- Opowiadanie: Anoia - Demonologia kulinarna

Demonologia kulinarna

Na ode­rwa­nie od kolęd i pie­ro­gów,  oto pre­qu­el do “Ro­man­tyzm wła­śnie umarł” (cho­ciaż naj­le­piej czy­tać po “Ro­man­ty­zmie...”).

Wizję dzia­łań ma­gicz­nych za­czerp­nę­łam od wiedźm Prat­chet­ta i z “Chło­pa­ków Anan­sie­go” Ga­ima­na.

Od­le­głej in­spi­ra­cji do po­cząt­ku do­star­czy­ła mi stara aneg­do­ta człon­ka ro­dzi­ny, który jako żoł­nierz żan­dar­me­rii woj­sko­wej peł­nił raz wartę przy pro­sek­to­rium. Po­ma­chał przez okien­ko do pięk­nej stu­dent­ki, a ona mu od­ma­cha­ła: jedną rącz­ką, drugą rącz­ką, a potem trze­cią. Tu jego żo­łą­dek nie wy­trzy­mał i zdu­sił tym samym ro­mans w za­rod­ku.

Za be­to­wa­nie dzię­ku­ję bar­dzo Gre­asy­Smo­otho­wi, Rad­ko­wi, Am­bush i Oidrin!

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Demonologia kulinarna

Szcze­pan wiódł swój od­dział ga­lo­pem przez po­ro­śnię­te sa­da­mi wzgó­rza. Świ­ta­ło i na czy­stym nie­bie pierw­sze­go dnia sierp­nia coraz wy­raź­niej wi­dział grubą smugę dymu, która nie wró­ży­ła nic do­bre­go. Chyba tro­chę za długo się zbie­ra­li po tym, jak na dzie­dzi­niec wpadł ten cały Maćko, bia­do­ląc o de­mo­nach. Lo­kal­ni szlach­ci­ce ma­so­wo ule­gli mo­dzie na magię i przy­naj­mniej raz w ty­go­dniu łowcy byli wzy­wa­ni do rze­ko­mych opę­tań, które z za­sa­dy oka­zy­wa­ły się pod­tru­ciem pio­łu­nów­ką. Nie­mniej, jego chłop­cy nie po­win­ni być aż tak roz­le­ni­wie­ni – w końcu któ­re­muś z tych „czar­no­księż­ni­ków” mu­sia­ło się udać. Prze­ga­pi­li mo­ment i pew­nie bę­dzie mu­siał tłu­ma­czyć się prze­ło­żo­nym z więk­szej licz­by ofiar. Cóż, mogło być go­rzej; cała oko­li­ca jesz­cze nie pło­nie. Może pan Hen­ryk ogra­ni­czy się do re­pry­men­dy. Tak czy ina­czej, prze­pa­dła długo wy­cze­ki­wa­na oka­zja, by udo­wod­nić, że jego miej­sce jest w ja­kimś cie­kaw­szym od­dzia­le…

Na dro­dze mi­nę­li, ja­dą­cy w prze­ciw­ną stro­nę, wóz z trój­ką tu­lą­cych się do sie­bie dzie­ci. Cią­gną­ce­go go konia nie­spiesz­nie pro­wa­dzi­ły dwie star­sze ko­bie­ty. Jedna z nich krzyk­nę­ła za łow­ca­mi coś, co brzmia­ło jak „Ry­chło w czas, ba­ra­ny!” Szcze­pan uznał, że to chyba wstyd płata figle jego uszom – ofia­ra ataku nie by­ła­by prze­cież tak opry­skli­wa wobec swo­ich wy­baw­ców.

Gdy wdra­pa­li się na ostat­nie wzgó­rze, otwo­rzył się przed nimi widok na ma­ją­tek ro­dzi­ny Lip­skich. Roz­rzu­co­ne po oko­li­cy ja­błon­ki czer­wie­ni­ły się doj­rza­ły­mi owo­ca­mi, za­bu­do­wa­nia były do­brze utrzy­ma­ne, kwia­ty pach­nia­ły i pta­szę­ta śpie­wa­ły. Efekt sie­lan­ki psuły tylko do­pa­la­ją­cy się dwór i wa­la­ją­ce się wśród zie­le­ni krwa­we szcząt­ki. Już mieli zjeż­dżać ze wzgó­rza, kiedy zza jed­ne­go z drze­wek wy­ło­ni­ła się szczu­pła, ale wy­raź­nie ko­bie­ca po­stać. Jej ciem­ne włosy po­wie­wa­ły na wie­trze, a zimne oczy pa­trzy­ły z tru­pio bla­dej twa­rzy. Szata na niej była chyba biała, ale tak osma­lo­na, że trud­no było to stwier­dzić. W rę­kach, do łokci uma­za­nych krwią, trzy­ma­ła ludz­ką głowę. Na no­gach miała ja­kieś dziw­ne, za duże bu­cio­ry… nie­waż­ne, może ukry­wa­ła ko­py­ta, wąt­pli­wo­ści nie było. Dalej za nią Szcze­pan zo­ba­czył po­dob­ną isto­tę, a potem jesz­cze trze­cią.

– Łowcy, sta-ać! De­mo­ni­ce!! Szy­ko­wać broń!

Sam też za­czął go­rącz­ko­wo ła­do­wać kuszę, ale w tym mo­men­cie cwa­łem minął go Maćko. Za­trzy­mał konia tuż przed pierw­szą po­two­rą, ze­sko­czył z niego i padł na ko­la­na.

– Pani He­le­no, jak ja się cie­szę, że pani żywie! I chło­pa­ków po dro­dze wi­dzia­łem! Takem się bał, że na czas nie zdą­ży­my…

De­mo­ni­ca wes­tchnę­ła i wbiła wzrok w Szcze­pa­na.

– I słusz­nie, bo nie zdą­ży­li­ście. Ale mo­że­cie pomóc po­sprzą­tać.

Isto­ta po­da­ła Mać­ko­wi urwa­ną głowę. Sługa przyj­rzał się twa­rzy i zmie­nio­nym gło­sem oce­nił:

– To chyba Woj­tek. Po wło­sach po­zna­ję.

Po czym ob­fi­cie zwy­mio­to­wał.

Szcze­pan po chwi­li zo­rien­to­wał się, że zastygł z otwar­ty­mi usta­mi, co ra­czej nie li­co­wa­ło z god­no­ścią do­wód­cy od­dzia­łu. Za­ciął usta, ge­stem za­sy­gna­li­zo­wał chło­pa­kom, że na razie nie będą ata­ko­wać, i pod­je­chał bli­żej – choć nie tak bli­sko jak Maćko.

– Wy je­ste­ście He­le­na Lip­ska, pani na tych wło­ściach?

– Je­stem. – Kącik jej ust po­wę­dro­wał w górę w bar­dzo ludz­kim wy­ra­zie drwi­ny. Może jed­nak fak­tycz­nie nie była po­two­rą.

– We­zwa­no nas, bo ponoć miały was ata­ko­wać de­mo­ny.

– Były dwa. Już ich nie ma. – Pani He­le­na schy­li­ła się koło krza­ku głogu, pod­nio­sła urwa­ną rękę i kiw­nę­ła nią su­ge­styw­nie w jego stro­nę. – Ale po­zo­sta­wi­ły po sobie strasz­ny ba­ła­gan, więc skoro nie zmę­czy­li się pa­no­wie walką, to…

– Tak, tak, oczy­wi­ście. – Ze­sko­czył z konia i do­pie­ro wtedy obu­rzył się na sie­bie i na nią, że jakaś baba nim dy­ry­gu­je. Co się z nim dzie­je? Prze­cież on tu ofi­cjal­ną funk­cję pełni, jest przed­sta­wi­cie­lem sił dobra i po­rząd­ku! Po­sta­no­wił wró­cić do za­da­wa­nia pytań; prze­słu­cha­nia za­wsze spra­wia­ły, że czuł się pew­niej.

– Czy de­mo­ny na pewno zo­sta­ły wy­gna­ne? To one spa­li­ły dwór?

Pani He­le­na nie ra­czy­ła nawet ob­ró­cić głowy w jego stro­nę, całą uwagę po­świę­ca­jąc ukła­da­niu ko­lej­nych ka­wał­ków koń­czyn na tacz­ce. Od­po­wie­dzia­ła nie­obec­nym gło­sem, zwra­ca­jąc się chyba bar­dziej do zmar­łych niż do niego.

– Zde­cy­do­wa­nie tak. Ale nie spa­li­ły dworu; to mnie odro­bi­nę po­nio­sło.

***

Po­po­łu­dnio­wa burza roz­pro­szy­ła du­cho­tę i ostat­nia noc lipca była przy­jem­nie cie­pła, ale już nie upal­na. He­le­na pod­nio­sła głowę znad mied­ni­cy, gło­śno wes­tchnę­ła i prze­płu­ka­ła usta wodą. To było nie­po­ję­te, że na sła­bu­ją­cą mę­skość można było prze­bie­rać w re­me­diach jak w ulę­gał­kach, a wobec mdło­ści w sta­nie rze­ko­mo bło­go­sła­wio­nym me­dy­cy roz­kła­da­li ręce. Nie, żeby w tej pierw­szej spra­wie po­tra­fi­li tak na­praw­dę co­kol­wiek za­ra­dzić, ale przy­naj­mniej taki chłop mógł po­czuć, że jego kło­po­tem ktoś się in­te­re­su­je. Nawet jeśli od tego le­cze­nia kło­pot mu potem od­pa­dał.

Cóż, mogło być go­rzej. He­le­na miała trzy­dzie­ści lat, mę­żat­ką była od trzy­na­stu i była przy na­dziei do­pie­ro czwar­ty raz – a znała kilka ko­biet, które w jej wieku miały za sobą po dzie­sięć ciąż. Oraz pa­mię­ta­ła znacz­nie wię­cej ta­kich, które tego tempa nie wy­trzy­ma­ły. Stryj, który wy­cho­wy­wał ją po śmier­ci matki, lubił ma­wiać, że tak musi być: ciąże i po­ro­dy to uświę­ca­ją­ce cier­pie­nie, które jest drogą nie­wia­sty do łaski. Mama zmar­ła w po­ło­gu po jej dru­gim młod­szym bra­cie, więc mała He­len­ka od­bie­ra­ła te ka­za­nia jako gruby nie­takt. Grzecz­nie ki­wa­ła głową, a w duchu ży­czy­ła stry­jo­wi częst­sze­go ro­dze­nia ka­mie­ni ner­ko­wych. Krzy­czał przy tym cał­kiem jak stry­jen­ka, gdy miała przeć, więc mógł się pew­nie za­ła­pać na jakąś na­miast­kę tego bło­go­sła­wień­stwa.

He­le­na uśmiech­nę­ła się do sie­bie w lu­strze na wspo­mnie­nie swo­jej de­ter­mi­na­cji, by po­świę­cić się na­ukom i nie mieć nigdy dzie­ci. Jej plany mo­men­tal­nie się po­zmie­nia­ły, gdy po­zna­ła Staś­ka Lip­skie­go. Raz spoj­rzał na nią tymi wiel­ki­mi, ma­rzy­ciel­skim ocza­mi spod zmierz­wio­nej czu­pry­ny i już wie­dzia­ła, że musi go mieć na męża, bo wrzą­ca krew roz­sa­dzi ją od środ­ka.

A wła­śnie, gdzie Sta­siek się niby po­dzie­wał? Miał wró­cić przed zmierz­chem… Jego ry­tu­ali­ki cza­sa­mi się prze­cią­ga­ły, ale nie aż tak. Scep­ty­cyzm wobec okul­ty­stycz­nych za­in­te­re­so­wań męża za­cho­wy­wa­ła dla sie­bie. Wy­da­wa­ły się nie­szko­dli­we, a on za­wsze z en­tu­zja­zmem wspie­rał wszyst­kie jej po­my­sły – od za­po­bie­ga­nia zbyt czę­stym cią­żom, po­przez jeź­dziec­two i szer­mier­kę, po do­stęp do nauki w każ­dej dzie­dzi­nie, która ją aku­rat za­cie­ka­wi­ła. He­le­na Lip­ska żyła po swo­je­mu, nie nu­dzi­ła się i za to była mę­żo­wi wdzięcz­na. W za­mian ak­cep­to­wa­ła jego spe­cy­ficz­ne pasje: czy­ta­ła nawet nie­któ­re księ­gi i na­uczy­ła się kilku eg­zor­cy­zmów na wy­pa­dek, gdyby coś mu się jed­nak udało i suk­ces prze­rósł ocze­ki­wa­nia. Jed­nak jej cier­pli­wość koń­czy­ła się w mo­men­cie, gdy na­mó­wił ją na ko­lej­ne dziec­ko, a potem zo­sta­wił na cały wie­czór samą z mdło­ścia­mi. A w domu aku­rat skoń­czy­ły się śle­dzie.

Przez okno usły­sza­ła tę­tent kopyt, więc ze­szła na dół po­wi­tać męża mar­no­traw­ne­go. Gdy Sta­siek wpadł przez drzwi, re­pry­men­da za­mar­ła jej na ustach. Był blady jak śmierć, ubra­nie miał po­szar­pa­ne i chwiał się na no­gach.

– Prze­pra­szam cię! Hela, prze­pra­szam, śmierć na nas spro­wa­dzi­łem! Wy­bacz mi, oni tu idą! Dwa de­mo­ny, we­szły w obu braci Mi­ciu­nów i… Ja tak cię ko­cham, nie chcia­łem.

Osu­nął się na zie­mię i byłby ukrył twarz w dło­niach, gdyby żona nie zła­pa­ła go za ko­szu­lę i nie za­cią­gnę­ła do kuch­ni. Bez słowa na­la­ła mu szklan­kę wódki i wci­snę­ła ją do ręki. Sta­siek wypił po­ło­wę dusz­kiem i cały się wzdry­gnął.

– A teraz mów do­kład­nie, co żeś wy­krę­cił. Mam tu troje dzie­ci i czwar­te w dro­dze, więc jak chcesz umie­rać, to rób to sam, ale naj­pierw po­mo­żesz mi prze­żyć.

Może nie było to naj­mil­sze z jej stro­ny, ale He­le­na za­wsze uwa­ża­ła, że klu­czem do prze­trwa­nia jest wstrzy­ma­nie się ze łzami do mo­men­tu, w któ­rym można sobie na nie po­zwo­lić. Sama zdła­wi­ła wzbie­ra­ją­cą w pier­si pa­ni­kę. Być może Sta­siek prze­sa­dzał, ale jeśli nie, to sta­now­czo nie było czasu na la­men­ty.

Wbił wzrok w zie­mię i bez­barw­nym gło­sem za­czął opo­wia­dać:

– Pró­bo­wa­li­śmy otwo­rzyć w Mi­ciu­nach wrota dla mocy aniel­skich, ale coś żeśmy spar­ta­czy­li po dro­dze i otwo­rzy­ły się nie w tę stro­nę. W trak­cie ry­tu­ału za­czę­li się zmie­niać, rzu­ci­li się na nas… Krąg ich za­trzy­mał, więc ka­za­li mi go otwo­rzyć. Rze­ko­mo wtedy by mnie oszczę­dzi­li. Spró­bo­wa­łem wy­ko­nać eg­zor­cy­zmy, to tylko ich roz­ju­szy­łem. Po­wie­dzie­li, że za tę próbę za­mor­du­ją mi ro­dzi­nę na moich oczach, zanim na wła­snych fla­kach mnie po­wie­szą, ro­zu­miesz? – Sta­siek pod­niósł na nią wzrok, a jego głos za­czął się łamać. – De­mo­ny mamią, ale nigdy wprost nie kła­mią! Ry­bic­ki nie­ostroż­nie się za­mach­nął i go ro­ze­rwa­li na strzę­py go­ły­mi rę­ka­mi. Krąg za­czy­nał pękać, więc wy­sła­łem Maćka po łow­ców i przy­je­cha­łem tu jak naj­szyb­ciej, żeby… sam nie wiem. Po­że­gnać się?

Znowu był na gra­ni­cy łez. Jeśli on za­czął­by pła­kać, to tamy pę­kły­by i w niej, więc szyb­ko uzbro­iła się w złość.

– Może, żeby bi­dul­kom de­mo­nom ła­twiej nas było wy­tro­pić? Mów do mnie, panie okul­ty­sto, co teraz!

Sta­siek za­mknął te piwne oczy, na które się kie­dyś sku­si­ła, oparł tył głowy o ścia­nę i chyba wresz­cie za­czął my­śleć o kon­kre­tach.

– Wy­tro­pi­ły­by i tak, bo uży­łem mojej krwi do in­kan­ta­cji. Po­dą­żą za nią do mnie i do chłop­ców. Nie wiem, za ile tu dotrą… Naj­bliż­szy od­dział te­re­no­wy łow­ców jest trzy go­dzi­ny drogi stąd, ale może ja­kimś cudem do­ja­dą na czas. Mo­że­my za­bez­pie­czyć dom? Spró­bo­wać ode­gnać ich że­la­zem? Może mo­dli­twa…

He­le­na prych­nę­ła i ostro spy­ta­ła: – Niby jaka i do kogo? Re­li­gij­ni się w pięć minut nie sta­nie­my. Nie. Mamy wór po­świę­co­nej soli od two­jej sio­stry, co miał wy­gnać z cie­bie te po­my­sły. Za­trzy­ma ich?

– Może spo­wol­ni. Zresz­tą, jak się uprą, to spalą dwór po pro­stu. Trze­ba ich eg­zor­cy­zmo­wać. Wezmę wszyst­kie sługi, każę się w że­la­zo uzbro­ić i może za­trzy­ma­ją ich na tyle długo, że mi się uda… – Spu­ścił głowę i pa­trzył tępo w pustą już szklan­kę po wódce.

Cóż, z wiarą we wła­sne moż­li­wo­ści za­wsze było u niego kru­cho. Pew­nie stąd par­cie na tę całą magię. Po­zwo­li­ła, by gniew w niej opadł, bo Sta­siek naj­wy­raź­niej prze­szedł już od stra­chu do de­spe­ra­cji. Z de­spe­ra­cją mogła pra­co­wać, bo też ją czuła.

– Czyli w razie, gdyby jed­nak tu do­tar­li, za­bez­pie­czam dom solą. Co jesz­cze? Cze­kaj, z le­gen­dy o świę­tym Dun­sta­nie: zdaje się, że pod­ko­wy miały dzia­łać.

– Pew­nie dla­te­go, że były z że­la­za, ale mo­żesz wziąć ze staj­ni. A nawet zmo­czyć je w wo­dzie świę­co­nej. Marta dała chyba bu­te­lecz­kę razem z solą.

– Dobra! A zioła? Mamy roz­ma­ryn, ty­mia­nek, czo­snek, oleje. We­dług Qu­omo­do da­emo­num culis cal­ci­tra­re też od­stra­sza­ją złe duchy.

– Mogę ci rzu­cić in­kan­ta­cje na wszyst­ko w spi­żar­ce jak leci, a ty zbierz sługi. I jesz­cze raz, prze­pra­szam – krzyk­nął jesz­cze za nią, gdy pę­dzi­ła przez kuch­nię.

He­le­na wy­bie­gła z domu, wpa­dła do staj­ni i wrza­skiem obu­dzi­ła sta­jen­nych. Nie­na­wy­kli do krzy­ku z za­sa­dy spo­koj­nej pani, ze­rwa­li się na równe nogi. Po chwi­li gnali już po po­zo­sta­łych. Ko­bie­ta zgar­nę­ła po dro­dze dwie pod­ko­wy i po­bie­gła obu­dzić Agatę. Z pół­przy­tom­ną od snu pia­stun­ką wy­ło­ży­ły dno schow­ka w sy­pial­ni pie­rzy­ną i de­li­kat­nie za­nio­sły tam śpią­ce dzie­ci. Gdy skoń­czy­ły, ka­za­ła Aga­cie za­mknąć się na klucz i nie otwie­rać. W za­mian usły­sza­ła po­ra­dę, że „na dia­bo­ła w człe­ku to naj­lep­sza go­rzał­ka jest, ino jak naj­moc­niej­sza”. Już miała się żach­nąć, że chło­pi to by wszyst­ko tak le­czy­li, ale ugry­zła się w język. To by­ło­by nie­spra­wie­dli­we, a wódka nie brzmia­ła wcale mniej sen­sow­nie od soli. Albo nawet spi­ry­tus. Pró­bu­je­my wszyst­kie­go.

He­le­na zbie­gła do kuch­ni, gdzie Sta­siek koń­czył wła­śnie mam­ro­tać nad dzban­kiem z oliwą. W spi­żar­ni niby nic się nie zmie­ni­ło, tylko zioła pach­nia­ły wy­raź­nie moc­niej. Po­de­szła i przy­tu­li­ła się do jego ple­ców, obej­mu­jąc go w pasie. Był pra­wie tak samo szczu­pły jak te trzy­na­ście lat temu, tylko mię­śni mu tro­chę przy­by­ło. Roz­pacz­li­wie ode­gna­ła myśl, że mogą się wię­cej nie zo­ba­czyć. Może i byli razem już długo, ale jej to zde­cy­do­wa­nie nie wy­star­czy­ło.

Sta­siek skoń­czył in­kan­ta­cję, ob­ró­cił się i przy­tu­lił ją.

– Zro­bi­łem, co mo­głem. Może jak na­trzesz progi i sie­bie, i spró­bu­jesz się po­mo­dlić… Nie wiem. Ko­cham cię. Prze­pra­szam.

– Po­wta­rzasz się. Też cię ko­cham. – He­le­na przy­ci­snę­ła się moc­niej do męża. – Czy po­win­nam była bar­dziej uty­ski­wać?

– Słu­cham?

– Na twoje cza­ro­wa­nie. Czy po­win­nam była strzę­pić język, za­trzy­my­wać cię w domu, spro­wa­dzać kle­chów… Czy gdy­bym ci nie po­zwa­la­ła, to ko­cha­li­by­śmy się teraz na górze, za­miast szy­ko­wać się na pra­wie pewną śmierć?

Sta­siek od­su­nął głowę i spoj­rzał na nią z na­my­słem.

– Przy­kro mi, Heluś, aku­rat tu od­po­wie­dzial­no­ścią się nie po­dzie­li­my. Zro­bi­łem to sam, zna­jąc twoje zda­nie. Gdy­byś mi wprost za­bro­ni­ła, to pew­nie otwar­cie bym ci się nie sprze­ci­wił, ale dalej bym pró­bo­wał cza­ro­wać po kry­jo­mu. A tak przy­naj­mniej do­pil­no­wa­łaś, że tro­chę tych eg­zor­cy­zmów oboje się po­uczy­li­śmy.

Zza drzwi sły­chać było zbie­ra­ją­cych się męż­czyzn. Sta­siek wes­tchnął głę­bo­ko.

– A teraz moje mrzon­ki nas wszyst­kich za­bi­ją.

– Może tak, może nie. Masz wal­czyć do końca, jasne? Sam chcia­łeś czwar­te­go dziec­ka i tak łatwo się od obo­wiąz­ków oj­cow­skich nie wy­mi­gasz. – Po­ca­ło­wa­ła go z na­dzie­ją, że to nie ostat­ni raz. – Idź do nich. A potem wróć do mnie.

Gdy wy­szedł, sku­pi­ła się na spi­żar­ce. Po­trze­bo­wa­ła planu, a nie sa­mych skład­ni­ków na ma­ry­na­tę i że­la­stwa. Jako ba­rie­ra się nie przy­da­dzą, bo jak de­mo­ny nie będą mogły wejść, to spalą dom. Pod­ko­wą mo­gła­by w nich co naj­wy­żej ci­snąć, ale nie była spe­cjal­nie silna w ra­mio­nach. Nogą po­tra­fi­ła­by so­lid­nie kop­nąć, ale prze­cież się nie pod­ku­je. Może ma­ry­na­ty da­ło­by się użyć, żeby unie­ru­cho­mić de­mo­ny na czas szu­ka­nia wła­ści­we­go eg­zor­cy­zmu? Tylko jak ukryć pu­łap­kę o tak sil­nym za­pa­chu?

He­le­na przez prze­ra­ża­ją­co długą chwi­lę miała pust­kę w gło­wie. Nagle przy­po­mnia­ła sobie idio­tycz­ną uwagę ciot­ki pod­czas jej we­se­la. Wred­na pru­kwa my­śla­ła chyba, że słabo pil­no­wa­na sio­strze­ni­ca roz­kła­da­ła nogi przed każ­dym chęt­nym. Przy ży­cze­niach syk­nę­ła jej do ucha, żeby pod­czas po­kła­dzin uda­wa­ła prze­stra­szo­ną i za­wsty­dzo­ną, to mąż tak za­pło­nie, że ni­cze­go nie za­uwa­ży. Wtedy rada się nie przy­da­ła, bo He­le­na w swo­jej nie­win­no­ści nie sko­ja­rzy­ła nawet, czego Sta­siek miał­by nie za­uwa­żyć. Zresz­tą, on by się jej stra­chem ra­czej zmar­twił. Jed­nak de­mo­ny to co in­ne­go – i chyba nad­szedł wła­ści­wy mo­ment na spraw­dze­nie, czy ciot­ka miała rację i fak­tycz­nie NI­CZE­GO nie za­uwa­żą.

He­le­na spoj­rza­ła z na­my­słem na pod­ko­wy i za­czę­ła roz­pla­tać war­ko­cze.

***

De­mo­ny po­ja­wi­ły się po pół­no­cy. Sierp księ­ży­ca dawał nie­wie­le świa­tła, zresz­tą He­le­na była zbyt po­chło­nię­ta ostat­ni­mi przy­go­to­wa­nia­mi, żeby wy­glą­dać wro­gów. O ich przy­by­ciu po­in­for­mo­wa­ły ją od­gło­sy zza okna – krzy­ki chło­pów, do któ­rych po chwi­li do­łą­czy­ła mo­no­ton­na in­wo­ka­cja jej męża. Potem wszyst­ko za­głu­szył głę­bo­ki, zwie­rzę­cy ryk. He­le­na nie była pewna, czy de­mo­ny czują ludz­kie emo­cje, ale miała wra­że­nie, że sły­szy w nim triumf. Zna­leź­li ich.

Po chwi­li ryk ucichł, za to bo­jo­we okrzy­ki chło­pów zmie­ni­ły się we wrza­ski bólu i prze­ra­że­nia. Gdy pod­bie­gła do okna, zo­ba­czy­ła tylko gwał­tow­ne szarp­nię­cia w ciem­no­ści i po­chod­nie pa­da­ją­ce na zie­mię, ga­sną­ce jedna po dru­giej w za­stra­sza­ją­cym tem­pie. Zda­wa­ło jej się, że po­zna­ła głos sta­jen­ne­go, za chwi­lę dru­gie­go. Teraz to chyba Janek, brat Maćka. Jeśli bę­dzie tego słu­chać, to już nic wię­cej nie zrobi. Ode­szła od okna i pró­bo­wa­ła sku­pić się na swoim za­da­niu; de­spe­rac­ko mru­ga­ła, bo oczy za­cho­dzi­ły jej łzami. To brzmia­ło jak Suła. Tamto Bart­ko. Z mężem wy­sła­li ich na śmierć, jakby to było oczy­wi­ste, tak samo jak wcze­śniej ko­rzy­sta­li z owo­ców ich pracy. Mo­gła­by się bro­nić, że jeśli chło­pi nie po­mo­gą Staś­ko­wi wy­gnać de­mo­nów, te wy­rżną potem ich ro­dzi­ny, ale jej su­mie­nie nie da­wa­ło się prze­ko­nać.

Miała wra­że­nie, że cho­ciaż czas nie­mal sta­nął w miej­scu, to ko­lej­ne ludz­kie głosy zni­ka­ły prze­ra­ża­ją­co szyb­ko. Udało jej się do­koń­czyć tuż przed tym, jak za­milkł ostat­ni – in­wo­ka­cje Staś­ka urwa­ły się zdła­wio­nym krzy­kiem. Roz­legł się ko­lej­ny ryk trium­fu. He­le­na zmu­si­ła się, by zdu­sić wła­sny krzyk, opa­no­wać spa­zmy, spo­wol­nić od­dech. Jeśli prze­ży­je, to potem bę­dzie wyć i pła­kać. Teraz musi się sku­pić.

***

Gdy de­mo­ny wpa­dły wresz­cie do sy­pial­ni, He­le­na le­ża­ła z lo­ka­mi roz­rzu­co­ny­mi na po­dusz­kach i z ku­szą­co roz­cheł­sta­nym de­kol­tem ko­szu­li noc­nej. Łóżko i sie­bie przy­kry­ła cien­ką na­rzu­tą, stra­te­gicz­nie zsu­nię­tą do bio­der. Na dźwięk otwie­ra­nych drzwi ze­rwa­ła się z po­du­szek i za­czę­ła pa­nicz­nie krzy­czeć.

Tej czę­ści planu pier­wot­nie oba­wia­ła się naj­bar­dziej, bo uda­wa­nie za­lęk­nio­ne­go nie­wi­niąt­ka nigdy jej nie wy­cho­dzi­ło. Teraz bała się ra­czej, że nad raz wy­pusz­czo­nym prze­ra­że­niem już nie za­pa­nu­je.

Bra­cia Mi­ciu­no­wie wy­glą­da­li, jakby ich tkan­ki na­brzmia­ły da­le­ko poza swoje na­tu­ral­ne gra­ni­ce. Ubra­nia mu­sia­ły wcze­śniej na nich po­pę­kać, bo zo­sta­ły z nich tylko strzę­py. Ich skóry prze­ci­na­ły głę­bo­kie pęk­nię­cia, w któ­rych widać było gni­ją­ce mięso. Za­pach roz­kła­du wier­cił w nosie. He­le­nie prze­mknę­ło przez głowę, że o ile me­ta­fi­zycz­nie nie miało to sensu, to w prak­ty­ce uży­cie soli i ziół do walki z gni­ciem było oczy­wi­ste.

De­mo­ny po­de­szły do łóżka i uśmiech­nę­ły się pa­skud­nie. Przez chwi­lę na­pa­wa­ły się jej stra­chem, po czym sko­czy­ły. He­le­na szyb­kim ru­chem ze­rwa­ła z łóżka na­rzu­tę i Mi­ciu­no­wie zlą­do­wa­li w kręgu roz­pi­sa­nym jej krwią, wy­peł­nio­nym mie­szan­ką soli, ziół i oliwy. Ma­ry­na­ta wła­zi­ła w pęk­nię­cia skóry, gni­ją­ce mięso pa­ro­wa­ło i skwier­cza­ło, a wizg z gar­deł de­mo­nów był ogłu­sza­ją­cy.

He­le­na wy­cią­gnę­ła zza wez­gło­wia bu­tel­kę spi­ry­tu­su, za­pa­li­ła od świecz­ki szmat­kę w szyj­ce i rzu­ci­ła w głowę jed­ne­go z de­mo­nów. Po chwi­li za­ję­ła się oliwa i obaj bra­cia pło­nę­li jak po­chod­nie. He­le­na samą sie­bie i ma­te­rac za­la­ła wcze­śniej mie­szan­ką wody świę­co­nej i zwy­kłej – jeśli nawet nie za­dzia­ła na de­mo­ny, to może cho­ciaż pożar po­wstrzy­ma. Wciąż wspar­ta ple­ca­mi o po­dusz­ki, go­to­wa w razie po­trze­by kopać bu­ta­mi męża, do któ­rych wcze­śniej na szyb­ko przy­bi­ła pod­ko­wy, He­le­na za­czę­ła te­sto­wać wszyst­kie eg­zor­cy­zmy, jakie kie­dyś za­pa­mię­ta­ła. Jeden ara­mej­ski, dwa chal­dej­skie, może ła­ciń­ską kla­sy­ką…

Żaden nie zro­bił ab­so­lut­nie nic. Za­ra­za, przy każ­dym au­to­rzy za­rze­ka­li się… Au­to­rzy za­wsze byli wie­rzą­cy, może o to cho­dzi­ło? Tylko w co ona niby wie­rzy­ła? Mo­ment zde­cy­do­wa­nie nie sprzy­jał in­tro­spek­cji, bo Mi­ciun star­szy wła­śnie za­czął prze­dzie­rać się do niej przez krąg i pod­ku­te buty mu­sia­ły pójść w ruch.

– AGA­TA­AA! W CO JA WŁA­ŚCI­WIE WIE­RZĘ? – Kop­nę­ła wy­cią­gnię­te ramię.

Zza drzwi schow­ka do­sły­sza­ła krzyk pia­stun­ki: – Tylko matkę pani w życiu szcze­rze wzy­wa­ła, jak przeć było trze­ba!

Może być! Eg­zor­cy­zmy sta­ro­żyt­ne­go Su­me­ru, stro­na piąta, „In­wo­ka­cja do Wiel­kiej Matki”:

– Pešĝal In­an­na, dab…

Zaraz, zaraz (kop­niak w czoło Mi­ciu­na). Matka, w którą ona wie­rzy, nie za­trzy­ma­ła­by się na ję­zy­ku mar­twym od ty­się­cy lat. I nie wy­ma­ga żad­ne­go mi­stycz­ne­go bre­dze­nia.

– Matko, za moją krew, która tu pły­nę­ła, wzy­wam Cię! Za życie, które tu ro­dzi­łam, wspo­móż mnie! Za mleko, któ­rym tu kar­mi­łam, za­bierz tę zgni­li­znę, by nie ka­la­ła Two­ich dzie­ci! Za życie, które tu pie­lę­gnu­ję, za­bierz tę śmierć, niech wróci pod zie­mię!

Mo­dli­twa ukła­da­ła się sama i He­le­na krzy­cza­ła dalej. Słowa wy­peł­ni­ły ją i nie sły­sza­ła już ognia ani wrza­sku de­mo­nów – przy­się­gła­by za to, że sły­szy bicie serc synów za ścia­ną i pul­so­wa­nie no­we­go życia w swoim łonie. Odór spa­le­ni­zny znik­nął; za­miast niego czuła cięż­ką woń kwia­tów. Nagle była głę­bo­ko świa­do­ma doj­rze­wa­nia ja­błek za oknem, trawy fa­lu­ją­cej na wie­trze…

Gdy w końcu się ock­nę­ła, wokół pa­nowała cisza. Otworzyła oczy i zobaczyła Agatę i dzie­ci, któ­rzy wy­szli ze schow­ka (kiedy?!) i ga­pi­li się na łóżko.

– Wy­bacz­cie, pani, że sama wy­szłam, ale ten huk taki strasz­ny był, a po nim ta cisza to jesz­cze gor­sza – wy­du­ka­ła Agata, wciąż nie od­wra­ca­jąc wzro­ku od mebla.

– Jaki hu… – He­le­na spoj­rza­ła na łóżko i onie­mia­ła, bo po kręgu z de­mo­na­mi zo­sta­ła tylko zie­ją­ca w ma­te­ra­cu dziu­ra. Ko­bie­ta ostroż­nie wy­chy­li­ła się do przo­du, bojąc się w duchu, że otwo­rzy­ła wej­ście do pie­kła. Pod łóż­kiem zo­ba­czy­ła równy krąg zwy­kłej, lekko osma­lo­nej gleby, jak gdyby de­mo­ny i wszyst­ko, co od­dzie­la­ło je od ziemi: łóżko pod­ło­ga, nawet fun­da­men­ty domu, po pro­stu znik­nę­ło. Go­rzej, że na kra­wę­dziach wyrwy peł­ga­ły pło­mie­nie.

– Bę­dzie pożar! W nogi! – Zła­pa­ła naj­młod­sze­go synka pod pachę i rzu­ci­ła się w stro­nę drzwi izby.

Gdy bie­gła przez sień, kątem oka doj­rza­ła coś pod oknem, ale w tej chwi­li nie miało to zna­cze­nia. Żyła, jej sy­no­wie też żyli i naj­waż­niej­sze było to, żeby ich stąd wy­do­stać. Szyb­ko do­pro­wa­dzi­ła Agatę i dzie­ci do staj­ni; tam wy­ści­ska­ła je i wy­ca­ło­wa­ła po głów­kach. Henio, jak to dwu­na­sto­la­tek, tro­chę się wy­krę­cał od tych czu­ło­ści, ale młod­si przy­lgnę­li do niej. Pra­gnę­ła do­cze­kać tak z nimi do rana, ale coś nie da­wa­ło jej spo­ko­ju. Ka­za­ła pia­stun­ce zna­leźć dla nich cho­ciaż derki i obie­ca­ła zaraz wró­cić. Po dro­dze zła­pa­ła nóż i wbie­gła do domu. Ostroż­nie, po­ka­słu­jąc od gęst­nie­ją­ce­go dymu, prze­szła przez sień i do tam­te­go okna.

Na pod­ło­dze, w ka­łu­ży krwi leżał Sta­siek. Ręce i nogi miał ma­ka­brycz­nie po­wy­krę­ca­ne, z roz­cię­te­go brzu­cha wy­le­wa­ły się wnętrz­no­ści, ale jesz­cze od­dy­chał. Oczy­wi­ście, prze­cież obie­ca­li mu, że naj­pierw zo­ba­czy śmierć jej i dzie­ci. Miała na­dzie­ję, że jest nie­przy­tom­ny, ale gdy po­de­szła, otwo­rzył sze­rzej oczy. Spró­bo­wał coś po­wie­dzieć, ale dał radę tylko słabo się uśmiech­nąć. Nie miał szans na prze­ży­cie tych ran, a sama nie zdą­ży­ła­by go wy­nieść z domu, zanim ogar­nął­by ich pożar. Uklę­kła przy mężu i po­ca­ło­wa­ła go po raz ostat­ni.

– Ko­cham cię. I dzię­ku­ję za wszyst­ko.

Przy­ło­ży­ła nóż do mięk­kie­go ciała tuż pod jego żu­chwą i pchnę­ła z całej siły.

Strop za­wa­lił się tuż po tym, jak ostat­ni raz wy­szła ze swo­je­go domu.

***

– I mó­wi­cie, pani, że wy­star­czy­ło samo Ojcze Nasz? – bra­ci­szek Natan wy­raź­nie po­wąt­pie­wał w jej opis wy­da­rzeń.

Szcze­pan nie wie­rzył jej w ogóle. Ani w to, że Sta­ni­sław Lip­ski wszedł w drogę de­mo­nom zu­peł­nie przy­pad­kiem, ani w to, że znik­nę­ły, bo pani He­le­na gor­li­wie od­mó­wi­ła pa­cio­rek. Miał też po­dej­rze­nie gra­ni­czą­ce z pew­no­ścią, że ona wie, że on jej nie wie­rzy, i oboje udają, żeby ka­płan nie robił nie­po­trzeb­nej draki. Sko­rum­po­wa­ła go! Nie mó­wiąc już o tym, że dał się prze­ko­nać do po­mo­cy przy cia­łach.

Trzech chło­pa­ków ba­da­ło zglisz­cza dworu, by upew­nić się, że nie zo­sta­ły tam żadne de­mo­nicz­ne kon­ta­mi­na­cje. Ko­lej­nych trzech po­słał do Grój­ca, by zro­bi­li to samo z ka­mie­ni­cą Lip­skich, w któ­rej pan Sta­ni­sław „przy­pad­kiem od­krył” nie­uda­ny ry­tu­ał swo­ich przy­ja­ciół. Po­zo­sta­li po­ma­ga­li ko­bie­tom zbie­rać zwło­ki. Ku utra­pie­niu Na­ta­na, Szcze­pan zgo­dził się z panią He­le­ną, że szcząt­ki jej sług po kon­tak­cie z de­mo­na­mi sta­no­wią za­gro­że­nie i trze­ba je jak naj­szyb­ciej oczy­ścić w ogniu. Bra­ci­szek uwa­żał pa­le­nie zmar­łych za oby­czaj po­gań­ski i modły ża­łob­ne od­pra­wiał z wiel­ką nie­chę­cią, co chwi­lę prze­ry­wa­jąc i wci­na­jąc się do roz­mo­wy.

A Szcze­pan bar­dzo chciał na spo­koj­nie po­roz­ma­wiać z panią Lip­ską. Po pierw­sze, łowcy z de­mo­na­mi spo­ty­ka­li się bar­dzo rzad­ko i każde udane ode­gna­nie było cenną lek­cją. Po dru­gie… sam nie wie­dział do końca, czemu po dru­gie, ale wszy­scy mu cią­gle prze­szka­dza­li. Naj­pierw Natan się krę­cił, potem owdo­wia­łe ko­bie­ty przy­szły la­men­to­wać, za nimi zja­wił się eko­nom, któ­re­mu strasz­nie długo wy­da­wa­ła po­le­ce­nia. Prze­szka­dzał mu też Maćko, który upo­rczy­wie pró­bo­wał swoją panią wy­rę­czyć i obu­rzał się, że jako szlach­cian­ka i ko­bie­ta w de­li­kat­nym sta­nie w ogóle nie po­win­na się do zwłok do­ty­kać. He­le­na zby­wa­ła go kilka razy, aż ostro wy­ja­śni­ła:

– Ci lu­dzie stra­ci­li życie przez głu­po­tę mo­je­go męża. Gdyby de­mo­ny nie były pi­ja­ne krwią, to być może przej­rza­ły­by pu­łap­kę i by­ło­by już po mnie i po dzie­ciach. Je­dy­ne, co mogę teraz dla nich zro­bić, to nie po­zwo­lić, by myszy ich dłu­żej pod­gry­za­ły.

– Ależ pani, prze­cież takie strasz­ne to jest wszyst­ko…

– O nie! Tylko nie to! – Ko­bie­ta w dra­ma­tycz­nym ge­ście przy­ło­ży­ła dłoń do czoła. Dłoń pa­so­wa­ła chyba do ra­mie­nia, które Szcze­pan zna­lazł w ga­łę­ziach ja­błon­ki trzy sąż­nie wcze­śniej. Miały stwo­ry roz­mach, nie ma co. Maćko uznał wresz­cie swoją po­raż­kę i za­brał ko­lej­ną tacz­kę do stosu.

Za­pa­dła cisza. Szcze­pan za­wsze my­ślał, że ko­bie­ty cią­gle mówią, nawet wtedy, gdy nie mają nic do po­wie­dze­nia. Pani He­le­na naj­wy­raź­niej nie czuła ta­kiej po­trze­by i wobec jej mil­cze­nia czuł się bar­dzo za­gu­bio­ny. Za­czy­nał po­dej­rze­wać, że pa­pla­ni­na nie­wiast służy jed­nak nie im samym, tylko wła­śnie męż­czy­znom, żeby nie mu­sie­li pod­trzy­my­wać roz­mo­wy. Prze­łknął ślinę i od­wa­żył się za­cząć.

– Fak­tycz­nie, bar­dzo dziel­nie się trzy­ma­cie, pani.

– Od­cho­wa­łam troje ma­łych dzie­ci. Mo­gła­bym na­pi­sać trak­tat o sa­mych od­cie­niach wy­mio­cin. Wi­dzia­łam takie rze­czy, że nic mnie już nie brzy­dzi.

– To też, oczy­wi­ście… Ale i nie wi­dzia­łem, by cho­ciaż łzę pani uro­ni­ła.

– Jak już za­cznę pła­kać, to pew­nie do zimy nie prze­sta­nę. Na razie zro­bię to, co zro­bić trze­ba. Eko­nom już wszyst­ko wie; żniwa się za­bez­pie­czy. Zwło­ki spa­li­my i po­cho­wa­my… Jak skoń­czę, to po­ja­dę do domu te­ściów i tam… Tam po­cze­kam i po­pła­czę.

– Bę­dzie­cie, pani, dwór od­bu­do­wy­wać?

– Tak jakby. Przy­ślij­cie mi ja­kie­goś swo­je­go mi­strza, to nam tu nową kwa­te­rę za­pla­nu­je. Nie może być tak, że przez całą noc się na łow­ców czeka, bo od­dzia­łów te­re­no­wych jest za mało.

– Ale to… chce­cie nam, pani, oddać swoją zie­mię? Cech jest za­moż­ny, my mamy swoje…

– Nie­zu­peł­nie. Jak już się upo­ram z ciążą i od­cho­wam naj­młod­sze, to do was do­łą­czę – po­wie­dzia­ła zu­peł­nie zwy­czaj­nie, jakby pla­no­wa­ła wy­pra­wę do mia­sta na za­ku­py.

– Pani, je­steś nie­wia­stą! I to nie jakoś bar­dzo po­staw­ną!

Tym razem spoj­rza­ła mu pro­sto w oczy i wzię­ła się pod boki. Niby był od niej o głowę wyż­szy i ze dwa razy cięż­szy, ale w tej chwi­li tego nie czuł.

– Na dwa de­mo­ny przy­je­cha­li­ście tu w trzy­na­stu, uzbro­je­ni po zęby i z kle­chą na do­kład­kę. Ja po­ra­dzi­łam sobie sama, w ko­szu­li noc­nej, uży­wa­jąc za­so­bów swo­jej spi­żar­ni. Pro­szę spy­tać brata Na­ta­na, co Pismo mówi o za­ko­py­wa­niu ta­len­tów. – Szcze­pan nic nie od­po­wie­dział, więc mó­wi­ła dalej: – Tro­chę już wiem i szyb­ko się uczę. Jak wyjdę z po­ło­gu, będę mogła za­cząć ćwi­czyć. Drugi raz wy­cho­dzić za mąż nie za­mie­rzam i chcę coś zro­bić z resz­tą swo­je­go życia. Jeśli wy mnie nie chce­cie, to pew­nie cza­row­ni­ce…

– Nie, nie! Coś wy­my­śli­my!

Z cza­row­ni­ca­mi, o ile trzy­ma­ły się zasad, mieli w tej chwi­li spo­koj­ny ro­zejm, ale wolał nie spraw­dzać, jak dużą prze­wa­gę zy­ska­ły­by po do­łą­cze­niu sto­ją­cej przed nim ko­bie­ty.

– Tylko wie­cie, pani, do walki z prze­ciw­ni­kiem po­trzeb­na jest jed­nak siła, prze­wa­ga fi­zycz­na, a wy…

W tym mo­men­cie He­le­na Lip­ska wes­tchnę­ła głę­bo­ko i Szcze­pan za­po­mniał zu­peł­nie, co miał po­wie­dzieć. Falujący gors jej koszuli szczelnie wypełnił mu umysł wizjami do­rod­nych ja­błek, spa­da­ją­cych z drze­wa pro­sto w jego ręce. Po chwi­li oprzy­tom­niał, zalał się ru­mień­cem i pod­niósł wzrok z po­wro­tem na twarz ko­bie­ty, która znowu uśmie­cha­ła się drwią­co.

– Jest wię­cej niż jeden ro­dzaj prze­wa­gi fi­zycz­nej, panie łowco. Jakoś sobie po­ra­dzę.

Koniec

Komentarze

Opowieść która bawi i straszy.

Jest tu wszystko demony, piękna dama i sporo krwi.

bardzo plastycznie opisujesz kreowany świat.

Polecam do biblioteki. 

Lożanka bezprenumeratowa

Świetne. Jak miś nie lubi krwi w opowiadaniach, tak zupełnie mu tutaj nie przeszkadzała. Pewnie dlatego, że pod dramatyczną powłoką czai się uśmiech i dystans do opisywanych okropności. Pełnokrwista (skutek tekstu takie określenie smiley) bohaterka radzi sobie znakomicie i z demonami, i z mężczyznami. Sam miód. Do biblioteki marsz.

Ambush, Misiu – dziękuję Wam pięknie i cieszę się, że się podobało.

„Jak mogła się zamknąć z tym draństwem, a teraz nie chce się otworzyć?! Kto to w ogóle kupił?! Czy ktoś tego używa?!”

Kupiłaś mnie postacią Heleny. Pełnokrwista kobitka, umiejąca się odnaleźć w świecie, w którym przyszło jej żyć. Niewiele jest takich bohaterek, niestety. Sama historia też niezła, choć mężuś przy Helenie wyszedł nieco stereotypowo kontrastowy. Na szczęście zdołał się jakoś pozbierać, choć z planowaniem u niego marnie :) Twist na końcu sprawił, że się uśmiechnęłam, umie kobitka wykorzystywać każdy atut :)

Dawał dobrego opka i podobał mi się nawet bardziej niż wampiry. Mam nadzieję, że jeszcze się z Heleną spotkam :)

Klik :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Irka_Luz

Niewiele jest takich bohaterek, niestety.

Doświadczałam podobnej tęsknoty i postanowiłam napisać sobie bohaterkę, jakich chciałabym widzieć więcej. Nie zamierzam się z nią w najbliższym czasie rozstawać :)

Mężusia sytuacja przytłoczyła, bo bardziej był z niego marzyciel niż pragmatyk. W spokojniejszych okolicznościach by zabłysnął, a tak nie będzie mu dane.

Cieszę się bardzo, że się podobało i dziękuję za klik :)

„Jak mogła się zamknąć z tym draństwem, a teraz nie chce się otworzyć?! Kto to w ogóle kupił?! Czy ktoś tego używa?!”

Dynamiczna, ciekawa opowieść, którą czyta się jednym tchem. Zaskakujesz czytalnika niby klasycznym początkiem, przeradzającym się w tekst o niezwykłej bohaterce – jednocześnie bardzo kobiecej i walecznej. Poza tym, opowiadanie wzbudza emocje, demony wydają się naprawdę straszne, udało Ci się też przekazać niepokój bohaterów przed walką i odczucia Heleny w związku z zachowaniem męża.

Dziękuję bardzo za miłe słowa! Lubię być zaskakiwana i sama staram się zaskakiwać, więc bardzo mnie cieszy, gdy się uda.

„Jak mogła się zamknąć z tym draństwem, a teraz nie chce się otworzyć?! Kto to w ogóle kupił?! Czy ktoś tego używa?!”

Ho, ho, ho, Anoia! To ja, Twój wigilijny dyżurny!

 

Z tego co złapałem:

Może jak natrzesz progi i siebie(+,) i spróbujesz się pomodlić…

 

Nie czytałem “Romantyzmu…”, a czuć, że to dopiero otwarcie historii. Mam już nieco planów czytelniczych i pisarskich, ale jeśli czas pozwoli, to postaram się tam zajrzeć.

Bo cóż… napisane jest bardzo sprawnie, płynie się przez opowieść z niemałą przyjemnością, trochę szkoda Staśka, ale tak się kończy igranie z demonami.

Czepiać się nie mam czego – to kawał dobrej, przygodowej fantastyki.

Idę dodać kliczka, bo należy się jak Lipskiej miejsce wśród łowczych!

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Hela jest świetną postacią, a i jej Stasiek całkiem spoko gość i szkoda trochę, że tak skończył. Taki wspierający mąż to skarb. 

Napisane bardzo sprawnie i lekko (nawet biorąc pod uwagę całą tę wcale nie tak lekką przygodę). jedyne, co mi zgrzyta to ta Pani pisana wielką literą. Głowy sobie uciąć nie dam, ale raczej powinno być małą.  

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Krokus

Takiego Mikołaja to ja rozumiem :D

Błąd poprawiony i dziękuję bardzo za kliczka. Jestem w bibliotece! Po raz pierwszy!

Cieszę się bardzo, że dobrze się czytało.

Pozdrawiam!

 

Śniąca

Dziękuję za wizytę i cieszę się, że się podobało!

Kwestię “Pani” z wrażenia aż sprawdziłam z SJP i faktycznie – w dialogach w beletrystyce musi być z małej. Dziękuję Ci za tę uwagę, poprawiłam. Trochę mi szkoda, bo wyrażanie postawy rozmówców w ten sposób całkiem mi pasowało, ale zasady to zasady :(

„Jak mogła się zamknąć z tym draństwem, a teraz nie chce się otworzyć?! Kto to w ogóle kupił?! Czy ktoś tego używa?!”

Anoia, 

Mój kliczek siedzi wciąż w nominowalni, zobacz czy radosnego maila nie dostałaś czasem ok. 22:09 ;) 

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Krokusie, czy klik był “Twój”, czy nie, liczy się Twoje zgłoszenie (przynajmniej ja tak uważam). A ja, no cóż, jak się ma moce sprawcze… ;)

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Śniąca

Tobie też pięknie dziękuję w takim razie. Jako forumowy świeżak muszę się dopiero zorientować, gdzie/jak to się sprawdza :)

„Jak mogła się zamknąć z tym draństwem, a teraz nie chce się otworzyć?! Kto to w ogóle kupił?! Czy ktoś tego używa?!”

Bardzo dobre wrażenia z lektury, szczególnie jak na (niemal) debiut. Perspektywa narracji zdaje mi się mocno kobieca, a tego mało się widuje w fantastyce (przepiękne uwagi o kamieniach nerkowych, o odpadającym kłopocie czy o odcieniach wymiocin). Jeżeli czegoś mi zabrakło pod tym względem, to wyjaśnienia, skąd się pani Helenie wziął taki nowoczesny światopogląd, bo że nie od stryja, to pewne. W pewnym momencie nie mogłem się pozbyć skojarzeń z Izabelą Czartoryską i fatalnym wypadkiem jej córki, ale tutaj ginie jednak mąż, i to mimo wszystko nie w płomieniach.

W sprawie morałów – są tutaj dwa, jeden moim zdaniem bardzo udany, jeden nie bardzo. Udany – to ten o egzorcyzmie, który zadziałał. Nieudany – to ten finałowy, o “więcej niż jednym rodzaju przewagi fizycznej”, wydał mi się nieco zbyt dydaktyczny, podany na tacy, a jeszcze nie jest jasne, jak interpretować wizję spadających jabłek (czy ona była sielankowa, czy erotyczna). Podsumowując, uważam to opowiadanie za wyraźnie lepsze niż mój Błąd księżniczki Heleny, gdzie także przyzywanie demonów i (oczywiście) bohaterka o tym samym imieniu.

Podczas czytania zatrzymały mnie w paru miejscach drobne błędy interpunkcyjne lub składniowe, ale jakoś nie mogę ich teraz odłowić, więc w sumie musiało być pod tym kątem całkiem dobrze. Dziękuję za ciekawą lekturę i pozdrawiam!

“A teraz mów dokładnie, co żeś wykręcił. Mam tu troje dzieci i czwarte w drodze, więc jak chcesz umierać, to rób to sam, ale najpierw pomożesz mi przeżyć.” – od razu żem waśpannę pokochał ;)

Podobało mi się.

Pozdrawiam

Ślimaku Zagłady,

jak ja lubię twój pseudonim! Cieszę się, że się podobało. Nie byłam świadoma istnienia Twojej Heleny – i ciekawostka, moja Helena wkroczyła na portal w “Romantyzmie” w tym samym dniu, co Twoja w “Błędzie”. Jak będę miała więcej czasu, to postaram się to sążniste dzieło przeczytać.

Skojarzenie z Czartoryską jest onieśmielające, bo kobieta miała tak barwną biografię, że żaden pisarz nawet na wspomaganiu by tego nie wymyślił.

wyjaśnienia, skąd się pani Helenie wziął taki nowoczesny światopogląd

Czy on jest nowoczesny… historie o kobietach, nazwijmy to, samostanowiących, pojawiały się zawsze, nawet w szczytowych momentach patriarchatu, vide Tamar czy Aspazja. Miałam pomysł na historię dzieciństwa Heleny, ale jakoś nie chciała mi się zgrabnie wpleść, więc uznałam, że bycie słabo pilnowaną + wrodzona ciekawość + dostęp do biblioteki wystarczą jako wyjaśnienie – emancypacja jest jak dla mnie kwestią braku stłamszenia, a nie specjalnego kształtowania.

jak interpretować wizję spadających jabłek (czy ona była sielankowa, czy erotyczna)

Wizję wzbudziło (celowe) westchnienie kształtnej niewiasty w samej koszuli nocnej, a po niej Szczepan się rumienił i musiał podnieść wzrok do twarzy rozmówczyni. Będę się upierać, że erotyzm jest tu mocno zasugerowany. To miała być zwykła żartobliwa puenta, ale możemy uznać ją za wtręt dydaktyczny o potencjale bojowym kobiecego biustu do rozpraszania uwagi przeciwnika :D

Z babolami technicznymi zostaje mi mieć nadzieję, że Regulatorzy odwiedzi mnie kiedyś na koniu trupio bladym i zaprowadzi porządek.

Dziękuję Ci bardzo za przeczytanie i komentarz. Pozdrawiam!

 

Nartrof

Dziękuję i cieszę się, że się podobało. Pozdrawiam!

„Jak mogła się zamknąć z tym draństwem, a teraz nie chce się otworzyć?! Kto to w ogóle kupił?! Czy ktoś tego używa?!”

jak ja lubię twój pseudonim!

To miło. Ze ślimakami zawsze odczuwałem jakąś nić porozumienia, staram się nieść zagładę błędom językowym, połączenie intrygujące, może jakieś odległe skojarzenie z Winniczki, kałuże, deszcz Huellego, choć raz mi się jakiś pseudonim udał.

Jak będę miała więcej czasu, to postaram się to sążniste dzieło przeczytać.

Nie nalegam, bo to akurat jedna ze słabszych rzeczy, które tutaj opublikowałem, ale zbieg okoliczności rzeczywiście rzadki.

Skojarzenie z Czartoryską jest onieśmielające

Obawiam się, że przede wszystkim powierzchowne.

emancypacja jest jak dla mnie kwestią braku stłamszenia, a nie specjalnego kształtowania.

Co do zasady się zgadzam, natomiast wydaje mi się, że bohaterka odczułaby to stłamszenie przy każdej próbie interakcji z szerszym otoczeniem, nawet jeżeli opiekun nie poświęcał jej na co dzień zbyt dużo uwagi. Wydaje mi się (może mylnie), że do przezwyciężenia takiej mentalności byłby na ogół potrzebny mentor, który mógłby młodą kobietę przynajmniej do czasu chronić i wpoić jej niezważanie na opinię innych. Albo własna pozycja na tyle wysoka (z racji urodzenia), aby nikt nie śmiał jej lekceważąco odsyłać do 3xK. To jednak rzecz do dyskusji, a w opowiadaniu oczywiście nie da się zmieścić wszystkich wątków i rozważań; podejrzewam zresztą, że nie porzucasz jeszcze tego uniwersum.

Będę się upierać, że erotyzm jest tu mocno zasugerowany.

Jasne, że jest mocno zasugerowany, ale symbolika samych spadających jabłek odnosi się częściej do sielanki, a nieraz i do nauki (Newton, gdy widział jabłko spadające z drzewa, olśniony w swojej kontemplacji znalazł, czego się znaleźć przez tysiące lat nie udało ludzkiej kalkulacji: prawdę, że Ziemia jest to wirujące ciało powszechnej prawem grawitacji; i to jedyny w świecie był wypadek, że człeka wzniosły – jabłko i upadek). Stąd ewentualna wątpliwość, bo wizję opisujesz w tonie erotycznym, ale jej treść moim zdaniem nie kojarzy się ze sferą płciową.

Regulatorzy odwiedzi mnie kiedyś na koniu trupio bladym i zaprowadzi porządek.

Ma w kolejce, więc niechybnie odwiedzi. Prawdziwe dobrodziejstwo dla społeczności…

ale jej treść moim zdaniem nie kojarzy się ze sferą płciową.

Mi się tam żywo kojarzy, ale to pewnie tylko świadczy o moim zepsuciu ;) Spróbowałam doprecyzować, dzięki za uwagę!

„Jak mogła się zamknąć z tym draństwem, a teraz nie chce się otworzyć?! Kto to w ogóle kupił?! Czy ktoś tego używa?!”

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

Anet,

Bardzo mnie to cieszy :) Dzięki za odwiedziny!

„Jak mogła się zamknąć z tym draństwem, a teraz nie chce się otworzyć?! Kto to w ogóle kupił?! Czy ktoś tego używa?!”

Sympatyczna, mimo licznych śmierci, historia. Mnie też podobała się bohaterka. Jakiś kompromisowy układ z panem mężem, wzajemna tolerancja, a jak trzeba, to ciężarnej wyrastają jaja jak arbuzy. I zdolność myślenia w obliczu atakujących demonów wzbudza szacunek.

Resztę postaci pani Helena przyćmiła.

Babska logika rządzi!

Cześć, Finklo!

Cieszę się bardzo, że Ci przypasowało. Masywne cojones są cnotą, gdy używa się ich tylko w potrzebie – w życiu codziennym byłyby niekomfortowe dla posiadacza i krępujące dla otoczenia ;) Opowiadanie miało wprowadzać Helę, chociaż na Szczepana też mam jeszcze plany.

Dziękuję za wizytę i komentarz!

„Jak mogła się zamknąć z tym draństwem, a teraz nie chce się otworzyć?! Kto to w ogóle kupił?! Czy ktoś tego używa?!”

Cojones jako element cnót niewieścich. Może jednak się w tym odnajdę;)

Lożanka bezprenumeratowa

Oczywiście, że u prawdziwej kobiety one wyrastają tylko w razie potrzeby. W przeciwnym wypadku byłaby chłopczycą.

Ambush, to element spoza obowiązującej aktualnie listy cnót niewieścich. Taki nieortodoksyjny nieco. ;-)

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka