- Opowiadanie: Ambush - Karp wigilijny

Karp wigilijny

Przy rodzinnym, świątecznym stole zwykle dużo się dzieje. Nierzadko gości przy nim również przynajmniej kilka z siedmiu grzechów głównych.

Mam nadzieję, że ci którzy do świątecznego stołu siadają z obawą/niechęcią/ambiwalencją zrozumieją, że inni mają gorzej;)

Dla osób wyjątkowo delikatnych opowiadanie może być nieco drastyczne.

Chwała betującym!

 

Użyte słowa to: rodzina, prezenty, choinka, żłób, śnieg, kolęda, niezapowiedziany gość i oczywiście tytułowy karp.

Korzystając z okazji życzę Wam zdrowych, pięknych i beztroskich Świąt, bez względu na to w kogo/co wierzycie.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Karp wigilijny

Olga wcale nie miała ochoty jechać na Święta do babci Jadzi. Wiedziała, że spotka tam w komplecie swoją dość nietypową rodzinę. No, co tu wiele mówić, każdorazowo było to porażające przeżycie. Jednak z drugiej strony nie widziała krewnych już od roku i trochę za nimi tęskniła. Domyślała się, że oni tęsknili bardziej. Odkąd skończyła studia, dorosłe życie i wielkie miasto wciągnęły ją bez końca.

Droga była długa i męcząca. W pociągu panował tłok i podejrzane zapaszki, a bus ostatecznie nie przyjechał, więc nie miała innego wyjścia, jak tylko wziąć taksówkę. Kierowca, kiedy powiedziała mu, dokąd chce jechać, najpierw wytrzeszczył oczy, jakby zobaczył diabła, a potem wysadził ją na krzyżówce dobry kilometr od Kurzej.

Panikujesz, a przy lusterku kiwa ci się brzozowa plecionka przeciw złemu, z hyzopem, jałowcem i piołunem. – Pomyślała gniewnie.

Była pewna, że nos jej nie zawodzi. Pamiętała, że w dzieciństwie takie amulety wyplatały z babką każdego lata.

Naburmuszona zapłaciła za kurs i sama wyciągnęła torbę z bagażnika.

– Proszę na siebie uważać – rzucił taksówkarz, bez większego przekonania. – Podobno w okolicy ktoś napada na kobiety…

Nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem. Wzruszyła ramionami i ruszyła kamienistą drogą pod górę.

X

Do chaty na Kurzej dotarła późnym popołudniem. Jak zawsze wychodząc z objęć lasu, zatrzymała się i zafascynowana patrzyła na wielki dom ze spadzistym dachem, nieco sfatygowane budynki gospodarcze, ośnieżone drzewa w sadzie i lśniący lodem strumyk.

Tu spędzała wszystkie wakacje, odkąd skończyła cztery lata, aż do momentu, kiedy zaczęła nosić miano magistra inżyniera. W chacie na Kurzej poznawała świat i czuła się bezwarunkowo kochana.

Potężne piętrowe domostwo mieściło dwie kuchnie, sześć pokoi i niezliczoną liczbę składzików i komórek, o przeznaczeniu trudnym do ustalenia nie tylko dla osób postronnych. Płot był nieco krzywy, ale wyraźnie odgradzał dom od lasu, szczerząc, niczym kły, ostre sztachety. Na dodatek obok furtki tkwiła nabita na kij szmaciana głowa. Olga domyślała się, że to nie Pan Wilson, tylko ostatnie ostrzeżenie dla jakiegoś kłótliwego sąsiada.

Otrzepała buty i weszła do środka.

We wnętrzu pachniało pieczonym mięsem, grzybami, majerankiem i czosnkiem.

– Buty dobrze wytrzyj! Podłoga świeżo wymyta! – krzyknęła ciotka Martyna, która ucierała coś w makutrze.

– Masz prezenty? – spytał zza choinki wuj Julian.

– Coś tam przywiozłam – odparła odruchowo, po czym uściskała oboje.

Ciotka była koścista i emanowała skomplikowanym bukietem wazeliny, cebuli i konwaliowych perfum. Julian pachniał po prostu alkoholem. Jego rudawa broda, sweterek w serek i dłonie lśniły tajemniczo brokatem.

– Ładnie się błyszczysz, wujciu.

– A ty lśnisz! – szepnął, spoglądając na nią szklistym wzrokiem.

– Gdzie babcia? – spytała.

– Poszły i kiedy wrócą, nikt nie wie. Gorsza jest od kota – ciotka fuknęła, jakby dręczył ją kaszel. – Kładź się spać, bo jutro od rana robota. A jak mój mąż chowa się w choince, to ani chybi popił jakichś wynalazków z Henrykiem i nie będzie z niego żadnego pożytku! Skaranie boskie!

 

X

Następnego dnia babcia Jadzia obudziła ją o świcie i kazała drobno pokroić całą górę bakalii.

Dom wyglądał jak za czasów jej dzieciństwa, tylko niektóre sprzęty wydawały się mniejsze. Drewniane ściany pokryte były wyszywanymi makatkami, pożółkłymi zdjęciami i dyplomami w ramkach. Od góry kuchnię zamykał baldachim szorstkich i kruchych bukietów ziół.

Dziewczyna spędziła pół dnia przy szerokim stole, nieopodal rozgrzanego pieca, na którym nieustannie coś bulgotało, skwierczało i pachniało. Kiedy na zewnątrz zrobiło się już całkiem jasno, dołączył do niej Henryk, krewny którego pamiętała, jak przez mgłę. Mimo wczesnej pory już miał na sobie jedwabny frak w kolorze butelkowej zieleni,  aksamitne, wiśniowe spodnie i, jak zawsze, bufiasty, koronkowy żabot. Bez wstępów postawił przed nią kubek czarnej kawy, a sam usiadł obok. Nazywała go wujkiem, choć dobrze wiedziała, że relacja z bladym dżentelmenem jest dużo bardziej skomplikowana. Stukot noża o deskę i szmer zsypywanych do misek smakołyków był idealnym tłem dla licznych przeterminowanych anegdotek.

Kiedy przyniósł kolejną kawę, odważyła się spytać:

– Czemu właściwie babka porzuciła farmację i wróciła do zbierania ziół i przygotowywania lubczyków? Pytałam, ale zawsze mnie zbywała…

– Nie powinienem – zaczął, bawiąc się żabotem. Zaraz jednak jakby obawiając się, że Olga wycofa się z pytania, dodał: – Z tego, co pamiętam, zaszła w ciążę. Poza tym w ciągu trzech lat liznęła już sporo wiedzy. No i akurat w tym czasie umarła jej prababka Katarzyna, a wtedy, sama rozumiesz, ktoś musiał się zaopiekować naszą… rodziną i ludźmi z wioski…

– Ploteczki czy wyznania wiejskiego sukuba? – zapytała obcesowo babka, która jak to miała w zwyczaju, pojawiła się w kuchni nie wiadomo skąd.

– Ależ Jagienko! – żachnął się nieco teatralnie.

– Nie zapominaj, miły Henryczku, że zaniepokojone niezwykłymi snami kobiety idą nie do lekarza, ani nie do księdza…

– Właśnie ta niezdolność wewnętrznego przeżywania doznań nieco mnie drażni u białogłów – burknął. – Za to ich krągłości, zapach, smak, te westchnienia, to coś czemu nie umiem się oprzeć – mamrotał pod nosem, opuszczając kuchnię.

W pełnym świetle dnia Olga zobaczyła u babki więcej siwizny i cienie pod oczami. U tej, którą przez wiele lat uważała za nieśmiertelną i wszystkowiedzącą, dostrzegła nagle pierwsze oznaki słabości.

Październik – westchnęła w myślach. Przez lata lubiły sobie opowiadać, w jakiej porze roku znajdują się różne znane im osoby.

– Niedługo to już będzie listopad – odparła babka, słysząc jej myśli. – Mam jeszcze coś do zrobienia przed wieczerzą. Jak chcesz pogadać, to chodź ze mną do pracowni.

Olga posłusznie wstała. Nie chodziło tylko o to, że chciała spędzić czas z babcią. Od najmłodszych lat uwielbiała pracownię. W prywatnym królestwie babci Jagi można było zobaczyć kolorowe plastry hub, słoje pełne macerowanych liści, owoców i rzeczy, których pochodzenia lepiej się było nie domyślać. Co ciekawe obok lepkich od roślinnych soków, kamiennych misek stały szklane kolby i bulgoczące gąsiorki.

Starsza pani sięgała probówką do kolby pełnej szmaragdowozielonej galaretki i zręcznie wlewała jej zawartość do plastikowych pojemników wielkości przepiórczego jajka.

– Twój dom to zetkniecie dziewiętnastego i dwudziestego pierwszego wieku, nic pomiędzy. Czemu nie wywalisz tego pieca, przecież masz lodówkę i pralkę.

– Jedzenie z pieca jest lepsze.

– Uparciuch z ciebie.

– Mam komputer. Używam, ale bez zachwytu.

 

X

Kiedy na niebie zaświeciła pierwsza gwiazdka, rodzina zebrała się w kuchni.

Nagle drzwi otworzyły się z łomotem i stanął w nich śnieżny bałwan obejmujący wielką miotłę.

Olga wpatrywała się w niego z rozdziawionymi ustami, aż wreszcie sapnęła i spytała:

– Kto to?

– Olaf – odparła ciotka, stawiając na białym obrusie wazę z parującym barszczem.

– Frozen?! – spytała, choć czuła się przy tym głupio.

– Babka Kachna mówiła, że z początku był zamrożony, ale szczegółów nie znam…

– Na stare lata często zmieniała opowieści. Czasem mówiła, że zjawił się w czasie wojny bolszewickiej… Jego towarzyszy utłukła, a na niego nie starczyło jej już mocy.

– Nie możecie go spytać?

– Nie mówi i jest… Żyje we własnym świecie.

– Ale ja go nie pamiętam…

– Mieszkał z nami, kiedy byłaś malutka. – Babka usiadła na honorowym miejscu. – Chodził z wami do lasu, łowił ryby, a potem gdzieś się zawieruszył. Za to rok temu, przy wiosennym zrównaniu, znalazłam go śpiącego w żłobie. No, ale dość gadania. Otrzepcie chłopaka ze śniegu i zaczynajmy wieczerzę, bo zupa stygnie – poleciła.

Wszyscy usiedli i zaczęli jeść.

– Wspaniały barszczyk – zachwycał się Henryk.

– Weź dokładkę, wciąż grozi ci anemia – odpowiedziała z troską Jaga, ale widać było, że komplementy sprawiają jej przyjemność.

– Nie, dziękuję – Henryk wyciągnął ręce w obronnym geście. – Wiem, że przygotowałaś jeszcze całą górę jedzenia.

– Komu kapusty z grzybami? Podajcie miskę Violi, bo chudziutka jest jak trzcinka.

– Przestańcie – poprosiła apatycznie Viola.

– Moim zdaniem, to co się stało Violi, mogło być pokłosiem jej weganizmu – mądrzyła się ciotka.

– A ja myślałam, że zjadła sromotnika.

– Oleńka, nie pyskuj do cioci!

– Czyli ciocia może opowiadać dyrdymały, a ja mam cicho zajadać kapustę?

– A na końcu będzie karp – ciotka zaśmiała się chrapliwie, jakby już teraz dławiła się ością.

Olgę zastanowiła reakcja pozostałych domowników. Henio chichotał, zakrywając usta, Julian niemal udławił się kompotem z suszu, nawet golumowaty Olaf wydawał się poruszony. Wyglądało to dość niesamowicie, bo jego pyzata blada, jak surowe ciasto twarz promieniała, a dokoła głowy unosiła się para wodna.

Spokój zachowały jedynie babcia i kuzynka Viola.

– O co chodzi z tym karpiem?

– Nie mam już do nich siły – Viola teatralnie wywróciła oczami.

Diva – przemknęło Oldze przez myśl. Potem jednak przyszło jej do głowy, że przyjemnie popatrzeć na zawsze elegancką Violę. No i teraz już jej nie drażnił przesadny makijaż. Zresztą, głównie dzięki niemu, wciąż była widoczna, bo ciało nieco się rozmywało.

– Karp, to skrót od kara psychopaty – wyjaśniła babka krótko.

– Jaka kara i dla kogo?

– Nieważne.

Przez chwilę jedli w milczeniu.

Potem kiedy na dworze było już całkiem ciemno, panowie wymknęli się do sionki, gdyż przy wigilijnym stole babcia Jadwiga nie pozwalała na spożywanie alkoholu. Wracając, Henryk podszedł do babki i coś szepnął jej na ucho.

– Niedługo przyniosę – odparła. – Marta, wyjmij z pieca pieczyste i wątróbkę.

– Czemu w ogóle przyrządziłaś na Wigilię mięso? – spytała Olga.

– Trafiło się.

– To znaczy?!

– Przy tylu gębach do wykarmienia, nie ma co wybrzydzać. Poza tym nie jestem tradycjonalistką.

– Babciu droga, czy możesz mówić nieco jaśniej!

– Nie musisz jeść, jak nie chcesz. Z naszego domu, nikt głodny nie wychodzi!

– Pytanie, czy każdy wychodzi… Czy mam rozumieć, że to, co podasz to ludzina? Ten „Karp”, to ktoś, kto ci podpadł?

– Nie podpadł, a napadł!

– Sąsiad?!

– Głupia jesteś! Nasłuchałaś się bajek o Jasiu i Małgosi, a powinnaś mnie znać! Zaszedł mnie w lesie, kiedy zbierałam zioła i zarzucił wnyki na szyję. Nienawidził kobiet i pewnie niedługo zacząłby mordować. Umysł taki wynaturzony. Za to ciałko do schrupania… Jeść nie musisz.

– Szukają go?

– Policja coś tam pytała, ale bez większego zaangażowania. Własna rodzina się go bała.

– Nosił wilk razy kilka…– Ciotka miała wypieki i szkliste oczy, mimo że akurat ona do sionki nie wychodziła.

– Wszyscy żrecie ludzinę?! – spytała zaszokowana Olga.

– Dla każdego coś dobrego. Henryczek zje wątróbkę, bo odkąd przedkłada uściski nad wysysanie, ma niedobory hemoglobiny, Olaf nie pogardzi mięskiem, a dla pozostałych mam esencję z mózgu. Strasznie ich ekscytuje, to co ten popapraniec miał w głowie…

– Olu, może ty wiesz, gdzie można kupić te filmy, które oglądał? Zwłaszcza ten z piersiastą mulatką – pielęgniarką!

– Julian, przestań natychmiast!

– To już wiem czemu macie puste nakrycie przy stole. Dla niezapowiedzianego gościa, żeby był na zapas! No i dziwicie się potem, że ubywa nas przy stole z roku na rok – jesteście nienormalni! Moi rodzice uciekli aż do Kanady, ciotki Krysi – mamy Violi, nie widziałam od kilku lat!

– Uczciwy niezapowiedziany nie ma się czego lękać. A co do Kanady, to pisała mi Zosia, że Indianie Nootka wezwali ją, kiedy nie mogli sobie poradzić z Wasgo! 

– Były czasy, że i myślałam o wyprowadzce gdzieś daleko. No, a potem… – westchnęła ciotka.

– A co tak konkretnie dolega wujowi?

– Opili się z Heniem szczwółówką. Heniek przez miesiąc miał wrzosowy odcień, a Julian niestety nie wydobrzał.

– Ale wciąż jest między nami, bo…

– Babka mu pomogła, ale działa tylko w domu. Już nawet koło potoku zaczyna się rozwiewać. Do sklepu nie pojedzie, w urzędzie nic nie załatwi – kwękała ciotka. – I wszystko przez te wynalazki.

– Może przez jego uzależnienie – fuknęła gniewnie babka. – Jakby nie wlewał do gęby wszystkiego, co znajdzie, to by żył.

– Anzelm mówił, że to jakaś nalewka – burknął wyraźnie obrażony wuj. – Ostrzegali mnie ludzie, żeby się z czarownicą nie żenić!

– Uganiałeś się za mną, a mogłam mieć lepszych! – wrzasnęła ciotka.

– Uwielbiają się przy nas kłócić – westchnęła Viola.

– Jak to znosisz? – spytała z troską Olga.

– Nie jest źle, biorąc pod uwagę mój stan, zawsze mogę niknąć. No i nie grożą mi zmarszczki, otyłość i w ogóle starość – powiedziała chełpliwie. – Tylko szkoda mi trochę, że sobie nie pożyłam. Wiesz, jak pisał Mickiewicz: „Kto nie dotknął ziemi ni razu…” I mama mnie nie odwiedza. 

– Martynko, wyjmij z szabaśnika pierogi dla dziewcząt.

– A kiedy wreszcie będą prezenty?! – Głos wuja Juliana był wysoki i natarczywy, co musiało być skutkiem wielokrotnego wymykania się do sieni.

– Kiedy nie ma dzieci, ktoś musi zachowywać się jak Osioł w Shreku – rzekła kwaśno Jaga. – Już dobrze, rozpakujcie prezenty.

Zajrzeli pod drzewko.

Olga z radością zauważyła, że Violi spodobał się szal z paszminy, ciotka przeglądała książkę kucharską, a Julian, mimo braku odbicia, mierzył przed lustrem kapelusz. Henryk – korzystając z rodzinnej atmosfery, zdjął poplamiony barszczem żabot i przymierzył nowiuteńki z błękitnej koronki. Ułożył go staranie, zasłaniając wystający nieco z piersi kołek.

– Henryk jest twoim dziadkiem, prawda? – spytała szeptem babci.

– Skąd, jest ojcem Anzelma. Moja babcia była nieślubną córką Anzelma.

– Właśnie zdziwiłam się kiedy nie zastałam Anzelma, a co z nim?

– Pomagał przygotować strój na Wielkanoc, chciał wyczyścić zastawę, a że była srebrna… rozsypał się. A wtedy pojawił się Henryk.

– A z jakiego powodu jest z nami?

– Sama widzisz, nie przebili serca. Pewnie ktoś działał w nerwach. 

W swojej paczce Olga znalazła miód, kilka buteleczek babcinych mikstur i drogie perfumy.

– Ale się wykosztowaliście! – krzyknęła. – Nie trzeba było!

– Zwłaszcza z tej zielonej butelki pij codziennie łyżeczkę – odparła z uśmiechem babcia. – Zaraz zrobię dla wszystkich zimową herbatkę, a ty mi powiesz, kiedy w mojej kuchni usłyszę tupot bosych stópek.

– W twoim wieku kochana, to raczej bez szans…

– I po co się droczyć?! – Babka prychnęła jak rozgniewany kot.

– Nie mam męża, a od kilku dni nawet narzeczonego. Podsumowując NIEPRĘDKO! Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, na co liczysz…

– Znowu brzydkie myśli!

– Wcale nie brzydkie, tylko racjonalne. Ty objęłaś „posadę” po prababce Katarzynie, ona po swojej, czyli wychodzi na to, że, będziesz potrzebowała na następczynię mojej córki. Przyjadę, jeśli urodzę syna…

– Na to bym nie liczyła – uśmiechnęła się krzywo. – My nie rodzimy mężczyzn.

– Nie ma o czym mówić.

– Źle ci tu u mnie bywało?

– Cudownie babciu kochana, ale nigdy nie zamierzałam osiąść tu na stałe, więc nie będę tego chciała również dla mojego hipotetycznego potomka.

– Młodaś to głupiaś – zaśmiała się. – Od sześciu tygodni jesteś w ciąży, to znaczy po medycznemu od ośmiu.

Olga zamarła oniemiała. W tym czasie babka wyjęła z lodówki półmisek pełen szmaragdowozielonych kulek i położyła go na stole.

– Teraz odrobina karpia, a potem wspólnie pośpiewamy kolędy.

– Chodź się przewietrzyć – zaproponowała Viola i wyciągnęła kuzynkę przed dom.

– Czasem wydaje mi się, że na nic w swoim życiu nie mam wpływu – szepnęła Olga.

– Ja tam wierzę, że wszystko jest w zasięgu ręki!

Las był biały i cichy, a padający od domu złocisty blask odbijał się w śniegu i w długich lodowych soplach. Za ich plecami niosły się śpiewy pełne nadziei i radości. 

Koniec

Komentarze

Miś przeczytał. Powodzenia w konkursie.

Przeczytane.

Sielsko, rodzinnie. Podoba się :) Zazdroszczę umiejętności budowania atmosfery za pomocą dialogów;) podpatrzyłam trochę, to może i sama się nieco poduczę :)

Kawkoj piewcy pieśni serowych

@Ando, Koalo dzięki za wizytę;)

@Astrid cieszę się, że Ci się podobało. Jakbyś chciała chętnie coś pobetuję.

 

Lożanka bezprenumeratowa

Dzięki za ofertę:) Na razie na razie nie mam niczego na ruszcie. Jakieś ledwie zarumienione weną, szkice. Pozdrawiam ;)

Kawkoj piewcy pieśni serowych

Sympatyczna opowiastka o niezłej rodzince.

Trochę kiepsko z fabułą, w zasadzie tylko ich przedstawiasz.

Mam wrażenie, że limit strasznie cisnął, cięte było po kościach. Didaskalia zostały szczątkowe, często gęsto nie mam pojęcia, co kto mówi i do kogo. Uczestnicy świetnie rozumieją swoje aluzyjki, ale ja nie przywykłam.

Mimo to czytało się się całkiem przyjemnie.

Następnego dnia babcia Jadzia obudziła ją o świcie

W wigilię nie jest jakaś makabryczna godzina…

Babska logika rządzi!

Dzięki za recenzję i kliczka.

Za każdym razem jak się rozpędziłam, Betujący donosili, że przekroczyłam limit. Aż palce bolą od cięcia!;)

 

Lożanka bezprenumeratowa

Bardzo spodobał mi się pomysł (choć nie preferuję takiego menu wink). Polubiłam poszczególnych członków rodziny, choć czasem gubiłam się kto jest kim dla kogo (ale w większości zostało to poprawione na becie). Różnorodność postaci, ich przeszłość i zachowania, dla mnie, wyszły Ci naturalnie i właśnie to mi się podobało. Humor również mi podpasował smiley. Klikam.

Dzięki za kolejne czytanie, komentarz i betę;)

 

Lożanka bezprenumeratowa

Cześć, Ambush!

 

Starsza pani sięgała próbówką do kolby

probówką

 

Dobrze się w czasie zeszła Wigilia i niespodziewany atak nieznajomego. Uszka w barszczu były chyba tylko dwa.

Mam nieco mieszane uczucia, bo scenka jest bardzo swojska, jednocześnie z krewkim humorem, ale jednak, jak sama piszesz, limit narobił tu zamieszania. Podpisuję się w zasadzie pod tym co napisała Finkla. Nieco się gubiłem przy dialogach, ale postanowiłem płynąć dalej i chyba ogarnąłem co trzeba. Jest nakreślonych wiele wątków, pod koniec dałaś twista z ciążą – nie miałbym nic przeciwko, gdyby coś więcej z niego wynikło.

Ale to przyjemna lektura była :)

 

Pozdrawiam, polecam, powodzenia w konkursie!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Urzekł mnie pan taksówkarz: “dziewczyno, uważaj, bo tu napadają, ale wysiadaj z taksy i leć ten kilometr pieszo”. Nigdy zaufania do nich nie miałam :P

Podobało mi się, jak sugerujesz, czym parają się bohaterowie/czy raczej bohaterki (chatka na Kurzej – i tu mózg krzyczy “STOPCE!!!”:) – ładny zabieg). Określenie “październik” na wiek babki też mnie ujęło. Rodzinka na swój sposób fajna, choć nie odgadłam wszystkich. Trochę w pewnym momencie się zgubiłam, kto jest kim, miałam wrażenie, że część środkową mogłabyś lekko skrócić, bez szkody dla tekstu. Ale ciężki temat (napaść, morderstwo i kanibalizm) podałaś w zaskakująco lekki sposób. I to w świątecznej otoczce. Oryginalnie. Za to klik :)

@Krokusie barszcz był wegetariański chociażby z uwagi na Violkę;) Dziękuję za miłą recenzję. 

Przy każdym opowiadaniu opowiadamy sobie, że czasu za mało, limit za ciasny, a to pewnie wciąż falbanka przy spódniczce nieco przeszkadza, ale będę dalej tańczyć;)

 

@Bellatrix dziękuję za miłą recenzję i klika. Część krewnych ma status nie opisany jeszcze w literaturze;)

Lożanka bezprenumeratowa

Całkiem przyjemne, dobrze się czytało. Z czepialstwa: trochę mi brakowało fabuły, a środek jest ciut przegadany i można się pogubić. Powodzenia w konkursie! :)

Dziękuję za recenzję.

Lożanka bezprenumeratowa

Mnie zdaje się udane – koncepcja ciekawa, tekst przykuwa uwagę. Wrażenie chaosu kojarzy się wprawdzie z atmosferą spotkań z odległymi krewnymi, ale tutaj może nadmierne, nie wiem, czy potrafię to właściwie ocenić. Późno (w toku fabuły) zrozumiałem takie wątki, jak eteryczność Violi, a jeszcze bardziej zaskoczyło mnie pozbawione wcześniejszej zapowiedzi wprowadzenie wampirów. Ujmująca koncepcja siedliska będącego magicznym schronieniem dla zmarłych członków rodziny. Karp jakiś niedograny, nie eksplorujesz motywów obu stron, a to przecież ma wpływ na ocenę moralną, czy mieszkańcy chaty uważają zjedzenie napastnika za naturalne w swoim systemie sprawiedliwości ludowej, czy może niektóre z tych magicznych postaci potrzebują ludzkiego mięsa do zachowania życia, czy też wreszcie, konsumując go, działają – podobnie jak on – jedynie dla zaspokojenia jakiejś niezdrowej żądzy.

W niektórych miejscach zauważyłem kłopoty z redakcją tekstu, zwłaszcza pod kątem przecinków. Przytoczę kilka bardziej rzucających się w oczy przykładów:

Kierowca, kiedy powiedziała mu dokąd chce jechać

Przecinek przed “dokąd”, otwierasz zdanie podrzędne.

Pamiętała, że w dzieciństwie, takie amulety wyplatały z babką każdego lata.

Przecinek przed “takie” raczej zbędny, “w dzieciństwie” to zwykły okolicznik czasu.

W chacie na kurzej poznawała świat i czuła się bezwarunkowo kochana.

Kurza to chyba nazwa własna, więc i tu wielką literą.

– Ładnie się błyszczysz wujciu.

Przed wołaczem zawsze przecinek (może się przesuwać przed “o” wzmacniające wołacz).

relacja z bladym dżentelmenem, jest dużo bardziej skomplikowana.

Grupy podmiotu od grupy orzeczenia nie oddzielamy przecinkiem!

– Ploteczki, czy wyznania wiejskiego sukuba? – zapytała obcesowo babka

Tutaj czy jako spójnik, więc bez przecinka. Porównaj: Ploteczki, czy ma ktoś świeże ploteczki? – tutaj czy byłoby partykułą i wymagałoby przecinka. Czy to ploteczki, czy wyznania? – tutaj spójnik powtórzony w obrębie zdania, także wymaga przecinka.

– Nie zapominaj miły Henryczku

Przecinek przed wołaczem.

Czasem mówiła, że zjawił się w czasie Wojny Bolszewickiej…

Pisownia wielkimi literami nieuzasadniona.

 

Na razie chyba wystarczy. Dziękuję za ciekawy tekst do przeczytania!

Dziękuję za miłą recenzję i łapankę.

Mięso, jak powiedziała babcia, jedli tylko ci nie do końca żywi (za wyjątkiem Violki rzecz jasna), a reszta konsumowała zielone kuleczki grozy;)

Co do przecinków, to najpierw są poradniki, że to wszystko takie proste, a potem wyskakuje partykuła;)

Lożanka bezprenumeratowa

Tak coś podejrzewałem, że babcia okaże się czarownicą. Domek na Kurzej (prawdopodobnie ulicy, ale łatwo wstawić dopowiedzenie “stopie), stary piec, imię Jaga i powoli wszystko zaczęło układać się w całość. Ciekawie wykorzystany motyw wiedźmy z Jasia i Małgosi i ukazanie jej na tle kanibalistycznej i potwornej rodzinki. Wprawdzie nie wszystko wyłapałem, ale Henryk wampir i nawiązanie do starego dowcipu “jedz barszczyk, bo ci skrzepnie” mi nie umknęło :)

Ten Olaf to rozumiem żywy trup, który zamarzł? Fajne nawiązanie do bałwanka z Frozen. 

Karp (nielubiana przez niektórych potrawa) występujący jako kara psychopaty był zabawny.

Jeśli miałbym jakoś podsumować to opowiadanie, to określiłbym je gatunkiem okruchy życia, a za cel wskazałbym ukazanie potworów od ich ludzkiej strony, czyli jak spędzają święta. Spodobał mi się także motyw, że jedzenie ludzi było dla bohaterów czymś zupełnie naturalnym i zostało to zestawione z wegetarianizmem.

 

Z takich osobistych rozterek, to dla mojego upośledzonego umysłu było za dużo bohaterów i się pogubiłem, kto jest kto :(

Zazdroszczę też słownictwa, wstyd się przyznać, ale musiałem sprawdzić znaczenie słów “makutra” i “macerowany”.

 

Pozdrawiam i życzę powodzenia w konkursie :)

 

 

Witaj

 

Cieszę się, że Ci się podobało i dziękuję za obszerną recenzję.

Co do trudności w identyfikacji bohaterów, to jak zawsze, chciałam upchać w limicie za wiele i potem musiałam ciąć;/

A makutra podobnie jak szabaśnik, to regionalizmy krakowskie, jak mi już wytknął na becie Radek;)

Lożanka bezprenumeratowa

Co do trudności w identyfikacji bohaterów, to jak zawsze, chciałam upchać w limicie za wiele i potem musiałam ciąć;/

Czyli zgodzisz się ze mną, że limit jest największym antagonistą na tej stronie?

 

A makutra podobnie jak szabaśnik, to regionalizmy krakowskie, jak mi już wytknął na becie Radek;)

Regionalizmy potrafią być nikczemne, sam mam z nimi problem. Często potrafią być tak powszechnie i bezsynonimowo używane, że może się wydawać, że to normalne wyrazy. Do dzisiaj pamiętam moją gafę z koszulką na naramkach zamiast na ramiączkach ;/

Eeee, makutra jest regionalizmem?

Babska logika rządzi!

Co do limitu, to trochę podchodzę do tego jak do falbanki u spódniczki. Kiedy będę lepiej pisać, będzie mi to mniej dolegać. Poza tym można pisać bez etykietki konkursowej i wtedy już limitów brak. To znaczy są, ale na prawdę duże.

@Finkla, tak to był szabaśnik;) Makutra jednak nie lokalna.

A z regionalizmami jest tak, że człowiek się dowiaduje, że to regionalizm jak go inni nie rozumieją. I na przykład wychodzą na dwór… ;P

Lożanka bezprenumeratowa

Jaka przyjemna, świąteczna lektura! Fabuły faktycznie nie ma zbyt dużo, ale nie każde opowiadanie fabułą stoi – tu inwestycja jest raczej w klimat. Smaczki są świetne (nawet kanibalizm opisany całkiem strawnie), a podawanie wszystkiego poprzez aluzje też bardzo mi podeszło.

Jest trochę zamieszania z przecinkami, ale poświątecznie nie mam siły na łapankę. Jest “zetkniecie” zamiast zetknięcia, ale nic, co mocno zaburzałoby czytanie. Próbówka jest natomiast formą w pełni poprawną i zdaniem SJP nawet powszechniejszą (aż musiałam sprawdzić, bo formy “probówka” nigdy wcześniej nie słyszałam i popadłam w konfuzję).

Swoją drogą, “Wyznania wiejskiego sukuba” brzmi jak coś, co czyta się z rumieńcem na twarzy i rechotem w gardle – mam nadzieję, że to będzie Twoje następne dzieło ;)

„Jak mogła się zamknąć z tym draństwem, a teraz nie chce się otworzyć?! Kto to w ogóle kupił?! Czy ktoś tego używa?!”

makutra jest regionalizmem?

Moim zdaniem nie, tylko etymologia rusińska. Fakt, że nie wiedziałem o istnieniu tego słowa po polsku nic nie znaczy.

Probówka jest chyba formą jakoś lepszą, bo tak było w książkach i tak podaje Wiki. Wszyscy w mojej okolicy od zawsze mówili próbówka, a pani od chemii poprawiała.

 

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

@Anoia, dziękuję za miłą recenzję.

@Radek, pomyliłam z szabaśnikiem;)

 

Lożanka bezprenumeratowa

Przeczytałem wczoraj w nocy. Rzeczywiście fabuły tutaj nie ma za wiele, ale klimat jest, taki trochę z “Kuzynkami” Pilipiuka mi się skojarzył, albo z “Wampirem z MO” tego samego autora, a może nawet bardziej z “Podatkiem” Mileny Wójtowicz.

Ogólnie przyjemne, napisane niezgorzej i w świątecznym klimacie. Za to kliknąłem :)

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Dzięki za recenzję i klika.

Lożanka bezprenumeratowa

– Nie ważne.

Nieważne

– Nie zapominaj[+,] miły[-,] Henryczku

Przyjemnie się czytało :)

 

Przynoszę radość :)

Przynosisz radość;)

Lożanka bezprenumeratowa

Fajne towarzystwo zgromadziłaś na tej wigilii, choć przyznam, że momentami gubiłam się w tym, kto jest kim. Tym bardziej, że relacje rodzinne należą do raczej skomplikowanych. Ludzinę przemyciłaś tak mimochodem, że okazała się strawna ;) Trochę brakuje fabuły, wygląda to na wstęp do czegoś większego. Czytało się przyjemnie :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Dziękuję za miłą recenzję;)

Lożanka bezprenumeratowa

Przeczytałam.

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Dziękuję szacownego jury za wizytę.

Lożanka bezprenumeratowa

Nowa Fantastyka