Drogi czytelniku, mam Ci do opowiedzenia niezwykłą historię, która z pewnością Cię zaciekawi. Dotyczy ona choroby psychicznej, która mnie dotknęła. Opisane wydarzenia obejmują dziesięć lat, między piętnastym, a dwudziestym piątym rokiem życia.
Wszystko zaczęło się od nowotworu złośliwego, na który zachorowała moja starsza o siedem lat siostra. Wiadomość ta, była szokiem dla całej naszej rodziny. Lekarze dawali jej najwyżej dwa miesiące życia, gdyż rak był w zaawansowanym stadium. Jesteśmy praktykującymi katolikami, więc wszyscy zaczęliśmy się bardzo intensywnie modlić o jej uzdrowienie. Chodziliśmy do kościoła nie tylko w niedzielę, ale też w dni powszednie. Zamawialiśmy za nią częste msze. Co wieczór klękałem na piętnaście minut i błagałem, by wszystko się dobrze skończyło.
To niezwykłe, ale historia zna takie przypadki. Okazało się, że raka da się jednak wyleczyć. Wierzyliśmy, że stał się prawdziwy cud. Wszystkich członków rodziny ogarnęła euforia, nasze życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni i ponownie weszło na dobre tory, a ja stałem się osobą dużo bardziej wierzącą.
&&&
Pewnego razu, idąc do sklepu spotkałem trzech kolegów mieszkających na moim osiedlu. Pokazywali sobie coś na telefonach komórkowych i śmiali się z tego. Przywitałem się z nimi, a jeden wręczył mi telefon mówiąc:
– Popatrz na to.
Oglądając filmik zaczęła wzbierać we mnie złość. Scena ośmieszała Pana Jezusa, do którego niedawno tak bardzo się modliłem i wierzyłem, że zawdzięczałem mu uzdrowienie mojej siostry. Obejrzałem do końca, a potem zamachnąłem się i z całej siły rzuciłem telefonem o asfalt.
– Co ty robisz idioto?! – wrzasnął Paweł do którego należał telefon, następnie rzucił się na mnie i bardzo mocno uderzył mnie pięścią w twarz.
Pewnie biłby mnie dalej, gdyby nie pozostali dwaj, którzy go powstrzymali. Chodziłem potem z podbitym okiem, ale byłem dumny, że stanąłem w obronie mojego Boga.
&&&
Minęły dwa dni, zapowiadała się zwyczajna niedziela. Szedłem do kościoła. Msza zaczęła się tak jak każda inna i tak trwała, aż nagle pod jej koniec stało się coś nieprawdopodobnego; przede mną w bardzo jasnej białej poświacie stanął Chrystus. Miałem wrażenie jakby zatrzymał się czas. Wszystko spowiła mgła, wyraźnie widziałem tylko jego.
– Pamiętaj, choćby nie wiem co, ja zawsze jestem z tobą! – powiedział uśmiechając się z taką miłością, że poczułem ogromne szczęście.
Gdy zniknął, wszystko wróciło do normalności. Lecz we mnie coś się przestawiło, początkowo nie wiedziałem co, dopiero potem w czasie modlitwy zrozumiałem, że moja wiara osiągnęła najwyższy możliwy poziom, jaki może osiągnąć w człowieku.
&&&
Rano, gdy się obudziłem poczułem jakbym znalazł się w innym świecie. Doświadczałem ogromnego lęku. Dziesiątki sytuacji zaczęły przemykać przez moją głowę. Każda z nich była mniej lub bardziej katastroficzna. Wszystkie jednak sprawiały mi okropny ból. Wbiłem twarz w poduszkę i próbowałem zasnąć. Sen jednak nie przychodził.
Paręnaście minut później mama znalazła mnie płaczącego.
– Mamo tak się bardzo przejmuje, że kupiłem wczoraj sok marchwiowy w sklepie, ludzie na pewno myślą, że mam słaby charakter, że pozwalam sobie na takie przyjemności – powiedziałem nie zdając sobie sprawy, iż takie coś to błahostka, którą żaden zdrowy człowiek nie zaprzątał by sobie głowy.
– O czym ty mówisz synku? – spytała mama zaniepokojona siadając przy mnie na łóżku.
Mówiłem dalej, a na czoło wyskoczyły mi kropelki potu:
– Mamo boję się, że złapią mnie sataniści i będą mnie torturować.
Potem objąłem dłońmi głowę i zacząłem lamentować:
– Tak bardzo źle się czuję. Chcę umrzeć! Widać moje myśli. Tak się wstydzę, że nie umyłem wczoraj naczyń jak mi kazaliście.
Cierpiałem straszne męki, przejmując się rzeczami błahymi tak jakby były to kolosalne, nierozwiązywalne problemy.
Mama wiedziała już, że ze mną dzieje się coś bardzo złego. Rodzice zadzwonili po karetkę, kiedy rozbiłem lustro w przedpokoju. Czułem taki nakaz. Ale tak naprawdę nie chciałem go rozbić, to nie byłem ja, tylko jakiś demon w moim ciele.
W szpitalu spędziłem całe, długie dziesięć lat. Olbrzymie cierpienie stało się moim chlebem powszednim. Najgorsze, że nie dało się do tego przyzwyczaić.
Byłem agresywny, ale to mi wcale nie pomagało, jak uważali lekarze. Każdej nocy, z głową wciśniętą w poduszkę błagałem Boga, by dał mi choć chwilę ulgi. Słyszałem tylko głos „Jestem z tobą” czasem „Wszystko przeminie, wytrzymaj”.
Tak bardzo przeszkadzała mi obecność innych ludzi. Wydawało mi się, że wszyscy mają wgląd do mojej głowy i widzą moje myśli. Gorzej, że miałem straszne natręctwa, gdyby nie one, czułbym się z pewnością o niebo lepiej.
Można by pomyśleć, że na przykład w nocy, kiedy wszyscy spali przestawałem cierpieć. Tak nie było. Nie wiem jak to lepiej ująć, ból psychiczny istniał cały czas, moje serce non-stop ściskały ogromne lęki.
Pragnąłem umrzeć, lecz kiedy pierwszy raz poważnie pomyślałem o samobójstwie, ponownie ukazał mi się Jezus, który powiedział „Jestem z tobą, wiec, że bardzo cię kocham” Na te kilka sekund opuścił mnie ten cały straszny ból psychiczny. Od tej pory błagałem Boga o choćby moment wytchnienia. Chyba nikt nie pojmie, jaka była różnica między stanem chorobowym, a stanem kiedy nic mi nie dolegało.
Mój pobyt w szpitalu wyglądał tak, że całymi godzinami leżałem w łóżku. Błagałem by mi na to pozwalano. Żadnych aktywności nie potrafiłem znieść. Lekarz ordynator był na tyle inteligentny, że pozwolił bym tak żył. Myślę, że on jedyny mnie rozumiał. Tysiące godzin spędziłem na wtuleniu głowy w poduszkę i błaganiu Boga, by cierpienie odeszło ode mnie. Nie potrafiłem inaczej egzystować.
Wątpię by ktokolwiek z ludzi przeżył tak wiele psychicznego cierpienia.
Pewnego dnia, w moje urodziny, było wtedy już dziesięć lat od kiedy zabrano mnie do szpitala, stało się coś czego w ogóle się nie spodziewałem. Nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko odeszło. Wiele razy się tak czułem, a trwało to zawsze nie dłużej niż pół minuty. Nie wiedziałem więc, że to koniec choroby, moich lęków, natręctw i psychicznego bólu, którego nie wiem jak opisać, gdyż nie ma na niego nazwy. Gdy minęły dwie minuty, a ja czułem się jakbym był w niebie, pojąłem, że to koniec mojej udręki.
Tydzień później opuściłem szpital. Wtedy zacząłem odkrywać świat na nowo. Wiele się zmieniło przez dziesięć lat. Zwróciłem uwagę na kobiety, jakież to piękne istoty. Wszystko stało się dla mnie takie łatwe i takie przyjemne. Zrobiłem sobie profesjonalny test IQ, gdyż czułem, że to moja mocna strona. Zagadki logiczne, które znalazłem na internecie oznaczone jako „bardzo trudne” rozwiązywałem z łatwością. Okazało się, że jestem geniuszem i moje IQ wynosi ponad 190.
Wiedziałem, że nie byłem taki przed trafieniem do szpitala. Oczywiście każdy mówił, że choroba mnie przytłumiła i że byłem chory od urodzenia. Wiem, że to nieprawda. Wiem też, że nic takiego by mi się nie przytrafiło, gdybym nie stanął wtedy, dziesięć lat temu w obronie Pana.
Z mojej opowieści płynie więc wielka nauka, ale i przestroga. Pokwapiłem się sprawdzić jak mają się moi koledzy, którzy żartowali sobie z Boga dziesięć lat temu. Pozakładali rodziny, ale wiem, że nie są szczęśliwi. Nie mają pracy i borykają się z wielkimi problemami finansowymi i osobistymi.
Ja wycierpiałem swoje, ale teraz prowadzę życie o którym wielu by marzyło.