- Opowiadanie: GoodNihgt - Los starego strażnika

Los starego strażnika

Niniejszy tekst jest próbą moich sił w dziedzinie literatury. Od dłuższego czasu piszę własną opowieść, sądzę, że nadszedł czas na konfrontację szeroko pojętego stylu, z czytelnikami. Poniższy tekst nie jest domyślnie zawarty w mojej opowieści, ale sądzę, że wystarczająco długi, by stanowić pewną jego namiastkę. Pozostaje mi życzyć Wam, moi Pierwsi Czytelnicy, dobrej zabawy. 

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Los starego strażnika

Daleko na północy, na granicy wiecznej zimy, pierwszy śnieg pokrył skaliste wzgórza. Kraina ta pełna rozpadlin i skalnych labiryntów prowadzących w tylko sobie znanych kierunkach właśnie w tym miejscu przywdziewała wieczną, nieskazitelnie białą, puchową szatę. Panowała tutaj cisza, jakby wszelkie życie zbiegło już ku południu, lub skryło się w swych szczelinach i pieczarach, by w ciepłych i bezpiecznych legowiskach przeczekać zdradziecką porę, lub odwrotnie, czaiło się by znienacka dopaść nieostrożną, zbłąkaną w tym niekończącym się labiryncie ofiarę. Słońce już chowało się za zachodnimi szczytami, odległymi na wiele staj, a jednak tak dobrze widocznymi w swym dumnym, groźnym zarysie niczym strażnicy strzegący najcenniejszego ze skarbów ziemi. Za nimi to, rozciągało się we wszelkie strony świata Stare Królestwo.

Gdy promienie znikły za górami uczynił się w szczelinach cień na tyle bezpieczny by bez wątpienia najgroźniejszy z drapieżników w pobliżu mógł wychynąć ze swej niepozornej kryjówki. Człowiek w średnim wieku, którego skronie pokryła już siwizna podobna do zalegającej wszędzie wokół białej aury, powoli wychylił głowę ze swojej kryjówki. Krwawił. Rany nie były ciężkie, jednak czuł jak każda z nich paliła go żywym ogniem. Oddychał spokojnie, lecz wyraźnie każdy ruch sprawiał mu ból.

Rondar, bo tak było temu mężowi na imię należał do ludzi z plemienia Karanora, którego imieniem zresztą nazwali swoją ojczyznę. Pochodził z Nairiny, lecz większość życia spędził na szlaku, na wojnie tropiąc lub wciągając w zasadzki bandy orków, trolli, czy innych stworzeń, które zrodziła północ. Mówiono o nim z szacunkiem, stawiano go za przykład dla młodych, otaczali go przyjaciele, był nauczycielem i przybranym ojcem. Tej nocy kroczyła po niego samotna, pełna bólu śmierć. Szybko schował głowę z powrotem do jaskini jakby lękał się ujrzeć przedwcześnie jej oblicze.

W istocie, ten mąż, który sławą był okryty nigdy wcześniej, podczas wojen w których brał udział i w których nie raz wskazywał śmierci swoich wrogów nie doznał nigdy lęku tak potwornego jak ostatniej nocy i dnia, który właśnie chylił się ku końcowi. Ze wszystkich ludzi i nie tylko ludzi jakich w życiu spotkał i z których losami splótł własny tylko ta jedna, biedna, wychudzona, starsza niż Karanor, starsza niż Stare Królestwo, ta jedna przyjaciółka była z nim teraz jak bywała wcześniej. Jego uczniowie, niesforny Vitrod i skryta Elisza jeśli wszystko poszło dobrze byli już daleko na zachodzie w Starym Królestwie, bezpieczni. Girion, dowódca strażników i myśliwych na pewno właśnie kończył gromić bandę herszta trolli, Zubwara, która zaszyła się zbyt blisko Nairiny i poczęła jej grozić. W końcu Ronast, który posługiwał się imieniem Denador, odprowadziwszy Vitroda i Eliszę z pewnością był w drodze na północ. Nie mógł jednak zdążyć, nie miał prawa zdążyć nim śmierć zechce poprowadzić Rondara dalej. „Dalej?” Spytał sam siebie starzec, nie pamiętał bowiem by kiedykolwiek wierzył w jakieś „dalej”. Nie wierzył nawet, gdy wrócił z podróży po Starym Królestwie, więc kiedy zaczął?

Jego rozmyślania przerwał odgłos, który niesłyszalny dla niewprawnego ucha, dla Rondara był jak róg ostrzegawczy. Ciche skrzypienie śniegu i przytłumione kroki przynajmniej trzech par nóg zbliżały się niespiesznie w kierunku jego kryjówki. „Dobrze”, pomyślał, jeszcze chwila, nim go wywęszą, jeszcze chwila, nim odnajdą śmiertelnie ranionego człowieka i odkryją, że cała maskarada królowej zawisła na cienkim włosku.

Rondar przyjrzał się głazowi nad swoją głową i przeczytał raz jeszcze wszystkie słowa, które wypisał tu za dnia swoją krwią. Czytał spokojnie i uważnie rozważając, czy jest to dość jasne i łatwe do rozszyfrowania. W końcu syknął cicho, gdy niechcący skrawkiem ubrania dotknął świetlistej rany.

Kroki na chwilę ucichły. Zrobiła się taka cisza, że strażnik nie słyszał nic prócz własnego oddechu.

Elisza, jak to dziecko musiało niewyobrażalnie cierpieć? Pytał sam siebie. Przypomniał sobie, że dziewczyna też nosiła taką ranę. „Jakież szaleństwo zmusiło ją by sama sobie zadała takie cierpienie?”

Kroki już bardziej zdecydowane zbliżały się prędzej od strony zejścia, którym Rondar dostał się do tej szczeliny.

„Oto czas”. Pomyślał i najciszej jak umiał, mimo niewyobrażalnego bólu, który zadawały mu wciąż powiększające się rany, wyturlał się po kamieniu, na którym nie zalegał chyba tylko przez omyłkę biały puch i zniknął w kosodrzewinie. Wszystkie swoje rzeczy, prócz miecza zostawił w szczelinie. Wszystkie? Spostrzegł, że w kieszeni jego zniszczonych i brudnych spodni jest coś jeszcze. Był to brązowy pierścień na grubym rzemyku, podarunek od Ronasta, który otrzymał w dniu, w którym widzieli się po raz ostatni. Oplótł go wokół rękojeści swojego miecza i zaczaił się w kosodrzewinie między dwoma skałami, z której to kryjówki miał dobry widok na przejście i jaskinię w której przeczekał swoją ostatnią noc.

Zaraz po ciężkich krokach usłyszał ich oddechy. Nieludzkie, ciężkie jakby konie pokryte pianą, ziejące po godzinach cwału. Rondar przymknął oczy. Widział już te twarze wcześniej. Walczył ze sobą, by odzyskać panowanie i nie uczynić czegoś, co zdradziłoby jego zasadzkę. Otworzył oczy w samą porę. Właśnie pierwszy stwór, który z pewnością kiedyś był człowiekiem minął strażnika. Za nim poszedł drugi, a trzeci zatrzymał się tuż za szczeliną w której schował się Rondar. Każdy z nich był inny. Jeden był cały nagi, jego ciało pokrywały żylaste mięśnie i rzadkie włosy na czubku głowy. Drugi najbardziej przypominał człowieka, lecz jedna jego ręka nienaturalnie owłosiona i zakończona długimi szponami co chwila opierała się o skały, przeraźliwie skrobiąc je pazurami, coś jakby trzecia noga. Trzeci, ten który sapał najciężej z trójki monstrów nie miał szczęki, lecz górne kły błyszczały złowrogo ociekając śluzem, podobnie jak całe jego wielkie, muskularne cielsko bardziej podobne niedźwiedziowi niż innemu stworzeniu.

Z ulgą mężczyzna spostrzegł, że jest tylko trójka jego prześladowców, czwarty musiał zginąć od ran, lub dosięgło go słońce. Marna była co prawda to pociecha, ale dała Rondarowi nadzieję, że choć tych nieprzyjaciół sam nie pokona, może wciągnąć ich w ostatnią w swoim życiu pułapkę i uchronić jego sekret przed wydaniem.

Nim pierwszy ze stworów schylił się do wąskiej jaskini z której Rondar chwilę temu bezszelestnie się wyturlał strażnik z trudem powstał i uniósł miecz by wrazić go w łeb bez szczękowego potwora. Niestety, czy to na skutek ran, czy też po prostu przez przypadek, jeden z kamieni pod jego nogami lekko usunął się czyniąc cichy hałas. To wystarczyło, wszystkie trzy pary oczu wbiły się w sylwetkę wojownika. Nim jednak monstra podjęły jakiekolwiek działanie Rondar wraził miecz aż po rękojeść w oko najbliżej stojącego potwora i wyszarpnął je tak gwałtownie, że część czaszki wraz z zawartością oderwała się od głowy i rozprysła plamiąc krwią kosodrzewinę, śnieg, kamienie i Rondara.

Strażnik nie czekał aż cielsko zwali się na ziemię. Jak oszalały rzucił się w kierunku jedynego wejścia na płaskowyż o jakim wiedział. Potwory ruszyły za nim porzuciwszy jego kryjówkę. Nie zdążyły go dopaść, bo przejście zagrodziło im cielsko ich martwego towarzysza. Tyle czasu wystarczyło Rondarowi, by znaleźć się na półce skalnej tuż przy miejscu, skąd mógłby jednym susem wspiąć się na płaskowyż. Z tego miejsca dostrzegł też drugą jaskinię, większą niż te jego. Tam musieli się schronić o świcie jego prześladowcy i przeczekać po sąsiedzku z nim aż zabójcze słońce schowa się za horyzontem.

Bestie poczuwszy krew towarzysza wpadły w szał i jedna za drugą rzuciły się na Rondara stojącego tym razem znacznie od nich wyżej. Pierwszy na półkę chciał wyleźć ten z wielką, szponiastą łapą. Jego pazury dosięgły i raniły w lewe ramię strażnika, które zwisło bezwładnie, lecz ten miast wrzasnąć z bólu ryknął z wściekłości i odciął trzy szponiaste paluchy z włochatej łapy. Skowyt towarzysza tylko rozsierdził żylastą pokrakę, która, nadzwyczaj szybko znalazła się tuż pod stopami strażnika. Tej maszkary Rondar z razu nie mógł trafić, lecz po krótkiej seri machnięć i uników stanął podkutym butem na dłoni potwora tak mocno, że usłyszał trzask łamanych kości, wrzask potwora, a dopiero chwilę później poczuł jak bestia zatapia zęby w jego prawej łydce. Wrzasnął z bólu i chlasnął potwora dwa razy po plecach, ale zrobił to tak na oślep, że nie wiele zrobił mu szkody prócz tej, że stwór puścił się skał i spadł na dół z kawałkiem mięsa w zębach. Rondar upadł na kolano, lecz poderwał się natychmiast wyjąc z bólu i wskoczył nieporadnie na płaskowyż. Tam odturlał się migiem od krawędzi. Na tej części płaskowyżu był już cień rzucany przez wyższy nieco zręb skalny, który szczęściem kończył się kawałek dalej.

Rondar nie zdołał nawet wstać. Zobaczył tylko wielkie cielsko z wielką włochatą łapą które z łatwością wygramoliło się na górę. Bez opamiętania doskoczył do potwora i wbił mu miecz pod tę wielką łapę aż do rękojeści. Potwór wyskoczył w powietrze i w ryku bólu zaczął szamotać się niezgrabnie tuż przy krawędzi szczeliny. Drugi stwór wyskoczył następny i rzucił się na Rondara, który na czworaka krwawiąc obficie próbował dojść do granicy światła i cienia, tam, gdzie cień występu skalnego kończył się. Strażnik był już tuż. Żylasty stwór w bezmyślnej furii wrzasnął i rzucił się na strażnika, lecz ten jakby ostatkiem sił szarpnął swoim poobijanym i niewładnym częściowo ciałem w bok. Szponiasta łapa złapała go za plecy lecz stwór nie zdołał zatrzymać się przed granicą światła i wpadł prosto na oświetlony blaskiem zachodzącego słońca płaskowyż ciągnąc Rondara za sobą. Ryk i furia poparzonego stworzenia dały się słyszeć na wiele staj. Pierwszy raz strażnik widział by te słoneczne promienie które i dla niego były przecież śmiertelne trawiły życie z tak wielką szybkością. W dwie minuty agonii potwór rzucił się na skały i począł tam wić się jak wąż kurcząc się, krusząc i rozpuszczając w ogniu, aż w końcu umilkł i tylko jego cielsko wciąż trawiły słoneczne promienie. Rondar też czół niewyobrażalny ból. Jego nowe rany piekły, słoneczne promienie wypalały je na wylot węgląc i zadawały nowe świetliste rany. Rondar wył z bólu, aż nawet do tego siły go opuściły.

Ostatni stwór długo jeszcze próbował pozbyć się ostrza. W końcu jednak miecz złamał się i część jego spadła na zimny śnieg okrywający płaskowyż. Potwór zawył i zachwiał się nad jedną z rozpadlin najeżoną ostrymi jak brzytwa skałami. Runął w nią a jego cichnący charkot dobiegł uszu Rondara i tak oznajmił koniec bestii.

Rondar leżał w śniegu wiele godzin. Zapadł zmrok, lecz żaden drapieżny zwierz nie śmiał podejść do tego miejsca. Cały poparzony strażnik oddychał ciężko lodowatym powietrzem. Rany na ręku i nodze słońce wypaliło i naznaczyło świetlistym blaskiem, który prawie bezbarwnie emanował w ciemności światłem.

Po północy z odrętwienia wybudziło Rondara wycie wilków. „A na koniec zeżrą mnie wilcy” Pomyślał. „Po moim trupie”. Poczuł nagle, że ma jeszcze odrobinę siły. Wsparł się więc nadludzkim, wierzcie mym słowom, wysiłkiem na zdrowej ręce i nodze. I tak podpełzł do resztek swojego miecza, który leżał nieopodal przy miejscu, które było prawie naprzeciwko wejścia do jaskini, gdzie pozostawił nowiny dla swojego przyjaciela Ronasta. Nie miał już sił by siedzieć ani pełznąć dalej. Położył się więc. Czuł jak każdy kawałek jego ciała wokół świetlistych ran wykruszał się i spopielał. Powoli, bardzo powoli i nie tylko na skórze, ale i po wnętrznościach. „A więc tak przyjdzie mi odejść” Westchnął, gdy ból złagodniał na tyle by przywrócić mu przytomność. Zauważył, że dniało już na wschodzie. Nagle zwrócił uwagę na brązowy pierścień, który w walce jakimś sposobem nie rozwiązał się od rękojeści i przy niej pozostał. Dostrzegł tam delikatnie wyrytych kilka słów. Przeczytał je i tak rzekł do siebie:

– Tyle uczyniłem już w życiu, że i tego może spróbuję. Kto wie, Ronaście, kto wie? Może rzeczywiście skoro wybiła moja godzina, to choćby ocalę tę część siebie… – I odczytał na głos słowa, które kiedyś w młodzieńczych jego latach powiedział mu Ronast. Czytał je wciąż i wciąż, a kiedy nie miał już sił patrzeć zamknął oczy i z twarzą zwróconą ku wschodowi powtarzał wyschniętymi ustami tych kilka krótkich słów, aż w końcu zamilkł utraciwszy mowę.

Pierwsze promienie jutrzenki oświetliły czyste, błękitne niebo, całą Feirath, tę nieszczęsną we łzach, znoju i we krwi skąpaną ziemię. Przywitały one Karanor pierwszego dnia zimy. Dzielnych obrońców Nairiny, którzy odnieśli zwycięstwo nad hordą trolli i orków, Vitroda w domu Arenera, Eliszę w Dolinie Mgieł i Rondara, który spoczął na jednym z wielu płaskowyżów na granicy krain życia i wiecznie zmarzniętych, bezkresnych pustkowi, pierwszego dnia wiosny z twarzą zwróconą ku wschodniemu firmamentowi ze spokojnym uśmiechem na twarzy i szczątkami swego miecza w dłoni wskazującej ostrzem wejście do jaskini.

Koniec

Komentarze

Witaj GN

 

Opowieść ciekawa, ale nadziana błędami, że aż się w oczach mieni.

Dodatkowo Twój język jest bardzo trudny. Czułam się, jakbym czytała XIX powieść.

Z jednej strony taki język jest fajny, bo robi klimat, ale na dłuższą metę nikt nie będzie się przegryzał przez takie słowne meandy.

Lepiej – moim zdaniem – barwić nim opowiadanie.

 

 

Gdy promienie znikły za górami na tyle uczynił się w szczelinach cień na tyle bezpieczny by bez wątpienia najgroźniejszy z drapieżników w pobliżu mógł wychynąć ze swej niepozornej kryjówki.

W następnym akapicie człowiek wychyla się z kryjówki. Troszkę za wiele tego wychylania;)

 

Ze wszystkich ludzi i nie tylko ludzi jakich w życiu spotkał i z których losami splótł los własny tylko ta jedna, biedna, wychudzona, starsza niż Karanor, starsza (niż?) Stare Królestwo, ta jedna przyjaciółka była z nim teraz jak bywała wcześniej.

Pomyślał i najciszej jak umiał, a zrobił to bezszelestnie mimo niewyobrażalnego bólu który zadawały mu wciąż powiększające się rany, wyturlał się po kamieniu, na którym nie zalegał chyba tylko przez omyłkę biały puch i zniknął w kosodrzewinie.

Co najciszej jak umiał, czy jednak bezszelestnie?;)

 

Zaraz po ciężkich krokach usłyszał ich ciężkie oddechy. Nieludzkie, ciężkie jakby konie pokryte pianą, ziejące po godzinach cwału.

 

Trzeci, tan który sapał

 

Przeczytaj na spokojnie i wyłap błędy.

 

Pozdrawiam

 

A

Lożanka bezprenumeratowa

Poprawione. Dziękuję za uwagi :)

Nie bardzo umiem odnieść się do Losu starego strażnika, albowiem nalazłam się w nieznanym świecie, w którym wszystko jest obce i niezrozumiałe. Nie wiem, kim jest Rondar, ani dlaczego został sam, opuszczony przez tych, których imiona nic mi nie mówią. Nie wiem też kim były monstra, a którymi przyszło walczyć bohaterowi.

Nie mam wrażenia, że przeczytałam skończone opowiadanie, a raczej fragment czegoś większego.

Wykonanie, co stwierdzam z wielką przykrością, pozostawia bardzo wiele do życzenia. Jest to sporo błędów, wiele zbędnych zaimków, powtórzeń i nie najlepiej złożonych zdań, że o zlekceważonej interpunkcji nie wspomnę.

 

śnieg po­krył ska­li­ste wzgó­rza. Kra­ina ta pełna roz­pa­dlin i skal­nych la­bi­ryn­tów… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Mó­wio­no o nim z sza­cun­kiem, sta­wia­no go za przy­kład dla mło­dych, ota­cza­li go przy­ja­cie­le… → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

Szyb­ko scho­wał głowę z po­wro­tem do ja­ski­ni jakby lękał się uj­rzeć przed­wcze­śnie jej ob­li­cze. → Czy dobrze rozumiem, że bał się ujrzeć oblicze jaskini?

 

i w któ­rych nie raz wska­zy­wał śmier­ci… → …i w któ­rych nieraz wska­zy­wał śmier­ci

 

Ron­dar przyj­rzał się gła­zo­wi nad swoją głową… → Zbędny zaimek – czy mógł przyglądać się glazowi nad cudzą głową?

 

„Oto czas”. Po­my­ślał i naj­ci­szej jak umiał… → „Oto czas”, po­my­ślał i naj­ci­szej jak umiał… Lub: „Oto czas” – po­my­ślał i naj­ci­szej jak umiał…

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać myśli bohaterów.

 

i znik­nął w ko­so­drze­wi­nie. Wszyst­kie swoje rze­czy, prócz mie­cza zo­sta­wił w szcze­li­nie. → Czy to celowy rym?

 

Oplótł go wokół rę­ko­je­ści swo­je­go mie­cza… → Zbędny zaimek.

 

i ja­ski­nię w któ­rej prze­cze­kał swoją ostat­nią noc. → Jak wyżej.

 

Zaraz po cięż­kich kro­kach usły­szał ich od­de­chy. → Czy dobrze rozumiem, że usłyszał oddechy kroków?

 

Nie­ludz­kie, cięż­kie jakby konie… → Nie­ ludz­kie, cięż­kie jakby konie

 

jego ciało po­kry­wa­ły ży­la­ste mię­śnie… → Czy mięśnie na pewno pokrywają ciało? Byłam przekonana, że mięśnie tworzą ciało, a pokrywa je skóra.

 

coś jakby trze­cia noga. Trze­ci, ten który sapał naj­cię­żej z trój­ki mon­strów… → Powtórzenia.

 

Z ulgą męż­czy­zna spo­strzegł… → Raczej: Mężczyzna spostrzegł z ulgą

 

uniósł miecz by wra­zić go w łeb bez szczę­ko­we­go po­two­ra. → …uniósł miecz by wra­zić go w łeb bezszczę­ko­we­go po­two­ra.

 

usu­nął się czy­niąc cichy hałas. → Sprzeczność. Hałas jest głośny z definicji.

Wystarczy: …usu­nął się, czy­niąc hałas.

 

Jak osza­la­ły rzu­cił się w kie­run­ku je­dy­ne­go wej­ścia na pła­sko­wyż o jakim wie­dział. Po­two­ry ru­szy­ły za nim po­rzu­ciw­szy jego… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Z tego miej­sca do­strzegł też drugą ja­ski­nię, więk­szą niż te jego. → Literówka w zbędnym zaimku.

 

Tej masz­ka­ry Ron­dar z razu nie mógł tra­fić, lecz po krót­kiej seri mach­nięć… → Tej masz­ka­ry Ron­dar zrazu nie mógł tra­fić, lecz po krót­kiej serii mach­nięć

 

na dłoni po­two­ra tak mocno, że usły­szał trzask ła­ma­nych kości, wrzask po­two­ra… → Powtórzenie.

 

ale zro­bił to tak na oślep, że nie wiele zro­bił mu szko­dy… → …ale zro­bił to tak na oślep, że niewiele wyrządził mu szko­dy

 

pu­ścił się skał i spadł na dół z ka­wał­kiem mięsa w zę­bach. → Masło maślane – czy mógł spaść na górę?

 

wsko­czył nie­po­rad­nie na pła­sko­wyż. Tam od­tur­lał się mi­giem od kra­wę­dzi. Na tej czę­ści pła­sko­wy­żu był… → Powtórzenie.

 

szarp­nął swoim po­obi­ja­nym i nie­wład­nym czę­ścio­wo cia­łem… → Zbędny zaimek.

 

Ron­dar też czół nie­wy­obra­żal­ny ból.Ron­dar też czuł nie­wy­obra­żal­ny ból.

 

Ron­dar wył z bólu, aż nawet do tego siły go opu­ści­ły. → Mało czytelne zdanie, w dodatku z rymem.

Proponuję: Ron­dar wył z bólu, aż w końcu brakło mu sił.

 

Wsparł się więc nad­ludz­kim, wierz­cie mym sło­wom, wy­sił­kiem na zdro­wej ręce i nodze. → To wtrącenie jest zupełnie zbędne.

 

Po­wo­li, bar­dzo po­wo­li i nie tylko na skó­rze, ale i po wnętrz­no­ściach. → Nie rozumiem tego zdania.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Witaj. 

Opowiadanie wyraźnie wskazuje na to, że – jak zaznaczyłeś w Przedmowie – jest namiastką obszerniejszej powieści. Zaznaczasz pewne wątki, wspominasz o postaciach, lecz tych fragmentów nie rozwijasz. Skoro główny bohater o nich myśli, można jeszcze nieco poszerzyć i ciekawiej rozwinąć fabułę o te treści. 

Opis walki, wyglądu stworów, imiona bohaterów oraz zaprezentowanie świata, w jakim żyją bohaterowie jest przeciekawy. Czekamy na więcej! :)

Z technicznych warto przyjrzeć się całości tekstu, o którym wspominasz w Przedmowie. Regulatorzy wskazała na sporo spraw do poprawy. Niektóre zdania, wskutek niepoprawnego zapisu, są niezmiernie trudne do odczytania, a szkoda, bo to interesująca opowieść.

 

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Cześć!

 

No nie czytało się lekko, niestety. Historia sama w sobie nie była specjalnie porywająca, raczej chaotyczna i niezbyt zrozumiała. Nie pomaga również wykonanie. Zdania są ciężkostrawne. Kuleje też bardzo mocno interpunkcja.

Gdy promienie znikły za górami uczynił się w szczelinach cień na tyle bezpieczny by bez wątpienia najgroźniejszy z drapieżników w pobliżu mógł wychynąć ze swej niepozornej kryjówki.

To zdanie jest właśnie przykładem dziwnych konstrukcji (i problemów z interpunkcją jednocześnie, ponieważ brakuje dwóch przecinków). Zgrzyta szyk oraz połączenie wyrazów, zaimek też zbędny. Nadto za chwilę znów ktoś wyłazi ze swojej kryjówki, a więc mamy powtórzenie.

Tej nocy kroczyła po niego samotna, pełna bólu śmierć.

Kolejny przykład. Czy można po kogoś kroczyć? ;-) Zamiast wydumanych konstrukcji można napisać nieco prościej.

W istocie, ten mąż, który sławą był okryty nigdy wcześniej, podczas wojen w których brał udział i w których nie raz wskazywał śmierci swoich wrogów nie doznał nigdy lęku tak potwornego jak ostatniej nocy i dnia, który właśnie chylił się ku końcowi.

O co tu w ogóle chodzi?

Jak oszalały rzucił się w kierunku jedynego wejścia na płaskowyż o jakim wiedział.

Tu przykład zbędnych dopowiedzeń.

Wsparł się więc nadludzkim, wierzcie mym słowom, wysiłkiem na zdrowej ręce i nodze.

No wierzę, wierzę. Od samego początku. ;-)

Pozdrawiam!

"Kozy mają mnie w nosie, a psy na ogonie." T. Rałowski

Nowa Fantastyka