– I jak, widzisz coś ciekawego? – zapytał jeden z wędrowców, cały czas pilnując wejścia na wzgórze.
– Jakieś domki jednorodzinne, chyba sklep, kościół… i jeszcze coś dużego – odpowiedział mu ten drugi, obserwując majaczące na horyzoncie zabudowania.
– Pokaż no mi to – powiedział znów ten pierwszy, po czym ściągnął hełm i przejął od kolegi lornetkę.
– Faktycznie, jest coś dużego, wygląda jak jakiś magazyn… Dobra, nie ma co tutaj stać, idziemy – zdecydował po chwili.
Kolejny postój zrobili już bardzo blisko, może z pół kilometra od zabudowań. Wędrowcy kucnęli za rozbitym o słup wysokiego napięcia wrakiem osobówki, po czym jeden z nich znów wyjął lornetkę. Zza samochodu dobrze było widać główną ulicę idącą przez miasteczko.
– Coś nowego? – zapytał jeden z nich.
– Nic specjalnego, jakiś spożywczy, chyba sklep z elektroniką i jakaś knajpa – skomentował ten drugi, patrząc przez lornetkę – żadnych zagrożeń jak na razie nie widzę… Chociaż nie, czekaj. Widzę jednego ghula snującego się po ulicy – dodał po chwili – ale poza tym czysto.
Obserwowali teren jeszcze przez kilka minut, ale niewiele się zmieniło. Zdecydowali się w końcu podejść bliżej. Ostrożnie szli główną ulicą, uważnie obserwując teren przed sobą, mimo że większego zagrożenia nie było widać. Dotychczasowe wyprawy na pustkowia nauczyły ich już, aby zawsze być czujnym.
Jako pierwszy na poszukiwanie zapasów obrali sobie niewielki, jednopiętrowy budynek dawnego sklepu z elektroniką. Ghul którego przedtem widzieli przez lornetkę gdzieś zniknął.
Witryna nad przeszklonym frontem głosiła “Elektronika i naprawy u Ralpha”. No, a przynajmniej tak musiało być przed wojną. Teraz, już dobre dwadzieścia lat po, wiele liter odpadło, zalegając na chodniku przed sklepem.
– Dobra, ubezpieczaj ulicę. Ja się rozejrzę w środku – zakomenderował jeden z wędrowców, po czym wszedł do sklepu przez niemal doszczętnie wybitą witrynę. Szkło zachrupało pod ciężkimi butami. Wędrowiec, będąc już wewnątrz przystanął i przełączył coś na hełmie. Żółtawe światło latarki wyciągało z półmroku regały i półki, na których zalegały przeróżne sprzęty. Wiele z nich walało się również po podłodze. Wszędzie leżały terminale z potłuczonymi ekranami, porozbijane na części blendery, poobijane tostery z powginaną blachą, oraz inne różnorakie śmieci. Wyglądało to trochę tak, jakby po sklepie przeszedł huragan.
Wędrowiec podchodził powoli do kasy, mijając to wszystko i uważając, żeby przypadkiem czegoś nie kopnąć i nie strącić z półki. Próba skradania się, w pancerzu wspomaganym, w sklepie pełnym regałów z brzęczącym metalem i szkłem, przywodziła mu na myśl parafrazę powiedzenia o słoniu w składzie porcelany. Dokładnie tak się czuł, jak stanowczo zbyt duży i niezdarny stwór jak na warunki w których się znalazł. Podczas tego wszystkiego przystanął na chwilę. Przez głowę przeszła mu myśl, czy taka ostrożność nie jest lekką przesadą. W końcu miał na sobie pancerz wspomagany, a poza budynkiem czekał jego towarzysz, również odziany w takowy.
Rozmyślania przerwał mu głuchy łomot za ścianą. Brzmiało to jakby coś ciężkiego, z impetem uderzyło w blaszaną płytę. Wędrowiec od razu skierował wzrok na znajdujące się za ladą drzwi prowadzące na zaplecze. Przystanął, odczekał kilka sekund, ale nic więcej się nie wydarzyło. W końcu ruszył w stronę kasy, cały czas celując w drzwi. Przez chwilę tak bardzo skupił na nich swoją uwagę, że nieopatrznie zahaczył łokciem, stojący na regale tuż obok blender. Kuchenny niezbędnik każdej pani domu świata sprzed wojny, z gracją zsunął się z półki, przekoziołkował w powietrzu, i spadł szklanym kielichem prosto na posadzkę. Brzęk tłuczonego szkła rozniósł się po sklepie. Odłamki wirując w powietrzu i ślizgając się po podłodze poleciały we wszystkie strony. Wędrowiec westchnął ciężko, na ułamek sekundy przymykając oczy. “No i całe skradanie się poszło w…” nie zdążył dokończyć myśli. Nagle z zaplecza dobiegł kolejny, metaliczny huk. Tym razem donośniejszy i wyraźniejszy, a zaraz potem jakiś wrzask, czy może bardziej ryk. Zdecydowanie zbyt ludzki jak na jakieś zwierzę, i zbyt nieludzki jak na człowieka.
Coś z drugiego pomieszczenia nagle kopnęło w drzwi, które z głuchym łomotem uderzyły w ścianę. Żółte światło latarki wyłoniło z ciemności żywego trupa. Przegniła skóra zwisała z niego wraz ze strzępami ubrania, całymi płatami odchodząc od mięśni. W kilku miejscach widać było odsłonięte kości. Głęboko osadzone w wysuszonej twarzy, przekrwione i pożółkłe oczy wodziły obłąkanym wzrokiem po sklepie, aż w końcu zatrzymały się na wędrowcu. Nieumarły wrzasnął chrapliwie, po czym z zaskakującą lekkością podniósł jeden ze stojących na ladzie ciężkich terminali, uniósł nad głowę i cisnął nim przed siebie. Zaskoczony tym ruchem wędrowiec ledwie zdołał zasłonić głowę przedramieniem, chcąc ochronić latarkę na hełmie.
Korzystając z faktu że przeciwnik stracił go na chwilę z oczu, ghul przeskoczył ladę, podparłszy się o nią rękami. Następnie złapał kolejny, stojący na blacie terminal i rzucił się z impetem na wędrowca. Ten zdążył jednak się już odsłonić i zorientować w sytuacji. W pierwszej chwili chciał pociągnąć za spust, jednak coś go tknęło. “A co jeśli jest ich tu więcej? możemy mieć wtedy poważny problem” pomyślał. Zaraz potem po raz kolejny podniósł przedramię aby się zasłonić, ale nie zdążył. Ciężki terminal z głośnym brzękiem uderzył o kompozytowe płyty pancerza. Wędrowiec aż poczuł drgania wewnątrz egzoszkieletu. Całe szczęście przewaga wzrostu jaką dawała mu maszyna, uniemożliwiła ghulowi trafienie w latarkę na hełmie. Nieumarły wrzasnął triumfalnie, biorąc kolejny zamach swoją prowizoryczną bronią. Wędrowiec w odpowiedzi skrócił dystans, robiąc szybki krok w stronę ghula, a w międzyczasie biorąc zamach kolbą karabinu. Okuta stalą, drewniana część broni uderzyła trupa w głowę. Wzmocniony przez egzoszkielet cios, rozbił nieumarłemu czaszkę. Ghul stracił równowagę i przewrócił się na plecy, przeciążony przez trzymany nad głową terminal. Nieumarły spróbował się jeszcze niemrawo podnieść, ale wędrowiec szybko dobił go, po prostu następując na jego korpus opancerzonym butem . Pękające pod ciężarem chodzącego czołgu żebra trzasnęły sucho, niczym łamane gałęzie. Żywy trup zarzęził i zabulgotał żałośnie, dławiąc się niemal czarną krwią po czym skonał.
Niemalże w tej samej chwili wędrowiec usłyszał niewyraźny głos swojego towarzysza z zewnątrz. Coś jakby “o, cholera” a zaraz później, nieco zniekształcony przez głośnik w hełmie krzyk.
– Jim! Jim mamy problem! – Słysząc głos swojego towarzysza natychmiast wybiegł na zewnątrz. Płytki posadzki z chrzęstem pękały pod ciężarem wędrowca w pancerzu.
– O co chodzi Marcus? – Zapytał będąc już przed sklepem, jednak jego towarzysz nie musiał nic mówić.
Na głównej alei biegnącej przez środek miasta zaczynało się robić tłoczno. Ghule wypełzały z okien domów i piwnic. Wybiegały z mieszkań i bocznych uliczek. Niektóre wyskakiwały z okien na wyższych piętrach budynków. Miasteczko zaczęły wypełniać wrzaski i porykiwania. Spora część nieumarłych już biegła w stronę dwóch wędrowców, inni rozglądali się dopiero w poszukiwaniu ofiary.
Wędrowcy, stojąc kilkadziesiąt metrów od tego wszystkiego, równocześnie otworzyli ogień. Basowy huk strzelby i suchy trzask karabinu wypełnił ulice, zagłuszając na chwilę ryki i wrzaski nieumarłych.
– Cholera, wycofujemy się! – zakomenderował Jim, w tym samym momencie sięgając do naramiennej torby po granat.
Nieumarli, zbijający się powoli w nierówną, rozproszoną gromadę nacierali w ich kierunku, wypełniając już niemal całą aleję i chodnik po obu stronach. Wędrowcy cofali się krok za krokiem, jednocześnie ostrzeliwując się ze swojej broni. Ghule padały jeden za drugim, rażone kulami i śrutem z obu luf. Odłamki granatów raniły ich ciała. Siła eksplozji odrywała kończyny tym, które znalazły się w centrum wybuchu. Mimo to jednak nieumarli zbliżali się. Jedni szarżowali na wędrowców biegiem, inni powoli maszerowali w ich kierunku.
– I co teraz? Nie damy rady im uciec, nawet w biegu będziemy za wolni! – Poskarżył się Marcus, ładując jednocześnie swoją strzelbę.
– A co to, moja wina?! – zapytał z pretensją Jim, rzucając w hordę nieumarłych kolejny granat – Musimy coś wymyślić, zaimprowizować, musimy…
– Jim? Jim, Marcus, ile razy ja mam wam powtarzać żebyście się tutaj nie bawili! – Gniewny, kobiecy głos momentalnie wypełnił napromieniowane powietrze pustkowi. Dochodził do wędrowców jednocześnie z wnętrza ich pancerzy i z zewnątrz, zupełnie jakby wypełnił cały świat.
Wszystko nagle stanęło w miejscu. Nieumarli najpierw drastycznie zwolnili, a następnie zastygli w biegu, jakby w jednej chwili zamarzli. Ryki, wrzaski, nierówny tętent trupich stóp o asfalt, oraz wystrzały z broni również zwolniły i zmieniły ton. Zupełnie jakby ktoś puścił taśmę w zwolnionym tempie.
Gnijące ciała ghuli, i wyciągnięte w kierunku wędrowców szponiaste łapy, jeszcze przez chwilę były wyraźne. Budynki jednak zaczęły już tracić kształty. Ściany i okna rozmywały się i falowały, jakby nagle przysłoniła je warstwa gorącego powietrza.
Pęknięcia i dziury w asfalcie stopniowo się wygładzały i zrastały, aż w końcu cała ulica zamieniła się w zimną, gładką posadzkę. Leżące na niej ciała, zmasakrowane przez kule i odłamki, przeobrażały się, stopniowo tracąc kształty i kolor. Po chwili zamiast martwych ghuli, na posadzce leżały jedynie podziurawione i poszarpane puszki po konserwach.
Drzwi które jeszcze przed chwilą prowadziły do “Elektronika i naprawy u Raplha” zniknęły. Ich miejsce zastąpiła metalowa futryna w ścianie, której zepsute od dawna wrota prowadziły do magazynu części zamiennych.
Ostatni element układanki, czyli sami “wędrowcy” również zaczęli się przeobrażać. Hełmy na ich głowach stały się nagle jakby lżejsze, mniej masywne. Po chwili ich miejsce zastąpiły stare maski spawalnicze, pozbawione zaciemnionych szyb.
Z całej dekoracji jedynie trzymany w rękach Jima Winchester z dźwignią pozostał sobą. Tyle tylko że podobnie jak jego hełm przeobraził się nieco. Zrobił się mniejszy i lżejszy. Natomiast potężne, śmiercionośne naboje kalibru czterdzieści-cztery, zastąpiły małe, całkiem niegroźne ołowiane kulki, kalibru cztery przecinek cztery. Dokładnie to samo stało się ze strzelbą jego towarzysza, Marcusa. Zabójcza na krótkim i średnim dystansie strzelba firmy Remington, zamieniła się w swój przeznaczony do zabaw, napędzany sprężonym powietrzem odpowiednik.
Matka chłopców stała w otwartych drzwiach do piwnicy, z groźnie założonymi rękoma. Po jej minie jednak, widać było że gniew jest nieszczery i na pokaz. W końcu jak można było zabronić chłopcom się bawić? Dobrze wiedziała że tak naprawdę żadna siła ich nie powstrzyma.
– Ale mamooo… – zajęczał jeden z chłopców. Kobieta w odpowiedzi spuściła na chwilę wzrok, uśmiechnęła się i pokręciła głową. “Ach te moje urwisy…” pomyślała.
– No dobrze już, ale pozbierajcie szybko te puszki i chodźcie na obiad, tata wrócił – powiedziała łagodnym tonem.
– Tata!?
– Tata!?– Chłopcy zawołali entuzjastycznie jeden przez drugiego. Następnie zdjęli metalowe maski, oparli wiatrówki o ścianę i błyskawicznie rzucili się do sprzątania.
Matki nie zdziwiło to szczególnie. Poza oczywistym faktem, że obaj bracia z utęsknieniem czekają na swojego ojca, byli też, tak jak wszyscy mieszkańcy krypty ciekawi co przyniosła ekspedycja. Jakie mrożące krew w żyłach przygody spotkały ich ojca i pozostałych członków wyprawy. Przygody, które mogłyby się stać dalszą inspiracją do zabaw w “wędrowców pustkowi”, do których piwnica krypty doskonale się nadawała.
Chłopcy, podobnie jak ich rodzice wiedzieli, że prawdopodobnie pewnego dnia któryś z nich, albo nawet obaj staną się częścią ekspedycji. Wyruszą na pustkowia szukać cennych artefaktów z przeszłości. To czego jednak nie wiedzieli, i czego nie mogli pojąć w tak młodym wieku to był fakt, że wtedy nie będzie już tak zabawnie, epicko i bohatersko.