- Opowiadanie: zygfryd89 - Spójrz, jak pięknie

Spójrz, jak pięknie

Prace nad opo­wia­da­niem za­czą­łem w 2018 roku. Na­pi­sa­łem wtedy 2 z 6 czę­ści i nie mia­łem po­my­słu, jak ma wy­glą­dać za­koń­cze­nie. Kilka ty­go­dni temu, gdy w iden­tycz­ny spo­sób za­cią­łem się z innym opo­wia­da­niem, po­sta­no­wi­łem wró­cić do tego i udało mi się je do­mknąć. 

 

Po­dzię­ko­wa­nia dla  MI­CHA­LO­VICPA­LA­IORADEK za betę.

 

Do po­bra­nia wer­sje: .PDF, .MOBI, .EPUB.

 

Miłej lek­tu­ry.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Spójrz, jak pięknie

 1

Lilia miała je­de­na­ście lat, gdy po raz pierw­szy we­szła w Ro­ślin­ność.

Pan Marek za­pro­wa­dził ją bar­dzo wy­so­ko, do czę­ści Wieży, w któ­rej nigdy nie była. Szli po nie­koń­czą­cych się scho­dach, aż do­tar­li do po­miesz­cze­nia od­ka­ża­ją­ce­go. Męż­czy­zna po­mógł jej zmie­nić ubra­nie na strój ochron­ny, po­in­stru­ował też, jak nosić ma­secz­kę.

‒ Mo­żesz swo­bod­nie od­dy­chać?

‒ Tak.

Uśmiech­nął się. Lu­bi­ła go wtedy. Rzą­dził całą Wieżą i dzię­ki niemu taka głu­pia smar­ku­la jak ona mogła żyć z dala od ro­ślin. Z in­ny­mi dzieć­mi opo­wia­da­li sobie le­gen­dy, że pan Marek po­tra­fi ple­wić samym spoj­rze­niem, a tam, gdzie prze­szedł, już nigdy nic nie wy­ro­śnie.

Za­rdze­wia­ła dra­bi­na pro­wa­dzi­ła do klapy w su­fi­cie. Lilia nigdy nie wcho­dzi­ła po czymś takim, sta­wia­ła ostroż­ne kroki, sta­ra­jąc się nie spo­glą­dać w dół.

Po chwi­li była już na ze­wnątrz.

Jakby ktoś po je­de­na­stu la­tach sza­ro­ści po­ma­lo­wał jej życie kred­ka­mi.

Ro­ślin­ność była wszę­dzie, pra­wie tak wy­so­ka jak pan Marek. I niebo, od­le­głe i pięk­ne, dużo więk­sze niż wi­dzia­ne przez okno. Po­wie­trze wy­da­wa­ło się rześ­kie, a wszech­obec­na ja­sność spra­wia­ła, że cały świat wy­glą­dał nie­re­al­nie.

Lilia czuła też strach, ale mniej­szy niż się spo­dzie­wa­ła.

Ru­szy­li czymś w ro­dza­ju ścież­ki, gdzie za­ro­śla się­ga­ły dziew­czyn­ce je­dy­nie do kolan. Dep­ta­ła je i było to naj­dziw­niej­sze uczu­cie, ja­kie­go do­świad­czy­ła życiu. Wy­da­wa­ły się takie de­li­kat­ne. To nie­zwy­kłe, że za­wład­nę­ły całym świa­tem.

‒ Po­tra­fisz na­zwać któ­reś z nich? ‒ za­py­tał męż­czy­zna.

‒ Po­dzwoń­ce. ‒ Po­ka­za­ła po­bli­skie ro­śli­ny o po­tęż­nych ło­dy­gach i fio­le­to­wo-żół­tych li­ściach w kształ­cie dłoni. ‒ An­ta­ry­je. ‒ Na­ce­lo­wa­ła pal­cem na ol­brzy­mi czer­wo­ny kwiat, który wy­glą­dał jak wy­nu­rza­ny we krwi. ‒ Nie­bo­ła­ma­cze, ale ja­kieś małe. A tam… chyba pod­gar­de­nie.

‒ Star­czy. Do­brze. Jak wi­dzisz, nic groź­ne­go. Ale trzy­maj się bli­sko, idź po moich śla­dach.

‒ Bo w nocy mogły gdzieś wy­ro­snąć ar­gu­rza­ski albo tru­pa­ny?

‒ Mało praw­do­po­dob­ne, ale nie­wy­klu­czo­ne. Od tego mamy oczy.

No więc roz­glą­da­ła się bacz­nie.

Pan Marek za­pro­wa­dził ją nad kra­wędź dachu. Lilii aż za­krę­ci­ło się w gło­wie. Wie­dzia­ła, że świat na ze­wnątrz jest wiel­ki, ale teraz, kiedy wy­ło­nił się zza da­cho­wej flory, pi­snę­ła cicho.

‒ Spójrz, jak pięk­nie ‒ po­wie­dział.

Było pięk­nie. Aż po ho­ry­zont wszyst­ko po­kry­wa­ła zie­leń prze­tka­na prze­róż­ny­mi ko­lo­ra­mi. Ro­ślin­ność była pełna wznie­sień i nie­rów­no­ści, to mu­sia­ły być ob­ro­śnię­te bu­dyn­ki, takie jak jej Wieża. Gdzie­nie­gdzie prze­bi­ja­ły się gar­gan­tu­je, ol­brzym­ki i inne nie­do­rzecz­nie wy­so­kie okazy, naj­więk­sze się­ga­ły chmur.

‒ Po­słu­chaj, Pau­lin­ko, to bar­dzo ważne ‒ zwró­cił się do niej imie­niem, które wów­czas no­si­ła. Lilią zo­sta­ła póź­niej. W Wieży ra­czej nie wy­pa­da­ło na­zy­wać się jak wy­mar­ły kwiat. ‒ Co czu­jesz moc­niej? Strach czy eks­cy­ta­cję?

‒ To dru­gie.

Chyba od­po­wie­dzia­ła do­brze, bo znów się uśmiech­nął.

‒ Świet­nie. Je­steś by­stra, ma­lut­ka i po­do­ba­ją ci się ro­ślin­ki. Kto wie, może za kilka lat do­łą­czysz do wę­drow­ców? Dla­te­go cię tu za­bra­łem, chcę, żeby to w tobie za­kieł­ko­wa­ło.

Spo­dzie­wa­ła się ta­kiej pro­po­zy­cji. Wę­drow­ców za­wsze bra­ko­wa­ło. Wy­pusz­cza­nie się poza Wieżę w po­szu­ki­wa­niu je­dze­nia, wody i wszyst­kie­go, co po­trzeb­ne do prze­ży­cia, było sza­lo­ne i nie­bez­piecz­ne. Z dru­giej stro­ny za­wsze za­zdro­ści­ła im przy­gód i sza­cun­ku, jaki bu­dzi­li.

‒ Prze­my­ślę ‒ od­par­ła dy­plo­ma­tycz­nie. Miała na to jesz­cze dużo czasu.

*

Je­de­na­ście lat póź­niej Lilia no­si­ła już swoje praw­dzi­we imię, wyrok śmier­ci, a w sercu dziu­rę wiel­ko­ści pnia ol­brzym­ki. Była Kwia­tem.

Ich obec­nym domem stał się bu­dy­nek szko­ły. Zna­leź­li go kilka dni temu i stwier­dzi­li, że za­cho­wał się w nie naj­gor­szym sta­nie. Co praw­da salę gim­na­stycz­ną za­ję­ła ol­brzy­mia try­pa­ja (Hia­cynt, który wszedł tam jako pierw­szy, o mało nie zo­stał udu­szo­ny), na pię­trze jed­ne­go z seg­men­tów na­li­czy­li ze czte­ry tru­pa­ny, a jeden z ko­ry­tarzy przy­tul­ki ob­ro­sły tak gęsto, że nie dało się przez niego prze­ci­snąć, lecz resz­ta po­miesz­czeń oka­za­ła się względ­nie czy­sta. W piw­ni­cach Ro­ślin­ność się­ga­ła im ledwo po kost­ki.

Miała na­dzie­ję, że Cha­ber po­zwo­li im tu zo­stać na zimę, bę­dzie miała dokąd wra­cać po ko­lej­nych nie­uda­nych po­szu­ki­wa­niach.

Szcze­gól­nie po­lu­bi­ła bi­blio­te­kę, nie­wiel­kie po­miesz­cze­nie, któ­rym za­wład­nę­ły głów­nie pu­stel­ni­ki. Ro­śli­ny te za­pu­ści­ły ko­rze­nie bar­dzo głę­bo­ko w pod­ło­dze i ścia­nach, a dzię­ki temu, że wy­sy­sa­ły wil­goć z po­wie­trza, więk­szość ksią­żek za­cho­wa­ła się w przy­zwo­itym sta­nie. Przez za­ro­śnię­te okna wpa­da­ło nie­wie­le świa­tła, dla­te­go Lilia czy­ta­ła w przy za­pa­lo­nej lam­pie.

Dalia po­ja­wi­ła się cicho jak duch. Chwy­ci­ła pierw­szą lep­szą książ­kę i za­czę­ła ba­zgrać na tyl­nej stro­nie okład­ki.

‒ Ej! Nie niszcz! ‒ obu­rzy­ła się Lilia.

Dalia tylko wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. Od kilku mie­się­cy po­ro­zu­mie­wa­ła się ze świa­tem, pi­sząc. Na jej ję­zy­ku wy­rósł ostrzyk i każde wy­po­wie­dzia­ne słowo spra­wia­ło dziew­czy­nie duży ból. Hia­cynt śmiał się, że nie sły­szy żad­nej róż­ni­cy, gdyż Dalia za­wsze była skry­ta i cicha.

Lilia jed­nak jej współ­czu­ła. Pierw­sza ro­śli­na na ciele i od razu w tak nie­for­tun­nym miej­scu. Sama miała już trzy pa­so­ży­ty ‒ foks­ten­cję w wło­sach, która była cał­kiem ład­nym fio­le­to­wym kwia­tem, i nawet do­da­wa­ła urody, smu­kłą pa­ra­nię na przed­ra­mie­niu i coś kul­ko­wa­te­go, co jesz­cze nie do­cze­ka­ło się nazwy, a za­do­mo­wi­ło się na jej pra­wym dole pod­ko­la­no­wym. Tę ostat­nią Lilia na­zy­wa­ła ku­lecz­ką. Pod­czas dłu­gich wę­dró­wek ku­lecz­ka po­tra­fi­ła dać się we znaki.

‒ Czy­tam o daw­nych ro­śli­nach za­gad­nę­ła Dalię, kiedy ta po­wo­li skła­da­ła li­ter­ki. ‒ Wiesz, że kie­dyś lu­dzie sprze­ci­wia­li się wy­ci­na­niu lasów? Two­rzy­li nawet grupy obron­ne.

Po chwi­li Dalia po­da­ła jej książ­kę, w któ­rej za­pi­sa­ła:

 

Morze wtedy nie hcia­ły ich po­rzreć.

 

A niżej:

 

Do­rwa­li ja­kje­goś pod­rusz­ni­ka. Jest u Habra.

 

‒ Serio? Kogo? Gdzie?

Dalia wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i ode­gra­ła scenę cho­dze­nia, uży­wa­jąc pal­ców skry­tych w rę­ka­wicz­ce.

‒ Wiem, pójdę.

Oczy­wi­ście, z jej trzech Zwię­dłych Kwia­tów mu­sia­ła przyjść nie­mo­wa. Lilia po­dej­rze­wa­ła, że Ruta leży gdzieś ze świa­do­mo­ścią ode­rwa­ną od ciała, a Hia­cynt znik­nął by robić coś dziw­ne­go i bez­sen­sow­ne­go.

Lilia ru­szy­ła do szefa Kwia­tów. Dalia wes­tchnę­ła i po­dą­ży­ła za nią.

*

Nie­mal bie­gła, roz­chla­pu­jąc wodę, która po noc­nych opa­dach ze­bra­ła się na pod­ło­dze piw­ni­cy. Gdzieś po dro­dze zgu­bi­ła Dalię. Wiele Kwia­tów spo­glą­da­ło z róż­nych za­ka­mar­ków, lecz znali Lilię na tyle, że nikt nie był zdzi­wio­ny.

Cha­ber jako jeden z nie­licz­nych w ich gro­nie przy­po­mi­nał praw­dzi­we­go hi­pi­sa. Miał dłu­gie, nie­mal siwe włosy, któ­rych nigdy nie za­kry­wał (przez co za­czę­ły przy­po­mi­nać mały ogród) i okrą­głe oku­la­ry. Miesz­kał po­mię­dzy rzę­da­mi za­rdze­wia­łych sza­fek, gdzie po­usta­wiał mnó­stwo zna­le­zio­nych w szko­le sprzę­tów – od krze­seł i sto­li­ków, po dziw­ną mapę w kształ­cie kuli.

Pił jakiś wywar z nie­zna­nym Lilii męż­czy­zną. Ów wy­glą­dał jakby nie spał od ty­go­dnia, nie jadł od mie­sią­ca i nie wi­dział dru­gie­go czło­wie­ka od roku.

Wzię­ła krze­sło i do­sia­dła się do nich bez py­ta­nia. Nie­zna­jo­my zmie­rzył ją zdzi­wio­nym wzro­kiem.

‒ Lilio, po­znaj Ad­ria­na ‒ ode­zwał się Cha­ber. ‒ Ad­ria­nie, to jest Lilia. Po­wi­nie­nem był cię ostrzec, że nasz Zwię­dły Kwia­tu­szek się do cie­bie przy­ssie.

‒ Miło mi ‒ po­wie­dział męż­czy­zna.

‒ Dużo po­dró­żo­wa­łeś? ‒ za­py­ta­ła bez zbęd­nych wstę­pów.

Spo­glą­dał na nią z uprzej­mą cie­ka­wo­ścią.

‒ Tak. Uro­dzi­łem się nad Bał­ty­kiem, morze jest… pięk­nie za­ro­śnię­te. Za młodu mu­sia­łem ru­szyć na po­łu­dnie…

‒ Nie in­te­re­su­je mnie to. Chcę tylko wie­dzieć, czy sły­sza­łeś kie­dyś nazwę Wie­lo­dział?

‒ Tak ‒ od­po­wie­dział ostroż­nie.

Nikt nigdy nie po­wie­dział „tak”. Aż za­par­ło jej dech.

‒ To miej­sce, praw­da? Wiesz, gdzie jest? Byłeś tam?

‒ Miesz­ka­łem w nim pół roku. Ucie­kłem stam­tąd.

Lilia nie­mal stra­ci­ła wiarę, że to kie­dy­kol­wiek się wy­da­rzy. Prze­py­ta­ła tak wielu ludzi, prze­cze­sa­ła tyle miejsc. Cza­sem no­ca­mi za­sta­na­wia­ła się, czy tych troje nie było du­cha­mi, któ­re po­sta­no­wiły ją uka­rać.

‒ Szu­kam dwóch męż­czyzn i ko­bie­ty, któ­rzy pew­nie tam miesz­ka­ją.

Za­czę­ła po­da­wać ich opisy, tyle, ile za­pa­mię­ta­ła, czyli nie­wie­le. Mieli maski, ubra­nia ochron­ne, a ona nie była wów­czas w naj­lep­szym sta­nie.

Póź­niej Lilia za­da­ła jesz­cze jedno py­ta­nie. A gdy męż­czy­zna po­twier­dził, ob­ję­ła go i wy­ści­ska­ła.

*

‒ Je­ste­śmy wol­ny­mi ludź­mi ‒ oznaj­mił Cha­ber, kiedy wresz­cie mogli po­roz­ma­wiać w czte­ry oczy. ‒ Jeśli chcesz iść, to idź. Kto bę­dzie chęt­ny, może wy­ru­szyć z tobą. Ni­ko­go jed­nak nie zmu­szę.

Spo­dzie­wa­ła się ta­kiej od­po­wie­dzi. Miała ocho­tę wy­po­mnieć mu napad na szlak han­dlo­wy przy daw­nej 81 czy ze­mstę na Ko­le­ja­rzach. Wów­czas nie miał skru­pu­łów, by wy­sy­łać swo­ich do walki.

„Ile kwia­tów można zna­leźć na ciele Cha­bra?”, za­żar­to­wa­ła kie­dyś Ruta. „Trzy. Lilię w dupie, Dalię w nosie i Hia­cyn­ta po­wy­żej uszu”.

‒ Teraz jest ina­czej ‒ prze­ko­ny­wa­ła. ‒ Szu­ka­li­śmy na ślepo i rze­czy­wi­ście mo­głeś mieć to gdzieś. Ale ten gość podał nam do­kład­ną lo­ka­li­za­cję. Róża to też Kwiat, do cho­le­ry!

‒ Je­ste­śmy po­ko­jo­wy­mi ludź­mi ‒ Cha­ber dalej we­so­ło bre­dził. ‒ Mó­wi­my „nie” woj­nie, chyba że nie ma wyj­ścia.

‒ Nie ma.

Za­mknął oczy. Wy­glą­dał jak sa­mo­zwań­czy mę­drzec, który wła­śnie zażył tyle ha­lu­cy­no­ge­nów, że zaraz spło­dzi jakiś po­nad­cza­so­wy beł­kot.

‒ Widzę, że chcesz prze­lać krew. Nie przy­ło­żę do tego ręki, ale wiem, że i tak spró­bu­jesz, w do­dat­ku znaj­dziesz to­wa­rzy­szy ‒ stwier­dził. ‒ Życzę wam po­wo­dze­nia.

Lilia wie­dzia­ła, że już go nie prze­ko­na.

‒ Ten nowy, Ad­rian. Co z nim? ‒ za­py­ta­ła. ‒ Chcesz go przy­jąć do Kwia­tów?

‒ Wy­ra­ził taką chęć. A my nie od­rzu­ca­my ni­ko­go.

‒ Będę chcia­ła go za­brać.

‒ Jeśli da się prze­ko­nać, pro­szę bar­dzo. Z tego co wiem, nie jest zbyt chęt­ny, by wró­cić do tam­te­go miej­sca.

‒ Umiem być prze­ko­nu­ją­ca.

Kiedy wy­szła spo­mię­dzy sza­fek, wpa­dła na nią Dalia. Od razu do­my­śli­ła się wszyst­kie­go i skie­ro­wa­ła kciuk w dół.

‒ Tak jak my­śla­łam ‒ wy­ja­śni­ła Dalii. ‒ Umywa ręce.

Ta wska­za­ła na sie­bie, a potem za­czę­ła spa­ce­ro­wać pal­ca­mi po dłoni.

‒ Wiem, że ze mną pój­dziesz ‒ po­wie­dzia­ła Lilia bli­ska łez i przy­tu­li­ła ją mocno.

 

2

Nie­dłu­go po szes­na­stych uro­dzi­nach Lilia po raz pierw­szy wzię­ła udział w praw­dzi­wej wy­pra­wie. Choć przy­go­to­wy­wa­ła się na ten mo­ment od dawna i prze­by­wa­nie na ze­wnątrz nie było już dla niej nie­zwy­kłe, ob­ser­wo­wa­nie, jak wieża znika za za­ro­śla­mi, oka­za­ło się głę­bo­ko wstrzą­sa­ją­ce.

Szli ścież­ką, gdzie Ro­ślin­ność się­ga­ła im raz po pas, innym razem po ko­la­na. Niebo było czę­ścio­wo wi­docz­ne, choć zda­rza­ły się miej­sca, gdzie li­sto­wie two­rzy­ło szczel­ny dach.

Było ich sze­ścio­ro i tylko ona nie do­sta­ła ma­cze­ty.

Do­wo­dził Arek, sio­strze­niec pana Marka. Za­wsze wy­da­wał się Lilii sym­pa­tycz­ny, a gęba mu się nie za­my­ka­ła. Tak było jed­nak tylko w Wieży, na ze­wnątrz sta­wał się mil­czą­cy i po­nu­ry, a w do­dat­ku obec­ność żół­to­dzio­ba uwie­ra­ła go jak ka­mień w bucie. Wciąż Lilię po­ga­niał, pa­trząc na nią, głę­bo­ko wzdy­chał, a raz, kiedy do­tknę­ła pięk­ne­go i zu­peł­nie nie­groź­ne­go kwia­tu gwiaz­de­nii, za­py­tał, czy jest zdro­wa na umy­śle. Na szczę­ście po­zo­sta­li oka­za­li się dużo bar­dziej przy­jaź­ni.

Mu­sia­ła przy­znać, że wy­pra­wa nie na­le­ży do ła­twych. Szczel­nie osło­nię­te ciało szyb­ko po­kry­wa­ło się potem, a od­dy­cha­nie przez maskę przy­po­mi­na­ło roz­cią­gnię­te w nie­skoń­czo­ność du­sze­nie. Choć szła po śla­dach in­nych, każdy krok był walką z Ro­ślin­no­ścią. Raz omal nie krzyk­nę­ła, gdy kwiat więk­szy od czło­wie­ka ob­ró­cił kie­lich w ich stro­nę. Nie miał oczu, jed­nak Lilia czuła, że ją ob­ser­wu­je.

Kiedy flora zmie­ni­ła się na wo­do­lub­ną, wie­dzie­li, że sta­nę­li nad brze­giem rzeki. Ciek oka­zał się tak za­ro­śnię­ty, że Lilia mu­sia­ła uwie­rzyć to­wa­rzy­szom na słowo, że gdzieś tam pły­nie woda.

Ali­cja i Ma­ciek po­ka­za­li jej, jak za­pusz­czać wędki. Maćka znała le­piej ‒ w Wieży był jej są­sia­dem zza ścia­ny. Ali­cja na­to­miast wy­glą­da­ła na szczę­śli­wą, że nie jest już je­dy­ną ko­bie­tą w gru­pie.

Pod­czas po­ło­wu wę­drow­cy roz­ma­wia­li ści­szo­nym gło­sa­mi, głów­nie o in­nych gru­pach. Lilia wie­dzia­ła, że Wieża utrzy­mu­je kon­tak­ty z róż­ny­mi osa­da­mi i po cichu miała na­dzie­ję, że nie­ba­wem od­wie­dzi któ­rąś z nich.

Wtedy po raz pierw­szy usły­sza­ła o Kwia­tach.

Mieli przyjść z pół­no­cy. Wę­dru­ją­ca banda, na­pa­da­ją­ca, okra­da­ją­ca i mor­du­ją­ca przy­zwo­itych ludzi. Nie za­kry­wa­li ciał, przez co bar­dziej przy­po­mi­na­li ro­śli­ny niż ludzi. Wiecz­nie odu­rze­ni, za­tra­ce­ni w pa­skud­nych flo­ry­stycz­nych ob­rzę­dach, pa­rzą­cy się bez opę­ta­nia za­rów­no ze sobą, jak i z na­po­tka­ną przy­ro­dą.

Arek za­ma­szy­sty­mi ru­cha­mi ma­cze­ty do­sad­nie po­ka­zał, co się sta­nie, jeśli po­dob­ne ro­bac­two wej­dzie mu w drogę.

Kiedy spa­dły pierw­sze kro­ple desz­czu, mieli już małe wia­der­ko ryb. Pod­czas opa­dów rzeki ro­bi­ły się nie­bez­piecz­ne, więc ru­szy­li dalej, na pół­noc.

Pa­da­ło coraz moc­niej. Lilia ob­ser­wo­wa­ła, jak zmie­nia się przez to Ro­ślin­ność – ło­dy­gi pro­sto­wa­ły się, kie­li­chy wzno­si­ły, li­ście roz­wi­ja­ły. Lecz zda­rza­ły się i okazy re­agu­ją­ce zu­peł­nie ina­czej – nie­któ­re kła­nia­ły się, by za­nu­rzyć w nowo po­wsta­łych ka­łu­żach.

– Stać! Nie ru­szać się! – Głos Arka za­dzia­łał jak czar zmie­nia­ją­cy ludzi w po­są­gi.

Lilia do­pie­ro po chwi­li do­strze­gła ro­śli­nę, która przy­po­mi­na­ła syl­wet­kę czło­wie­ka. Nigdy jesz­cze ta­kiej nie wi­dzia­ła. Ma­syw­ne pędy koń­czy­ły się kwia­tem wiel­ko­ści głowy. Ów ob­ró­cił się ku wę­drow­com i za­marł. Przy­po­mi­nał tar­czę zło­żo­ną z sa­mych ostrzy.

– Wam­pir – szep­nę­ła do niej Ali­cja. – Re­agu­je tylko na ruch.

– Tnij! – Arek roz­ka­zał Mać­ko­wi, który stał na czele grupy. Ten po­wol­ny­mi, ledwo za­uwa­żal­ny­mi ru­cha­mi za­czął przyj­mo­wać wła­ści­wą po­zy­cję.

Kiedy z kwia­tu wy­fru­nę­ło kilka owa­dów, Lilia do­my­śli­ła się, co się świę­ci. Jeden z in­sek­tów wy­lą­do­wał na jej twa­rzy, dru­gie­go po­czu­ła na nodze. Były wiel­ko­ści po­ło­wy kciu­ka i skła­da­ły się głów­nie z żądła.

– Kurwa! – krzyk­nął Arek peł­nym bólu gło­sem, lecz nie ru­szył się z miej­sca.

Owad po­wę­dro­wał w górę po­licz­ka Lilii i za­trzy­mał się przy uchu. Z pew­no­ścią mógł prze­bić ma­te­riał, który okry­wał jej skórę.

Przez ko­lej­ne dni Lilia prze­ko­ny­wa­ła sama sie­bie, że to nie ona wy­ko­na­ła pierw­szy ruch, że to Ma­ciek za­ata­ko­wał, pro­wo­ku­jąc ro­śli­nę. Ale praw­da była inna. Gdy tylko po­czu­ła prze­szy­wa­ją­ce ukłu­cie w uchu, pod­nio­sła rękę w mi­mo­wol­nym od­ru­chu. Ma­ciek wi­dząc, że wam­pir od­wró­cił się w stro­nę Lilii, rzu­cił się do cię­cia i oca­lił jej życie.

Ro­śli­na wbiła pełen ostrzy kwiat w jego twarz, za­mie­nia­jąc ją w krwa­wą mia­zgę. Mimo to zdo­łał ude­rzyć i prze­ciął ło­dy­gę.

Kiedy przez ko­lej­ne chwi­le po­zo­sta­li tru­dzi­li się, by ode­rwać mar­twy kwiat z twa­rzy nie­bosz­czy­ka, Lilia sie­dzia­ła onie­mia­ła i prze­ra­żo­na. Była pewna, że to ko­niec, zo­sta­nie wy­rzu­co­na z grupy, wróci do wieży i zgni­je w ciem­no­ści. A na ze­wnątrz było tak pięk­nie.

Ali­cja usia­dła obok i ją przy­tu­li­ła.

– To nie twoja wina – po­wie­dzia­ła. – Nie waż się za­drę­czać i tego roz­pa­mię­ty­wać. Gdyby każdy tak robił, nikt nigdy nie wy­szedł­by z Wieży.

Nie skre­śli­li jej wów­czas z listy wę­drow­ców. Wkrót­ce mieli tego po­ża­ło­wać.

*

– Hej! Ruta! Hej, je­steś tam?

Nie było.

Lilia zna­la­zła przy­ja­ciół­kę le­żą­cą po­śród przy­tul­ków i po­dzwoń­ców w sali lek­cyj­nej na par­te­rze. Nieco dalej roz­brat ze świa­do­mo­ścią usku­tecz­nia­li Malwa i Kro­kus – dwoje ćpu­nów, któ­rych nie do­tknę­ła­by nawet dłu­gim kijem.

– Ruta, miej ty li­tość. Po­trze­bu­ję cię.

Nic. Poza struż­ką śliny, która po­pły­nę­ła po bro­dzie ko­bie­ty.

Było coraz go­rzej. A pa­mię­ta­ła Rutę, która tań­czy­ła po do­łą­cze­niu do Kwia­tów. Gdy Lilia pła­ka­ła po utra­cie Róży, Ruta stwier­dzi­ła, że nie ma się co ma­zga­ić, tylko trze­ba dzia­łać. Była z nich naj­tward­sza. Miała ol­brzy­mie do­świad­cze­nie w prze­trwa­niu w świe­cie Ro­ślin­no­ści. Nigdy nie wy­ro­sła na niej żadna ro­śli­na.

A mimo to za­czę­ła więd­nąć. Nikt nie wie­dział dla­cze­go.

Lilia prze­trzą­snę­ła jej kie­sze­nie i zna­la­zła za­schnię­te li­ście oka pa­ją­ka. Roz­gnio­tła nar­ko­tyk w dło­niach. Jako Kwiat nie po­win­na nisz­czyć ro­ślin, któ­rych nie chce zużyć albo zjeść, lecz miała to gdzieś.

Usia­dła obok, usta­wi­ła lampę i za­głę­bi­ła się w lek­tu­rze za­bra­nej z bi­blio­te­ki.

Pierw­sza ock­nę­ła się Malwa. Wy­glą­da­ła, jakby zna­la­zła świa­do­mość w kie­sze­ni spodni i nie bar­dzo wie­dzia­ła, co z nią zro­bić.

– Czy ja ci cza­sem nie za­bro­ni­łam zbli­żać się do Ruty? – za­py­ta­ła Lilia, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od lek­tu­ry.

– Ona sama chcia­ła – wy­du­ka­ła ćpun­ka. – Na­rwa­ła. Sama. Czę­sto­wa­ła.

– Jeśli jesz­cze raz zo­ba­czę cię w od­le­gło­ści bliż­szej niż pięć kro­ków od Ruty, za­bi­ję. – Pod­nio­sła wzrok. – Nie żar­tu­ję. Wynoś się stąd i za­bierz kum­pla.

– Jak? – kwi­li­ła Ma­li­na, pa­trząc na Kro­ku­sa. – Jest cięż­ki.

– Po­cią­gnij po ziemi.

Ruta ock­nę­ła się go­dzi­nę póź­niej.

– Ty? – być może za­py­ta­ła, być może stwier­dzi­ła. Nie wy­glą­da­ła na zbyt świa­do­mą. Gdyby zo­ba­czy­ła przed sobą smoka, pew­nie za­re­ago­wa­ła­by tak samo.

– Ja. Hej, Ruta, patrz na mnie. Po­trze­bu­ję cię. Róża. Wiem, gdzie jest Róża.

Ruta za­mknę­ła oczy.

– Do­brze. Pój­dzie­my.

– Czy przez kilka dni mo­gła­byś się po­wstrzy­mać od bra­nia tego ku­rew­stwa? Pro­szę. Idzie­my po Różę. Na­praw­dę. To nie bę­dzie ko­lej­na miła wy­ciecz­ka na próż­no.

– Jasne. Nie brać. – Ziew­nę­ła. – Nie ma spra­wy.

*

Na Hia­cyn­ta na­tknę­ła się do­pie­ro ko­lej­ne­go dnia, gdy wró­cił z jed­nej ze swych ta­jem­ni­czych wy­praw. Od­po­czy­wał pod płacz­ką, ro­śli­ną przy­po­mi­na­ją­cą zgar­bio­ne­go trol­la, ro­sną­cą przy mu­rach szko­ły.

– Lili. – Ucie­szył się na jej widok. – Sma­ko­ły­ka?

– Od­chu­dzam się. – Hia­cynt jadł każde pa­skudz­two, jakie wpa­dło mu w ręce. Po­zo­sta­wa­ło nie­zgłę­bio­ną ta­jem­ni­cą, dla­cze­go jesz­cze się nie otruł.

– Jasne. Twoja stra­ta.

– Gdzie byłeś tym razem?

– Świer­kla­ny. Ja­strzę­bie-Zdrój. Paw­ło­wi­ce. I z po­wro­tem tu. – Hia­cynt lubił uży­wać daw­nych nazw miej­sco­wo­ści. Wę­dro­wał dużo i cza­sa­mi na­wią­zy­wał kon­tak­ty z in­ny­mi gru­pa­mi. Umiał prze­trwać. Nie nosił maski, rę­ka­wi­czek ani na­kry­cia głowy. Ro­ślin, które po­kry­wa­ły jego ciało, nie dało się już zli­czyć. Tak wła­śnie Lilia wy­obra­ża­ła sobie Kwia­ta, gdy po raz pierw­szy o nich usły­sza­ła.

– Wi­dzia­łeś coś cie­ka­we­go?

– Stada u wo­do­po­ju o świ­cie. Nie wiem, co to za ptaki. Wi­dzia­łem dziw­ną wy­so­ką bu­dow­lę z kołem na szczy­cie. Ale cie­bie pew­nie in­te­re­su­je tylko Róża, więc nie­ste­ty…

– Do­wie­dzia­łam się, gdzie ją zna­leźć. Mogę na cie­bie li­czyć? Zwer­bo­wa­łam już Dalię i Rutę.

– Ja w to­wa­rzy­stwie trzech pięk­nych dam pod nie­bem peł­nym gwiazd? Ta­kich rze­czy się nie od­ma­wia.

Uśmiech­nę­ła się. Co z tego, że z trój­ki ko­bie­cych Zwię­dłych Kwia­tów je­dy­nie Dalia prze­ja­wia­ła ja­kieś zna­mio­na urody, a sam Hia­cynt miał już pięć­dzie­siąt­kę na karku i wy­glą­dał jak ob­ro­śnię­ty orzech? Kom­ple­ment to kom­ple­ment.

Miała już swoją dru­ży­nę. Tym razem jed­nak po­trze­bo­wa­ła kogoś jesz­cze.

*

Ol­brzym­ka z bli­ska ro­bi­ła nie­sa­mo­wi­te wra­że­nie. Pień mu­sia­ło­by objąć przy­naj­mniej sze­ściu męż­czyzn, a spoj­rze­nie na wierz­cho­łek wy­ma­ga­ło od­chy­le­nia głowy do sa­mych ple­ców. Chudy i nie­wy­so­ki Ad­rian wy­glą­dał na jej tle ni­czym sza­lo­ny kra­snal.

Tań­czył nie­po­rad­nie i sztyw­no, sku­pia­jąc się głów­nie na tym, aby okrą­żać drze­wo ze stałą pręd­ko­ścią. Na twa­rzy miał ry­tu­al­ną maskę z kwia­tem, na gło­wie ab­sur­dal­ny ka­pe­lusz.

Pa­trząc na tę ko­me­dię, Lilia z no­stal­gią się­gnę­ła pa­mię­cią do wła­sne­go tańca ini­cja­cyj­ne­go. Bra­tek śmiał się z niej jesz­cze go­dzi­nę po za­koń­cze­niu po­dry­gi­wa­nia. Na­bra­ła wów­czas pew­no­ści, że Cha­ber usta­no­wił ten ry­tu­ał dla jaj.

Kiedy Ad­rian skoń­czył ta­niec i uci­chły brawa, to wła­śnie Cha­ber przy­wi­tał go jako Kwia­ta i po­zwo­lił wy­brać imię.

– Aster – zde­cy­do­wał.

Choć droga od ol­brzym­ki do szko­ły wy­da­wa­ła się bez­piecz­na, wra­ca­jąc, po­ru­sza­li się gę­sie­go w usta­lo­nym szyku. Za Lilią szedł błą­dzą­cy gdzieś my­śla­mi Hia­cynt, przed – mil­czą­ca Dalia. Gdzieś dalej czła­pa­ła się Ruta, o dziwo cał­kiem kon­tak­tu­ją­ca. W pew­nej chwi­li Lilia zła­ma­ła szyk i prze­do­sta­ła się na czoło po­cho­du.

– Chcia­ła­bym jutro wy­ru­szyć po Różę – wy­szep­ta­ła do Astra.

Mil­czał.

– By­ło­by miło, gdyś ze­chciał nam to­wa­rzy­szyć. Tylko po­ka­żesz bu­dy­nek i po­wiesz, jak do­stać się do środ­ka. Resz­tę za­ła­twi­my sami.

– To tak jakby sza­lo­ne. Co jeśli od­mó­wię?

Li­czy­ła, że nie bę­dzie mu­sia­ła kła­mać. Jak zwy­kle się my­li­ła.

– Chciał­byś z nami zo­stać, praw­da?

– Czy ina­czej wy­głu­piał­bym się w tańcu?

– Racja. A pew­nie za­uwa­ży­łeś, że Cha­ber po­zwa­la mi robić, co tylko mi się po­do­ba? Mam na niego szcze­gól­ny wpływ. Po­wiedz­my, że głasz­czę jego pa­ra­nię w nie­któ­re po­ran­ki. Bar­dzo to lubi. Do­myśl się, gdzie mu wy­ro­sła. Co­kol­wiek wy­szep­czę do ucha Cha­bra, po­słu­cha. Po­wtó­rzę więc. Chciał­byś z nami zo­stać, praw­da?

Spoj­rzał na nią tak, że nie­mal po­czu­ła wy­rzu­ty su­mie­nia.

 

3

Od śmier­ci Maćka mi­nę­ły ponad dwa lata. Lilia brała udział w tylu wy­pra­wach, że nie po­tra­fi­ła ich zli­czyć, i nikt wię­cej przez nią nie zgi­nął. Z tam­tej szóst­ki prze­trwa­li tylko ona, Ali­cja i Arek. Tym razem to­wa­rzy­szył im młody chło­pak, który pierw­szy raz opu­ścił Wieżę. Lilia zdą­ży­ła go już skrzy­czeć dwa razy.

Droga była pro­sta i wąska, ob­ro­śnię­ta lau­dy­cja­mi, a po obu jej stro­nach stra­szy­ły prze­pa­ście. Arek uwa­żał, że to dawny wia­dukt ko­le­jo­wy, więc pew­nie mu­sia­ło tak być.

– Wy­obraź sobie, że no­cu­je­my tu, o wła­śnie tu. – Ali­cja wska­za­ła ręką. – I tak. Jeden tru­pan wy­ra­sta tam, a drugi tam. Od­ci­na­ją ci drogę. Dokąd ucie­kasz?

Lilia wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Mało praw­do­po­dob­na sy­tu­acja. Ale gdyby, to ska­czę.

Ali­cja się ro­ze­śmia­ła.

– No to, gdzie no­cu­je­my? – za­py­ta­ła ją Lilia, pa­trząc na słoń­ce, które wła­śnie za­czę­ło tonąć w Ro­ślin­no­ści.

Droga do Spodka trwa­ła dwa dni w jedną stro­nę. Tam znaj­do­wa­ła się naj­dal­sza z za­przy­jaź­nio­nych z Wieżą pla­có­wek. Mieli dużo rze­czy na wy­mia­nę.

– Zaraz znaj­dzie­my jakiś przy­tul­ny kącik

– Arek… – Nie do­koń­czy­ła. Na­dep­nę­ła na coś, co osu­nę­ło się pod jej stopą. Po­le­cia­ła do przo­du, ude­rzy­ła ko­la­na­mi w zie­mię, ze­śli­zgnę­ła się. I spa­dła.

– Pau­li­na!

Wy­lą­do­wa­ła mięk­ko, po­łknię­ta przez Ro­ślin­ność.

– Nic mi nie jest! – krzyk­nę­ła.

Tra­fi­ła do tak zwa­ne­go „zie­lo­ne­go morza”, miej­sca, gdzie flora rosła tak gęsto i wy­so­ko, że nie widać było nieba i pa­no­wał wiecz­ny pół­mrok. Nie znaj­dą jej szyb­ko, to ona mu­siała zna­leźć ich.

– Daj­cie mi chwi­lę, to wrócę na ten wia­dukt! – wy­krzy­cza­ła.

– Dobra! – za­wo­łał Arek. – Zo­sta­je­my tu! Idź do nas ostroż­nie! Jak zaj­dzie słoń­ce, le­piej po­cze­kaj do świtu! Nie ru­szy­my bez cie­bie.

Lilia nie miała za­mia­ru cze­kać do świtu. Ru­szy­ła przed sie­bie, w kie­run­ku rów­no­le­głym do wia­duk­tu, a przy­naj­mniej taką miała na­dzie­ję. Oczy­wi­ście szyb­ko się zgu­bi­ła.

Co pe­wien czas krzy­cza­ła do swo­ich to­wa­rzy­szy, by ich zlo­ka­li­zo­wać. Przy ostat­nich dwóch pró­bach nie od­po­wie­dzie­li.

W końcu usia­dła po­śród pra­dy­la­ków, pod ciem­nym nie­bem peł­nym gwiazd. Po­cze­ka do rana. Pra­dy­la­ki nie lu­bi­ły in­nych ro­ślin, po­win­na być w miarę bez­piecz­na. Na ich gięt­kich, wy­so­kich ło­dy­gach roiło się od mu­szek.

– Owady, ptaki i ryby – po­wie­dział jej kie­dyś pan Marek – prze­trwa­ły naj­licz­niej spo­śród daw­nej fauny. Re­lik­ty daw­ne­go świa­ta. Tak jak lu­dzie.

Może po­win­na się prze­spać?

– Hej, wi­dzia­łem, jak śmiesz­nie spa­da­łaś – po­wie­dział jakiś głos.

Sta­nął przed nią młody męż­czy­zna, trzy­ma­ją­cy w ręce lampę. Nie miał ma­secz­ki, z jego brwi wy­ra­sta­ła ło­dyż­ka pa­ra­nii. W tym dziw­nym świe­tle wy­glą­dał jak upiór, który wła­śnie wy­ru­szył zgwał­cić naj­więk­sze oko­licz­ne drze­wo. Jed­nak gdy się uśmiech­nął, Lilia uzna­ła, że wcale jej nie żal tego drze­wa.

– Po­trze­bu­jesz po­mo­cy? – za­py­tał.

Chcia­ła po­wie­dzieć „nie”. Była tylko zmę­czo­na, senna, po­obi­ja­na, po­dra­pa­na i zgu­bi­ła swo­ich to­wa­rzy­szy.

– Tro­chę – wy­du­ka­ła.

Dla­cze­go to po­wie­dzia­ła? Ten męż­czy­zna mógł ją skrzyw­dzić. Na wszel­ki wy­pa­dek zbli­ży­ła dłoń do rę­ko­je­ści ma­cze­ty.

– To na­rzę­dzie znisz­cze­nia nie bę­dzie ci po­trzeb­ne. Je­stem Bra­tek, a ty?

– Pau­li­na. Cze­kaj, cze­kaj… Znisz­cze­nia? Bra­tek? O kurwa, nie mów, że je­steś jed­nym z nich.

Za­śmiał się jakoś tak dziw­nie. Bez­tro­sko.

– Z nich?

– Kwia­tów. Hi­pi­sów.

– Jak naj­bar­dziej. – Wy­cią­gnął do niej rękę. – To co? Chcesz tu zo­stać czy po­zwo­lisz dzi­wo­lą­go­wi za­pro­wa­dzić cię tam, skąd spa­dłaś?

Do­szła do wnio­sku, że jeśli bę­dzie chciał ją skrzyw­dzić, to i tak to zrobi. Po­szła za nim.

– Da­le­ko to?

– Żeby wejść na górę… ze trzy ki­lo­me­try. Mo­że­my tam być za go­dzi­nę, jeśli ja­kimś cudem nic nas nie zeżre. Pro­po­nu­ję jed­nak po­cze­kać do świtu.

Szedł pew­nie, ale i ostroż­nie. Jakby znał oko­li­cę.

– Je­steś sam? – za­py­ta­ła z nie­do­wie­rza­niem.

– Jeden je­dy­ny.

– Co tu ro­bisz? Po co cię tu wy­sła­li?

– Nikt mnie wy­słał. My, Kwia­ty, cho­dzi­my tam, gdzie chce­my.

– Nie macie… do­wód­cy?

– Mamy. I co z tego? Każdy jest mu równy. Każdy de­cy­du­je za sie­bie.

– To praw­da, że… ro­bi­cie to z ro­śli­na­mi?

Śmiał się przez chwi­lę.

– Każda z na­szych ko­biet jest cu­dow­nym kwia­tem. Więc może i tak. Ale z praw­dzi­wą ro­śli­ną… nie. Przy­naj­mniej nie ja. O, tu jest mój na­miot. Wska­kuj do środ­ka. Jeśli się mnie oba­wiasz, to śpij z ma­cze­tą. Ja zdrzem­nę się na ze­wnątrz.

Sko­rzy­sta­ła z pro­po­zy­cji, jed­nak nie mogła za­snąć. Czuła się głu­pio, jak durna księż­nicz­ka z bajki. A co jeśli za­ata­ku­je go jakaś ro­śli­na?

W końcu wy­chy­li­ła głowę na ze­wnątrz.

– Czy mógł­byś – za­czę­ła nie­śmia­ło – wejść i jesz­cze po­opo­wia­dać mi o tych Kwia­tach?

O świ­cie za­pro­wa­dził ją tam, skąd spa­dła. A póź­niej znik­nął.

Jej dru­ży­na cze­ka­ła, jak obie­ca­li. Ali­cja wy­ści­ska­ła ją mocno, a Arek na­wrzesz­czał naj­pierw na nią, a potem na wia­dukt.

– Cała noc na ze­wnątrz – na­rze­kał póź­niej. – Bę­dzie cud, jak nie przy­pa­łę­ta­ją się do nas ja­kieś ro­śli­ny.

Miał rację. W ciele Lilii za­czę­ła kieł­ko­wać Róża.

*

Pierw­szą noc po­dró­ży spę­dzi­li we­wnątrz bu­dyn­ku daw­nej sta­cji ben­zy­no­wej, gdzie ara­go­nie rosły od su­fi­tu do pod­ło­gi niby żywe ko­lum­ny, a półki po­ra­stał nie­bie­ski bluszcz. Mieli za sobą mę­czą­cy, ale nie­ob­fi­tu­ją­cy w żadne nie­spo­dzian­ki dzień mar­szu śla­dem daw­nej au­to­stra­dy.

Mając dach nad głową, nie roz­bi­li na­mio­tów, po pro­stu roz­ło­ży­li po­sła­nia wzdłuż lady. Dalia na­pi­sa­ła:

 

Do­bra­noc.

 

Po czym wśli­zgnę­ła się do śpi­wo­ra.

Ruta za­pro­po­no­wa­ła, że obej­mie pierw­szą wartę, lecz Lilia się nie zgo­dzi­ła. Bała się, że jej przy­ja­ciół­ka wy­cią­gnie oko pa­ją­ka albo jesz­cze gor­sze świń­stwo, gdy tylko za­mkną oczy.

Hia­cynt, jak to Hia­cynt, gdzieś znik­nął. Może wróci o po­ran­ku, może za dwa mie­sią­ce.

Lilia po­pra­co­wa­ła ma­cze­tą, dzię­ki czemu sto­jąc przy oknie, wi­dzia­ła ka­wa­łek nieba. Mru­ga­ło do niej kilka gwiazd, do­strze­gła też jakąś pla­ne­tę. Może Jo­wisz?

Aster pod­szedł do niej cicho i zdjął chu­s­tę. Jako je­dy­ny jesz­cze za­sła­niał twarz.

– Zde­cy­do­wa­nie le­piej – po­wie­dział i wziął głę­bo­ki od­dech. – Czy teraz, kiedy je­stem Kwia­tem, po­wi­nie­nem cho­dzić bez ochro­ny?

– Jako Kwiat mo­żesz robić, co chcesz – od­po­wie­dzia­ła.

– My­ślisz, że za­sła­nia­nie nie po­ma­ga?

– Nie wiem. W Wieży, gdzie do­ra­sta­łam, ka­za­li mi chro­nić usta. Póź­niej tra­fi­łam mię­dzy Kwia­ty, o oni twier­dzą, że to nic nie daje. Ich po­dej­ście bar­dziej mi się po­do­ba.

– Też sły­sza­łem różne wer­sje. Po­zna­łem raz czło­wie­ka, który prze­pro­wa­dzał sek­cje zwłok. Cza­sa­mi znaj­do­wał ro­śli­ny w środ­ku, ale nie był pe­wien, czy przy­czy­ni­ły się do śmier­ci tych ludzi. – Scho­wał chu­s­tę do kie­sze­ni. – Ży­je­my w świe­cie, który jest nam obcy.

– Ano – zgo­dzi­ła się me­cha­nicz­nie. Była zbyt zmę­czo­na na takie dys­ku­sje, w do­dat­ku do­ku­cza­ło jej ko­la­no.

– Jak my­ślisz, skąd się wzię­ły? – Mę­czył ją dalej swo­imi py­ta­nia­mi. Czy miał się za ja­kie­goś fi­lo­zo­fa? Gdyby stała tu gdzieś becz­ka, pew­nie by w niej za­miesz­kał.

– Nie wiem. Są różne opo­wie­ści. Wszyst­kie sza­lo­ne.

Aster zbli­żył się do okna i spoj­rzał na nocne niebo.

– Ja wie­rzę, że przy­le­cia­ły stam­tąd. Sta­tek z obcą florą, który zna­lazł się na Ziemi. Może to była przy­pad­ko­wa ka­ta­stro­fa, a może chcie­li zmie­nić naszą pla­ne­tę w ko­smicz­ny ogród. Na­sio­no tra­fi­ło na żyzny grunt i za­in­fe­ko­wa­ło cały świat.

– Ale to się stało już dawno praw­da? Ze sto dwa­dzie­ścia lat temu? Coś koło tego. Gdyby wy­sła­li do nas Ro­ślin­ność, to w ja­kimś celu. Chyba już wie­dzie­li­by­śmy w jakim.

– Może nikt ich nie wy­słał. Może to one same się wy­sła­ły – za­czął szep­tać bar­dzo cicho, jakby bał się, że Ro­ślin­ność to usły­szy i uzna, że ten gość za dużo wie.

Roz­ba­wiła ją wizja ro­śli­ny sie­dzą­cej za ste­ra­mi stat­ku ko­smicz­ne­go.

Aster przy­glą­dał jej się przez chwi­lę w mil­cze­nia, aż w końcu za­pew­nił:

– Bę­dzie­my u celu za dwa dni.

– Cie­szy mnie to.

– My­śla­łem, że za­sy­piesz mnie py­ta­nia­mi o córkę…

– Wy­star­czy mi, że jest cała, zdro­wa i bez­piecz­na. Będę miała resz­tę życia, by do­wie­dzieć się o niej wszyst­kie­go. Spra­wię, że czas po­rwa­nia sta­nie się dla niej tylko nie­wy­raź­nym, złym snem.

– Wiesz, że pew­nie nie bę­dzie chcia­ła z tobą pójść. To tamtą ko­bie­tę uważa za matkę.

– Z cza­sem zro­zu­mie. Wiesz… Ja… Wy­cho­wa­łam się bez ro­dzi­ców. Zgi­nę­li, gdy byłam bar­dzo mała. Całe dzie­ciń­stwo spę­dzi­łam w za­mknię­ciu. – Umil­kła na chwi­lę prze­ra­żo­na tym, że otwie­ra się przed obcym czło­wie­kiem. Jesz­cze chwi­la, a mia­nu­je go pią­tym Zwię­dłym Kwia­tem. – Pierw­szej ro­śli­ny do­tknę­łam, kiedy mia­łam je­de­na­ście lat. Gdy do­ro­słam, nie­ustan­nie na­ra­ża­łam życie dla moich ludzi, a gdy raz się z nimi nie zgo­dzi­łam, do­sta­łam od nich wyrok śmier­ci. Całe życie w kaj­da­nach, któ­rych nawet nie wi­dzia­łam.

– Prze­je­ba­ne.

– Róża nie bę­dzie prze­cho­dzić tego, co ja, obie­cu­ję. Chcę, by miała matkę i była wolna. Pra­gnę za­brać ją gdzieś wy­so­ko, po­ka­zać świat i po­wie­dzieć: „Spójrz, jak pięk­nie”.

Łzy po­pły­nę­ły jej po po­licz­kach. Cu­dow­nie. A tyle się na­tru­dzi­ła, by ucho­dzić za twar­dą w jego oczach.

– Myślę, że bę­dziesz świet­ną matką – po­wie­dział, uśmie­cha­jąc się do niej cie­pło.

Tak, z pew­no­ścią miał za­dat­ki na Zwię­dłe­go Kwia­ta.

*

– Nie ufam mu – wy­szep­ta­ła Ruta.

Lilia chcia­ła, by to Dalia prze­ję­ła wartę, lecz dziew­czy­na słod­ko spała, śli­niąc się z po­wo­du ostrzy­ka na ję­zy­ku, a Ruta wła­śnie wy­gra­mo­li­ła się ze śpi­wo­ra, rześ­ka ni­czym po­ran­na rosa.

Aster rów­nież po­chra­py­wał. Nie wy­glą­dał zbyt zdra­dziec­ko z otwar­ty­mi usta­mi przy­tu­lo­ny do łok­cia.

– Coś mi w tym wszyst­kim nie pa­su­je – prze­ko­ny­wa­ła Ruta. – To jest zbyt pro­ste.

Lilia była zbyt zmę­czo­na, by się nad tym za­sta­na­wiać.

– Pew­nie nie­dłu­go się prze­ko­na­my – po­wie­dzia­ła i wśli­zgnę­ła się w po­sła­nie.

Po­wie­rze­nie Rucie bez­pie­czeń­stwa grupy nie było naj­mą­drzej­sze, ale nie mogła cią­gle po­ka­zy­wać, że nie ma do niej za grosz za­ufa­nia. Za­mknę­ła oczy.

Śniła jej się córka. Lilia go­ni­ła ją przez Ro­ślin­ność, lecz mała wciąż jej ucie­ka­ła. W końcu Róża do­sia­dła ol­brzy­miej ważki i po­le­cia­ła wy­so­ko w niebo.

 

4

Lilia stała w swym po­ko­ju w Wieży i spo­glą­da­ła przez brud­ną szybę na Ro­ślin­ność, ko­lo­ro­wą na­rzu­tę po­kry­wa­ją­cą świat. Uspo­ka­jał ją ten widok. Przy­zna­wa­nie ta­kich lokum wę­drow­com wy­da­ło jej się mar­no­traw­stwem, w końcu więk­szość czasu spę­dza­li na ze­wnątrz. Tym­cza­sem małe dziew­czyn­ki, takie jak ona przed laty, do­ra­sta­ły w po­ko­jach bez okien.

Ktoś za­pu­kał do drzwi. Do­my­śla­ła się, kto.

– Pro­szę.

Pan Marek, król Wieży, po­kwa­pił się do niej oso­bi­ście. Nie­do­brze.

– Dzień dobry – przy­wi­tał się i zajął bez py­ta­nia je­dy­ne krze­sło.

Lilia nie pa­trzy­ła na niego. Nie­na­wi­dzi­ła tej cząst­ki sie­bie, która wsty­dzi­ła się, że za­wio­dła tego czło­wie­ka.

– A więc… je­steś w ciąży. – Jak za­wsze od razu prze­szedł do sedna spra­wy.

– Tak.

– Kto jest ojcem?

Nie od­po­wie­dzia­ła, a męż­czy­zna wes­tchnął gło­śno.

– Wiesz, że w Wieży mamy ogra­ni­czo­ną ilość miej­sca i za­so­bów. Nie mogę się zgo­dzić na twój poród. W tej chwi­li mamy tu trzy ko­bie­ty przy na­dziei, każda do­sta­ła po­zwo­le­nie od­po­wied­nio wcze­śniej, wszyst­kie mają mężów. I żadna nie jest wę­drow­cem.

– Po­dej­rze­wa­łam, że się pan nie zgo­dzi – po­wie­dzia­ła wy­pra­nym z emo­cji gło­sem.

– Zgłoś się jutro do dok­to­ra Jacka, on się tobą zaj­mie.

Lilia spoj­rza­ła na ho­ry­zont i za­da­ła sobie py­ta­nie, czy Kwia­ty też mają swo­je­go dok­to­ra Jacka, który abor­tu­je dzie­ci, bo nie ma dla nich miej­sca. Pew­nie nie. W końcu do wol­nych ludzi na­le­żał cały świat.

– Jeśli bę­dzie ci cięż­ko, po­ga­daj z moim sio­strzeń­cem – po­ra­dził z miną stro­ska­ne­go ojca. – On cię lubi, sza­nu­je. – Za­my­ślił się na chwi­lę. – Czy to on? Arek?

– Wo­la­ła­bym to zro­bić z tru­pa­nem niż z nim.

Pan Marek uśmiech­nął się lekko, wy­da­lił z sie­bie jesz­cze kilka obrzy­dli­wych zdań, a potem znik­nął z życia Lilii na za­wsze.

Do­tknę­ła brzu­cha, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od ho­ry­zon­tu. Oni na­praw­dę my­śle­li, że je im odda? Gdzieś tam cze­kał na nią Bra­tek. Pod­czas ostat­niej wy­pra­wy znów ją zna­lazł i długo prze­ko­ny­wał, by do­łą­czy­ła do Kwia­tów. Od­mó­wi­ła mu wtedy. Po­wie­dział, że bę­dzie cze­kać.

Spa­ko­wa­ła się w jeden nie­wiel­ki ple­cak.

Chcia­ła po­że­gnać się z kil­ko­ma oso­ba­mi, lecz osta­tecz­nie po­szła tylko do jed­nej. Tej, która coś jej obie­ca­ła. Tej, co do któ­rej była pewna, że nigdy jej nie zdra­dzi.

Jej przy­ja­ciół­ka nie spała, czy­ta­ła książ­kę w bla­sku świe­cy.

– Wkur­wi się – wy­pro­ro­ko­wa­ła Ali­cja. Była wy­raź­nie prze­ra­żo­na wszyst­kim, co usły­sza­ła od Lilii.

– Mam na­dzie­ję.

– Od­cze­ka trzy dni i skaże na śmierć.

– Głu­pio tak prze­ga­pić wła­sną eg­ze­ku­cję, co nie?

– Dasz mi pięć minut?

– Wiem, że obie­ca­łaś uciec ze mną, ale to na­praw­dę głu­pie. Tu są…

– Wy­obraź sobie, jak się wkur­wi, gdy znik­nie­my obie.

Prze­my­ka­ły po ciem­nych ko­ry­ta­rzach ni­czym myszy, któ­rych w Wieży za­wsze było mnó­stwo. Póź­niej Lilia wy­wa­bi­ła pod­stę­pem stró­ża pil­nu­ją­ce­go pół­noc­ne­go wyj­ścia i przy­ło­ży­ła mu nóż do szyi. Współ­pra­co­wał, ale na po­że­gna­nie i tak przy­wa­li­ła mu tak mocno, że stra­cił przy­tom­ność.

Wy­mknę­ły się z bu­dyn­ku i uto­nę­ły w mroku. Ob­ser­wo­wał je tylko księ­życ i te nie­licz­ne ro­śli­ny, które wy­kształ­ci­ły na­rząd wzro­ku.

*

Trze­cie­go dnia we­szli do mia­sta. Ro­ślin­ność wzno­si­ła się i opa­da­ła, two­rząc kopce, pi­ra­mi­dy, ozy, ma­czu­gi i prze­róż­ne inne kształ­ty. Aster twier­dził, że Wie­lo­dział jest już nie­da­le­ko.

 

Ruta dobże sobie radzi.

 

Dalia zgnio­tła kartę i wy­rzu­ci­ła. Z po­wo­du ostrzy­ka dziew­czy­na nigdy nie do­my­ka­ła ust, przez co wy­glą­da­ła na wiecz­nie zdzi­wio­ną. Dobra forma Ruty z pew­no­ścią mogła bu­dzić zdu­mie­nie. W tej chwi­li szła na prze­dzie z Astrem. Lilia miała na­dzie­ję, że jej przy­ja­ciół­ka nie od­czu­wa zbyt sil­nej po­trze­by cho­dze­nia po ścia­nach.

Po­chód za­my­kał Hia­cynt. Ostat­niej nocy znów znik­nął, lecz na kró­cej. Twier­dził, że bada oko­li­cę i roz­ma­wia z miej­sco­wą florą. Po tym wy­zna­niu Lilia za­czę­ła współ­czuć Ro­ślin­no­ści.

Hia­cynt, jak to Hia­cynt, za­czął flir­to­wać z Dalią.

– To nie fair – stwier­dzi­ła Lilia. – Ona nie mówi. Nie wy­zwie cię od cho­rych de­wian­tów, jak ja, gdy pró­bo­wa­łeś mnie pod­ry­wać ostat­nim razem.

– Może na­pi­sać. – Hia­cynt wy­szcze­rzył wszyst­kie czte­ry zęby.

– A ty w ogóle umiesz czy­tać?

– Umiem czy­tać na­tu­rę, moja droga. To naj­waż­niej­sze.

Dalia na­skro­ba­ła:

 

To cał­kiem miłe jak tak sło­dzi.

 

– Co na­pi­sa­ła? – za­in­te­re­so­wał się Hia­cynt.

– Że je­steś obrzy­dli­wym sta­rym di­no­zau­rem i wo­la­ła­by sko­czyć nago w kol­co­wi­je niż pa­trzeć na twoją gębę przy­po­mi­na­ją­cą roz­dep­ta­ną szysz­kę.

– I to wszyst­ko w… yyy… sze­ściu sło­wach?

– Nasza ko­cha­na Dalia pisze, pisze, aż na­uczy­ła się zwię­zło­ści wy­po­wie­dzi.

Hia­cynt śmiał się jesz­cze długo, po czym prze­mie­ścił się na czoło grupy, by sło­dzić Rucie.

*

Roz­bi­li na­mio­ty pod gołym nie­bem. Dalia wzię­ła pierw­szą wartę, a Lilia drugą. Hia­cynt znów gdzieś znik­nął i Lilia za­czę­ła roz­wa­żać udu­sze­nie go, gdy tylko przy­wle­cze z po­wro­tem swoją za­ro­śnię­tą dupę.

Ruta sta­nę­ła na stra­ży jako trze­cia, już bli­sko świtu.

– Do­bra­noc – po­wie­dzia­ła do niej Lilia, po czym wśli­zgnę­ła się do na­mio­tu.

W środ­ku spała Dalia, śli­niąc się i mam­ro­cząc coś cicho. Od czasu do­łą­cze­nia do Kwia­tów Lilia trak­to­wa­ła ją jak młod­szą sio­strę. Obie wy­cho­wa­ły się bez ro­dzi­ców i bez ro­dzeń­stwa, na­tu­ral­ne było to, że zbli­ży­ły się do sie­bie. Zanim na jej ję­zy­ku po­ja­wił się ostrzyk, Dalia ład­nie śpie­wa­ła. Nie­raz usy­pia­ła tak Różę. Może kie­dyś znaj­dą le­ka­rza, który wy­tnie jej to pa­skudz­two?

Dalia obu­dzi­ła się i spoj­rza­ła na nią pół­przy­tom­nym wzro­kiem. Może chcia­ła coś po­wie­dzieć, ale oczy szyb­ko jej się za­mknę­ły.

Lilia rów­nież od­da­ła się w ob­ję­cia Mor­fe­usza.

Obu­dził ją krzyk Astra.

Wy­sko­czy­ła z na­mio­tu i zo­ba­czy­ła, jak męż­czy­zna stoi po pas w Ro­ślin­no­ści z unie­sio­ną ma­cze­tą, a nad nim wzno­si się ły­ken­cja.

Spo­śród wszyst­kich ro­ślin o wy­glą­dzie rodem z hor­ro­ru Ły­ken­cja była jedną z naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­cych. Miała wiel­ki, sko­śny kie­lich z czymś w ro­dza­ju pasz­czy, któ­rym ude­rza­ła jak mło­tem, a do tego po­ru­sza­ła się na gru­biej i zwin­nej ło­dy­dze.

Lilia spoj­rza­ła w lewo, gdzie po­śród Ro­ślin­no­ści le­ża­ła Ruta, nie dając zna­ków życia.

Aster wciąż krzy­czał, a kiedy po­twor­ność za­ata­ko­wa­ła, usko­czył w ostat­niej chwi­li.

Do Lilii nagle do­tar­ło, że jeśli ten czło­wiek zgi­nie, nigdy nie od­naj­dzie córki. Pod­bie­gła do ło­dy­gi i cięła, lecz jedno ude­rze­nie nie zro­bi­ło ro­śli­nie wiel­kiej krzyw­dy.

Aster od­sko­czył po raz drugi, a wtedy Ły­ken­cja od­wró­ci­ła się w stro­nę Lilii.

Wie­dzia­ła, że musi zro­bić unik w od­po­wied­nim mo­men­cie. Jeśli się spóź­ni, zo­sta­nie po­żar­ta. Jeśli od­su­nie się za wcze­śnie, kie­lich zdąży zmie­nić kie­ru­nek i zła­pie ją bez żad­ne­go pro­ble­mu.

Aster zdo­łał się pod­nieść i za­czął ciąć ło­dy­gę, a tuż obok wy­ro­sła Dalia z ma­cze­tą w dłoni.

Ro­śli­na w ostat­niej chwi­li zre­zy­gno­wa­ła z za­ata­ko­wa­nia Lilii i ob­ra­ła za cel tych, któ­rzy bar­dziej jej za­gra­ża­li. Pod­nio­sła kie­lich i ude­rzy­ła z góry z takim im­pe­tem, jakby po­sta­no­wi­ła po­żreć ich oboje.

Aster usko­czył. Dalia nie zdą­ży­ła. Znik­nę­ła w pasz­czy Ły­ken­cji, a chwi­lę póź­niej zdo­ła­ła wydać z sie­bie roz­pacz­li­wy krzyk. Lilia nie pa­mię­ta­ła, kiedy ostat­ni raz sły­sza­ła jej głos.

Przez kie­lich prze­bi­ło się ostrze ma­cze­ty. Po­su­wa­ło się po­wo­li w dół, coraz wol­niej, aż znie­ru­cho­mia­ło. Otwór był zbyt mały, by mógł przez niego przejść czło­wiek.

Lilia i Aster cięli ło­dy­gę raz za razem, wie­dząc, że są bez­piecz­ni. Ro­śli­na nie za­ata­ku­je, póki nie stra­wi tego, co ma w środ­ku. W końcu kie­lich ude­rzył o zie­mię.

– Nie wy­cią­gaj jej – po­wie­dział nie­po­trzeb­nie Aster. – Tru­ci­zna. Jest już za późno.

Lilia za­łka­ła, po­ki­wa­ła głową i szyb­ko po­bie­gła do Ruty. Obej­rza­ła ją ze wszyst­kich stron i nie do­strze­gła żad­nych ran. W jej nie­spo­koj­nym od­de­chu było coś znaj­me­go.

Prze­szu­ka­ła jej kie­sze­nie i od­na­la­zła oko pa­ją­ka.

– Kurwa! Mia­łaś nas pil­no­wać! – wy­ry­cza­ła do niej, lecz Ruta oczy­wi­ście jej nie sły­sza­ła.

 

5

Bra­tek śmiał się gło­śno, gdy tań­czy­ły wokół ol­brzym­ki. Dla Lilii był to pierw­szy ta­niec w życiu i mu­sia­ła wy­glą­dać prze­ko­micz­nie, ale ba­wi­ła się świet­nie. Ali­cja tym­cza­sem ru­sza­ła się tak sztyw­no, że nawet drze­wo za­tań­czy­ło­by le­piej.

W końcu zdję­ły maski i usły­sza­ły sza­lo­ne brawa. Cha­ber za­py­tał, jakie przyj­mą imio­na. Wcze­śniej dał im do przej­rze­nia książ­kę pełną ilu­stra­cji daw­nych kwia­tów. Wszyst­kie były pięk­ne i wy­da­wa­ły się zu­peł­nie nie­win­ne jak na ro­śli­ny.

– Lilia – od­po­wie­dzia­ła gło­śno.

– Ruta – zde­cy­do­wa­ła Ali­cja i uśmiech­nę­ła się w spo­sób nieco wy­mu­szo­ny.

Lilia wie­dzia­ła, że jej przy­ja­ciół­ka pod­ję­ła de­cy­zję dużo trud­niej­szą od niej i jesz­cze długo bę­dzie biła się z wąt­pli­wo­ścia­mi.

Bra­tek pod­szedł do nich i wziął Lilię w ob­ję­cia, trzy­ma­jąc dłoń na jej brzu­chu. Czuła się wtedy na­praw­dę szczę­śli­wa. Oczy­wi­ście nie trwa­ło to długo.

Dwa mie­sią­ce póź­niej tre­bu­lia, ro­śli­na z ostrza­mi jak szpa­dy, roz­cię­ła Brat­ka na pół. Nie do­cze­kał na­ro­dzin có­recz­ki.

*

Kiedy że­gna­li Dalię, wiał mocny wiatr, przez co Ro­ślin­ność tań­czy­ła, jakby cie­szy­ła się z tego, co wła­śnie na­stą­pi­ło.

– Gdzie byłeś? – za­py­ta­ła wcze­śniej Hia­cyn­ta, który ła­ska­wie po­wró­cił.

– Dba­łem o to, żeby nasza wy­pra­wa była bez­piecz­na – po­wie­dział, nie pa­trząc jej w oczy.

– No to, kurwa, za­dba­łeś.

– Prze­pra­szam. Ko­cha­łem ją tak samo jak ty.

Zo­sta­wi­li Dalię w środ­ku Ły­ken­cji, gdyż nie­bez­piecz­nie było pró­bo­wać ją wy­cią­gnąć. Jakiś sza­le­niec pew­nie do­strzegł­by w tym ma­ka­brycz­ne pięk­no. Była kwia­tem i w chwi­li śmier­ci zjed­no­czy­ła się z Ro­ślin­no­ścią.

Ruta nie zdą­ży­ła od­zy­skać świa­do­mo­ści do chwi­li po­że­gna­nia, a Lilia nie za­mie­rza­ła cze­kać.

Za­pa­li­li ogień i od­mó­wi­li sto­sow­ne słowa. Był to tra­dy­cyj­ny ob­rzęd po­że­gna­nia z Kwia­tem, który znali bar­dzo do­brze.

Aster nie wy­da­wał się wstrzą­śnię­ty. Pew­nie nie­raz wi­dział śmierć to­wa­rzy­szy, dużo bliż­szych mu niż Dalia.

Pod ko­niec po­że­gna­nia za­czę­ło kro­pić.

Lilia pła­ka­ła przez cały czas. Wzię­ła notes dziew­czy­ny i na­pi­sa­ła w nim kilka słów, a potem po­ło­ży­ła go koło ucię­tej ro­śli­ny.

Póź­niej po pro­stu ode­szli.

*

Gar­gan­tu­je były naj­więk­szy­mi ro­śli­na­mi świa­ta. Się­ga­ły chmur, a ich pnie były tak ogrom­ne, że we­wnątrz nie­raz chro­ni­ły się całe grupy ludzi. Ol­brzy­my te nie­ustan­nie rosły i Lilię cie­ka­wi­ło, czy za ileś tam ty­się­cy lat świat sta­nie się la­bi­ryn­tem o ścia­nach z ich pni. W cie­niu ta­kich gi­gan­tów czło­wiek wy­da­wał się mały i nie­istot­ny. To wła­śnie pod gar­gan­tu­ję za­pro­wa­dzi­ła Rutę, by po­roz­ma­wiać na osob­no­ści.

– Prze­pra­szam – po­wie­dzia­ła Ruta udrę­czo­nym gło­sem. – Nie dałam rady. To sil­niej­sze ode mnie. Sama wiesz, jak to jest.

Lilia wie­dzia­ła, ale co to zmie­nia­ło?

– Masz mi po­wie­dzieć dla­cze­go. Bez ściem. Co się dzie­je? Prze­cież za­wsze byłaś silna. By­li­śmy na mi­liar­dzie wy­praw i za­wsze na tobie po­le­ga­łam. Ucie­kłaś ze mną. Kiedy ukra­dli mi Różę, to ty mnie zna­la­złaś i spro­wa­dzi­łaś do domu. Źle ci wśród Kwia­tów? Może chcesz wró­cić do Wieży?

– Wieży już nie ma.

Lilia pró­bo­wa­ła prze­tra­wić te słowa ze wszyst­ki­mi kon­se­kwen­cja­mi.

– Jak to nie ma?

– Wiesz, co tam się stało po twoim odej­ściu? Nie masz po­ję­cia, praw­da? – Ruta uśmiech­nę­ła się w spo­sób co naj­mniej obłą­ka­ny. – Arek bar­dzo się wku­rzył, gdy do­wie­dział się, że zmu­si­li cię do uciecz­ki i wy­da­li na cie­bie wyrok. Po­sta­wił się wuj­ko­wi. No, w końcu kto, jak nie on? Do­wód­ca wę­drow­ców, dzie­dzic Wieży. Ale znasz pana Marka, on nie lubi sprze­ci­wu. Rzu­ci­li się sobie do gar­deł na­praw­dę mocno i Arek wy­lą­do­wał w celi w piw­ni­cach na po­zio­mie minus dwa. Pa­mię­tasz je, praw­da?

– Lochy Wieży – po­wie­dzia­ła, przy­po­mi­na­jąc sobie wszyst­kie strasz­ne hi­sto­rie, które krą­żyły na ich temat.

– Po tym wszyst­kim zro­bi­ło się bar­dzo źle. Wę­drow­cy stra­ci­li li­de­ra, a pan Marek do­stał pa­ra­noi. Przy­szły głód, cho­ro­by i strach. Po ja­kimś roku część miesz­kań­ców zbun­to­wa­ła się i wy­pu­ści­ła Arka. W Wieży roz­pę­ta­ła się kil­ku­dnio­wa wojna, wal­czy­li o każde pię­tro, ko­ry­tarz i scho­dy. Za­czę­li ginąć lu­dzie. Pan Marek znisz­czył część ochro­ny Wieży. Chciał, by Ro­ślin­ność po­chło­nę­ła jego sio­strzeń­ca, ale znasz ją, nie zna gra­nic, ob­ro­sła cały bu­dy­nek.

Lilia wy­obra­zi­ła sobie pokój, w któ­rym do­ra­sta­ła, ob­ro­śnię­ty tru­pa­na­mi.

– W końcu Arek do­rwał wujka i wy­słał go na tam­ten świat. Wieża miała jed­nak przy­ja­ciół, do któ­rych pan Marek zdą­żył zwró­cił się z proś­bą o pomoc. Ci, któ­rzy prze­trwa­li walki, wie­dzie­li, że nagle stali się bar­dzo ła­twym łupem. Arek ze­brał ich i po­pro­wa­dził, ponoć gdzieś na pół­noc.

– Skąd o tym wszyst­kim wiesz?

– Byłam tam. W Wieży wciąż we­ge­tu­je parę osób, które nie chcia­ły lub nie mogły odejść. Wszyst­ko im roz­kra­dzio­no, gło­du­ją, cze­ka­ją na śmierć.

– Ale po co w ogóle po­szłaś do Wieży?

– Och, byłam tam nie­raz, odkąd ucie­kły­śmy. Nie do­my­ślasz się? To pan Marek roz­ka­zał, bym ucie­kła z tobą.

Lilia usia­dła na ziemi, tonąc w Ro­ślin­no­ści.

– Mia­łam in­wi­gi­lo­wać Kwia­ty – spo­wia­da­ła się dalej Ruta. – Do­star­czać in­for­ma­cje i wy­ko­nać na tobie wyrok, kiedy tylko nada­rzy się oka­zja.

– Aha – rzu­ci­ła Lilia.

– Nie chcia­łam cię skrzyw­dzić. Okła­my­wa­łam ich, że cały czas cze­kam na oka­zję. A kiedy przy­szłam tam pew­ne­go razu, było już po wszyst­kim, Wieża upa­dła. Do­wie­dzia­łam się, że mój oj­ciec i brat zgi­nę­li. Oj­ciec na scho­dach po­mię­dzy pię­tra­mi sześć i sie­dem, brat od Ro­ślin­no­ści na ko­ry­ta­rzu trzy-dwa­na­ście, koło szwal­ni. Nagle zo­sta­łam sama, uwię­zio­na wśród Kwia­tów. Jeśli więc za­sta­na­wia cię, czemu za­czę­łam ćpać, to dla­te­go.

– Aha – po­wtó­rzy­ła Lilia, nie­zdol­na do ze­bra­nia myśli.

– Na­praw­dę lu­bi­łam Dalię i prze­pra­szam za to, co się stało. Nigdy nie chcia­łam ni­ko­go skrzyw­dzić. Chcę pomóc ci od­zy­skać Różę. Patrz. – Wy­cią­gnę­ła oko pa­ją­ka i za­czę­ła kru­szyć li­ście – Nigdy wię­cej.

– Racja. Nigdy wię­cej. Nie chcę, byś zbli­ża­ła się do mojej córki. – Lilia wsta­ła i od­su­nę­ła się od niej. – Odejdź stąd. Wra­caj do Kwia­tów, wra­caj do Wieży, gdzie tam chcesz. Mo­żesz po­szu­kać Arka, żeby go zabić albo się do niego przy­łą­czyć, nie ob­cho­dzi mnie to. Nie chcę cię wię­cej wi­dzieć na oczy. Ali­cjo.

Lilia od­wró­ci­ła się i ode­szła. Nie­ru­cho­ma syl­wet­ka jej daw­nej przy­ja­ciół­ki po­wo­li nikła wśród Ro­ślin­no­ści, lecz gar­gan­tu­ja za jej ple­ca­mi nie wy­da­wa­ła się wcale zmniej­szać.

 

6

– Już nie­da­le­ko, ma­lut­ka. Nie­dłu­go zo­ba­czysz, gdzie zja­dło ta­tu­sia.

Róża za­ga­wo­rzy­ła ra­do­śnie, a ro­śli­ny kła­nia­ły się wszę­dzie do­oko­ła. Jej mała księż­nicz­ka. Wszy­scy wie­dzie­li, że jest naj­waż­niej­sza.

Gdzieś na ho­ry­zon­cie spa­ce­ro­wa­ła ol­brzym­ka. Lilia po­my­śla­ła, że drze­wa są tego dnia bar­dzo ru­chli­we, ucie­kły jej z drogi, a prze­cież już nie je­cha­ły na bia­łym je­le­niu.

– A może tatuś tam na nas czeka? – za­py­ta­ła córkę. – Za­pro­si do na­mio­tu, choć sam bę­dzie spał na ze­wnątrz. Ale w końcu wej­dzie do środ­ka, bo życie to nie bajka.

Szły dalej, a Ro­ślin­ność wokół fa­lo­wa­ła, od­dy­cha­ła, śpie­wa­ła. Miała na­dzie­ję, że ten stwór prze­stał je śle­dzić. A może to była Ruta? Co za róż­ni­ca.

– Je­steś cięż­ka, wiesz? Może chwi­lę od­pocz­nie­my?

Usia­dła i po­ło­ży­ła Różę na ko­la­nach. Wi­dzia­ła już tamto wzgó­rze, wia­dukt ko­le­jo­wy, jak ktoś jej kie­dyś po­wie­dział. Idio­ta. Prze­cież to był po­ro­śnię­ty, mar­twy gi­gant.

Trzy po­sta­cie po­ja­wi­ły się zni­kąd. Dwaj męż­czyź­ni i ko­bie­ta ze skrzy­dła­mi.

– Je­steś mo­ty­lem? – za­py­ta­ła ją Lilia.

Po­sta­cie zbli­ży­ły się po­wo­li. Pa­trzy­ły ba­daw­czo, aż w końcu ko­bie­ta uklę­kła przed nią.

– Może sza­lo­na. Ale ra­czej na­ćpa­na po uszy – oce­ni­ła. – Dokąd idziesz z tym dziec­kiem?

– Wejdę na gi­gan­ta, gdzie będę ład­nie spa­da­ła. On po­wie­dział, że ład­nie spa­dam. Róża go nie zna.

– Kim je­steś? Gdzie miesz­kasz?

– Je­stem ro­śli­ną i miesz­kam wszę­dzie, bo cały świat to mój dom.

Pró­bo­wa­ła wstać, cał­ko­wi­cie za­po­mi­na­jąc, że trzy­ma Różę na ko­la­nach. Nie­zna­jo­ma zła­pa­ła dziec­ko w ostat­niej chwi­li i wzię­ła na ręce.

– Co ty od­pier­da­lasz!

– O nie! Oddaj mi ją. Nie za­bie­rze­cie mi jej. Je­ste­ście od niego? Chce mi ją ukraść, wy­ciąć z brzu­cha!

Lilia w końcu się wy­pro­sto­wa­ła, lecz nogi się pod nią ugię­ły i wy­lą­do­wa­ła w Ro­ślin­no­ści. Gdzie miała ma­cze­tę? Mu­sia­ła ją prze­han­dlo­wać z tam­ty­mi kur­du­pla­mi.

– To małe zgi­nie, jeśli z tobą zo­sta­nie – stwier­dzi­ła ko­bie­ta.

– Chcesz je za­brać do Wie­lo­dzia­łu? – za­py­tał jeden z męż­czyzn.

Ko­bie­ta nie była prze­ko­na­na, a w do­dat­ku na jej gło­wie usiadł ptak. Po­da­ła dziec­ko męż­czyź­nie i po­now­nie uklę­kła obok Lilii.

– Mo­że­my ci pomóc? Gdzie miesz­kasz? Za­pro­wa­dzi­my cię. Jest tam ktoś, kto zaj­mie się dziec­kiem? Oj­ciec?

– Nie ma ojca. Zje­dzo­ny. Ale Róży nie zje­cie. Za­staw­cie ją, skur­wie­le! Nie od­le­ci­cie z nią! Od­daj­cie mi ją!

Lilia prze­to­czy­ła się na ko­la­na i pró­bo­wa­ła rzu­cić na nie­zna­jo­mą, a wtedy drugi z męż­czyzn kop­nął ją na tyle mocno, że upa­dła na plecy i uj­rza­ła niebo.

Prze­sta­ła wi­dzieć wy­raź­nie. Była ol­brzym­ką, jed­no­cze­śnie drze­wem i wiel­ką ko­bie­tą, a trzy po­sta­cie w ma­skach chi­rur­gicz­nych plą­sa­ły wokół niej w sza­lo­nym tańcu.

– Mo­żesz wy­brać imię – po­wie­dział Bra­tek.

– Róża – od­par­ła, pa­trząc na swoją ma­lut­ką có­recz­kę.

Trój­ka nie­zna­jo­mych i jej dziec­ko od­le­cie­li na ol­brzy­mich waż­kach. A może to tylko jej się to wy­da­wa­ło?

*

Do środ­ka Wie­lo­dzia­łu do­sta­li się przez piw­nicz­ne okno bu­dyn­ku, który wy­glą­dał iden­tycz­nie jak wszyst­kie wo­ko­ło, czyli przy­po­mi­nał po­kry­te Ro­ślin­no­ścią spore wznie­sie­nie. Aster za­pa­lił olej­ną lamp­kę kie­run­ko­wą i za­czął wy­dzie­rać z mroku wnę­trze po­miesz­cze­nia. Ob­ro­śnię­te było pu­stel­ni­kia­mi, a w oko­li­cach okna roz­wi­nę­ły się gęste pig­mej­ki. W środ­ku stały ja­kieś urzą­dze­nia na prąd, jed­nak nie te­le­wi­zo­ry czy kom­pu­te­ry, które Lilia nie­raz wi­dy­wa­ła, ale dziw­ne, po­tęż­ne ma­szy­ny, któ­rych prze­zna­cze­nie trud­no było od­gad­nąć.

– Co to za miej­sce? – za­py­ta­ła Hia­cyn­ta.

– Szko­li­li tu in­ży­nie­rów – od­po­wie­dział świe­żo upie­czo­ny Kwiat.

Lilia była zbyt zde­ner­wo­wa­na, by wy­do­być z sie­bie choć słowo. Aster twier­dził, że zna drogę do czę­ści miesz­kal­nej Wie­lo­dzia­łu i uda im się tam za­kraść. Wie­dzia­ła, że ty­siąc rze­czy mogło pójść nie tak.

Po­pro­wa­dził ich ko­ry­ta­rzem, póź­niej scho­da­mi w górę, znów ko­ry­ta­rzem, ko­lej­ny­mi scho­da­mi, a potem przez wiel­ką halę pełną ol­brzy­mich ma­szyn. Gdy we­szli w ko­lej­ny ko­ry­tarz, Lilia zdała sobie spra­wę, że nie tra­fi­ła­by z po­wro­tem. Co cie­ka­we, Ro­ślin­ność po­ra­sta­ła te wnę­trza dość skrom­nie, nie wi­dzie­li też żad­nych ludzi. Aster twier­dził, że ta część kom­plek­su jest opusz­czo­na.

Do­tar­li do śle­pe­go ko­ry­ta­rza, gdzie pod ścia­na­mi stały drew­nia­ne, wciąż prze­szk­lo­ne ga­blo­ty. Aster sta­nął pod jed­ny­mi z wielu drzwi i ski­nął głową.

– Ufasz mi? – za­py­tał Hia­cynt.

Po ostat­nich wy­da­rze­niach nie po­win­na wie­rzyć ni­ko­mu, ale jeśli na tej pla­ne­cie po­zo­stał ktoś, kto za­słu­żył na za­ufa­nie, to z pew­no­ścią był Hia­cynt.

– Tak.

– Złap mnie za rękę i nie pusz­czaj. Zanim spo­tkasz się z córką, mu­si­my coś omó­wić.

– Co?

– Zaraz się do­wiesz.

Hia­cynt za­ci­snął dłoń na jej dłoni i we­szli do środ­ka.

Uj­rza­ła rzędy ławek oświe­tla­nych przez sta­ją­cą przy ta­bli­cy lampę. Tu rów­nież stały ga­blo­ty, a za nie­na­ru­szo­ny­mi okna­mi widać było ścia­nę Ro­ślin­no­ści. Za jedną z ławek sie­dzia­ła ko­bie­ta, ta sama, która ukra­dła Różę.

Lilia pró­bo­wa­ła wy­cią­gnąć ma­cze­tę, lecz Hia­cynt moc­niej ści­snął jej dłoń, a kiedy pró­bo­wa­ła dobyć broni lewą ręką, tę rów­nież unie­ru­cho­mił.

– Uspo­kój się! – ryk­nął. – Pro­szę.

– To ona.

– Wiem.

– Wiesz?

– To ona. Ta która, ura­to­wa­ła twoją córkę.

Lilia nagle zwię­dła. Osu­nę­ła się na naj­bliż­sze krze­sło, a Hia­cynt za­brał jej ma­cze­tę.

Do środ­ka wszedł Aster i zajął miej­sce koło niej. Ko­bie­ta rów­nież prze­sia­dła się bli­żej, a na końcu krze­sło zajął Hia­cynt, tak bli­sko Lilii, że mógł ją zła­pać w każ­dej chwi­li.

A więc wszy­scy? Wszy­scy ją zdra­dzi­li?

Hia­cynt od­kaszl­nął i za­czął:

– Wszyst­ko zaraz na­bie­rze sensu, uwierz mi. Ja… sama wiesz, że dużo po­dró­żu­ję. Na­wią­zu­ję kon­tak­ty z in­ny­mi gru­pa­mi w imie­niu Kwia­tów. Cóż zro­bić, mam taką uj­mu­ją­cą oso­bo­wość, że łatwo zjed­nu­ję sobie ludzi.

Ko­bie­ta uśmiech­nę­ła się lekko. Lilia wy­obra­zi­ła sobie, że rzuca w nią łbem Hia­cyn­ta.

– Tra­fi­łem na mi­łych ludzi z Wie­lo­dzia­łu – kon­ty­nu­ował. – Nie było to łatwe, osada jest do­brze ukry­ta. Nosi wiele róż­nych nazw, ale zo­stań­my przy Wie­lo­dzia­le. W każ­dym razie do­szli­śmy do wnio­sku, że nasza współ­pra­ca może przy­nieść obu gru­pom wiele ko­rzy­ści. Jed­nak naj­pierw trze­ba było na­pra­wić kilka zgrzy­tów, które mię­dzy nami za­szły, a naj­więk­szy był twoim udzia­łem, Lili.

– Zgrzy­tów? – za­py­ta­ła z nie­do­wie­rza­niem. – To był we­dług cie­bie zgrzyt?

– Usły­sze­li­śmy, że się zmie­ni­łaś – po­wie­dział Aster. – Hia­cynt za­rę­czył za cie­bie, po­wie­dział, że po utra­cie córki rzu­ci­łaś nałóg i sta­łaś się od­po­wie­dzial­na. Dla­te­go uzna­li­śmy, że twoja córka nie po­win­na dłu­żej żyć z dala od cie­bie. Pa­mię­tasz, jak po­wie­dzia­łem, że bę­dziesz świet­ną matką? Na­praw­dę tak myślę.

– To oczy­wi­ście nie bę­dzie szyb­kie ani łatwe – ode­zwa­ła się ko­bie­ta. – Róża cię nie zna, ale chce­my, by­ście się do sie­bie zbli­ży­ły. Nasza pro­po­zy­cja brzmi tak: zo­sta­niesz am­ba­sa­dor­ką Kwia­tów w Wie­lo­dzia­le i na­wią­żesz re­la­cję z córką. Ad­rian zo­sta­nie twoim opie­ku­nem i wpro­wa­dzi cię w nasz mały świat.

– Cha­ber bar­dzo na cie­bie liczy – po­wie­dział Hia­cynt.

No tak, Cha­ber. Pew­nie to on to wszyst­ko za­pla­no­wał. Czy był ktoś kto jej nie zdra­dził?

– Czy Dalia i… Ruta…

– Nie wie­dzia­ły – po­wie­dział Hia­cynt. – Zdaję sobie spra­wę, że spra­wy się spier­do­li­ły. Lu­dzie z Wie­lo­dzia­łu to­ro­wa­li nam drogę, to z nimi spo­ty­ka­łem się co noc, gdy opusz­cza­łem obóz, ale to nie wy­star­czy­ło. To, co spo­tka­ło Dalię, to strasz­ny wy­pa­dek, ale ży­je­my w świe­cie, gdzie takie rze­czy dzie­ją się bez prze­rwy.

– Dla­cze­go nie po­wie­dzie­li­ście mi od razu? Nie mu­sia­ła­bym cią­gnąć tu Dalii ani Ruty.

– A zgo­dzi­ła­byś się tu przyjść z wła­snej woli i w po­ko­jo­wych za­mia­rach? – za­py­tał Hia­cynt.

Za­pew­ne wzię­ła­by swoje Zwię­dłe Kwia­ty i pró­bo­wa­ła odbić córkę z ma­cze­tą w dłoni.

– Więc chce­cie, bym była tu kimś w ro­dza­ju więź­nia? – za­py­ta­ła, zbie­ra­jąc do kupy wszyst­kie wy­po­wie­dzia­ne słowa. – Żeby nie za­kłó­cić nowej przy­jaź­ni?

– Go­ścia – po­pra­wi­ła po­ry­wacz­ka. – A jeśli oka­żesz się roz­sąd­na, sta­niesz się jedną z nas. Życie w bez­piecz­nym miej­scu, z córką u boku, czyż nie brzmi to pięk­nie?

Ma oka­zać roz­są­dek? Do­brze. I tak nie ma wyj­ścia. Jeśli od­mó­wi, pew­nie za­tłu­ką ją tu na śmierć. W imię nowej przy­jaź­ni.

– Do­brze – po­wie­dzia­ła. – Liczę na waszą go­ścin­ność. Kiedy będę mogła zo­ba­czyć córkę?

*

Tego dnia po­zwo­lo­no im wejść na dach Wie­lo­dzia­łu.

Róża była bar­dzo pod­eks­cy­to­wa­na, od dwóch dni opo­wia­da­ła ko­le­żan­kom, że jej ulu­bio­na cio­cia za­bie­rze ją w głąb Ro­ślin­no­ści.

Tak na­praw­dę na dachu nie było jej wiele, zwal­cza­no ją bez li­to­ści, od kiedy za­wa­lił się dach Wy­dzia­łu Bu­dow­nic­twa. Sam bu­dy­nek nie był nawet w po­ło­wie tak wy­so­ki jak Wieża, a upa­dek z tego miej­sca pew­nie skoń­czył­by się ła­god­nym po­łknię­ciem przez oko­licz­na florę. Lilia miała w tym pewne do­świad­cze­nie.

Szły czymś w ro­dza­ju ścież­ki, a dziew­czyn­ka do­ty­ka­ła ko­lej­nych ro­ślin.

– Co to, cio­ciu?

– Po­dzwoń­ce, ko­cha­nie. Ładne, praw­da?

– Tak.

W końcu sta­nę­ły nad kra­wę­dzią dachu. Świat po­kry­wa­ła zie­leń prze­tka­na wszel­ki­mi moż­li­wy­mi ko­lo­ra­mi. Lilia wi­dzia­ła gar­gan­tu­ję, pod którą zo­sta­wi­ła kie­dyś Rutę. To zna­czy Ali­cję. Ko­bie­ta nie wró­ci­ła do Kwia­tów. Nikt nie wie­dział, co się z nią stało. Gdzieś tam była też Dalia, ta, która nigdy jej nie zdra­dzi­ła. To rzad­kie wśród ludzi. No i Arek, czło­wiek, który do­pro­wa­dził do upad­ku Wieży z jej po­wo­du. Gdzie teraz prze­by­wał?

Ża­ło­wa­ła, że nie było przy niej Arka czy Dalii. Ota­cza­ły ją zdra­dziec­kie psy z Wie­lo­dzia­łu z Ad­ria­nem, Fał­szy­wym Kwia­tem na czele. Cza­sem od­wie­dzał ją też Hia­cynt, dość czę­sto tu wpa­dał. Głu­piec na­praw­dę uwie­rzył, że nie ma do niego żalu.

Przy­tu­li­ła Różę i za­czę­ła mówić bez­gło­śnie obiet­ni­ce. Przy­rze­kła dziew­czyn­ce, że na­dej­dzie taki dzień, gdy wszy­scy uwie­rzą, że Lilia z ca­łe­go serca po­ko­cha­ła Wie­lo­dział. A wtedy za­bierze ją z tej klat­ki, od tych zdra­dziec­kich mier­not i po­ka­że praw­dzi­wą wol­ność. Uciek­ną, Lilia miała w tym pewne do­świad­cze­nie. Może pójdą na pół­noc, spró­bu­ją od­na­leźć Arka?

Na razie jed­nak mu­sia­ła być po­słusz­nym więź­niem.

‒ Spójrz, jak pięk­nie ‒ po­wie­dzia­ła do córki.

Koniec

Komentarze

Niesamowita kreacja świata. Urzekły mnie te drapieżne (i to na różne sposoby!) rośliny. Idea pasożytniczych jest należycie obrzydliwa. Przemawia do wyobraźni.

W sumie świat jest ciężki i bohaterka też miała pod górkę, a Ty jej niczego nie ułatwiałeś. Jak już zrozumiałam, kim dla Lilii jest Róża, fabuła wciągnęła i oczywiście, że kibicowałam Lilce.

Bohaterowie pewnie mogliby być głębsi, ale nie zamierzam marudzić.

Szkoda, że nie wyjaśniasz, skąd wzięły się te rośliny, tylko pokazujesz kilka hipotez.

Masz kilka literówek.

Babska logika rządzi!

Dziękuję za komentarz :)

Piękne i przerażające. Wykreowałeś niezwykły świat w tak przekonujący sposób, że można w niego uwierzyć. Można zacząć inaczej patrzeć na otaczającą nas roślinność, z większym respektem. Może lepiej się z nią zaprzyjaźnić, jak miś. wink

Drobiazgi zauważone przez misia:

Nie znajdą jej szybko, to ona musiał znaleźć ich.

 

Była tylko (nie jednak?)zmęczona, senna, poobijana, podrapana i zgubiła swoich towarzyszy.

 

Gdy dorosłam, nieustannie narażałam życie dla moich ludzi, a gdy raz się z nimi nie zgodziłam, dostałam do(od?) nich wyrok śmierci.

 

Pan Marek uśmiechnął się lekko, wydalił z siebie jeszcze kila (kilka) obrzydliwych zdań, a potem zniknął z życia Lilii na zawsze.

 

Współpracował, choć (może ale?) na pożegnanie i tak przywaliła mu tak mocno, że stracił przytomność.

 

– Lochy Wieży – powiedziała, przypominając sobie wszystkie straszne historie, które krążył na ich temat.

 

Ojciec na schodach pomiędzy piętrami sześć i siedem, brat od Roślinności na korytarzy trzy-dwanaście, koło szwalni.

 

A wtedy zabierz ją z tej klatki, od tych zdradzieckich miernot i pokaże prawdziwą wolność.

Klik! Marsz do Biblioteki.

Klikam i obiecuję wrócić z porządnym komentarzem.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Koala75, dzięki za komentarz i poprawki. Wprowadziłem wszystkie (poza drugą, bo to zdanie miało być sarkastyczne). Po komentarzu Finkli przeczytałem wczoraj opowiadanie raz jeszcze, ale nie udało mi się znaleźć tych literówek.

Mr.maras, dzięki, czekam na komentarz z niecierpliwością.

 

Cześć, Zygfrydzie!

 

Nieco dalej rozbrat ze świadomością uskuteczniali Malwa i Korkus

No, ej! XD

wciąż przeszkolone gabloty.

Musiały być bardzo mądre :D

 

Pokaźna dawka wyobraźni. Świat robi wrażenie, fascynuje, a jednocześnie przeraża. Ja nie ze Śląska, słabo znam te okolice i przez to myślę, że ominęło mnie kilka smaczków (to nie zarzut!).

Z fabułą nie gnałeś, raczej człapaliśmy się do przodu, ale to pozwoliło wybrzmieć opisom i zorientować się w fabule. Skakałeś po linii czasu, do tego żonglowałeś mnogością bohaterów, którzy do tego występowali pod dwoma imionami – jak dla mnie przepis na to, żeby przepalić czytelnikowi styki, a Ty zrobiłeś to w taki sposób, że wszystko wydało się jasne jak słońce. Świetna robota.

Sama historia smutna, postawiłeś bohaterkę w trudnej sytuacji, przy której mordercze środowisko to pikuś. Fajnie wybrzmiał wątek Bratka – cukierkowo-romantyczny, ale podany w odpowiedniej ilości i do tego beznamiętnie ucięty. Podbudował kibicowanie głównej bohaterce.

Do tego dodajesz tekst w dzień mojego dyżuru, jednocześnie dając mi osobliwą rolę w tekście… przypadek? ;) Z drugiej strony muszę Ci serdecznie podziękować, że wrzuciłeś właśnie w piątek – inaczej mógłbym się nie zdecydować na lekturę opka o takiej długości. Miałbym czego żałować.

Pozwolisz zatem, że z przyjemnością wybiorę się do klikarni, by powiedzieć, że leży tu świetny tekst i warto poświęcić nieco czasu na lekturę.

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Krokusie, dzięki za komentarz.

 

Do tego dodajesz tekst w dzień mojego dyżuru, jednocześnie dając mi osobliwą rolę w tekście… przypadek? ;)

No, przypadek. Nie spoglądałem, kto dyżuruje akurat w piątki. Gdybym wiedział, to bym dał tej postaci większą rolę. Może nawet odzyskałaby przytomność :)

 

Skakałeś po linii czasu, do tego żonglowałeś mnogością bohaterów, którzy do tego występowali pod dwoma imionami – jak dla mnie przepis na to, żeby przepalić czytelnikowi styki, a Ty zrobiłeś to w taki sposób, że wszystko wydało się jasne jak słońce.

Cieszę się, że jest to dla Ciebie przejrzyste, zwłaszcza że główna bohaterka (i nie tylko ona) występuje pod dwoma imionami, a retrospekcji nie opatrzyłem częstym “dwa lata wcześniej” czy czymś w tym rodzaju.

 

Ja nie ze Śląska, słabo znam te okolice i przez to myślę, że ominęło mnie kilka smaczków (to nie zarzut!).

W wielu scenach inspirowałem się prawdziwymi miejscami, ale to raczej ciekawostka. Wątpię, by ktoś się domyślił, że wiadukt, pod którym przejeżdżam w drodze do pracy, to ten, z którego spadła Lilia. Nie wiem, czy “Wieża” wygląda w środku tak, jak powinna według opowiadania, raczej nie jest tak duża. Za to na “Wielodziale” studiowałem.

Stworzyłeś niesamowity świat. Ogromnie mi się opowiadanie i fabuła spodobała. Jest takim tekstem nie do zapomnienia – dla mnie. Przypominało pasożytnicze opko Szyszkowego, bo choć tam chodziło o coś zgoła innego, lecz również porywał koncept, wyobraźnia i fabuła. :-)

Wizje wieży, nasypu, Wielodziału – kapitalnie przekształcone. Ze zwyczajnych elementów zbudowałeś cholernie niebezpieczną i prawdopodobną rzeczywistość, w której mam nadzieję się nie obudzimy. Kolejne zdarzenia zaskakiwały i budziły grozę oraz zrozumienie dla życia w tym świecie.

 

Z czepialstwa czytelniczego.

Najłatwiej się nie czytało, chyba głównie przez splątaną chronologię zdarzeń. Jest ok, tj. odnajdowałam się, ale chyba mogłaby być lepsza. Coś się łamało, trzaskało czasami? Nie wiem co i nie mam pomysłu, jak ewentualnie poprawić. Może konstrukcja, może niekiedy sformułowania czy to że opko za krótkie. Chciałoby się więcej przeczytać o tych niesamowitych kwiatach, lecz powyżej 50k jest i tak długim tekstem, więc rozumiem. ;-)

Niekiedy trafiałam też na jakieś kiksy, w rodzaju przecinka,  literówki, bądź czegoś tam jeszcze, ale nie zwracałam na nie uwagi, ponieważ bardzo chciałam dowiedzieć się co dalej, jak to się skończy, o co chodzi!

 

Skarżypytuję i również zgłoszę w wątku nominacyjnym :-)

 

Nominuję za:

*światotwórstwo i wyobraźnię przyszłościową,

*silnych, charakterystycznych bohaterów,

*ciąg nieoczywistych zdarzeń.

 

pozdrawiam

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

No to mam dziwnie mieszane odczucia co do tego tekstu. Być może dlatego, że widząc Twojego nicka oczekiwałem wiele. Tak samo jak widząc świat, który zapowiadał się ciekawie. Trochę tu z tryfidów, trochę z szwedzkiego Rootsystem RPG (w którymś z numerów NF była wzmianka o tym systemie, wraz z opisem świata zdominowanego przez rośliny wdzierające się w cywilizację, acz tam to trochę inaczej wygląda; BTW, swoją drogą ciekawy traf – tłumacz polskiej wersji właśnie pracuje nad przekładem rozszerzenia dotyczącego wypraw poza zabudowania). Jedno i drugie skojarzenie rokuje sporo możliwości.

No i zaczynam czytać. Czyta się niesamowicie płynnie. Znam opowiadania na 15K, które czytałem dłużej niż to. “Spójrz, jak pięknie” zwyczajnie jest zgodne z przysłowiowym “czyta się samo”. Płynnie, lekkim językiem, z doskonałym wyczuciem długości akapitów i manipulowaniem tempem – także przy przeskakiwaniu między scenami i czasami. Co tu gadać – dobrze piszesz i masz dobry warsztat.

A jednak. A jednak widać to, co zasygnalizowałeś. Rzeczywiście jest jakaś różnica między dwiema początkowymi częściami, a resztą. I widać, ze gdzieś tam mogło się coś zmienić w podejściu do tekstu. Ba, w początkowej części chyba faktycznie widać zacięcie się, w dalszej – brak zacięcia, ale chyba “coś uciekło”. Nie wiem, trochę jakby tu była pierwotnie bardziej z rozmachem wizja, a potem została sprowadzona w inne ramy – niczym ambitny scenariusz filmowy dopasowany do dobrego, ale jednak kina. A może się mylę? Pewnie tak.

To powyższe może brzmieć źle, więc od razu naprostuję – tekst mi się podoba. To była bardzo przyjemna lektura. Co prawda nie aż tak jak Dziewczynka bez księżyca (jeśli ten komentarz czyta ktoś, kto nie zna owego opowiadania – polecam bardzo, bardzo, bardzo), ale jednak przyjemne.

Jednocześnie jednak gdzieś części 3-5 wydały się jakby “nieco z innego materiału”.

Część 6 – rolę Astra w którymś momencie dało się wyczuć z wyprzedzeniem, Hiacynta nie, całość jednak nabrała dramatyzmu. Dramatyzmu, który jakby w pewnym momencie wyhamował, choć ostatnia scena ma całkiem solidny wydźwięk. Trochę jak w życiu, z obiecywaniem sobie różnych planów, nie zawsze z myślą o tym, czy są możliwe. I mam takie wrażenie, jakby pewnie przeformułowanie paru zdań mogło uczynić ten tekst bardzo lepszym od obecnego – jakieś drobne porównania, mogące doprowadzić do momentu, w którym poczucie uwięzienia w połączeniu z odzyskaniem córki i myśleniem o przyszłości było bardziej duszne, ściskające, jak uśmiech i łzy w jednym. Ale tych kilku zdań jednak brakło i… bibliotekę klikam z czystym sumieniem, taka raczej nie dam (choć poczekam, aż opinia mi się odleży, aby nie popełnić błędu jak przy księżycach), za to będę wypatrywać kolejnych Twoich opowiadań.

 

Asylum, wilku-zimowy, dzięki za komentarze.

 

A jednak. A jednak widać to, co zasygnalizowałeś. Rzeczywiście jest jakaś różnica między dwiema początkowymi częściami, a resztą. I widać, ze gdzieś tam mogło się coś zmienić w podejściu do tekstu.

Precyzując, wiedziałem, co ma być w części 3 i 4, znałem cały ciąg retrospekcji i wiedziałem, jak ma wyglądać ostatnia scena, po prostu nie miałem pomysłu na ciekawy finał. Potem wpadło mi do głowy, by przerobić ostatnią retrospekcję tak, by to porwanie wcale się nim nie okazało oraz naszedł mnie pomysł na rozwinięcie przeszłości Ruty, co stworzyło mi 5 część. Mając te dwie rzeczy, wszystko jakoś złożyłem do kupy.

 

Trochę tu z tryfidów, trochę z szwedzkiego Rootsystem RPG

Nie znam :)

Nie wiem, co sprawiło, że właśnie rośliny zmutowały i rozpleniły się wszędzie tak bardzo, iż zagroziły ludzkości – bo domyślam się, że zwierzęta pożarły już dawno – ale historia, której kazałeś toczyć się w tak skrajnie nieprzyjaznych warunkach, okazała się świetnym pomysłem, a sprawę rozwiązałeś w sposób utrzymujący ciekawość czytelnika aż do ostatniej kropki.

I choć początkowo nieco gubiłam się w kolejności zdarzeń, to po chwili zdołałam połapać się w ciągłości opowieści i wszystko ułożyło się w zgrabną i logiczną całość.

Zygfrydzie, mam nadzieję, że poprawisz usterki, bo urzeczona Twoim światem, chciałabym móc udać się do nominowalni.

 

Gdzieniegdzie prze­bi­ja­ły się gar­gan­tu­je, ol­brzym­ki i inne nie­do­rzecz­ne wy­so­kie okazy… → Czy okazy były niedorzeczne, czy może: Gdzieniegdzie prze­bi­ja­ły się gar­gan­tu­je, ol­brzym­ki i inne nie­do­rzecz­nie wy­so­kie okazy

 

‒ Po­słu­chaj, Pau­lin­ko, to bar­dzo ważne.Zwró­cił się do niej imie­niem… → ‒ Po­słu­chaj, Pau­lin­ko, to bar­dzo ważne  ‒ zwró­cił się do niej imie­niem

 

i dziu­rę w sercu wiel­ko­ści pnia ol­brzym­ki. → Czy dobrze rozumiem, że Lilia miała serce wielkości pnia olbrzymki?

A może miało być: …a w sercu dziurę wiel­ko­ści pnia ol­brzym­ki.

 

a jeden z ko­ry­tarz przy­tul­ki ob­ro­sły… → Literówka.

 

Ro­śli­ny te za­pu­ści­ły bar­dzo głę­bo­kie ko­rze­nie w pod­ło­dze… → Korzenie roślin mogą być bardzo długie, ale nie są głębokie, mogą jednak głęboko wrastać w podłoże.

Proponuję: Ro­śli­ny te za­pu­ści­ły ko­rze­nie bardzo głęboko w pod­ło­dze

 

wpa­da­ło nie­wie­le świa­tła, dla­te­go Lilia czy­ta­ła w świe­tle lampy. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …wpa­da­ło nie­wie­le świa­tła, dla­te­go Lilia czy­ta­ła przy zapalonej lampie.

 

‒ Czy­tam o daw­nych ro­śli­nach za­ga­iła Dalię… → ‒ Czy­tam o daw­nych ro­śli­nach ‒ zagadnęła Dalię

Można zagaić rozmowę, obrady czy zebranie, ale nie można zagaić kogoś.

 

roz­chla­pu­jąc wodę, która po noc­nych opa­dach za­bra­ła się na pod­ło­dze… → Literówka.

 

Lilia zdą­ży­ła go już okrzy­czeć dwa razy. → Czy Lilia na pewno go okrzyczała?

A może miało być: Lilia zdą­ży­ła na niego nakrzyczeć/go skrzyczeć dwa razy.

Za SJP PWN: okrzyczany «cieszący się dobrą opinią, często niezasłużenie»

 

– Ja wie­rzę, że prze­le­cia­ły stam­tąd. → Literówka.

 

a nad nim wzno­si się Ły­ken­cja. → Dlaczego wielka litera? Do tej pory żadna o żadnej roślinie nie pisałeś wielką litera, a o tej nawet trzykrotnie.

 

– Och, byłam tam nie raz, odkąd ucie­kły­śmy. → – Och, byłam tam nieraz, odkąd ucie­kły­śmy.

 

tań­czy­ły wokół niej w sza­lo­nym tańcu. → Brzmi to fatalnie.

Proponuję: …wykonywały wokół niej szalony taniec. Lub: …pląsały wokół niej w sza­lo­nym tańcu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Rugulatorzy, dziękuję. Obiecuję poprawić, jak tylko wrócę z kolacji wigilijnej :)

 

edit: A jednak udało mi się wcześniej.

Zygfrydzie, bardzo się cieszę, że udało Ci się sprężyć, i wieczorem, zapewne w gronie bliskich, będziesz mógł oddać się rozkoszom stołu. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, mnie niestety nie urzekło, nie porwało, a wiele oczekiwałam, bo doskonale pamiętam "Dziewczynkę bez księżyca"; to opowiadanie do dziś jest jednym z moich ulubionych i jestem obrażona na Lożę, że nie dostało piórka. ;) Światotwórstwo ciekawe, ale nienowe, ktoś już z forum pisał o świecie roślin choć trochę inaczej i na sam pomysł też wpadł później. Przyjemna lektura i chyba mogę mieć pretensję tylko do siebie, że usiadłam do niej, oczekując czegoś równie niesamowitego jak "Dziewczynka…" Pozdrawiam.

Dużym atutem tekstu jest styl, dzięki któremu wsiąka się już od pierwszych zdań i pozostaje z bohaterką do samego końca. To się czyta świetnie i jestem pod dużym wrażeniem, jak swobodnie operujesz językiem.

Niestety, pod innymi względami mnie nie porwało. Światotwórstwo – ciekawe, urzekły mnie Kwiaty, a różnorodność roślinnego świata przywodziła na myśl Perelin z “Nie Kończącej Się Historii”. Jednak zabrakło mi w tej wizji jakiegoś elementu, który zostałby ze mną na dłużej. Doceniam oszczędną, acz umiejętną konstrukcję postaci – są charakterystyczni, odróżnialni, w pewnym sensie namacalni. Choć i tutaj zabrakło mi w nich czegoś, abym faktycznie przejmowała się ich losami. Na dodatek zakończenie zaatakowało mnie zupełnie znienacka – czytałam sobie, czytałam, a tu nagle kątem oka widzę, że zaraz koniec. W tamtym momencie lektury zupełnie nie czułam, aby fabuła zmierzała do satysfakcjonującego rozwiązania.

Ostatecznie tekst ten nie dorównał – w moim osobistym rankingu – “Dziewczynce bez księżyca”, ale i tak był bardzo przyjemną lekturą. Zdecydowanie biblioteczne.

deviantart.com/sil-vah

Witaj, Zygfrydzie!

Przyszedłem spojrzeć, jak pięknie, jednak w pierwszej kolejności widok przesłonił mi tłum postaci, których moim zdaniem jest tutaj trochę zbyt wiele. Część została wykreowana porządnie i zapadają w pamięć, ale kilka zlały mi się, żeby daleko nie szukać – np pojawiający się w finale Aster i Chaber.

Opowiadanie stoi kreacją świata i przyznaję, że wizję roztaczasz interesującą. Nie tłumaczysz genezy swojego świata – i dobrze – ledwie w którymś momencie postaci silą się na spekulacje dotyczące zaszłego końca świata – i to też dobrze, bo angażuje do własnych rozmyślań. Długo się zastanawiałem, co mi przypomina Twój świat i w końcu stwierdzam, że blisko mu do realiów “Metro 2033”, choć w wersji bardziej soft.

Historia moim zdaniem jest mało angażująca. Postaci głównie błądzą po zielonym oceanie, natykają się na kolejne, mniej lub bardziej odjechane gatunki, nierzadko umierają, ale gdybym miał z grubsza chociaż opisać, co tu się po kolei działo, to robiłbym to w bólach. Nie pomaga w tym poszatkowanie czasów akcji, choć z drugiej strony wprowadza urozmaicenie pewnej monotonii. Coś za coś.

Słabym punktem jest tutaj dialog z wyjaśnieniami pod koniec, zwłaszcza, że te wyjaśnienia są dość grubymi nićmi szyte. Dlaczego na przykład, skoro ktoś tam w Wieży twierdzi, że utrzymywanie dodatkowego, nieplanowanego dziecka to wydatek, na który społeczności nie stać, mieszkańcy Wielodziału decydują się odebrać dziecko Lilii i jeszcze o nie dbać?

Wyjątkowo gorzkie “Spójrz, jak pięknie” na samym końcu bardzo mi się natomiast podobało.

 

SaraWinter, Silva, MrBrightside, dzięki za komentarze.

Nie będę oryginalny – bardzo dobra kreacja świata. Apokalipsa roślina w Twoim wydaniu to najlepszy tego typu obraz, jaki widziałem. Wciąga dużo bardziej niż neodżungla.

Fabuła interesująca, jednak na koniec odniosłem wrażenie, że służy jednak bardziej za pretekst po przejściu się po tej swoistej “palmiarni”, w jaką zmieniła się Ziemia. Postacie są okej, zarysowane wyraźnie, ale finalnie wydały mi się tłem dla światotwórstwa. Trochę większy “zonk” miałem z zakończeniem – choć ujmujące, miałem wrażenie, że potoczyło się zbyt szybko i gładko, a choćby los Dalii koniec końców nie odcisnął zbyt wielkiego piętna na postaciach.

Technicznie jest bardzo dobrze napisane.

Tak więc to bardzo widowiskowy, zielony koncert fajerwerków. Z rewelacyjnym światotwórstwem i dobrą resztą elementów.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

NoWhereMan, dzięki za komentarz :)

Cudne światotwórstwo. Początkowo skojarzyło mi się z Cieplarnią Aldissa, choć to oczywiście całkiem inna historia. Ale podobnie, jak w przypadku Cieplarni, i tu byłam zachwycona kreacją świata i nieco rozczarowana tym, co się w nim podziało. Początkowo czytałam z zainteresowaniem. Podobała mi się niemal dosłownie potraktowana idea Dzieci Kwiatów, zaintrygowałeś mnie, wspominając o wyroku śmierci i dziurze w sercu Lilii.

Pierwsze zmarszczenie brwi pojawiło się przy wzmiance o ciąży i niezgodzie przywądcy wspólnoty na nowe dziecko. Jeśli dobrze zrozumiałam, ojcem był ktoś spoza wspólnoty, a takie małe społeczności w którymś momencie staną wobec problemu ograniczonej puli genetycznej. Więc napływ świeżych genów powinien być powitany z otwartymi ramionami. Fakt, dziewcczyna nie powiedziała, kto jest ojcem, ale zastanawiam się dlaczego.

Pewnie bym w końcu o tym zapomniała, gdyby nie kolejne wydarzenia: bunt w wieży, Ruta wysłana jako szpieg i potencjalny zabójca. Nie bardzo rozumiem, dlaczego Marek lekką ręką pozbył się trzech członkiń wspólnoty, kobiet, które już choćby ze względu na dalszy rozwój społeczności są cenne. Po cholerę chciał szpiegować Dzieci Kwiaty, skoro z ich strony nie było żadnego zagrożenia. I jakim cudem ich odejście doprowadziło do jatki, którą opisuje Ruta. Można oczywiście powiedzieć, że Marek był tyranem. Masz tam zresztą wzmianki o zamknięciu, złe wspomnienia Lilii. Może bym to i kupiła, choć w jego zachowaniu nic na to nie wskazuje, ale…

No, właśnie, dochodzimy do finału. I powiem szczerze poczułam się oszukana przez Lilię. Kibicowałam jej od początku, zastanawiałam się, co za sukinkot porwał jej dziecko, a tu nagle się okazuje, że no, trochę inaczej to było. Myślę, że Róża została raczej uratowana niż porwana, bo naćpana mamuśka nie byłaby jej w stanie zapewnić bezpieczeństwa. I tu zaraz pomyślałam o reakcji Lilii na wpadkę Ruty, toż, do cholery, ona zrobiła to samo, mając córkę pod opieką. Nie widzi tego, czy jak? I wreszcie zakończenie, w którym Lilia sączy do ucha córki jad.

Bo to jest jad, dostała drugą szansę i nawet tego nie zauważa. W tym momencie z bohaterki, której kibicowałam, zmienia się w paranoiczkę, która uważa, że wszyscy są przeciw niej, nikt jej nie kocha, a ona biedna, samotna musi walczyć z całym światem. I zaczynam powątpiewać we wszystko, co wcześniej opowiadała, zastanawiam się, ile takiego jadu wsączyła w uszy członków wspólnoty, że doszło do jej rozpieprzenia. Owszem, taka wolta na koniec może być fajna, ale pod warunkiem, że czemuś służy, a tutaj nie wiem, czemu mogłaby służyć.

Nie jestem też pewna, czy Ty, jako autor, dostrzegasz dwuznaczność tej postaci. Przydałoby się coś, jakieś zdanie, które powiedziałoby mi, że tak, że to było celowe, ale nie widzę tego.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Irka_Luz, dzięki za komentarz.

Cieszę się, że odebrałaś finał tak, jak chciałbym, żeby czytelnik go odebrał – chodzi mi o całkowitą zmianę postrzegania główna postaci. Prawdę mówiąc, gdyby Lilia okazała się matką roku, byłoby to, przynajmniej według mnie, dość nudne. Lubię ten zabieg, gdy postać okazuje się kimś innym, niż się czytelnikowi wydaje i zdaje on sobie sprawę, że widział do tej pory jedynie wycinek postaci, w dodatku z jej subiektywnego punktu widzenia. Choć początkowo tego nie planowałem, z czasem uznałem, że to najciekawsze, co mogę zaoferować. Pewnie poprowadzenie fabuły mogłoby być lepsze, ale nic więcej z tego tekstu wyciągnąć nie dałem rady.

Zresztą, podobną dyskusję o głównej bohaterce przeprowadziliśmy przy “Dziewczynce bez księżyca” :)

Świetne! Wciągające! Pochwał wystarczy – poprzednicy wszystko co można było dobrego już chyba napisali :)

Lekko przekornie odniosę się więc do uwag… Tworzone tu są formy „krótkie”. Nie wszystko musi być wyjaśnione, nie wszystko oczywiste, nie wszystkie wątki w pełni domknięte. Nie wszystkie mechanizmy świata wyjaśnione. A łatwe do czytania to mają być bajki dla kilkulatków :)

Od opowiadania oczekuję „chwilowego” zauroczenia. Szybkiej możliwości przeniesienia w „nowy, inny świat”. Wyjaśnione powinno być tylko to co niezbędne. Reszta to już pole działania wyobraźni czytelnika. To nie reportaż, to fantazja! :)

Cieszę się, że odebrałaś finał tak, jak chciałbym, żeby czytelnik go odebrał – chodzi mi o całkowitą zmianę postrzegania główna postaci.

Ech, no, dokonujesz dramatycznego przewartościowania głównej bohaterki, a jednocześnie snujesz swoją opowieść, jakby się nic nie stało. I to sprawiło, że zwątpiłam, czy to w ogóle widzisz. I postacie drugoplanowe też nie reagują. Czemu Ruta nie wrzasnęła: A ty co, lepsza jesteś? Nikt nie próbuje Lilii usadzić, jakby nie dostrzegali, kim jest naprawdę.

A teraz zaczynam dochodzić do wniosku, że być może wiem, czego mi w Twoich opkach brakuje – Ciebie. Bo scenariusz jest niemal zawsze taki sam, wciąga mnie, czytam z zainteresowaniem, a na koniec patrzę i zastanawiam się: No, dobra, ale gdzie Ty mnie właściwie przyprowadziłeś i po co? Bo sądzę, że my nie tylko snujemy opowieści, ale też zawieramy w nich to, co jest dla nas ważne, co nas porusza, bawi, cieszy. Prowadzimy czytelnika dokądś, dajemy mu coś z siebie. I tego właśnie nie widzę. Czepiam się postaci, bo ich nie rozumiem, bo nie wiem, co chciałeś mi w ich osobach pokazać.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

LRS, dzięki za przeczytanie!

 

Irka_Luz,

Czemu Ruta nie wrzasnęła: A ty co, lepsza jesteś? Nikt nie próbuje Lilii usadzić, jakby nie dostrzegali, kim jest naprawdę.

Co do relacji Lilia – Ruta, myślę, że Lilia wybaczyłaby Rucie, gdyby chodziło tylko o nałóg i sprawę Dalii, ale Ruta wyznała, że okłamywała ją i zdradziła dużo poważniej, ich przewinienia nie były równej wagi. Inni mogli Lilię usadzić, zwłaszcza Hiacynt, ale tu chodziło o dostarczenie jej w niewiedzy do miejsca docelowego.

Lubię wyjaśniać te rzeczy, choć zdaję sobie sprawę, że powinny wynikać z opowiadania. Jak twórcy nowych Gwiezdnych Wojen przez dwa lata tłumaczyli się, co właściwie fani właśnie obejrzeli, to nie był dobry znak :D

No, dobra, ale gdzie Ty mnie właściwie przyprowadziłeś i po co?

To dopiero duże pytanie, nie wiem, ile osób potrafiłoby na nie odpowiedzieć.

A teraz zaczynam dochodzić do wniosku, że być może wiem, czego mi w Twoich opkach brakuje – Ciebie.

To byłby dość nieciekawy bohater :) A tak na poważnie, czasami przemycam coś od siebie w bohaterach, nie powiem, w których, bo nie chce sobie robić czarnego pijaru.

 

W każdym razie dziękuję, za te posty, zmotywowałaś mnie do wrzucenia tego. I tak długo się ociągałem. I do pisania nowego tekstu, który może nie zajmie mi roku, jak kilka poprzednich.

Kreacja świata świetna (ale o tym już każdy Ci chyba napisał). Styl niezły. Za to konstrukcja utworu już średnia (za dużo jest tu skakania i retrospekcji). Miejscami trafiają się dłużyzny, ale wspomniana kreacja świata imponuje i nieco je rekompensuje.

Zakończenie też pozostawia niedosyt. Odrobinę zbyt otwarte, bo jednak nie wiemy, jakie były losy głównej bohaterki.

To jeden z tych utworów, które jest jak swing state. Nie wiem i do ostatniej chwili pewnie nie będę wiedział jak go ocenić.

Wspomniana kreacja świata naprawdę wypycha to opowiadanie wysoko ponad przeciętność. I ten Górny Śląsk w tle, te kopalnie porośnięte dżunglą. Technicznie ten tekst jest piórkowy. A jednak serce się przed TAKiem buntuje, bo fabuła i bohaterowie serca nie podbili.

I sam świat, choć pięknie wykreowany, ma w sobie coś paskudnego, że nie chce się do niego wracać. Nie pragnie się dalszych losów bohaterów poznać.

Jak widzisz, jestem w kropce. 

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Chrościsko, dziękuję za komentarz.

Fajne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Świat wyraźnie inspirowany „Cieplarnią”, ale moim zdaniem lepszy niż u Aldissa (oszczędziłeś nam brzunio-brzusiów ;)

Doceniam (i w sumie kupuję) konstrukcję z dwiema liniami fabularnymi. Świetny wątek Alicji/Ruty. Narkotyczny epizod z życia Lilii, moim zdaniem, wypływa trochę za późno.

Sporo literówek – nie do tego mnie przyzwyczaiłeś. Technicznie jeszcze kilka innych mankamentów: niezgrabne, niezrozumiałe zdania („Oczywiście, z jej trzech Zwiędłych Kwiatów musiała przyjść niemowa.”), dziwne określenia („dół podkolanowy” – kto tak mówi, poza moimi kolegami z pracy? Zresztą jeżeli już, to „w dole”, nie „na dole”), mignęły mi niekonsekwentne konstrukcje czasowe, jakaś przyszłość w przeszłości, dwukrotne „ów” na małej przestrzeni (nigdy nie zrozumiem umiłowania do tego pretensjonalnego zaimka w tekstach niestylizowanych), gimbusowate fragmenty dialogów w drugiej części. Ale to detale, do łatwego poprawienia.

Gorzej z fabułą, rozwiązanie trochę z czapy – w świecie, gdzie posiadanie potomstwa jest zbędnym luksusem, kilka osób zawiązuje intrygę i wyrusza w śmiertelnie niebezpieczną podróż tam i z powrotem, żeby podstępem połączyć i zresocjalizować obcą matkę z dzieckiem?

Tak, że nie wiem. Ale świat naprawdę świetny.

Światotwórstwo w tym tekście jest niewątpliwie piórkowe. Mogę powtórzyć za poprzednikami – niesamowita wyobraźnia, klimat, fantastyczne pomysły, tak efektowne, że absolutnie nie wymagają wyjaśnienia, skąd, jak i dlaczego. Nie do zapomnienia.

No ale w głosowaniu piórkowym będę na NIE, bo fabuła z kolei wydała mi się dość pretekstowa, i momentami nieco przewidywalna (ja absolutnie rozumiem, jak ważne życiowo są uczucia macierzyńskie, choć sama nie mam dzieci, ale to nie znaczy, że one zawsze i w 100% sprawdzą się jako motywacja bohaterki.). Innymi słowy – naprawdę dobry tekst, wybitne światotwórstwo, ale do najlepszych na portalu w moich oczach nieco mu brakuje.

ninedin.home.blog

Świat wyraźnie inspirowany „Cieplarnią”

Nie znam :)

 

Sporo literówek – nie do tego mnie przyzwyczaiłeś.

Hmm… może po prostu zawsze natrafiałeś na moje teksty, jak już były wygładzone. Bo z literówkami mam niestety zawsze mam problem i ich po prostu nie widzę, nawet gdy czytam kilka razy cały tekst. 

 

W każdym razie, dzięki za komentarze i docenienie światotwórstwa (nie sądziłem, że aż tak się spodoba).

Światotwórstwo jest niezwykłe (znam tylko trzy Twoje opka zamieszczone na forum).

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Hej, hej,

 

stworzyłeś ciekawy, piękny, skomplikowany świat, który wyrasta (notabene) poza ramy Twojego opowiadania, aż pęka w szwach.

To co zobaczyłem oczami wyobraźni bardzo mi się spodobało, żarłoczne kielichy, ostre jak szable liście czy pnącza, porastające wszystko. Zabrakło mi, może jakiejś “logiki porastania” roślinności – okresy kwitnienia, obszary występowania – być może Wędrowcy albo Kwiaty mogliby mieć większą wiedzę, żeby bardziej uzasadnić to, że jeszcze w tak niesprzyjającym środowisku potrafią przetrwać.

Z drugiej strony fajnie byłoby mieć większy ogląd społeczności, przyczyn dla których prezentują tak różne podejście do świata. Jakoś tego nie zrozumiałem – dostrzegam napięcie pomiędzy Wieżą i Wielodziałem a KWiatami, ale nie do konca rozumiem na czym ono polega. Czy Wielodział i Wieża są totalnie zamknięci i większość społeczeństwa jest odcięta od natury? Tak wnoszę o opisach z poczatu historii, warto byłoby ten temat pociągnąć i uczynić go bardziej uniwersalnym, jako takie spięcie pomiędzy cywilizacją a naturą.

 

Ciekawy i spójny jest wątek fabularny, historia Lilii, która wyrasta pomiędzy kamieniami wieży, żeby dojrzeć do bycia pełnoprawną członkinią “kwiatów”, a potem zatacza koło, żeby ponownie wkroczyć do cywlizacji, swoistej wierzy 2.0 i tam szukać kontaktu z córką. Tworzysz tajemnice i mini konflikty – to świetnie przykuwa uwagę czytelnika, mamy więc Różę, będącą przyczyną ucieczki z Wieży i jej późniejsze “porwanie”, mamy zagadkę tożsamości i zdradę Ruty, w końcu mamy zdradę Hiacynta i Chabra.

Nieco rozczarowała mnie końcówka, tyle tajemnic, sojuszów i zdrad aż się prosi o solidnego fabularnego kopa na koniec. Jakoś go nie poczułem ;)

 

Jestem na “Tak” w głosowaniu piórkowym.

 

Jeszcze trochę uwag:

 

a jeden z korytarz przytulki obrosły tak gęsto, że nie dało się przez niego przecisnąć

 

Rośliny te zapuściły korzenia bardzo głęboko w podłodze i ścianach,

 

Nieco dalej rozbrat ze świadomością uskuteczniali Malwa i Korkus

 

– Miałam inwigilować Kwiaty – spowiadała się dalej Ruta. – Dostarczać informacje i wykonać na tobie wyrok, kiedy tylko nadarzy się okazja.

– Aha – rzuciła Lilia.

Aha? W ogóle mi to nie brzmi. Coś mocniejszego w rodzaju “kurwa”, albo milczenie lepiej by pasowały, IMHO.

 

Pozdrawiam!

 

Che mi sento di morir

Bardzo sugestywnie wykreowany świat i w przeciwieństwie do kilku komentatorów chętnie przeczytałabym coś więcej w tym świecie. Na przykład rozwinięcie tego opowiadania w krótką powieść, w której lepiej wybrzmiałyby niektóre wątki, byłoby więcej mięcha fabularnego, a postacie dałoby się spamiętać i rozróżnić. Zdecydowanie na rozwinięcie zasługuje wątek Marka.

W obecnej formie przyznam, że gubiłam się w gąszczu (pun intended) bohaterów, którzy nie zawsze są na tyle wyraziści, wyraziście napisani, żeby ich zapamiętać i rozróżniać. A że fabuła istotnie pretekstowa, to nie ułatwia. Jest to piękny obraz przerażającego świata, a nie piórkowe opowiadanie.

Ale mam nadzieję, że mimo wszystko nie porzucisz tej kreacji, ale ją rozwiniesz.

http://altronapoleone.home.blog

Przeczytałam z przyjemnością, opowiadanie bardzo ciekawe i również jak inni komentujący przeczytałabym coś więcej z tego świata. Sama wizja świata jest niezwykle interesująca, ale muszę się zgodzić, że te skoki były początkowo dezorientujące.

Ogromny plus za imiona, zwłaszcza, Różę. Moja córeczka ma tak na imię. ;)

 

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Dzięki za komentarze :)

 

Ogromny plus za imiona, zwłaszcza, Różę. Moja córeczka ma tak na imię. ;)

O, to fajny zbieg okoliczności. Jak z tym Krokusem. A może po prostu, jak użyjesz dostatecznie dużo kwiecistych imion, to każdy znajdzie coś dla siebie?

Nowa Fantastyka