Tego roku grudzień w wiosce Świętego Mikołaja był wyjątkowo pechowy. Wydawało się, że gdy tylko zapadała noc, wszelkie nieszczęścia schowane przed światłem dnia, panoszyły się wyjątkowo zuchwale. A to w saniach urwał się dyszel podczas przedsezonowego oblotu, a to złamana gałąź spadła na stajnię i zrobiła dziurę w dachu, a to Mikołaj skręcił kostkę, świętując swoje imieniny, a to nocna wichura przewróciła wychodek przy magazynie, i jeszcze wiele innych mniej lub bardziej przykrych przygód spotkało mieszkańców osady po zmroku. Z każdym kolejnym zachodem bano się coraz mocniej i choć wszyscy wykazywali przesadną wręcz ostrożność, dokuczliwe przypadki doświadczały całą wioskę.
Przygotowania do Świąt musiały jednak trwać. W chwilach zwątpienia Mikołajowa wystawiała na werandę głośniki kolumnowe: Show must go on, śpiewał Freddie Mercury. Morale jednak nie rosło, więc repertuar zmieniono, bez oczekiwanego skutku, na Hooray! Hooray! w wykonaniu Boney M, by ostatecznie zapętlić Always look on the bright side of life. Być może właśnie ta piosenka, a może dyskusja, jaka rozgorzała na jej temat, lub po prostu szał przygotowań sprawił, że obawy o to, cóż złego wydarzy się w noc wigilijną, w większości odpłynęły.
Aż do dwudziestego czwartego grudnia, gdy słońce zatrzymało się tuż nad horyzontem i za żadne skarby nie chciało opaść za linię widnokręgu. Zwyczajowe przedświąteczne zamieszanie powoli ustępowało zdziwieniu. Elfy gromadziły się na wzgórzu na zachód od wioski, skąd obserwowały pomarańczowe słońce. Opiekun sań, Janne, zauważył, że wskazówki jego zegarka stanęły. Wkrótce całe wzgórze pełne było elfów potrząsających czasomierzami i przykładających je do uszu. Nikt nie słyszał tykania. Ktoś zanucił piosenkę A kiedy przyjdzie także po mnie… jakiegoś zagranicznego grajka, ale szybko go uciszono. To nie był czas na śpiewanie.
– Trzeba iść do Czerwonego – krzyknęła Sari, sołtys osady, i legion elfów ruszył w stronę wioski. Pogonił ich mroźny wiatr, który widocznie również się niecierpliwił.
***
Nie zdążyli dojść do ganku, gdy drzwi chatki Mikołaja otworzyły się z hukiem.
– Coś mi tu, cholera, nie pasuje – zagrzmiał Święty.
Elfy stanęły jak wryte z szeroko otwartymi oczami, a z ich gardeł wydobyły się stłumione jęki. Czerwony nieco się zmieszał.
– No co, każdemu może się wymsknąć „cholera” – powiedział, spuszczając wzrok, ale elfy ani drgnęły.
Stali tak naprzeciw siebie, aż odezwała się stajenna Kata:
– Nie o „cholerę” chodzi, Mikołajowa opowiadała nam, jakie świństewka czasem wygadujesz. Chodzi raczej o… – Wskazała palcem na głowę staruszka.
– …o czapkę – dokończył Matti, konserwator nart. – Nigdy nie widzieliśmy cię w wigilijnym stroju bez czapki.
Mikołaj złapał się za łysinę i wzruszył ramionami.
– Czapkę ma Tove. Jak co roku wzięła ją ode mnie rano na obchód. Zawsze zwracała ją tuż po zmroku, gdy zapaliła już wszystkie latarnie i gwiazdkę.
Tove od lat pełniła w wiosce funkcję latarniczki. Wieczorami przechadzała się po osadzie i rozświetlała ją blaskiem lamp gazowych, by o świcie znów przejść stałą trasą i gasić niewielkie płomienie. Dodatkowo w każdą Wigilię udawała się na szczyt górki Bożego Narodzenia i stamtąd zapalała pierwszą gwiazdkę.
Zgromadzeni rozejrzeli się dookoła. Zaśnieżoną wioskę oświetlały jedynie promienie wiszącego tuż nad horyzontem słońca – żadna z latarni nie została zapalona.
– Tove! – zawołał ktoś z tłumu. – Toooveee!
Chwilę później cały elfi tłum nawoływał latarniczkę. Święty Mikołaj szybko ich jednak uciszył.
– Trzeba się zorganizować. Sari! Wyznacz wszystkim obszary poszukiwań wzdłuż codziennej trasy Tove, wyślij też kilka elfów do lasu, na wzgórza i nad rzekę. Ja zacznę od górki Bożego Narodzenia.
Mieszkańcy wioski ruszyli biegiem we wszystkie strony. Wiatr wezbrał na sile, jakby również nie mógł doczekać się zmroku.
***
Święty Mikołaj nie miał najlepszej kondycji, toteż zanim dotarł na szczyt, dogoniło go kilka elfów, które skończyły już przeszukiwać przydzielone im fragmenty trasy. Jeszcze przed dotarciem na wierzchołek zobaczyli stojącą do nich plecami latarniczkę z czerwoną czapką w rękach. Wicher dął już tak mocno, że poły kubraka Świętego łopotały jak oszalałe.
– Tove! – zawołał Czerwony, ciężko oddychając.
Latarniczka podskoczyła zaskoczona i wypuściła czapkę z rąk. Ta momentalnie dała się ponieść wiatrowi i szybko stracili ją z oczu. Elfka popatrzyła przestraszona na Mikołaja, ale z jego twarzy wyczytała jedynie troskę.
– Tove. – Podszedł bliżej. – Co ci jest, dziewuszko?
Elfka spuściła wzrok. Po policzkach ciekły jej łzy. Mówiła coś pod nosem, ale Mikołaj nic nie słyszał przez wichurę.
– Cisza! – wrzasnął i wiatr natychmiast ucichł.
Święty rozejrzał się zdziwiony.
– Gdybym tak krzyknął na żonę, to dopiero bym burzę rozpętał, a tu proszę – wymamrotał. – No mówże, kochana. Cóż ci dolega? – zwrócił się ponownie do Tove.
– Od początku grudnia – pociągnęła nosem – każda noc przynosi coś niedobrego. Każdego świtu okazywało się, że wioskę nawiedziło jakieś nieszczęście. Zepsute sanie, rozbite doniczki, połamane gałęzie… Za dnia wszystko było w porządku, ale wraz z nadejściem nocy… A to przecież ja tę noc zwiastuję. – Stłumiła płacz. Za plecami Mikołaja zbierało się coraz więcej elfów. – A dziś jest najważniejsza noc. Szykowaliśmy się do niej cały rok. Jak tylko zajdzie słońce, znów coś się wydarzy, a przecież nie tak ma być. Ma być radośnie, a będzie… – Rozpłakała się na dobre.
Mikołaj podszedł i wziął ją w objęcia. Zebrani patrzyli na tę scenę w napięciu.
– Posłuchaj mnie, cudeńko – odezwał się Mikołaj czule. – Muszę teraz zrobić ważną rzecz. Staniesz sobie bezpiecznie za moimi plecami i posłuchasz, dobrze?
Tove podniosła wzrok i pokiwała głową. Święty wypuścił ją z objęć, stanął naprzeciw zebranych, chwycił się pod boki i ryknął z całych sił:
– No widzicie, hultaje, do czegoście doprowadzili?! Huncwoty jedne, wiedziałem, że w końcu czara goryczy się przeleje! Wiedziałem, ale Mikołajowa mówiła: „daj spokój, to przecież tylko niesforne maluchy”. I siedziałem cicho, odpuszczałem, ale to tak nie działa! Każda taka bomba w końcu wybucha! No dalej, nicponie! Do wszystkiego mi się teraz przyznawać!
Spojrzenia elfów wlepione były w Mikołaja. Cisza przedłużała się, ale Święty trwał z groźnym wyrazem miny. W końcu przed szereg wyszedł Janne, opiekun sań.
– Z tym dyszlem to głupia sprawa. Złamał się już w zeszłego sylwestra, gdy razem z Ville…
– Do rzeczy – przerwał mu Ville z pretensją w głosie.
– Ekhm… tak. Doraźnie zlepiliśmy dyszel na przeźroczystą taśmę, potem zapomnieliśmy. Ładnie było sklejone, nikt by nie powiedział… No i jakeśmy chcieli oblot zrobić to… no, trach… – Spuścił wzrok i wycofał się niepewnie. Ktoś poklepał go po ramieniu.
– Ten wychodek to nie wiatr przewrócił – odezwała się Kata. – Kierowca przekroczył czas pracy, a nie chciał walić ściemy z tachografem, więc wzięłam jego ciężarówkę, cofałam i… – schyliła głowę.
– A ta gałąź co na stajnię spadła, to przeze mnie i Jussiego – zwierzył się Matti.
– Tak – dodał jego brat – wszyscy wiedzą, że Mikołajowa nie zaciąga zasłonek w łazience…
– Co? – powiedział Mikołaj. Matti zdzielił Jussiego przez głowę.
– Te donice to ja potłukłem, a nie żadne licho – wtrącił Jari odsuwając się od żony. – Wracałem od szwagra i tak jakoś… nie wiem…
Mikołaj westchnął.
– Widzisz, Tove. To nie noc czyni zło. Cóż, moja skręcona kostka to też nie był tak do końca wypadek. Sam Toni trzymał mi wtedy piwo. – Odwrócił się w stronę wioskowego kowala, który wypiął dumnie pierś. – Jestem przekonany, że jeśli wszyscy skupimy się na swoich zadaniach, ta noc będzie właśnie taka jak trzeba. Najwspanialsza w całym roku.
Tove słuchała z otwartymi ustami. W końcu zerknęła w dal, gdzie wiatr pognał czerwone nakrycie głowy.
– Ale teraz jeszcze czapka… Nikt nigdy nie widział Mikołaja bez czapki w Wigilię, to tradycja.
Święty wpatrywał się przez chwilę w elfkę.
– Wiesz co? Pokażę ci coś – powiedział i zwrócił się w stronę zebranych. – Jussi! Daj nóż!
Jussi, z zawodu rzeźnik, zamarł. Brat trącił go łokciem.
– My nic nie…
– Dawaj mi ten nóż! – wrzasnął Święty.
Jussi wyciągnął ostrze, które zawsze miał przy sobie, podszedł i z odległości kilku kroków rzucił Mikołajowi pod nogi, by samemu uciec za plecy brata. Święty westchnął głośno, podniósł nóż i przyłożył do własnej twarzy. Drugą ręką naciągnął brodę i jednym ruchem, ciach! Ściął sporą część swojego zarostu. Drugie cięcie, trzecie. Chwilę później stał przed nimi Mikołaj bez brody, za to z kilkoma krwawiącymi zacięciami.
– Bez brody nie widzieli mnie od lat nie tylko w Wigilię. I wiesz co? To zupełnie nie ma znaczenia. Bo Król narodzi się bez mojej czapki, bez brody, bez mojego brzucha i prezentów. Musimy mu tylko pozwolić. – Skinął głową w stronę wiszącego nad horyzontem słońca. – Wszyscy na to czekają.
– Ale – odezwała się niepewnie Tove – trzeba zapalić wszystkie latarnie. – Spojrzała w dół, w stronę wioski. – Ja chyba nie mam dziś siły…
Mikołaj roześmiał się głośno.
– Przecież nie jesteś sama! Elfy! Do roboty!
W mgnieniu oka mieszkańcy wioski sporządzili prowizoryczne pochodnie i ustawili się wokół Tove. Ta wyjaśniła im, jak należy zapalać latarnie, wyciągnęła swą zapalarkę i wkrótce cała chmara płonących żagwi rozeszła się po okolicy.
Gdy tylko ostatni elf wrócił z udanej misji, słońce ruszyło i wszyscy z uśmiechami na ustach obserwowali, jak pomarańczowa tarcza chowa się za widnokręgiem.
Mikołaj stanął obok latarniczki i przytulił ją do boku.
– Już czas. – Wskazał na ciemniejące niebo. Dziewczyna wciąż była spięta.
– Ale… gdy byłam mała dałeś mi czapkę, żebym mogła zapalić gwiazdkę. Co roku tak robiłeś. To była tradycja.
Święty przewrócił oczami.
– A ty znowu o tej szmatce jak Mikołajowa o niewyniesionych śmieciach. – Stanął naprzeciw niej i chwycił za ramiona. – Dałem ci wtedy czapkę bo trzęsłaś się z nerwów jak tyłek Mikołajowej na motocyklu. Tradycja to tylko zestaw gestów, coś co nas łączy, sprawia, że czujemy się “swoi”. Poza tym poletkiem jest sporo ziemi do zagospodarowania.
– Boję się.
– Ja wierzę, że trafisz – powiedział Mikołaj i mocno przytulił Tove. – A teraz zrób to!
Odsunął się, wciąż uśmiechając do elfki. Ta chwyciła swą zapalarkę, wzięła zamach i zarzuciła jak wędką.
Nic się nie stało, aż szmer rozszedł się wśród zebranego tłumu. Mikołaj uciszył wszystkich gestem.
Tove spróbowała jeszcze raz. Machnęła narzędziem, a to błyskawicznie rozwinęło się, jak teleskopowa pałka, której końcówka zniknęła w ciemności na niebie. Elfka trzymała wyciągniętą w górę rękę i subtelnie nią manipulowała. W końcu coś zachrobotało i z góry posypał się pył. Tove westchnęła i nacisnęła kciukiem przycisk. Urządzenie pstryknęło, a w górze zamajaczył delikatny błysk, który od razu zgasł. Pstryknęła jeszcze raz, i jeszcze. Bez efektu. Spojrzała przestraszona na Mikołaja.
– Najwyżej będę miał dziś wolne, kochana – roześmiał się szczerze.
Tove lekko przekrzywiła nadgarstek, znów z góry doszedł ich dziwny dźwięk. Pstryknęła. Niebo rozjarzyło się tak, że na chwilę oświetliło twarze wszystkich zebranych, jak zapałka odpalona w ciemności.