Benedykt Wilczek siedział w swoim biurze, o ile tę kanciapę można było nazwać biurem. Ledwo mieściło się w nim biurko, na którym nieustannie gromadziły się papiery i szafka z teczkami, które także walały się w każdym kącie pomieszczenia. W sumie do tego nawet przywykł. Największym problem okazało się otwarcie drzwi i dotarcie do fotela, jedynego wygodnego mebla na całym posterunku. Komendant, dopilnował, by chociaż to było takie jak należy w tym nędznym komisariacie, nawet jeśli budżet Pogorzeliska nie pozwalał na zbyt wiele.
Benedykt westchnął ciężko zerkając w kierunku niewielkiego okna. Wychodziło na cegłę przeciwległego budynku, ale Wilczek lubił sobie wyobrażać, że za oknem rozpościerają się pola, las, czy panorama miasteczka z widokiem na ratusz. Westchnął ciężko odrywając głowę od ponurych myśli i wrócił do raportów, które gromadziły się tam od tygodni. Banda potworów nieźle rozrabiała przez ostatnie miesiące, przez co nie mógł wygrzebać się ze sterty dokumentów.
W komisariacie poza samym Benedyktem Wilczkiem pracowali mundurowy Mirek Łasica i sierżant Kalina Małecka. Ufał im, choć popełniali błędy, ale na lepszy zespół nie mógł liczyć.
W Pogorzelisku wiecznie brakowało rąk do pracy i jak na tak małe miasteczko sporo się działo. Do niedawna zdawało się, że było aż nazbyt spokojnie. Czyżby cisza przed burzą?
Ktoś zapukał do drzwi.
– Proszę – powiedział zrezygnowany Benedykt przecierając zmęczone oczy. Spodziewał się, że to będzie długi, nudny dzień, ale pukanie zapewne nie zwiastowało niczego dobrego.
– Panie, komendancie, ja tylko na chwilkę – wysapała Kalinka, gdy wsunęła głowę w szparę między drzwiami a futryną. Włosy dziewczyny były rude, długie i kręcone, a na jej twarzy znajdowały się setki piegów. Wyglądało jakby głowa policjantki zawisła w powietrzu, otoczona przez burzę loków. Benedyktowi skojarzyła się ze słońcem. Zdecydowanie w pomieszczeniu brakowało miejsca, zwłaszcza, że komendant siadając w fotelu, musiał przepchnąć biurko, a to kolidowało ze swobodnym otworzeniem drzwi.
– Tak? – zapytał, chcąc przyspieszyć nieuniknione.
– Udało mi się złapać kolejnego, sądzę, że nadal nie wyłapaliśmy wszystkich. Ten okazał się wyjątkowo uparty, ale i tępy, więc nie poszło tak źle… Trudno było go sklasyfikować do modelu, ale zdaję się, że to Babok. Cholernik przyczaił się niedaleko sierocińca. Myślałam, że nie jest taki groźny, ale komendancie… Serce staje na samą myśl, co mógłby zrobić tym biednym dzieciom…
Zawiesiła głos i potrząsnęła głową, Benedykt wolał nie wiedzieć do czego jest zdolny.
– Cholera, zrujnują miasto – westchnął ciężko Wilczek. Wstał chcąc nieco rozprostować plecy, ale to spowodowało, że uderzył w drzwi, mało nie zatrzaskując ich na głowie Kaliny, której szyja w nienaturalny sposób się wydłużyła. Teraz komendant odniósł wrażenie, że dziewczyna wygląda jak żyrafa.
– Oj.
– Przepraszam, Kalinko, przepraszam – zachrypiał w przestraszony i szybko znów usiadł, podsuwając biurko pod samą brodę. – Przesłuchaliście ich?
– Łasica coś tam próbuje, ale sam pan wie, że to niełatwe. Kompletnie nie rozumiem skąd ta plaga, zwłaszcza teraz, gdy święta tuż, tuż.
Pokiwał głową zgadzając się z jej słowami, cofnęła głowę, zatrzaskując za sobą drzwi. Jeśli Benedykt Wilczek planował rozwiązać problem z potworami, to najwyższa pora, żeby się doszkolić i dowiedzieć kim jest Babok i cała jego kompania.
– Cholera, czemu akurat na mojej służbie zawsze musi się gromadzić tyle tałatajstwa?
***
Okazało się, że Babok jest niezwykle niebezpieczny dla dzieci. Ten mały gówniarz, bo ledwo dorastał Benedyktowi do pępka, miał w sobie tyle jadu, że gdyby mógł, to wydłubałby mu oczy. Rzucał się po celi na chudych, patykowatych nóżkach jak oszalały pies przypięty do łańcucha. Ciało stwora porastała krótka, kręcona, burego koloru sierść. Komendant już zgłosił sprawę wyżej i miał nadzieję, że w niedługim czasie pojawią się, by pozbyć się tego śmiecia z Pogorzeliska. Gnojek mało nie wydłubał oczu dzieciakom, które mieszkały w sierocińcu, bo chciał zrobić z nich breloczki.
Gdy komendant wychodził z komisariatu ogarnęło go dziwne uczucie przemęczenia, zdecydowanie za dużo czasu spędzał na posterunku.
Ruszył w kierunku nowo wybudowanej hali, która kontrastowała nowoczesnością z zabytkową częścią miasteczka. Od jakiegoś czasu skupiała wszystkie większe sklepy. Przechodząc do wejścia, po drodze minął wielkiego, czarnego kocura, mało na niego nie wpadając. Ten jednak tylko prychnął niezadowolony, ale nie przesunął się.
W galerii swój punkt miał najlepszy krawiec w mieście, otworzyły się także pozamiejskie sklepiki z obcymi towarami, znalazł się nawet sklep z dywanami.
Centrum zaplanowano jeszcze za rządów Antoniego Paluszka. Ówczesny burmistrz zadbał, by paskudna hala stanęła tuż obok głównego placu Pogorzeliska.
Wszedł do centrum, w którym czuć było już zbliżające się święta. Dekoracje rozwieszono wszędzie, a ogromna czubek choinki ocierał się o sklepienie. Benedykt jeszcze nie zdążył nawet pomyśleć, że należałoby sfatygowane ozdoby wyciągnąć z kufra. Gdy tu z każdej strony lśniły kolorowe bombki. Na środku korytarza w najszerszym miejscu stał domek świętego Mikołaja. Jeśli chodzi o samego Mikołaja, który zasiadał na ogromnym, bogato zdobionym fotelu, Benedykt nie miał wątpliwości, że to przebieraniec, zatrudniony na potrzeby promocji centrum. Do świętego ustawiła się już spora kolejka dzieciaków.
– Do czego to doszło? – mruknął z dezaprobatą komendant.
Po wizycie u krawca chciał jak najszybciej wrócić do domu, jednak zauważył zapłakane twarze dzieci.
Zamiast słodyczy, dzieciaki trzymały w dłoniach kulki. Gdy podszedł bliżej dostrzegł, że to ziemniaki.
Kto na Boga wpadł na taki durny pomysł? Czyżby cięcia kosztów? – zastanawiał się.
Staś Karliński, zalewał się łzami, znał go bo jego matka, nieraz przychodziła do Wandy po pomoc. Dzieciaki były zawiedzione i smutne. Benedykt zerknął na Mikołaja. Pod czerwoną czapką i białą brodą zauważył coś niedobrego, coś czego Benedykt nie chciał ignorować. Ale czy mógł go aresztować za wredny uśmiech lub rozdawanie dzieciakom ziemniaków?
***
– Wandziu, jestem wykończony – powiedział, gdy w końcu dotarł do chatki na skraju lasu, w której od kilku lat mieszkali razem. Rozstawali się jednie na jego służby lub gdy Wanda miała ręce pełne roboty w sąsiednim mieście, czy okolicznych wioskach. Wtedy zazwyczaj brała dziewczyny, które u niej terminowały i znikała na kilka, kilkanaście tygodni. Zapomnieli już, jak to było żyć bez siebie.
Wanda była znachorką. Los niespodziewanie ich połączył. Benedykt na samo wspomnienie tamtych wydarzeń robił się czerwony. Swego czasu całe miasto oszalało w miłosnym amoku i pomyśleć, że i jego dosięgła strzała przeklętego amora. Do dziś jego podobizna wisi w komisariacie, z nadzieją, że odpowie za swoje zbrodnie. Nie udało im się go schwytać.
Po wszystkim okazało się, że znachorka i komendant mają zadziwiająco wiele ze sobą wspólnego i tak już zostało.
– Co się stało? – zapytała Wanda.
– Coś niedobrego dzieje się w miasteczku…
– Na pewno znajdziesz rozwiązanie, Beniu, wierzę w ciebie. – Podeszła do niego i pogładziła, pokryty zmarszczkami policzek.
– Rozwiązanie wisi w powietrzu, Wandziu, gdybym tylko mógł je pochwycić.
Mimo wszystko zrobiło mu się nieco cieplej na sercu, gdy jej miodowe oczy dodawały mu otuchy. Usiadł do kolacji, którą przygotowała, ale nie dane mu było dokończyć, bo do drzwi chatki zaczął się ktoś dobijać.
– Komendancie! Komendancie! – krzyczał znajomy męski głos. – Jest pan tam?
Z rezygnacją, wstał z krzesła, by otworzyć drzwi. I gdy tylko to zrobił, zasapany Łasica zawołał:
– Musi pan, natychmiast jechać ze mną do miasteczka! To pilne, stała się tragedia!
– O co chodzi, Łasica? Przecież ledwo opuściłem posterunek, czy to naprawdę nie może poczekać jednego dnia?
– Mikołaj z galerii oszalał! Zamknęliśmy go w celi, bo rzucił się na dzieciaki. Panie komendancie, chyba w tym roku naprawdę świąt nie będzie – powiedział grobowym głosem posterunkowy.
Nie czekając na więcej, Benedykt Wilczek narzucił na siebie płaszcz, rzucił ostatnie smętne spojrzenie na talerz pełen przepysznej potrawki i wyszedł w mrok nocy.
***
Gdy weszli do komisariatu, panowała grobowa cisza. Benedykt miał wrażenie, że jego serce tłucze się w piersi bez opamiętania.
– Panie komendancie, nie uwierzy pan – odezwała się Kalinka, gdy tylko wyszła z biura. – Jak zejdzie pan do cel, proszę to wyjąć. – Wcisnęła mu w ręce woreczek. – Szaleństwo.
Jej wraz twarzy wyrażał bardzo wiele sprzecznych emocji i Benedykt, nie był pewien czy zdołał je właściwie odczytać. Może lęk, rozbawienie, niepewność sam nie wiedział, jak można na jednej twarzy okazać tyle uczuć. A może mu się przywidziało…
Ostatecznie nie patrząc dłużej na Kalinę, wepchnął to co mu podała do kieszeni i wszedł do pomieszczenia, w którym znajdowały się cztery cele, wykorzystywane zawsze w nagłych przypadkach, bo prawdziwego więzienia Pogorzelisko nie posiadało. Na środku małego korytarza paliła się jedna samotna lampa. Zapadła już noc, a i ostatnio byli zmuszeni ciąć budżet, dlatego nie pozwolili sobie na zbędne marnowanie światła w godzinach wieczornych.
W pomieszczeniu zastała go niepokojąca cisza, słyszał dokładnie jak Łasica wsunął się za nim i wskazał cele po prawej stronie. Benedykt podszedł nieco bliżej, słabe światło jarzeniówki padało na siedzącą w kącie z podkulonymi nogami kupę czerwonych szmat.
– Ekhm, Mikołaju? – odchrząknął, ale nie usłyszał odpowiedzi.
Popatrzył uważnie, ale nie mógł wyraźnie dojrzeć postaci siedzącej w kącie, było zbyt ciemno. Już miał dać znać Łasicy by zapalił więcej światła, ale młody posterunkowy się odezwał:
– Komendancie, niech pan wyjmie, to co Kalinka dała, to wszystko wyjaśni – szepnął, wskazując głową na wybrzuszoną kieszeń szarego płaszcza.
Wysunął ostrożnie zawiniątko, z którego wysypało się kilka kolorowych bombek. Gdy tylko to zrobił jegomość w czerwieni poderwał się na równe nogi i rzucił się w ich stronę. Jedynym co go powstrzymało była solidnie wykonana krata, która i tak zaskrzeczała pod wpływem uderzenia.
Ryk jaki wydobył się gardła stworzenia był nieludzki, a twarz wykrzywił grymas wściekłości. Benedykt Wilczek odskoczył zaskoczony. Widział wiele, ale dawno nie dostrzegł tak paskudnego oblicza. Spod stroju Mikołaja wyzierał pysk kozy, połączony z ludzkim, co przywodziło na myśl diabelskie stworzenie, a spod czerwonej czapki rozrastały się ogromne, szpiczasto zakończone rogi.
– No tego się nie spodziewałem – powiedział, patrząc na wijące się, szamoczące w ataku furii stworzenie.
– To COŚ skutecznie udawało Mikołaja w centrum – powiedział Łasica.
– Żartujesz? Przecież ja go widziałem. On rozdawał dzieciakom pre… Znaczy się ziemniaki… – poprawił się zmieszany. – Ale przecież wyglądał całkiem normalnie. Na Boga, jak to możliwe? Dlaczego się tak zmienił?
– Z tego co Kalina mówiła, to chyba Krampus. Zazwyczaj karze niegrzeczne dzieci, ale tym razem mu odbiło i zaatakował je, to musiało być niedługo po tym, jak poszedł pan do domu. A dlaczego zwariował? Nie mam pojęcia! Może nie zniósł ducha przyszłych świąt? Świadkowie twierdzili, że rzucił się najpierw na małego Staśka, później na resztę. Kilkoro nieźle poturbował. Znajdują się teraz pod opieką medyków, ale na szczęście nic poważnego im się nie stało. Ludzie są przerażeni komendancie! Ta plaga nie jest w odwrocie, tak jak myśleliśmy. Musimy szybko coś z tym zrobić.
Komendant nie potrafił zrozumieć jak stwór zmienił twarz. Gdy Łasica wspomniał małego Stasia, ciężka gula utkwiła mu w gardle. Jeszcze raz Benedykt zerknął na Krampusa, oczy które widział w galerii wciąż były te same. Rozbiegane.
– W centrum było pełno kolorowych światełek, choinek, a on sam stał się Mikołajem. Dlaczego teraz mu odbiło?
– Nie wiem, komendancie, ten stwór oszalał, niech pan to schowa, bo – ściszył głos: – kraty wyłamie.
– Faktycznie, faktycznie, macie racje Łasica – powiedział i wsunął bombki ponownie do kieszeni.
Oszalały potwór przestał walić w kraty celi. Znów smętnie zwinął się w kłębek pod ścianą.
Benedykt podszedł ostrożnie bliżej celi.
– Szkoda czasu, szefie. Przestał mówić po ataku w centrum. Podobno kilka osób słyszało jakiś dźwięk, to po nim wszystko się zaczęło.
– Co to był za dźwięk?
– Chyba dzwoneczki.
– Dzwoneczki?
Łasica wzruszył ramionami. Stali tam jeszcze przez chwilę, cisza w celi była porażająca, Benedyktowi zdawało się nawet, że stwór przestał oddychać.
– Musicie opowiedzieć, posterunkowy, jak żeście go obezwładnili. – Spojrzał ostatni raz na czerwone szmaty i wychodząc dodał: – Zdumiewające.
***
– Ta sprawa śmierdzi na kilometr – oznajmiła Kalina. – Ludzie się wystraszyli, komendancie. Zamknęliśmy centrum na kilka dni, ale nie udało się nikogo schwytać, a przynajmniej nikogo podejrzanego, ani zrozumieć skąd te stwory się biorą. Jedynie jakiś wielki kocur kręci się po rynku. Wszystko przez to nowe stoisko rybne, które otworzyli na placu koło hali wraz z jarmarkiem świątecznym. Dziwi mnie tylko, że z roku na rok zaczynają coraz wcześniej.
Odezwała się po dłuższej chwili:
– Nie cierpię kotów, te sierściuchy są wszędzie… Jak pan myśli, komendancie, kto stoi za tymi potwornymi incydentami?
– Nie wiem… – powiedział w końcu Benedykt. – Musimy być czujni, to na pewno nie koniec. Jak udało wam się schwytać Krampusa?
– To zasługa Kalinki – odezwał się Łasica. – Od razu poznała z kim mamy do czynienia. Ciągle czyta te swoje mądre książki… Krampus… Wyczarowała strzałki usypiające, czasem nie wiem, jak ta dziewczyna to robi. Gdy padł od razu wciągnęliśmy go na posterunek. Piekielnik waży chyba z tonę.
Benedykt podrapał się po głowie, od kilku lat przybyło mu więcej siwych włosów. Jego niegdyś czarna czupryna nieuchronnie znikała. Zbyt wiele zmartwień, zbyt mało ludzi do rozwiązania problemów. Myślał intensywnie nad kolejnym krokiem. Zbliżały się święta i czuł w kościach, że to najgorsze jeszcze przed nimi. Uczucie paliło niczym zgaga, której za nic w świecie nie można się pozbyć.
Babok przy Krampusie sprawiał wrażenie nieco mniej strasznego i groźnego, choć Benedykt Wilczek nie zamierzał umniejszać jego potworności. Okropne przeczucie nie chciało opuścić komendanta. Im szybciej rozwiążą zagadkę, tym szybciej wrócą do normalności, o ile w Pogorzelisku można mówić o normalności.
***
Przez kilka kolejnych dni nie działo się nic. Benedykt czuł w kościach, że to cisza przed burzą, ale miasteczko jakby zapomniało, że coś złego niedawno się wydarzyło. Wszystko wróciło do normy, grudzień płynął pospiesznie, wielkimi krokami zbliżając się do Wigilii. Szczęśliwi mieszkańcy już świętowali. Nawet mocno wystraszone dzieci, zapomniały o przygodzie z Krampusem i na nowo wariowały a to w galerii, a to na placu w śniegu, który w tym roku obficie spadł na ulice i przyjemnie chrzęścił pod stopami.
Jednak coś cały czas nie dawało Benedyktowi chwili spokoju, jakby czuł, że rozwiązanie zagadki jest na wyciągnięcie ręki. Obserwował dzieciaki rzucające się śnieżkami. Raz widział jak przez przypadek oberwało się temu wielkiemu kocurowi, prychał niezadowolony, wodząc złowrogo oczami na wszystkie strony.
Benedykt próbował nieco odpuścić i zająć się innymi sprawami, bo wszystko i tak tkwiło w martwym punkcie. Do tej pory nie wyciągnęli nic od Krampusa, czy Baboka. Z tymi stworami nie dało się w żaden sposób porozumieć. W końcu przybyli funkcjonariusze ze stolicy, aby zabrać ich ze sobą. Był ciekawy, co z nimi zrobią, miał nadzieję, że po wszystkim uda mu się uzyskać jakieś informacje. Jeśli chodziło o służby rządowe mogło być z tym różnie, lubili zamiatać rzeczy pod dywan.
Do świąt zostało kilka dni, a on wraz z Kaliną, szukał bezustannie rozwiązania zagadki. Znajdowali jednak same ślepe zaułki i miał wrażenie, że kręcą się wkoło. Dziewczyna odszukała tak wiele legend, podań i mitów, że nie mógł nadziwić się mnogości potworów, które mogłyby ich jeszcze nawiedzić. Była istną skarbnicą wiedzy, bez niej od dawna siedziałby w tym bagnie sam. Na Łasicę nie mógł liczyć. Chłopak sprawdzał się kiedy chodziło o proste rzeczy, natomiast Kalina miała to COŚ. Może kiedyś go zastąpi? Wizja nieuchronnie zbliżającej się emerytury napawała starego Benedykta grozą. Musiał sam przed sobą przyznać, że należał do grupy ludzi kochających swoją pracę i niekoniecznie potrafiących oddawać obowiązki innym.
Ponownie skupił się na bieżącym problemie, analizował wszystko po kolei. Od wielu miesięcy nawiedzały ich potwory, czasem pojedynczo, czasem większymi grupami, zazwyczaj niegroźne, ale coś ostatnio się zmieniło. Świąteczna seria zdawała się wręcz morderczo niebezpieczna. Cud, że do tej pory nie doszło do tragedii. Tylko czekać, jak ktoś pożegna się z życiem. Nad Benedyktem Wilczkiem unosił się fantomowy, metaliczny zapach krwi.
Fatalna seria zaczęła się po powstaniu hali i odejściu Antoniego Paluszka, ówczesnego burmistrza. Biedak zrezygnował, bo nie mógł patrzeć na swoją byłą żonę, Adelę, która rzuciła się w objęcia Kazia Piekiełko, stolarza. Benedyktowi zawsze wydawało się, że burmistrz i jego żona należą do ludzi z wyższych sfer, a przynajmniej wyższych w ich mniemaniu. Po zdradzie Adeli i szaleństwie jakie ogarnęło Pogorzelisko, rzucając wszystkich w wir miłosnych uniesień, Paluszek się załamał. W końcu biedak odszedł z piętnem rogacza, dom zostawiając Adeli. Komendant przypuszczał, że Antonii, chciał zamknąć ten przykry rozdział swojego życia i najzwyczajniej zacząć gdzieś od nowa.
Z braku lepszych pomysłów, skierował kroki do rezydencji Paluszków, choć niebawem pani Paluszkowa, miała przyjąć zupełnie inne nazwisko. Otulił się mocniej szalikiem i ruszył ośnieżonymi uliczkami miasteczka.
***
Gdy Benedykt Wilczek zapukał do bogato zdobionych drzwi kamienicy, w której zamieszkiwali dawniej państwo Paluszkowie, zaskoczyło go, że w środku tygodnia, z wnętrza domu dobywa się gwar rozmów i muzyka. Ktoś jednak musiał dosłyszeć pukanie, w wejściu pojawił się nowy pan domu, Kazimierz Piekiełko. Benedykta zaskoczył wygląd stolarza, przy Adeli zmężniał i nawet jego okrągły, wystający brzuch nie przeszkadzał by nowy, elegancki surdut, leżał na nim jak ulał. Wilczek nie mógł pozbyć się wrażenia, że romans Adeli i Kazia spowodował zmiany, które starego stolarza przeobrażały w nową wersję Antoniego Paluszka.
– O, pan komendant, wejdźcie, zapraszamy – powiedział uśmiechając się przymilnie. Usposobienie Kazia zawsze zdawało się emanować ciepłem, jednak teraz to ciepło nie obejmowało oczu, które czujnie wpatrywały się w nowoprzybyłego, niespodziewanego gościa.
– Mamy przyjęcie, takie tyciusieńkie, jeśli to panu nie przeszkadza, to proszę. – Odsunął się na bok, aby przepuścić w drzwiach Benedykta. – Taka persona jak pan! Można rzec gość honorowy! W końcu to dzięki, panu opanowaliśmy w Pogorzelisku niejedno cholerstwo i udało nam się wyjść z zadziwiająco wielu przykrych sytuacji. – Odchrząknął i mrugnął porozumiewawczo.
Odniósł wrażenie, że jego rozmówca specjalnie podnosi głos i wygłasza frazesy, bo kilka osób zerkało w ich kierunku. Nie chciał mu przerwać, ciekawy do czego doprowadzi ten niekończący się monolog. W końcu jednak uzmysłowił sobie, że nie odezwał się do Kazia ani słowem.
– Nie chciałbym przeszkadzać – powiedział w końcu Benedykt.
– Żartuje, pan? Adela się ucieszy. Kto jak kto, ale pan jest u nas zawsze mile widziany. – I popchnął go w stronę saloniku, gdzie kłębili się inni goście.
Benedykt Wilczek czuł się niezręcznie, gdy wszyscy odwrócili głowy w jego kierunku. Zazwyczaj nie wzbudzał wielkiego zainteresowania, ale tym razem tak bardzo odstawał od reszty towarzystwa. Wytworne stroje mężczyzn i piękne suknie kobiet wyglądały niezwykle elegancko, natomiast on sam miał na sobie sfatygowany, policyjny mundur. Dobitnie pokazywał, że nie należą do tych samych sfer. Po chwili ogólne poruszenie znikło, goście wrócili do rozmów.
Znikąd w saloniku pojawiła się Adela Paluszek, która znacząco wyciągnęła dłoń w kierunku policjanta. Ujął delikatnie grube, nieco lepkie od potu palce kobiety i lekko musnął ustami. Kobieta perliście się zaśmiała.
– Och, panie Benedykcie, cóż pana do nas sprowadza? Niemałe zaskoczenie. Zaiste niemałe! Zwłaszcza dzisiaj. – Wskazała ręką tłumek gości.
– Chciałem porozmawiać… Ale zważywszy na okoliczności, zapewne przychodzę nie w porę – odparł dyplomatycznie Benedykt.
– Wie pan, rozumiemy… Ale dziś mamy takie małe święto, prawda, skarbie? – Zatrzepotała rzęsami i znów wybuchnęła śmiechem. – Mamy dziś przyjęcie przedślubne.
Była tak przejęta, że nie czekając na odpowiedź Benedykta, ruszyła do innych gości. Rozsyłała uśmiechy i żarciki. Komendant nie był głupi, kobieta zdawała się być w siódmym niebie, ale jej zachowanie było też podejrzane. Jak by to powiedzieć: zbyt szczęśliwa?
– Nie sądziłem, że tak będzie wyglądać moje życie – odezwał się Kazimierz Piekiełko za plecami Benedykta. Policjant zapomniał na chwilę o istnieniu gospodarza. – Wiem, nie pasuję tutaj, ale dla tej kobiety, zrobię dosłownie wszystko. – Pociągnął duży łyk z kieliszka i podążył za Adelą, delikatnie się kołysząc.
Uwagę Wilczka przykuł jegomość stojący koło zabytkowego sekretarzyka. Trzymał lampkę czerwonego wina, a wzrok skierował wprost na Benedykta. Gdy tylko złapał go na podglądaniu, tajemniczy mężczyzna odwrócił wzrok udając, że jest zainteresowany rozmową z przysadzistym mężczyzną, który wydawał się zaskoczony, że po długim monologu jego milczący towarzysz w końcu się odezwał. Coś tu było bardzo nie w porządku. Benedykt postanowił nieco powęszyć, nie chciał popełnić tego samego błędu co ostatnio.
Przez kolejną godzinę, lawirował między gośćmi, niektórzy zamienili z nim uprzejmie kilka zdań, inni zupełnie go ignorowali. Mężczyzna z winem od czasu do czasu przypatrywał się Benedyktowi, a ten udawał, że kompletnie tego nie dostrzega. Komendant nie potrafił odrzucić podszeptów podsyłanych przez umysł, dlatego jeszcze nie opuścił przyjęcia.
W końcu znalazł się na tyle blisko mężczyzny, że nie czekając ani chwili dłużej, rzucił się na niego. Ktoś zaczął krzyczeć, ktoś zrzucił tacę z jedzeniem, ludzi ogarnęła panika, a Benedykt, nie zważając na nic, szarpał się na podłodze aż ten zasyczał. Wilczek zatrzasnął kajdanki na jego przegubach. Szybko odchylił klapę munduru i wyciągną długi i cienki drewniany szpikulec.
– Mam cię, wampirzy pomiocie.
Ludzie zaczęli krzyczeć.
***
Goście zaczęli krzyczeć, jakby zdali sobie sprawę, że potwory naprawdę są niebezpieczne i mogą zaatakować każdego. Przepychali się w przejściu, by jak najszybciej odsunąć się od komendanta i zakutego w kajdanki jegomościa. Rozgardiasz jaki zapanował był nie do opisania. Po szarpaninie zalany potem Benedykt zawołał:
– Uspokoić się! Natychmiast!
Słowa na niewiele się zdały, ludzie uspokoili się nieco, gdy jedna tęgawa dama, wywaliła cały stolik z ciasteczkami, owocami i tortem. Od stóp do głów przypominała teraz lukrowego pączka. Pojawiło się kilka parsknięć i ukrytych uśmieszków, ktoś łaskawie podał jej rękę, by mogła wstać. Po chwili przybiegła z ręcznikami, serwetami i Bóg wie czym służba, by ratować kobietę. Adela z Kaziem próbowali uspokoić zapłakaną damę.
Benedykta nie dziwiło, że ludzie wpadli w panikę, już dawno stwierdził, że niektórzy mają zbyt miękką skórę, gdy na horyzoncie pojawi się choćby zarys zagrożenia.
– Chyba mnie z kimś pomyliłeś – wysyczał w końcu zakuty w kajdany mężczyzna.
– Zamilcz, pogadamy na posterunku, swoje wiem.
– A jeśli on ma rację i ghmmm jakby to powiedzieć, drogi monsieur komendant pan się pomylił – odezwała się jakaś kobieta, której misternie zdobiona fryzura falowała przy każdym najmniejszym ruchu.
Benedykt przymknął oczy poirytowany, ale ich nie zamknął. Nie miał pełnej władzy nad wampirem, wolał nie ryzykować.
– Jeśli macie wątpliwości pokażcie, gnojowi krzyż.
Zapadła niepewna, głucha cisza, ale w końcu ktoś wysunął się przed szereg i gdy tylko ukazał się w jego dłoni niewielki srebrny krzyżyk, wampir zawył i zasyczał ukazując wszystkim ostro zakończone kły.
– Ghhhh… Zabierz to, zabierz! – zawył.
– Tak myślałem, jesteś aresztowany. A ty… – Wskazał ręką na mężczyznę dzierżącego krzyż. – Idziesz ze mną. Ach, proszę nie opuszczać imprezy. Przyszłych państwa młodych również zapraszam do komisariatu.
Był sam i nie miał wątpliwości, że spora część osób weźmie nogi za pas. Nie miał jednak wyboru. W atmosferze skandalu wraz Adelą, Kaziem i wampirem opuścili rezydencję.
***
Okropna pomyłka Benedykta Wilczka. Taki tytuł nosiła pierwsza strona Wiadomości z Pogorzeliska, ale treść artykułu nie pozostawiała na działaniach policji suchej nitki. Wcześniej Benedyktowi zdawało się, że mało kto czytał te brednie, ale teraz co druga osoba zaczytywała się w tym szmatławcu.
– Panie, komendancie, podobno dochodzą słuchy, że już po świętach. Jak pan myśli? – Młoda policjantka, wskazała znacząco na gazetę.
– Nie wiem, Kalinko, nie wiem. Wszystko jest takie dziwne, te potwory, coś za bardzo skupiły się przed świętami. Macie wieści co z Mikołajem? Podobno miał zawitać wczoraj do miasteczka, ale do tej pory ani widu, ani słychu…
– Niestety, szefie.
– A słyszałaś, co powiedział ten wampir? Mikołaja już nie ma… Co prawda nigdy za bardzo w niego nie wierzyłem… Do tej pory zawsze sam musiałem kupować prezenty.
– Panie komendancie, niech pan nie bluźni.
– No, Kalinko, to przecież prawda.
– Jaka prawda? A jak pan myśli, kto, panu kupił w zeszłym roku ten skórzany pas?
Nastąpiła cisza.
– Yyy… Wy…?
Ale w momencie gdy padły te słowa zrozumiał, że to nie oni.
– Musimy coś z tym zrobić – zawyrokował.
Przechadzali się po rynku, obserwując jarmark świąteczny, z którego uleciała cała radość. Jakby ktoś rzucił klątwę na to miejsce, w dodatku w nocy zniszczono wszystkie ozdoby, a i kilka stoisk zostało zrujnowanych doszczętnie, bo jak się okazało, nikt nic nie ukradł. Atmosfera świątecznej beztroski znikała bezpowrotnie.
– Ten kocur doprowadza mnie do szału. Paszoł won – zamachał Benedykt, ale kocisko zwróciło na niego tylko wielkie oczyska i zasyczało, nie ruszając się nawet na krok.
Benedykt odszedł jak niepyszny. Nawet kot go ignorował. Kalina została nieco z tyłu, ale szybko dorównała mu kroku, ciągnąc go za rękaw w stronę najbliższego stoiska z pierniczkami.
– Szefie, niech pan nie patrzy, ale z tym kotem jest coś nie tak…
Szarpnęła go mocniej, za rękaw, a on zasyczał.
– Co? Do…?
– Mówiłam, żeby nie patrzeć, on nas obserwuje!
– Kalina, nie gadaj bzdur – prychnął i próbował wyrwać rękę.
Ale dziewczyna trzymała ją w stalowym uścisku, tak zupełnie niepodobnym do jej rozmiarów.
– Komendancie, to chyba Jólakötturinn – wyszeptała najciszej jak zdołała.
– Jolka, co? – zapytał cicho, a Kalina przewróciła oczami.
– Muszę, panu jeszcze raz wszystko na nowo wyjaśnić. Chodźmy!
Pociągnęła go w stronę komisariatu, ale najpierw rzuciła monety na ladę i zabrała kilka pierniczków. Była w zadziwiająco dobrym humorze, jak na kogoś, kto znalazł kolejnego potwora i zostawił go spokojnie na rynku wśród niewinnych ludzi. Benedykta ścisnęło ze strachu w żołądku.
***
Cichaczem ruszył za czarnym czworonogiem, nie podobało mu się to, co wymyśliła Kalina i miał pretensje do siebie, że kot nie zwrócił jego uwagi wcześniej. Ot, uznał go za kolejny zwyczajny element małomiasteczkowego życia. Bo kogo mógł zdumieć kot, skoro tyle kręciło się ich po okolicy? Jednakże Jólakötturinn poruszał się niezgrabnie, był wielki i nie bał się ludzi. Gdy ci przypadkiem na niego wpadli prychał na nich niezadowolony, ale obserwował i czekał. Kocisko wypatrywało potencjalnych ofiar. Czas mieli do świąt, a ten uciekał. Nieuchronnie zbliżała się Wigilia, został raptem dzień, a według Kaliny wtedy wszystko się zacznie.
Postanowili złapać kota w pułapkę. Zasadzili się na niego, całą trójką, bo Kalina twierdziła, że samotne działania im nie służą. Widać to było choćby po ostatnich wydarzeniach, gdy stracili zaufanie społeczności. Stary policjant się obwiniał, ale skąd mógł wiedzieć, że wampir, to były przyjaciel Antoniego Paluszka? Według Adeli nigdy przedtem nie ujawnił swojej prawdziwej tożsamości.
Komendant znów zaczął analizować zniknięcie byłego burmistrza, a to przyprawiło go o kilka nowych siwych włosów. Zwłaszcza, że stary Antoni z nikim nie utrzymywał kontaktu. Czyżby sam został porwany, przetrzymywany lub nie daj Boże pożarty przez jakieś cudaczne stwory nocy? Adela od kilku dni wyła z rozpaczy, choć teoretycznie nic ich już nie łączyło. Jednak kiedyś to był jej mąż i w sumie nigdy nie powiedziała na niego złego słowa.
Benedykt liczył, że kocur doprowadzi ich na miejsce, choć śledzenie stwora nie należało do łatwych. Komendant podejrzewał, że Jólakötturinn czuł się bezpiecznie, bo od wielu dni nikt nie zwracał na niego uwagi, mieli nadzieję, że stał się nieostrożny.
Plan był prosty, dorwać stwora przed Wigilią za wszelką cenę. Skierował kroki w stronę starej dzielnicy Pogorzeliska, bo wszystko wskazywało na to, że tam się ukrywa Jólakötturinn.
Potwór zniknął w opuszczonym budynku. Podpiwniczenie miało niegdyś okna i teraz im dłużej Benedykt o tym myślał, całkiem nieźle nadawało się na kryjówkę potworów. Komendant zauważył Łasicę, który czaił się na końcu ulicy. Dał znać by czekał, a sam ruszył. Nie opuszczało go wrażenie, że śnieg zaczął jakoś głośniej chrzęścić pod stopami, a serce bić kilka razy szybciej.
***
Gdy tylko Benedykt Wilczek wkroczył do budynku, po przejściu kilku kroków coś ciężkiego uderzyło go w skroń i upadł.
Ocknął się dopiero po chwili, w pomieszczeniu panował zaduch, a smród niemytych potworów unosił się na kilometr. Wśród stworów zaniedbany, ale w dobrym zdrowiu krążył nie kto inny, tylko sam wielce nieobecny Antonii Paluszek. Mina Benedykta musiała wyrażać niemałe zaskoczenie, bo gdy tylko stary burmistrz go dostrzegł wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Witamy, komendancie, witamy, udało się w końcu coś odkryć!
Antonii wydawał się całkiem z siebie zadowolony, co zaskoczyło Benedykta. Wilczek nie mógł wydusić z siebie słowa, sam nie wiedział, czy to przez pulsujący ból na skroni, czy ze zdumienia. W końcu wykrztusił:
– Jak?
– Pytasz jak? – zaśmiał się. – Normalnie, kiedyś na swojej drodze spotkałem tego oto Helmuta – wskazał na wysokiego bladego mężczyznę, który na widok Benedykta wyszczerzył kły. – Nie miej mu tego za złe, nadal pamięta jak zaatakowałeś go na przyjęciu. Przybył tu z odległej Pensylawanii, kiedyś moja słodka Adela wpadła mu w oko, miał ochotę na te jej hektolitry krwi.
Na wspomnienie o żonie na twarzy Antoniego przemknął cień. Paluszek paplał dobre kilka minut przypisując sobie wszystkie zasługi, których dopuściły się potwory w miasteczku, bo to on przywołał je z pomocą swojego kompana, by siały zamęt i zniszczenie. Benedyktowi nie mieściło się w głowie, jak do tego wszystkiego doszło. Zawsze wydawało mu się, że Antonii to mimo wszystko dobry człowiek.
Prosty plan schwytania Jólakötturinna okazał się niedopracowany. Benedykt przestał zwracać uwagę na to, co mówił Paluszek, rozejrzał się po pomieszczeniu jakieś stwory pilnowały czerwonego worka, który jęczał cicho pod ścianą. Strach ścisnął go za gardło, a gdy Antonii zauważył na co patrzy komendant wydał radosny pomruk.
– Oj, tak, świąt w tym roku nie będzie. Święta, święta, ale bez Mikołaja, to już nie będzie to samo.
– Dlaczego?
– Czy wiesz, co ja przeszedłem? – zaryczał Antonii, niespodziewanie pozwalając sobie na wybuch.
Komendantowi nie dane było się dowiedzieć. W tej chwili kilka rzeczy wydarzyło się w jednocześnie. Łasica z Kaliną wpadli do pomieszczenia, przyszpilając postawnego wampira do ściany, by po chwili zostawić go bez życia
– Cholera, celowałam w tego drugiego – sapnęła aspirant Małecka.
Antonii Paluszek zaryczał, ale cios Łasicy powalił go na ziemię. Benedyktowi Wilczkowi przez myśl przemknęło, że jeszcze będą z niego ludzie.
***
Potwory zniknęły tak szybko, jak się pojawiły, zostawiając osłabionego Mikołaja. Były burmistrz paplał coś nieskładnie, ale nie byli w stanie wyciągnąć z niego nic sensownego.
– To zrozumiałe, że chciał się pokazać w lepszym świetle – mamrotał. – Oni zawsze tak robią. Zawsze! Myślisz, że Adela jest święta, to ona wciągnęła mnie w to wszystko… ONA! Nie zdawała sobie tylko sprawy, że ja mogę zrobić coś gorszego. Ona mnie zniszczyła, zniszczyła… – Chlipał Antonii, który zupełnie stracił panowanie nad sobą.
Łasica zawlekł Paluszka do komisariatu. Udało się uwolnić Mikołaja, bo potwory zniknęły w niewyjaśnionych okolicznościach. Benedykt wiedział, że to nie rozwiązuje problemu, ale miał nadzieję, sytuacja się nieco unormuje.
– Dziękuję, dziękuję – jęczał staruszek, gdy Kalina opatrywała wielkiego guza na czole i kilka otarć na przegubach.
Mikołaj nie wyglądał najlepiej. Wymizerowany, nieco stracił swój blask, zmęczone oczy i zapadnięta twarz zdradzała, że w jego życiu wydarzyło się coś niedobrego. Benedykt miał nadzieję, że ciasteczka wigilijne i mleko, które zostawią dzieci załatwi sprawę, by staruszkowi wróciło nieco werwy.
Benedykt poczuł nieprzyjemny dreszcz na myśl, że po świętach czeka go pewne przykre wystąpienie, w którym oficjalnie będzie musiał poprzeć Kazia Piekiełko, wyrażając tym samym swoje ubolewanie z powodu ostatnich wydarzeń. W głowie cały czas dudniły mu słowa Antoniego to wszystko wina Adeli.
– Pogorzelisko jest znów bezpieczne – powiedział bardziej życzeniowo, niż pełen wiary do stojącej nieopodal Kaliny, która uśmiechała się ciepło do wymizerowanego Mikołaja. Pomogła staruszkowi usiąść w oczekiwaniu na powóz, który miał zabrać ich do centrum.
Benedykt Wilczek liczył, że spokój potrwa przynajmniej przez jakiś czas.
– Cholera – krzyknął komendant i ignorując spojrzenie zaskoczonej Kaliny, poderwał się i popędził ciasnymi uliczkami miasteczka. Był ranny, ale w końcu już prawie nadeszły święta. Wypadało znaleźć prezent dla Wandzi, a czasu zostało naprawdę niewiele.