalej bym próbował czarować po kryjomu. A tak przynajmniej dopilnowałaś, że trochę tych egzorcyzmów oboje się pouczyliśmy.
Zza drzwi słychać było zbierających się mężczyzn. Stasiek westchnął głęboko.
– A teraz moje mrzonki nas wszystkich zabiją.
– Może tak, może nie. Masz walczyć do końca, jasne? Sam chciałeś czwartego dziecka i tak łatwo się od obowiązków ojcowskich nie wymigasz. – Pocałowała go z nadzieją, że to nie ostatni raz. – Idź do nich. A potem wróć do mnie.
Gdy wyszedł, skupiła się na spiżarce. Potrzebowała planu, a nie samych składników na marynatę i żelastwa. Jako bariera się nie przydadzą, bo jak demony nie będą mogły wejść, to spalą dom. Podkową mogłaby w nich co najwyżej cisnąć, ale nie była specjalnie silna w ramionach. Nogą potrafiłaby solidnie kopnąć, ale przecież się nie podkuje. Może marynaty dałoby się użyć, żeby unieruchomić demony na czas szukania właściwego egzorcyzmu? Tylko jak ukryć pułapkę o tak silnym zapachu?
Helena przez przerażająco długą chwilę miała pustkę w głowie. Nagle przypomniała sobie idiotyczną uwagę ciotki podczas jej wesela. Wredna prukwa myślała chyba, że słabo pilnowana siostrzenica rozkładała nogi przed każdym chętnym. Przy życzeniach syknęła jej do ucha, żeby podczas pokładzin udawała przestraszoną i zawstydzoną, to mąż tak zapłonie, że niczego nie zauważy. Wtedy rada się nie przydała, bo Helena w swojej niewinności nie skojarzyła nawet, czego Stasiek miałby nie zauważyć. Zresztą, on by się jej strachem raczej zmartwił. Jednak demony to co innego – i chyba nadszedł właściwy moment na sprawdzenie, czy ciotka miała rację i faktycznie NICZEGO nie zauważą.
Helena spojrzała z namysłem na podkowy i zaczęła rozplatać warkocze.
***
Demony pojawiły się po północy. Sierp księżyca dawał niewiele światła, zresztą Helena była zbyt pochłonięta ostatnimi przygotowaniami, żeby wyglądać wrogów. O ich przybyciu poinformowały ją odgłosy zza okna – krzyki chłopów, do których po chwili dołączyła monotonna inwokacja jej męża. Potem wszystko zagłuszył głęboki, zwierzęcy ryk. Helena nie była pewna, czy demony czują ludzkie emocje, ale miała wrażenie, że słyszy w nim triumf. Znaleźli ich.
Po chwili ryk ucichł, za to bojowe okrzyki chłopów zmieniły się we wrzaski bólu i przerażenia. Gdy podbiegła do okna, zobaczyła tylko gwałtowne szarpnięcia w ciemności i pochodnie padające na ziemię, gasnące jedna po drugiej w zastraszającym tempie. Zdawało jej się, że poznała głos stajennego, za chwilę drugiego. Teraz to chyba Janek, brat Maćka. Jeśli będzie tego słuchać, to już nic więcej nie zrobi. Odeszła od okna i próbowała skupić się na swoim zadaniu; desperacko mrugała, bo oczy zachodziły jej łzami. To brzmiało jak Suła. Tamto Bartko. Z mężem wysłali ich na śmierć, jakby to było oczywiste, tak samo jak wcześniej korzystali z owoców ich pracy. Mogłaby się bronić, że jeśli chłopi nie pomogą Staśkowi wygnać demonów, te wyrżną potem ich rodziny, ale jej sumienie nie dawało się przekonać.
Miała wrażenie, że chociaż czas niemal stanął w miejscu, to kolejne ludzkie głosy znikały przerażająco szybko. Udało jej się dokończyć tuż przed tym, jak zamilkł ostatni – inwokacje Staśka urwały się zdławionym krzykiem. Rozległ się kolejny ryk triumfu. Helena zmusiła się, by zdusić własny krzyk, opanować spazmy, spowolnić oddech. Jeśli przeżyje, to potem będzie wyć i płakać. Teraz musi się skupić.
***
Gdy demony wpadły wreszcie do sypialni, Helena leżała z lokami rozrzuconymi na poduszkach i z kusząco rozchełstanym dekoltem koszuli nocnej. Łóżko i siebie przykryła cienką narzutą, strategicznie zsuniętą do bioder. Na dźwięk otwieranych drzwi zerwała się z poduszek i zaczęła panicznie krzyczeć.
Tej części planu pierwotnie obawiała się najbardziej, bo udawanie zalęknionego niewiniątka nigdy jej nie wychodziło. Teraz bała się raczej, że nad raz wypuszczonym przerażeniem już nie zapanuje.
Bracia Miciunowie wyglądali, jakby ich tkanki nabrzmiały daleko poza swoje naturalne granice. Ubrania musiały wcześniej na nich popękać, bo zostały z nich tylko strzępy. Ich skóry przecinały głębokie pęknięcia, w których widać było gnijące mięso. Zapach rozkładu wiercił w nosie. Helenie przemknęło przez głowę, że o ile metafizycznie nie miało to sensu, to w praktyce użycie soli i ziół do walki z gniciem było oczywiste.
Demony podeszły do łóżka i uśmiechnęły się paskudnie. Przez chwilę napawały się jej strachem, po czym skoczyły. Helena szybkim ruchem zerwała z łóżka narzutę i Miciunowie zlądowali w kręgu rozpisanym jej krwią, wypełnionym mieszanką soli, ziół i oliwy. Marynata właziła w pęknięcia skóry, gnijące mięso parowało i skwierczało, a wizg z gardeł demonów był ogłuszający.
Helena wyciągnęła zza wezgłowia butelkę spirytusu, zapaliła od świeczki szmatkę w szyjce i rzuciła w głowę jednego z demonów. Po chwili zajęła się oliwa i obaj bracia płonęli jak pochodnie. Helena samą siebie i materac zalała wcześniej mieszanką wody święconej i zwykłej – jeśli nawet nie zadziała na demony, to może chociaż pożar powstrzyma. Wciąż wsparta plecami o poduszki, gotowa w razie potrzeby kopać butami męża, do których wcześniej na szybko przybiła podkowy, Helena zaczęła testować wszystkie egzorcyzmy, jakie kiedyś zapamiętała. Jeden aramejski, dwa chaldejskie, może łacińską klasyką…
Żaden nie zrobił absolutnie nic. Zaraza, przy każdym autorzy zarzekali się… Autorzy zawsze byli wierzący, może o to chodziło? Tylko w co ona niby wierzyła? Moment zdecydowanie nie sprzyjał introspekcji, bo Miciun starszy właśnie zaczął przedzierać się do niej przez krąg i podkute buty musiały pójść w ruch.
– AGATAAA! W CO JA WŁAŚCIWIE WIERZĘ? – Kopnęła wyciągnięte ramię.
Zza drzwi schowka dosłyszała krzyk piastunki: – Tylko matkę pani w życiu szczerze wzywała, jak przeć było trzeba!
Może być! Egzorcyzmy starożytnego Sumeru, strona piąta, „Inwokacja do Wielkiej Matki”:
– Pešĝal Inanna, dab…
Zaraz, zaraz (kopniak w czoło Miciuna). Matka, w którą ona wierzy, nie zatrzymałaby się na języku martwym od tysięcy lat. I nie wymaga żadnego mistycznego bredzenia.
– Matko, za moją krew, która tu płynęła, wzywam Cię! Za życie, które tu rodziłam, wspomóż mnie! Za mleko, którym tu karmiłam, zabierz tę zgniliznę, by nie kalała Twoich dzieci! Za życie, które tu pielęgnuję, zabierz tę śmierć, niech wróci pod ziemię!
Modlitwa układała się sama i Helena krzyczała dalej. Słowa wypełniły ją i nie słyszała już ognia ani wrzasku demonów – przysięgłaby za to, że słyszy bicie serc synów za ścianą i pulsowanie nowego życia w swoim łonie. Odór spalenizny zniknął; zamiast niego czuła ciężką woń kwiatów. Nagle była głęboko świadoma dojrzewania jabłek za oknem, trawy falującej na wietrze…
Gdy w końcu się ocknęła, wokół panowała cisza. Otworzyła oczy i zobaczyła Agatę i dzieci, którzy wyszli ze schowka (kiedy?!) i gapili się na łóżko.
– Wybaczcie, pani, że sama wyszłam, ale ten huk taki straszny był, a po nim ta cisza to jeszcze gorsza – wydukała Agata, wciąż nie odwracając wzroku od mebla.
– Jaki hu… – Helena spojrzała na łóżko i oniemiała, bo po kręgu z demonami została tylko ziejąca w materacu dziura. Kobieta ostrożnie wychyliła się do przodu, bojąc się w duchu, że otworzyła wejście do piekła. Pod łóżkiem zobaczyła równy krąg zwykłej, lekko osmalonej gleby, jak gdyby demony i wszystko, co oddzielało je od ziemi: łóżko podłoga, nawet fundamenty domu, po prostu zniknęło. Gorzej, że na krawędziach wyrwy pełgały płomienie.
– Będzie pożar! W nogi! – Złapała najmłodszego synka pod pachę i rzuciła się w stronę drzwi izby.
Gdy biegła przez sień, kątem oka dojrzała coś pod oknem, ale w tej chwili nie miało to znaczenia. Żyła, jej synowie też żyli i najważniejsze było to, żeby ich stąd wydostać. Szybko doprowadziła Agatę i dzieci do stajni; tam wyściskała je i wycałowała po główkach. Henio, jak to dwunastolatek, trochę się wykręcał od tych czułości, ale młodsi przylgnęli do niej. Pragnęła doczekać tak z nimi do rana, ale coś nie dawało jej spokoju. Kazała piastunce znaleźć dla nich chociaż derki i obiecała zaraz wrócić. Po drodze złapała nóż i wbiegła do domu. Ostrożnie, pokasłując od gęstniejącego dymu, przeszła przez sień i do tamtego okna.
Na podłodze, w kałuży krwi leżał Stasiek. Ręce i nogi miał makabrycznie powykręcane, z rozciętego brzucha wylewały się wnętrzności, ale jeszcze oddychał. Oczywiście, przecież obiecali mu, że najpierw zobaczy śmierć jej i dzieci. Miała nadzieję, że jest nieprzytomny, ale gdy podeszła, otworzył szerzej oczy. Spróbował coś powiedzieć, ale dał radę tylko słabo się uśmiechnąć. Nie miał szans na przeżycie tych ran, a sama nie zdążyłaby go wynieść z domu, zanim ogarnąłby ich pożar. Uklękła przy mężu i pocałowała go po raz ostatni.
– Kocham cię. I dziękuję za wszystko.
Przyłożyła nóż do miękkiego ciała tuż pod jego żuchwą i pchnęła z całej siły.
Strop zawalił się tuż po tym, jak ostatni raz wyszła ze swojego domu.
***
– I mówicie, pani, że wystarczyło samo Ojcze Nasz? – braciszek Natan wyraźnie powątpiewał w jej opis wydarzeń.
Szczepan nie wierzył jej w ogóle. Ani w to, że Stanisław Lipski wszedł w drogę demonom zupełnie przypadkiem, ani w to, że zniknęły, bo pani Helena gorliwie odmówiła paciorek. Miał też podejrzenie graniczące z pewnością, że ona wie, że on jej nie wierzy, i oboje udają, żeby kapłan nie robił niepotrzebnej draki. Skorumpowała go! Nie mówiąc już o tym, że dał się przekonać do pomocy przy ciałach.
Trzech chłopaków badało zgliszcza dworu, by upewnić się, że nie zostały tam żadne demoniczne kontaminacje. Kolejnych trzech posłał do Grójca, by zrobili to samo z kamienicą Lipskich, w której pan Stanisław „przypadkiem odkrył” nieudany rytuał swoich przyjaciół. Pozostali pomagali kobietom zbierać zwłoki. Ku utrapieniu Natana, Szczepan zgodził się z panią Heleną, że szczątki jej sług po kontakcie z demonami stanowią zagrożenie i trzeba je jak najszybciej oczyścić w ogniu. Braciszek uważał palenie zmarłych za obyczaj pogański i modły żałobne odprawiał z wielką niechęcią, co chwilę przerywając i wcinając się do rozmowy.
A Szczepan bardzo chciał na spokojnie porozmawiać z panią Lipską. Po pierwsze, łowcy z demonami spotykali się bardzo rzadko i każde udane odegnanie było cenną lekcją. Po drugie… sam nie wiedział do końca, czemu po drugie, ale wszyscy mu ciągle przeszkadzali. Najpierw Natan się kręcił, potem owdowiałe kobiety przyszły lamentować, za nimi zjawił się ekonom, któremu strasznie długo wydawała polecenia. Przeszkadzał mu też Maćko, który uporczywie próbował swoją panią wyręczyć i oburzał się, że jako szlachcianka i kobieta w delikatnym stanie w ogóle nie powinna się do zwłok dotykać. Helena zbywała go kilka razy, aż ostro wyjaśniła:
– Ci ludzie stracili życie przez głupotę mojego męża. Gdyby demony nie były pijane krwią, to być może przejrzałyby pułapkę i byłoby już po mnie i po dzieciach. Jedyne, co mogę teraz dla nich zrobić, to nie pozwolić, by myszy ich dłużej podgryzały.
– Ależ pani, przecież takie straszne to jest wszystko…
– O nie! Tylko nie to! – Kobieta w dramatycznym geście przyłożyła dłoń do czoła. Dłoń pasowała chyba do ramienia, które Szczepan znalazł w gałęziach jabłonki trzy sążnie wcześniej. Miały stwory rozmach, nie ma co. Maćko uznał wreszcie swoją porażkę i zabrał kolejną taczkę do stosu.
Zapadła cisza. Szczepan zawsze myślał, że kobiety ciągle mówią, nawet wtedy, gdy nie mają nic do powiedzenia. Pani Helena najwyraźniej nie czuła takiej potrzeby i wobec jej milczenia czuł się bardzo zagubiony. Zaczynał podejrzewać, że paplanina niewiast służy jednak nie im samym, tylko właśnie mężczyznom, żeby nie musieli podtrzymywać rozmowy. Przełknął ślinę i odważył się zacząć.
– Faktycznie, bardzo dzielnie się trzymacie, pani.
– Odchowałam troje małych dzieci. Mogłabym napisać traktat o samych odcieniach wymiocin. Widziałam takie rzeczy, że nic mnie już nie brzydzi.
– To też, oczywiście… Ale i nie widziałem, by chociaż łzę pani uroniła.
– Jak już zacznę płakać, to pewnie do zimy nie przestanę. Na razie zrobię to, co zrobić trzeba. Ekonom już wszystko wie; żniwa się zabezpieczy. Zwłoki spalimy i pochowamy… Jak skończę, to pojadę do domu teściów i tam… Tam poczekam i popłaczę.
– Będziecie, pani, dwór odbudowywać?
– Tak jakby. Przyślijcie mi jakiegoś swojego mistrza, to nam tu nową kwaterę zaplanuje. Nie może być tak, że przez całą noc się na łowców czeka, bo oddziałów terenowych jest za mało.
– Ale to… chcecie nam, pani, oddać swoją ziemię? Cech jest zamożny, my mamy swoje…
– Niezupełnie. Jak już się uporam z ciążą i odchowam najmłodsze, to do was dołączę – powiedziała zupełnie zwyczajnie, jakby planowała wyprawę do miasta na zakupy.
– Pani, jesteś niewiastą! I to nie jakoś bardzo postawną!
Tym razem spojrzała mu prosto w oczy i wzięła się pod boki. Niby był od niej o głowę wyższy i ze dwa razy cięższy, ale w tej chwili tego nie czuł.
– Na dwa demony przyjechaliście tu w trzynastu, uzbrojeni po zęby i z klechą na dokładkę. Ja poradziłam sobie sama, w koszuli nocnej, używając zasobów swojej spiżarni. Proszę spytać brata Natana, co Pismo mówi o zakopywaniu talentów. – Szczepan nic nie odpowiedział, więc mówiła dalej: – Trochę już wiem i szybko się uczę. Jak wyjdę z połogu, będę mogła zacząć ćwiczyć. Drugi raz wychodzić za mąż nie zamierzam i chcę coś zrobić z resztą swojego życia. Jeśli wy mnie nie chcecie, to pewnie czarownice…
– Nie, nie! Coś wymyślimy!
Z czarownicami, o ile trzymały się zasad, mieli w tej chwili spokojny rozejm, ale wolał nie sprawdzać, jak dużą przewagę zyskałyby po dołączeniu stojącej przed nim kobiety.
– Tylko wiecie, pani, do walki z przeciwnikiem potrzebna jest jednak siła, przewaga fizyczna, a wy…
W tym momencie Helena Lipska westchnęła głęboko i Szczepan zapomniał zupełnie, co miał powiedzieć. Falujący gors jej koszuli szczelnie wypełnił mu umysł wizjami dorodnych jabłek, spadających z drzewa prosto w jego ręce. Po chwili oprzytomniał, zalał się rumieńcem i podniósł wzrok z powrotem na twarz kobiety, która znowu uśmiechała się drwiąco.
– Jest więcej niż jeden rodzaj przewagi fizycznej, panie łowco. Jakoś sobie poradzę.