- Opowiadanie: Dawid Majerski - Przyjdzie bebok i cię zje

Przyjdzie bebok i cię zje

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Zanais, Irka_Luz, Finkla

Oceny

Przyjdzie bebok i cię zje

Jaś wciąż nie spał, przyssany do smartfona.

– Mamo, czy mogę iść z tatą na mecz w sobotę? – zapytał.

Jurek nie powinien był kupować sześciolatkowi telefonu. Ale przecież dzieci łatwiej przekupić niż wychować. Gadżetami, zabawkami, biletami na mecz.

– Proszę… – szepnął chłopczyk, wyczekując odpowiedzi.

– Przypomnij ojcu, że jego weekend wypada za dwa tygodnie – wycedziła. Na pewno pamiętał. Mimo to wciąż próbował odebrać jej syna. Lub nastawić go przeciwko niej.

– Ale… – jęknął dzieciak.

– Bez dyskusji! Gaś światło i do łóżka!

Jaś rozłączył się i odłożył komórkę, lecz nie dał za wygraną.

– Ale…

– Gaś światło! – powtórzyła mama. – Bo przyjdzie bebok i cię zje!

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Pokój wypełniła ciemność. Jedynie fluorescencyjne gwiazdy i księżyce mieniły się lekkim blaskiem. Jurek próbował ich poróżnić. I najwyraźniej mu się udawało.

 

***

 

Mieszkanie w familokach miało swoje zalety. W dwupiętrowych budynkach winda stawała się zbędna, a przymusowo zawarte znajomości ze wszystkimi podejrzanymi osobnikami w okolicy dawały poczucie bezpieczeństwa. Ale miało również słabe strony.

Wchodząc na klatkę schodową Jowita wyczuła przenikliwy chłód. Mijając parter, usłyszała dźwięk odsuwanego skobla i skrzypienie drzwi. W duchu przewróciła oczami.

– Kochana pani sąsiadko! – krzyknęła starsza pani w podomce. – Ogrzewanie znowu nie działa, mogłaby pani zadzwonić do tego miłego pana? Przypomni mi sąsiadka, jak ma na imię?

– Bogumił.

– Pan Boguś, tak. Pamięć już nie ta. I proszę go zaprosić do mnie na herbatę, taki ziąb na zewnątrz.

– Obawiam się, że nie będzie miał czasu.

– Wielka szkoda. To proszę chociaż przekazać taki mały prezencik. – Wyciągnęła ćwiartkę wódki.

– Dziękuję. – Przyda się.

 

***

 

Ze względów bezpieczeństwa nikt inny nie miał klucza do kotłowni. Jowita weszła do środka.

Sprawiał wrażenie przygaszonego. Umorusany węglem, bezgłowy mężczyzna. W butach, spodniach i hełmie górniczym, pod którym tlił się ogień.

– Co się dzieje, chcesz, żebyśmy wszyscy się pochorowali? – zapytała.

– Dłużej tego nie zniosę! – jęknął.

– Przestań się mazać, jeszcze się nawet mrozy nie zaczęły. Rozpal w piecu albo cię przeciągnę przez komin.

Zaszlochał, załamując ręce. Doczekawszy się wnuków, Bogumił umarł na pylicę. Sto lat temu. Swego czasu porzucił kolegów podczas tąpnięcia kopalni i teraz pokutował. Był fajermanem. Mieszkał w kotłowni i na Mikołajki wsadzał dzieciom bryłki węgla do wywieszonych skarpet. Poza tym odpowiadał za ogrzewanie familoku. Był wydajniejszy i tańszy od ekogroszku, ale miewał depresyjne stany.

Jowita otworzyła wódkę i wylała na ledwo żarzące się węgle. – Na zdrowie – powiedziała.

Oblicze Bogumiła od razu nabrało kolorów. Chwycił łopatę i z zapałem zabrał się do pracy.

 

***

 

Weszła po schodach i otworzyła drzwi.

– Wróciłam! – krzyknęła, odkładając torbę z zakupami.

Siedzący na kanapie papillon rzucił się na pilota niezdarnie próbując wyłączyć łapą telewizor.

– Rajmund, co robi Jaś? – zapytała kobieta.

– Nie wiem – odpowiedział pies.

– Jak to nie wiesz? – Naparła na niego, wybijając go z opętanego ciała. Czarny inkluz w kolorowym kapeluszu pojawił się obok papillona, który z podkulonym ogonem uciekł na koc.

– Zamknął się w swoim pokoju – powiedział spokojnie chowaniec, wygładzając kontusz.

– Miałeś mieć go na oku.

Drzwi pokoju dziecięcego otworzyły się bezszelestnie. Zasługa regularnego oliwienia. W końcu żaden rodzic nie chce, by dziecko, ułożone z ogromny wysiłkiem do snu, obudziło się od potępieńczo skrzypiących zawiasów.

Jowita od razu wyczuła, że coś jest nie tak. Łudziła się, że synek stroi sobie żarty. Że to zabawa. Że schował się pod łóżkiem. Ale w głębi serca wiedziała. Matki zawsze wiedzą. Jaś zniknął.

 

***

 

Józefina mieszkała w bloku na przedmieściach Katowic. Nie był to wprawdzie domek na kurzej stopce, ale był równie przerażający. I przytłaczająco szary. A jednak każde mieszkanie miało osobny piec i dostęp do komina. Z punktu widzenia ochrony środowiska był to przeżytek produkujący smog. Dla wiedźmy uczęszczającej regularnie na sabaty – niebywały luksus. Była też winda. Całe szczęście, bo papillon o imieniu Chester z trudem pokonywał każdy kolejny stopień schodów.

– Zawiadomiłaś policję? – przywitała Jowitę matka.

– Nie.

– Więc podejrzewasz Jurka?

Jurek Bąk był funkcjonariuszem policji. Prywatnie mężem Jowity. Przynajmniej do czasu rozstrzygnięcia powództwa o rozwód.

– Nie – skłamała Jowita. Owszem, podejrzewała. Ale za nic w świecie nie chciała tego przyznać przed matką.

– Daruję sobie „a nie mówiłam”. Czarownica i policjant, też mi coś. Ile razy powtarzałam, że…

– Wiedźma nie potrzebuje mężczyzny, tak, wiem. 

– Pewnie ta jego mecenas wymyśliła kolejny cwany plan.

Taki jak próba wykazania rażącego zaniedbywania obowiązków. Nadużywanie substancji psychoaktywnych, pozostawianie małoletniego bez opieki. Cóż, ale jak wytłumaczyć śmiertelnikom transy astralne i istnienie inkluzów? A teraz? Zgodnie z literą absurdalnego prawa, porwanie rodzicielskie nie było przestępstwem. Ale nie zawitała do babki po wykładnie zawiłych paragrafów.

– Mój synek zaginął – wycedziła przez zęby – Pomożesz mi, czy nie?

– Pomogę, pomogę. – Stara wstała i z pogardą spojrzała na papillona. – Wciąż trzymasz tego kundla? Sprawiłabyś sobie porządnego kota. – Sama miała ich sześć.

– Tak, gdybyś częściej u nas bywała, to może byś wiedziała, że Jaś ma alergię na kocią sierść.

– I co miałabym z nim robić? Bawić się resorakami? Od ośmiu pokoleń każda pierworodna była dziewczynką. Z ogromnym potencjałem, pozwolę sobie zauważyć. Ale nie, ty musiałaś urodzić chłopca. Magiczne nul. Zero.

– No tak, bo to moja wina.

– Są sposoby na określenie płci dziecka.

– Tak. Badania prenatalne, kojarzę.

– Dobrze wiesz, o czym mówię.

– Wystarczy! Jaś jest gdzieś sam, przerażony, z dala od domu. A ty… Widać, że przez ostatnie dziesięć lat nic się nie zmieniłaś. Niepotrzebnie traciłam czas.

– No już, już. – Stara wiedźma podrapała się po imponującym nosie, zakończonym brodawką. – Przyniosłaś, co kazałam?

Jowita wyciągnęła czerwoną szczoteczkę do zębów, na której Zygzak McQueen prezentował swój cwaniacki uśmiech.

– No to czas na czary-mary – stwierdziła stara, wyciągając kocioł.

 

***

 

Magia sympatyczna okazała się wyjątkowo pragmatyczna. Osobisty przedmiot synka stał się dla jego mamy swoistym kompasem. Wyczuwając aurę Jasia, soniczna szczoteczka drgała coraz mocniej. W przypadku obrania złego kierunku – przestawała. Tym sposobem, narażając się na ciekawskie spojrzenia, Jowita dotarła do centrum miasta.

Jednak dobra passa szybko się skończyła. Po godzinie kluczenia po rynku, ponownie wylądowali przed czarnym BMW z przyciemnianymi szybami.

– To bez sensu, do dupy z taką magią – skwitowała wiedźma.

Rajmund truchtał obok, przeskakując kolejną kałużę. Zaklął, gdyż błoto ubrudziło jego purpurowy kontusz. Podróżowanie poza psem najwyraźniej mu nie służyło.

– Co jak co, ale twoja matka zna się na czarach – zauważył.

 – No i gdzie jest teraz niby mój syn?

– Bo ja wiem, może w tym aucie? Zresztą, to niekoniecznie musi być cały on.

Jowita rzuciła mu mordercze spojrzenie.

– To znaczy, może jest pod ziemią? W sensie tu, ale niżej? – poprawił się szybko.

– Pod ziemią? – wycedziła.

– No, tak jakby w metrze.

– W Katowicach nie ma metra.

Aby uniknąć odpowiedzi inkluz wskoczył na maskę samochodu i przyłożył ręce do szyby. Jowita poszła w jego ślady. Zastukała w szkło, ściągając wścibskie spojrzenia przechodniów.

– Możesz je otworzyć? – Sięgnęła do ucha, poprawiając AirPodsy. Prowadząc dyskusję z Rajmundem zawsze udawała, że rozmawia przez telefon. Głównie dlatego, że dla śmiertelników inkluz był niewidzialny. Na szczęście od kilku lat ulice pełne byłe były ludzi mówiących do siebie. To pozwalało uniknąć niewygodnych pytań. I psychiatryka. Od średniowiecza sytuacja uległa znacznej poprawie.

– Jasne! – Rajmund począł wciskać się wlotem powietrza w kierunku chłodnicy. Zaczęła obchodzić samochód, szukając alternatywnego rozwiązania. Nie zakładała, że mu się uda. Inkluz chętnie i wylewnie opowiadał o swoich dokonaniach, rzeszach górników, których zwodził do opuszczonych poziomów sztolni, by wymóc na nich podpisanie cyrografu. Nauczyła się podchodzić z rezerwą do jego przechwałek.

Usłyszała kliknięcie zamka. Drzwi pasażera otworzyły się. Rajmund siedział wewnątrz zmarznięty i dzwonił zębami. Mimo to wyglądał na zadowolonego z siebie.

Wystarczyła chwila, by stwierdzić, że auto jest puste. Ani śladu Jasia. Jowita otworzyła bagażnik.

Czarna torba sportowa. Spora. „Mogłaby pomieścić w sobie…” Odgoniła natrętne myśli. Jak na złość, zamek ekspresu zaciął się i musiała się z nim szarpać. Puścił. W środku…

W środku znajdowały się trzy zdjęcia z polaroida. I spory pukiel kręconych włosów, obwiniętych wstążką. Jasny blond, kolor loków jej syna.

 

***

 

– Najwyraźniej różdżka wyczuła jego kudły – powtórzył Rajmund, gdy znaleźli się w domu.

Jowita w milczeniu spoglądała po raz setny na fotografie. Wesołe miasteczko. Trójka osób. Jej mąż, ich syn. I jakaś kobieta. Młoda, a przynajmniej młodsza od niej. Wyglądali na zadowolonych.

– W zeszłym tygodniu byli w lunaparku. Jaś z Jurkiem – stwierdziła.

– Wygląda na to, że nie byli sami.

– Powiedziałby mi.

Rajmund nie wiedział czy miała na myśli męża, czy syna.

– Może się bał?

– Może. Ale skąd miała jego włosy? I co zamierzała z nimi zrobić?

Odpowiedź była oczywista.

– A po co twoja matka potrzebowała czegoś osobistego malca? Magia sympatyczna, szefowo. Chociaż nie jestem pewien, czy w tym wypadku faktycznie taka sympatyczna.

Nie, raczej wyjątkowo paskudna. Wszystko wskazywało na to, że nowa dziewczyna jej męża była wiedźmą. I porwała jej synka.

 

***

 

– Wiedźmą? Wykluczone. – stwierdziła definitywnie Józefina. – Chcesz powiedzieć, że twój pożałowania godzien mąż rozstaje się z tobą i po kilku miesiącach przypadkowo wpada w objęcia kolejnej czarownicy? Absurd.

– Ale…

– Moja droga, została nas garstka na świecie, a twój małżonek nie wydaje mi się na tyle atrakcyjną, egzotyczną i niespotykaną partią, by resztki z nas miały wyrywać go sobie pazurami.

– Może jest w nim coś, co…

– Litości, on jest podrzędnym, podmiejskim policjantem.

– Jest sierżantem sztabowym.

– A teraz w dodatku zaczynasz go bronić. Co czwartek bywam na łysej górze, wiedziałabym coś o tym.

– Zgoda. Ale nie możesz zaprzeczyć, że pukiel włosów można wykorzystać do porwania dziecka.

Stara wiedźma przyglądała się przez dłuższą chwilę swojej córce. Nie chciała utwierdzać jej w tych niedorzecznych teoriach. Ale nie mogła jej też okłamywać.

– Nie zaprzeczam. We włosach drzemie ogromna moc, wykorzystane w rytuale mogą pozwolić rzucić klątwę. Albo nasłać na dziecko Czarny Lud.

– Czarny Lud?

– Tak. Bobo, bobaki, beboki, buce, niemieckie Butzemanny albo angielskie Boogeymany.

– Ale dlaczego miałaby to robić?

– Nie sądzę, żeby to zrobiła. Powtarzam, nie uważam nawet, żeby to była czarownica. Ale popytam.  

– Ale nie możemy czekać do czwartku!

– Spokojnie, zrobię to dzisiaj.

– Jak?

– Mamy swoje sposoby. – Józefina podeszła do antycznej, drewnianej komody, na której stała szklana kula wypełniona mętną cieczą. Odsunęła ją, by sięgnąć po telefon z tarczą numerową.

 

***

 

Uzgodniły z matką, że da jej znać, gdy tylko się czegoś dowie. W tym czasie Jowita miała pozostać w domu. Na wypadek, gdyby Jaś pojawił się z powrotem. Lub gdyby porywaczka zdecydowała się nawiązać kontakt.

Wciąż pozostawała kwestia męża. Czy był w to zamieszany? Jaka była jego rola w tej intrydze? A może chcąc pozbyć się konkurencji, nowa dziewczyna oszukała ich wszystkich?

Z zamyślenia wyrwał ją dzwonek komórki. Rzuciła się na kanapę. O wilku mowa. Jurek. Powiedzieć mu? Odebrać? Wahała się tylko przez chwilę.

– Tak? – Z napięcia wbijała paznokcie w skórę. – Jak to? Gdzie? Od kiedy? – zadawała kolejne pytania. – Będę za chwilę!

Rajmund nabijał małą fajkę tytoniem, oczekując na relację. Ale Jowita zupełnie go zignorowała i porywając torebkę wybiegła przez drzwi.

– Halo? Co się dzieje? – krzyknął za nią inkluz.

– Jaś! Jaś jest u Jurka! – Już była na parterze. Nie zamknęła nawet drzwi.

– Chester! – ryknął Rajmund. Papillon wychylił łepek ze swojego legowiska.

Na szczęście psy i koty widziały i słyszały inkluzy. Podobnie jak dostrzegały duchy, upiory i inne stwory nocy.

– Idziemy na spacer.

 

***

 

Gdy zapadła decyzja o separacji, Jurek wprowadził się do kawalerki po swojej babci. Pozostawiając im wielkodusznie ich wspólne, trzypokojowe mieszkanie w familoku. Kawalerka była mała, aczkolwiek przytulna i znajdowała się nieopodal lasu.

Jowita zaparkowała tuż pod blokiem. Na miejscu dla inwalidów. Miała to gdzieś, porzuciłaby samochód nawet na środku autostrady albo na wjeździe do szpitala, jeżeli tylko miałoby to przywrócić jej syna.

Winda wlokła się niemiłosiernie powoli. W końcu dotarła na ósme piętro i kobieta rzuciła się do drzwi. Szarpnęła, ale były zamknięte. Wściekle naciskała dzwonek, ale nie usłyszała żadnego dźwięku. Wyciągnęła zaciśniętą w pięść dłoń, by się dobijać, lecz w tym momencie w wejściu stanął jej mąż, chwytając ją za rękę.

– Cicho, mały śpi. – Silił się na szept, ale jego głos niósł się po klatce schodowej.

– Wpuść. Mnie – cedziła kolejne słowa, mocując się z mężczyzną. Bezskutecznie, sierżant sztabowy był większy i dwukrotnie cięższy.

– Najpierw mi wytłumaczysz, co się dzieje – oznajmił.

– Zostaw, muszę zobaczyć mojego syna.

– Zobaczysz. Ale chce wiedzieć, co się stało.

Zrozumiała, że siłą niczego nie wskóra. Opadła zrezygnowana, dławiąc się swoją bezsilnością.

– Skąd Jaś się tu wziął? I czemu nie było cię przy nim? – zapytał policjant.

– O nie, nie wrobisz mnie w to – zaoponowała. – Kto to wymyślił? Ty, czy ta twoja adwokacina? Chcecie ze mnie zrobić wariatkę? Wyrodną matkę? A może ta suka, co? To jej pomysł?

– O kim ty mówisz?

Zaczęła wymachiwać mu przed oczami zdjęciem z polaroida.

– Skąd to masz? – Wydawał się autentycznie zdziwiony.

– Myślałeś, że jestem głupia? Nie wyłgasz się, gadaj. Kto to jest?

– Laura.

– Jaka Laura?

– No Laura. Z komisariatu.

– Ta Laura? – Opowiadał o niej. Przydzielono mu ją, gdy jego poprzedni partner przeszedł na emeryturę. Żartował, że ma końską twarz. – Kiedy to się zaczęło?

– Chciałem ci powiedzieć.

– Powiedzieć? Co powiedzieć? Że sypiasz z koleżanką z pracy? Że zabierasz Jasia z tą lafiryndą do lunaparku?

– Że jesteśmy razem.

Zabolało.

– Ścięła mu włosy! Porwała go! To wiedźma!

– Co ty bredzisz?

– Dobrze wiesz, o czym mówię!

– Ciszej, tu mieszkają ludzie.

Faktycznie, ze wszystkich stron dochodziły dźwięki stąpania ciekawskich sąsiadów i zgrzyt powoli odsuwanych wizjerów.

– Zaraz. Czy ona tu jest? – zapytała Jowita, ponownie napierając całą siłą na męża. Tym razem policjant ustąpił. Być może obawiał się eskalacji kłótni i reakcji gapiów. W każdym razie wpuścił żonę do mieszkania.

– Nie, nie ma jej. Poprosiłem, żeby pojechała do siebie.

Poprosił. Jaki dżentelmen się z niego nagle zrobił.

Usłyszeli urwane szczeknięcie. Zasapany papillon wdrapał się na ostatni stopień schodów. Z wywalonym językiem wyglądał, jakby miał zaraz wyzionąć ducha.

– No co, nie dosięgał do przycisku windy – oznajmił inkluz.

Ale Jowita nie słuchała. Klęczała przy rozłożonej kanapie, na której nieświadomy niczego, spał sześcioletni chłopiec o blond lokach.

– No to się znalazła zguba – powiedział Rajmund, opuszczając psa. Wskoczył na ramię Jowity, wpatrującej się w twarz dziecka. – O kurza stopa! – przeklął.

– To nie jest Jaś. – powiedziała beznamiętnym głosem Jowita.

– Co? – Jurek wrócił z kuchni z miską wody dla Chestera.

– To nie jest mój syn.

– Brałaś coś?

Na pryczy, przykryte kołdrą leżało i pochrapywało w najlepsze dziecko. Podobne do Jasia. Tyle, że miało wory pod oczami. Kły. I ogon.

 

***

 

– Czy ty jesteś ślepy!?

– Szefowo, sugerowałbym zmianę taktyki. On nie widzi. Jego, mnie, niczego. W zasadzie, to on gówno widzi. Ale zdaje się, że ma cię za wariatkę. Pochował nawet noże.

Rzeczywiście, jak za dotknięciem magicznej różdżki wszelkie niebezpieczne przedmioty zniknęły z zasięgu Jowity. Pewnie tego ich uczono na szkoleniach. Że pomyleniec i ostre narzędzia to nie najlepsze połączenie. Ciekawe na ilu z nich byli razem? On i kobieta z końską twarzą.

– Przepraszam, to moja wina. Nie wiedziałem, że tak źle to zniesiesz. – Wygłaszał mowę spokojnym tonem, mającym zapewne koić nerwy i skłaniać do współpracy.

Bez wątpienia w duchu gratulował sobie przezorności. Tego, że wysłał Laurę do domu.

Jak może być taki ślepy, taki głupi?

– Masz rację, wybacz mi. To przez to zniknięcie Jasia. Bałam się, że coś mu się stało.

Jurek usiadł obok, obejmując ją delikatnie. Zrobiło się niezręcznie. Siedzieli w trójkę na kanapie. Ona, jej były mąż i… to coś.

– To podmieniec, słyszałem o takich przypadkach. – Rozpoczął wykład Rajmund. – Aczkolwiek to raczej zdarza się noworodkom, i to nieochrzczonym, a on chyba był chrzczony? Czy nie był?

– Był – odpowiedziała.

– Co był? – zapytał Jurek.

– Był przerażony, tą całą sytuacją. Na pewno.

– Ale teraz jest już bezpieczny – zapewnił policjant.

– To co robimy? – zapytał Rajmund.

– Wiesz co – mruknęła.

– Co? – zapytał mąż.

– Wiesz co? – powtórzyła to jako pytanie. – Napiłabym się melisy. Na uspokojenie. Masz może?

– Powinna być. – Udał się do kuchni. Zabezpieczywszy teren, najwyraźniej nie bał się zostawić ich samych. Odpalił wodę w wysłużonym elektrycznym czajniku, będącym zapewne starszym od niego samego. W przeraźliwie głośnym czajniku. Do tego stopnia, że sierżant sztabowy nie usłyszał, gdy jego żona wybiegła z mieszkania, trzymając pod jedną pachą dziecko, a pod drugą papillona.

 

***

 

Ucieczka autem nie wchodziła w grę. Za kilka minut każdy policjant w mieście będzie wypatrywał szalonej matki z uprowadzonym synem. I to mimo tego, że porwanie rodzicielskie nie jest rzekomo przestępstwem. Ale to rozstrzygnie później sąd. Dla funkcjonariuszy liczą się rozkazy. A te będą jasne, proste i niepozostawiające pola do interpretacji.

Schronili się w lesie. Dobiegające od ulicy wycie syren utwierdziło ich, co do słuszności wyboru.

– Co dalej? – zapytał Rajmund.

– Dobrze wiesz co, nie mamy wyjścia.

– Może warto pogadać z tym ogoniastym smarkaczem?

– Gdzie jest mój syn? – Jowita potrząsnęła podmieńcem.

Chłopak patrzył na nią wybałuszonymi oczami z niezbyt inteligentnym wyrazem twarzy.

– Czy on w ogóle mówi w naszym języku?

– Możliwe, że nie. Zazwyczaj uczą się dość szybko, no ale to jak są podrzucane jako szkraby. A ten to stary chłop, patrz jakie ma kły. – Rajmund pazurem uniósł wargę chłopca ukazując imponujące uzębienie. – Ciekawe, czy to mleczaki.

 

***

 

Uparła się, żeby skonsultować wszystko z matką. Rajmund protestował, twierdząc, że mogli założyć podsłuch. Ale ona nie uznała tego za prawdopodobne. Wieczorami wspólnie oglądali programy kryminalne i na podstawie zdobytej tam wiedzy sądziła, że policja nie miała czasu na uzyskanie koniecznej zgody sądu lub prokuratora. Zresztą, co to zmieni? W najgorszym wypadku wezmą je obie za chore psychicznie.

Po zatwierdzeniu planu przez starszą wiedźmę, przystąpili do przygotowań. Nie wiedziała skąd Rajmund załatwił sznur, skórzany pas i wędzone ryby. Ale też niespecjalnie ją to obchodziło.

Jednak wciąż pozostawało zadanie najtrudniejsze. Odnalezienie wskazanego im przez Józefinę posłańca. Ruszyli przed siebie. Dzieciak zachowywał się apatycznie i nie stawiał oporu.

Po godzinie błądzenia po lesie, udało im się w końcu odnaleźć polanę. Plotki starych wiedźm okazały się prawdziwe i pokrywały się z relacjami kruków. Na opuszczonej drodze, w środku lasu, stała nowiutka Tesla.

– Spodziewałem się czegoś bardziej sportowego.

– Czego?

– Sam nie wiem. Może Mustanga? Ferrari?

– A co jest nie tak z tym autem?

– Hm, lakier taki nijaki, a ta plastikowa blacha wygląda jakby się miała zaraz rozpaść.

– Bo pewnie się rozpadnie.

Gdy Jowita zbliżała się do samochodu, Rajmund przywiązał podmieńca do drzewa.

– Wybacz mały, nie mamy wyboru.

Przez zaparowane szyby nie było za wiele widać, ale dźwięk radia i radosne śmiechy dochodzące z wnętrza pojazdu, nie dawały wątpliwości, że w środku ktoś jest. Inkluz dogonił czarownicę.

– Gotowa?

– Mhm.

Z bliska dało się bez trudu rozróżnić dwa głosy. Parka była na tyle zajęta sobą, że przesadna ostrożność nie była konieczna. Jowita otworzyła drzwi kierowcy i wrzuciła do środka wędzoną rybę.

– Co do cholery?! – krzyknęła młoda, na wpół rozebrana, blondynka.

Jej towarzysz zamarł wpatrując się w leżącą na tapicerce makrelę. Brak koszulki pozwalał podziwiać jego atletyczne, wyrzeźbione ciało.

– Won stąd! – wrzasnęła Jowita do dziewczyny.

– Jezus, kto to? Twoja matka?

Chłopak wciąż milczał. Dziewczyna chwyciła swoje ubrania i przeklinając pod nosem wygramoliła się z samochodu.

– Uważaj na słowa! Uratowałam ci dupsko. Następnym razem ostrożniej dobieraj sobie kolegów.

Chwilę to trwało, nim dziewczyna zniknęła w lesie i ucichły wygłaszane przez nią obelgi. Jowita przeniosła wzrok na chłopaka.

– Śmiało – zezwoliła.

Ten jakby tylko na to czekał. Rzucił się na rybę i wepchnął ją sobie całą do ust. Wraz z kolejnymi mlaśnięciami, począł tracić cały swój urok, jego włosy zaczęły wypadać, umięśniona klatka zapadła się, białe i równe zęby pożółkły i powykręcały się na wszystkie strony, a markowa odzież zamieniła się w brudne szmaty. Dziesięć sekund. Nie dłużej. Przemiana przystojnego młodzieńca w ohydną szkaradę. W bałamutnika. Tesla rozpłynęła się w mokrą kałużę błota.

– Czego chcecie? – zapytał stwór.

– Pośrednictwa.

– Zrujnowaliście mi randkę, skąd pomysł, że zechcę wam pomóc?

– Z twoimi sztuczkami raczej nie będziesz miał trudności z umówieniem następnej. Aczkolwiek sądziłam, że nie możesz opuszczać bagien?

– A dlaczego miałbym je opuszczać?

Jowita wskazała ręką w kierunku, w którym odeszła dziewczyna. Bałamutnik zarechotał jak przerośnięta ropucha.

– Widać, żeś stara, wczorajsza. Umawiam się przez internet, same tu przyłażą. Pchają się w moją paszczę, że się tak wyrażę. – Aby to zobrazować, zaprezentował liczne braki w uzębieniu.

– Udasz się do beboka. I przekażesz mu naszą wiadomość.

– A co ja będę z tego miał?

Pokazała mu torbę wędzonych ryb. Jego żółte oczy rozbłysły pożądaniem.

 

***

 

Przywiązany między dwoma młodymi topolami podmieniec darł się wniebogłosy. Jowita zdzieliła go skórzanym pasem. Zakwilił przeszywająco, jak zarzynane prosię.

– Może już wystarczy? – zasugerował nieśmiało Rajmund.

Jednak Jowita jedynie zamachnęła się kolejny raz. Bałamutnika nie było już od ponad godziny, najwyraźniej same groźby nie przekonały beboka. Świst pasa. I rozdzierający serce szloch dziecka. Nie chciała tego robić, ale jego łkanie przypominało jej o Jasiu. Jej syn gdzieś tam był, w szponach Czarnego Ludu. Też się bał. Też płakał.

Coś zaszeleściło w krzakach. Nareszcie.

– Długo kazałeś na siebie czekać – zaczęła. Jednak przerwała, widząc kto wyszedł z zarośli.

– Ręce do góry! Rzuć pasek i oddal się od dziecka – krzyknęła policjantka mierząc z broni.

Kobieta o pociągłej, chudej twarzy.

– Laura z końską buźką – jęknął Rajmund.

– A więc to jednak ty. – Jowita chwyciła pasek mocniej, w obie ręce. Był skórzany i zakończony masywną, metalową klamrą.

– Rzuć broń i odstąp od chłopca!

– Najpierw oddaj mi dziecko!

– Jaś, nie bój się, już dobrze, wszystko będzie w porządku – zapewniła Laura.

– Przestań odstawiać szopkę. Dobrze wiem, kim jesteś i co zrobiłaś. Gdzie jest mój syn?!

– O czym ty bredzisz, wariatko?

– Myślisz, że jestem głupia? Że nie wiem do czego ci były jego włosy?

Policjantka próbowała okrążyć Jowitę, by stanąć między nią, a przywiązanym do drzew dzieckiem.

– Włosy? Więc to ty włamałaś się do mojego auta?

– Myślałaś, że się nie dowiem? Że się nie domyślę, co z nimi zrobiłaś?

– Okej, spokojnie, nie powinnam była tego robić bez twojej wiedzy i zgody. Ale jakie to ma teraz znaczenie?

– O czym ty mówisz? – Tym razem to Jowita była zaskoczona.

– O badaniach.

– Badaniach?

– Testach DNA, które zleciłam. Po tym co opowiadał Jurek zaczęłam wątpić, że to faktycznie jego syn. Nie chciałam, żeby musiał płacić alimenty. Przyznaję, popełniłam błąd, ale teraz się uspokój. Nie pogarszaj swojej sytuacji.

Badania ojcostwa. Czy to możliwe?

– Cofnij się. Co jest w tym worku? – zapytała Laura.

Jowita postąpiła kilka kroków do tyłu, ale nie odpowiedziała. To musi być blef, bo jeżeli nie ona, to kto stoi za porwaniem Jasia?

Wciąż trzymając ją na muszce, funkcjonariuszka pochyliła się nad dużym, czarnym workiem. Musiał go przywlec Rajmund, bo wiedźma nie przypominała sobie, by tu leżał.

Nagle z wora wychyliły się dwie szponiaste łapy pokryte futrem, złapały pochyloną Laurę wpół i wciągnęły do środka. Wszystko wydarzyło się w ułamku sekundy, policjantka zdążyła jedynie pisnąć. Na mokrej trawie pozostała po niej czapka z daszkiem.

Przywiązany do topoli podmieniec wysunął kły i zakwilił cicho.

– Ta… ta…

Worek poruszył się gwałtownie i z wnętrza wydobył się gremlinowaty stwór o szpiczastych uszach i skośnych oczach, które teraz mrużył w złości.  Był niewiele większy od skrzata, lecz gdy wciągał policjantkę, zdawało się, że miał kilkukrotnie większe łapy.

– Bebok? – wykrztusiła Jowita.

– Bruno Butzemann, do usług. Przyszedłem odebrać syna.

– Więc bałamutnik w końcu cię odnalazł?

– Nie. Musiał panią oszukać. Odradzam zresztą znajomości z osobnikami jego pokroju. Skontaktowała się ze mną pani matka. Musi was bardzo kochać, postawiła na nogi cały las. Zazdroszczę, moja chciała mnie pożreć. A teraz, jeżeli mogę.

Wciąż miała w ręku pasek z ciężką, stalową klamrą. Stwory nocy nie znosiły stali. W przypadku kontaktu z ciałem potrafiła wypalić futro, poparzyć skórę, łuski, czy co tam akurat miały. Zagrodziła mu drogę. Spojrzał na nią. Tym razem łagodniej, wręcz potulnie.

– Droga pani, błagam panią. Moja małżonka, mamuna, odchodzi od zmysłów, słysząc jak traktowany jest nasz synek.

– Najpierw oddaj moje dziecko.

– Ależ to niemożliwe.

– Dlaczego?

– Mogę panią zapewnić, że Jan pozostaje absolutnie bezpieczny i cieszy się wyśmienitym zdrowiem. Ale nie mogę oddać czegoś, czego nie zabrałem.

– Przecież to ty go porwałeś!

– Wypraszam sobie. Już dawno się tym nie zajmuję. Zresztą, w obecnych warunkach to biznes mało dochodowy i pozbawiony przyszłości.

– Bo wszystkie dzieci są chrzczone? – zasugerował Rajmund.

– Co? Oh, nie. To nie jest problem, zakładam zresztą, że odsetek nieochrzczonych dzieci raczej będzie wzrastać. Ale schodzimy na tematy polityczne. Nie, chodziło mi o to, że przy obecnej technologii, systemach typu Child Alert, jest to proceder trudny i na dłuższą metę skazany na porażkę.

– Więc kto porwał mojego syna? I dlaczego podrzuciliście podmieńca?

– Moja żona zdecydowała się oddać Jędrzeja, aby złagodzić ból pozbawionej syna matki. W przeszłości często widywała podobne sytuacje i zawsze rozdzierały jej serce. Powtarzałem jej, że czarownica przejrzy urok, ale bywa uparta. Co się zaś tyczy pierwszego pytania, to odpowiedź brzmi – nikt.

– Jak to nikt, przecież go nie ma?

– Istotnie, ale nie nazwałbym tego porwaniem.

– A jak byś to nazwał? – wycedziła przez zęby, zbliżając się do beboka. Miała serdecznie dosyć jego maniery i przemądrzałych odpowiedzi.

– Pomocnictwem przy organizacji ucieczki. A w zasadzie, to nazwałbym to przestępstwem, bo trzeba pani wiedzieć, że działałem pod bezpośrednim przymusem. Pani syn pochwycił mnie, gdy przechodziłem pod jego łóżkiem.

– Co robiłeś pod jego łóżkiem?!

– To stare szlaki, mimo przebranżowienia, wciąż z nich korzystam. Szybsze od komunikacji miejskiej. I mniej zatłoczone. W każdym razie złapał mnie, spętał i zmusił do współpracy.

– Spętał?

– No tak, magicznie. Pragnę zauważyć, że to nieodpowiedzialne uczyć małe dzieci takich sztuczek.

– Ale… Przecież, to chłopiec. Magiczne nul – mimowolnie powtórzyła słowa babki.

– No, niewątpliwie chłopiec. A co, tylko dziewczęta mogą być wiedźmami? Co za staroświeckie poglądy.

– I co się dalej stało?

– Zmusił mnie, abym otworzył wór i uciekł do Czarnego Lasu.

– Czarnego Lasu?

– Tak, tego, w którym mieszka Czarny Lud. – Patrzył na nią jak na niezbyt rozgarnięte dziecko.

– Więc on tam jest? Mogę go zabrać? Jak się tam dostać?

– Oczywiście, w każdej chwili. Wystarczy, że zaczniecie go wspólnie szukać, a wejście samo się wam ukaże. Proszę mieć oczy szeroko otwarte. Może przybrać formę drzwi albo dziupli w drzewie. Ale gwarantuję, że od razu będziecie wiedzieć, że to ono.

– Ale przecież my go szukamy cały dzień! – krzyknął zniecierpliwiony Rajmund.

Bebok zmierzył inkluza spojrzeniem. Od fikuśnych ciżemek aż po kolorowy kapelusz.

– Przepraszam, nie przedstawiono nas. Ale zakładam, że nie jest pan ojcem – stwierdził stwór.

– Ojcem?

– Oczywiście. Ojcem Jana. Jeżeli dziecko z własnej woli uciekło do Czarnego Lasu to tylko wspólny wysiłek obojga rodziców pozwoli je odnaleźć. Na pewno pani o tym słyszała.

Nie, nigdy o tym nie słyszała. Jej syn, sześciolatek miałby uciec z domu? To niemożliwe.

– Ale dlaczego miałby uciec? – W spojrzeniu beboka dostrzegła powagę.

– To proszę pani jest bardzo dobre pytanie. Obawiam się jedynie, że zadaje je pani niewłaściwej osobie. Nie ja powinienem udzielić odpowiedzi. Sądzę jednak, że syn pragnie wam coś przekazać. A teraz pozwolą państwo, że rozwiąże własne, pobite dziecko i razem udamy się domu. Moja żona na pewno bardzo się martwi. Proszę się również nie przejmować tą policjantką, gwarantuję, że włos jej z głowy nie spadnie. Przez tydzień może być nieco zdezorientowana, w najgorszym wypadku mogą powrócić jakieś traumy z dzieciństwa, ale przecież to się zdarza każdemu z nas.

Zaczął odwiązywać sznury pętające syna, przytulił go i otworzył worek, do którego malec ochoczo wskoczył.

– Czasem całe życie marnujemy na próbach uwolnienia się od nich – dodał po głębszym namyśle na odchodne.

 

***

 

Sierżant sztabowy Jurek Bąk siedział sam w radiowozie. Zobaczył ją, gdy wychodziła z lasu. Co się zmieniło przez te dziesięć lat? Od czasu, kiedy się poznali, kiedy zakochali się w sobie?

Podeszła do niego.

– Jurek, musimy porozmawiać. Jaś uciekł z domu.

 

***

 

Znaleźli go pod starożytnym dębem. Uganiał się za błędnymi ognikami. Dla Jurka były to zwykłe świetliki. Jednocześnie rzucili się w jego kierunku i razem przytulili syna.

Przez chwilę było jak dawniej.

– Przepraszam – szepnął Jaś.

– Strasznie za tobą tęskniłam.

– Tęskniliśmy – poprawił Jurek.

 

***

 

Dostrzegła ich, gdy wychodzili ze stadionu. Wyglądali na zadowolonych. Ruszyła na nich, zanim Laura zdążyła się oddalić lub w inny sposób uniknąć bezpośredniej konfrontacji. Na szczęście, kobieta nie pamiętała niczego z tamtego dnia. Za to podobno ponownie nabawiła się raz wyleczonej arachnofobii.

– Cześć, jestem Jowita, mama Jasia. – przedstawiła się wiedźma, wyciągając rękę. – Może chcielibyście skoczyć gdzieś na herbatę, pogadać?

– No… czemu nie? – odpowiedziała zaskoczona policjantka.

Jowita objęła syna. Miał na sobie czerwoną kurtkę, tą samą, co tamtego wieczoru.

– No to świetnie, chodźmy.

Ruszyli. Trójka dorosłych, sześcioletni Jaś i Chester na smyczy. Było niezręcznie. Ale czasami tak bywa.

– Zaraz zwymiotuję – oznajmił Rajmund odstawiając niezgrabną pantomimę.

Koniec

Komentarze

Kawał dobrego opowiadania. Nie tłumaczysz w opisach oczywistości fantastycznego świata, pozwalasz, żeby czytelnik sam “wyczuł bazę”. Skupiasz się za to na relacjach między bohaterami, dlatego całość jest autentyczna i przekonująca. Mam wrażenie że na końcówce gonił cię limit; climax, jakim jest odnalezienie Jasia, zawarłeś w sześciu linijkach, a na początku występowały dłuższe opisy wprowadzające do świata, np. scena z panem Bogusiem. Trochę tu dysproporcji kompozycyjnej, ale ma to swój urok.

Słowem – podobało się. :)

 

(Nie zrozumiałam tylko reakcji Brunona na pobicie jego syna – nawet się nie zdenerwował chłop :D)

...Pan muzyk? Żebym zryżał!

Cześć!

 

Fajne opowiadanie!!! Jest humor. Ciekawa historyjka. Początkowo trochę nie rozumiałem wszystkiego ale na końcu już było to jasne. Spoko. Podobało mi się. 

 

Pozdrawiam!

Jestem niepełnosprawny...

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Był fajermanem. Mieszkał w kotłowni i na Mikołajki wsadzał dzieciom bryłki węgla do wywieszonych skarpet. Poza tym odpowiadał za ogrzewanie familoku. Był wydajniejszy i tańszy od ekogroszku, ale miewał depresyjne stany.

Nie był to wprawdzie domek na kurzej stopce, ale był równie przerażający. I przytłaczająco szary. A jednak każde mieszkanie miało osobny piec i dostęp do komina. Z punktu widzenia ochrony środowiska był to przeżytek produkujący smog. Dla wiedźmy uczęszczającej regularnie na sabaty – niebywały luksus. Była też winda.

Jurek Bąk był funkcjonariuszem policji.

Zgodnie z literą absurdalnego prawa, porwanie rodzicielskie nie było przestępstwem.

Na szczęście od kilku lat ulice pełne byłe były ludzi mówiących do siebie.

Wszystko wskazywało na to, że nowa dziewczyna jej męża była wiedźmą.

Kawalerka była mała, aczkolwiek przytulna i znajdowała się nieopodal lasu.

Bezskutecznie, sierżant sztabowy był większy i dwukrotnie cięższy.

Parka była na tyle zajęta sobą, że przesadna ostrożność nie była konieczna.

Bałamutnika nie było już od ponad godziny, najwyraźniej same groźby nie przekonały beboka. Świst pasa. I rozdzierający serce szloch dziecka. Nie chciała tego robić, ale jego łkanie przypominało jej o Jasiu. Jej syn gdzieś tam był, w szponach Czarnego Ludu.

Był skórzany i zakończony masywną, metalową klamrą.

Jak widać powyżej, sporo bytozy. Podobnie czasownik “mieć” jest miejscami nadmiernie reprezentowany. Trzeba na takie banalne czasowniki uważać, bo bardzo zubażają opisy. Z drugiej strony tutaj występują one mimo wszystko dość punktowo, więc podejrzewam, że to skutek braku czasu na porządną redakcję tekstu.

Stara wiedźma przyglądała się przez dłuższą chwilę swojej córce. Nie chciała utwierdzać jej w tych niedorzecznych teoriach. Ale nie mogła jej też okłamywać.

Nieuzasadniony headhopping.

orek poruszył się gwałtownie i z wnętrza wydobył się gremlinowaty stwór o szpiczastych uszach i skośnych oczach, które teraz mrużył w złości.

Najpierw mruży oczy ze złości, a potem zachowuje się w tak wyluzowany sposób?

 

Bardzo ciekawy pomysł, ale obawiam się, że limit i pośpiech skrzywdziły go niemiłosiernie. Z drugiej strony jest to też chyba kwestia nietrafionej dyspozycji znaków.

Główne wątki pojawiają się w kolejności: problem rozbitego małżeństwa → zaginięcie Jasia. Należałoby je więc rozwiązać: odnalezienie Jasia → rozwiązanie problemu małżeństwa. Zewnętrzna klamra została dopełniona, choć i tu można postawić zarzuty. W trakcie tekstu dowiadujemy się, że Jowita jest przez Jurka uważana za niezrównoważoną, zresztą w samym opowiadaniu daje ku temu mocne powody. Pomimo tego w ostatniej scenie bohaterowie zdają się przechodzić nad tym do porządku dziennego.

Natomiast wewnętrzna klamra jest w mojej opinii zupełnie niesatysfakcjonująca. Owszem, Jaś zostaje odnaleziony, ale cała scena jest opisana w zaledwie kilku zdaniach. To tym bardziej bolesne, że informacja beboka o konieczności wspólnego działania z Jurkiem zapowiada potężną eskalację fabuły, która jednak nie następuje w ogóle.

Odpowiesz zapewne, że ograniczył Cię limit znaków. Jednakże na samym początku poświęcasz dwa znacznych rozmiarów akapity na opis fajermana, który dla fabuły ma zerowe znaczenie. Nie jest potrzebny nawet do prezentacji Jowity, bo obecność inkluza zupełnie wystarczy, by uznać ją za wiedźmiastą wiedźmę. A być może poświęcone na to znaki pozwoliłyby napisać choć trochę lepsze zakończenie? Wraz ze skróceniem nieco rozmowy z bebokiem można by w ten sposób zdobyć sporo luzu na koniec.

Żeby wyłącznie nie smędzić, wspomnę jeszcze raz, że sam koncept moim zdaniem bardzo zgrabny. Przypadła mi do gustu postać Rajmuna. Także zabieg z rozsądnym bebokiem był niezły, choć tu niestety nieco psuje wrażenie brak wyjaśnienia, dlaczego miałby pozbywać się swego dziecka (jeśli mu zależy na nim, raczej nie oddawałby go komuś innemu, nawet w ramach pomocy; jeśli nie zależy, po co po nie wrócił?).

Mam wrażenie że na końcówce gonił cię limit; climax, jakim jest odnalezienie Jasia, zawarłeś w sześciu linijkach, a na początku występowały dłuższe opisy wprowadzające do świata, np. scena z panem Bogusiem. Trochę tu dysproporcji kompozycyjnej, ale ma to swój urok.

Nawet nie limit, raczej błąd przy tworzeniu planu. Założyłem, że konfrontacja z bebokiem ma być finałem opowiadania. Że w tej scenie zostanie rozwiązana intryga z włosami oraz odpowiedzialnością za porwanie. Że otworzy to na tyle oczy Jowicie, że skłoni ją do szczerej rozmowy z mężem. A wyjaśniwszy sobie wszystko, odnalezienie Jasia będzie tylko formalnością. Dlatego w pierwotnej wersji kończyłem na scenie, gdy podchodzi do auta i mówi: “Jurek, musimy porozmawiać, Jaś uciekł z domu”. 

 

(Nie zrozumiałam tylko reakcji Brunona na pobicie jego syna – nawet się nie zdenerwował chłop :D)

Wychodzi zły, dostrzega, że ma do czynienia z obeznaną wiedźmą, uzbrojoną w stal i spuszcza z tonu. Być może wie, że syn tak naprawdę nie ucierpiał, bo tylko stal trwale rani stwory nocy, być może rozumie, że jest współwinny sytuacji albo obwinia żonę. Na pewno jest bebokiem cywilizowanym, który rozwiązuje problemy zamiast rozpamiętywać i je tworzyć ;) 

 

Ghlas cailin – dzięki za komentarz!

 

 

Fajne opowiadanie!!! Jest humor.

Cieszę się, humor był ważny. 

 

dawidiq150 – dzięki!

 

Jak widać powyżej, sporo bytozy.

Faktycznie. Zastanawiam się tylko, czy jest to słowo, które się przeskakuje podczas czytania, czy faktycznie lepiej tego unikać. Zwróce na to uwagę następnym razem, można to zastąpić przy redagowaniu tekstu: “nie stanowiło przestępstwa”, “pracował w policji”,

 

Nieuzasadniony headhopping.

Miałem poczucie, że uzasadniony, ale rozumiem uwagę. Mogłe napisać: “Stara wiedźma przyglądała się przez dłuższą chwilę swojej córce. Wyglądała, jakby biła się z myślami” czy coś podobnego.

 

Najpierw mruży oczy ze złości, a potem zachowuje się w tak wyluzowany sposób?

Wyglądania na złego, wkurzonego stwora jest wpisane w jego jestestwo. Ale potem się uspokaja, bo rozumie, że tylko w ten sposób będzie mógł zapobiec eskalacji konfliktu. Boi się też pasa ;) Wyżej też poruszałem tę kwestię.

 

Natomiast wewnętrzna klamra jest w mojej opinii zupełnie niesatysfakcjonująca. Owszem, Jaś zostaje odnaleziony, ale cała scena jest opisana w zaledwie kilku zdaniach. To tym bardziej bolesne, że informacja beboka o konieczności wspólnego działania z Jurkiem zapowiada potężną eskalację fabuły, która jednak nie następuje w ogóle.

Rozumiem. Ponieważ jesteś już kolejną osobą, która porusza tę kwestię, to przyjmuje, że popełniłem błąd. Mój beta czytelnik również zarzucił mi brak satysfakcjonującego zakończenia. Tak jak zaznaczyłem wyżej, uznałem, że rozwiązanie intrygi (Laura-mąż-Jowita) kończy tą historię. Że teraz będą działać razem i bez problemu odnajdą syna. Ale tak, rozumiem, że chce się to zobaczyć. Że powinni faktycznie wejść do Czarnego Lasu i pokonać koszmary syna. I nawet jeżeli nie zakochaliby się w sobie na nowo, to zrozumieliby, że muszą działać razem, żeby pokonać mroki Lasu (i trudności wychowywania dziecka). Być może na to wszystko wpadłaby jeszcze babka na miotle i mąż “mugol” miałby szansę się wykazać i ją uratować. Dowiedziałby się również prawdy o magii i zrozumiał inność byłej żony.

 

opis fajermana, który dla fabuły ma zerowe znaczenie.

Tak, ma zerowe znaczenie. Początkowo Jowiat miała mieszkać własnie z duchem górnika. Ale był to zbyt mało dynamiczny duet, więc fajerman wylądował w kotłowni. A, że nie skracałem opowiadania, to został. Gdybym rozbudowywał końcówkę, to na pewno musiałby wylecieć. 

 

Także zabieg z rozsądnym bebokiem był niezły, choć tu niestety nieco psuje wrażenie brak wyjaśnienia, dlaczego miałby pozbywać się swego dziecka (jeśli mu zależy na nim, raczej nie oddawałby go komuś innemu, nawet w ramach pomocy; jeśli nie zależy, po co po nie wrócił?).

Według podań mamuny porywały i podmieniały dzieci. Aby odzyskać dziecko, należało bić podmieńca święconą rózgą na kupie gnoju w lesie (stąd pomysł Jowity).

Ale w mojej wersji mamuna działa ze współczucia. Być może pokutuje za dawne winy, albo się nawróciła. Widząc zrozpaczoną matkę, próbuje złagodzić jej ból. Bebok jest temu przeciwny, ale ma niewiele do gadania. Gdy jednak podmieniec cierpi, to mamuna chce odzyskać dziecko i wysyła męża, który przewracając oczami powstrzymuje się przed powiedzeniem “a nie mówiłem?” i idzie po syna. Cóż, mamuny i beboki również mają swoje problemy i konflikty małżeńskie ;)

 

Żeby wyłącznie nie smędzić, wspomnę jeszcze raz, że sam koncept moim zdaniem bardzo zgrabny.

Ależ konstruktywna krytyka jest bardzo cenna. Dzięki, Światowider.

 

Faktycznie. Zastanawiam się tylko, czy jest to słowo, które się przeskakuje podczas czytania, czy faktycznie lepiej tego unikać.

Myślę, że to nawet nie kwestia robienia złego wrażenia, tylko utraty szansy na zrobienie lepszego. Przynajmniej ja tak mam, że kiedy głowię się, jak wyeliminować te czasowniki, to często pojawiają się konstrukcje, na które bez tego wysiłku nigdy bym nie wpadł.

Miałem poczucie, że uzasadniony, ale rozumiem uwagę.

Prowadzisz narrację bardzo bliską Jowity, pod względem przekazywania jej emocji i wpływu jej punktu widzenia na język narracji jest ona niemal jak pierwszoosobowa. I potem nagle przeskakujesz do głowy jej matki (zresztą jest to chyba jedyny taki przypadek w opowiadaniu). Moim zdaniem to techniczny błąd i nawet jeśli tak najlepiej byś mógł przekazać daną informację, lepiej zrobić to w inny sposób.

Rozumiem. Ponieważ jesteś już kolejną osobą, która porusza tę kwestię, to przyjmuje, że popełniłem błąd. Mój beta czytelnik również zarzucił mi brak satysfakcjonującego zakończenia. Tak jak zaznaczyłem wyżej, uznałem, że rozwiązanie intrygi (Laura-mąż-Jowita) kończy tą historię. Że teraz będą działać razem i bez problemu odnajdą syna. Ale tak, rozumiem, że chce się to zobaczyć. Że powinni faktycznie wejść do Czarnego Lasu i pokonać koszmary syna. I nawet jeżeli nie zakochaliby się w sobie na nowo, to zrozumieliby, że muszą działać razem, żeby pokonać mroki Lasu (i trudności wychowywania dziecka). Być może na to wszystko wpadłaby jeszcze babka na miotle i mąż “mugol” miałby szansę się wykazać i ją uratować. Dowiedziałby się również prawdy o magii i zrozumiał inność byłej żony.

No i wszystko to powinno znaleźć się w opowiadaniu ;) Inaczej mamy masę zapowiedzianych, a nierozwiązanych wątków. To trochę, jakby np. we “Władcy Pierścieni” najpierw po bitwie o Helmowy Jar Tolkien kilkukrotnie zasygnalizował, że Saruman nawet pokonany jest wciąż niebezpieczny (dodając do tego jeszcze wątki poboczne, jak mylenie przez Gimlego Sarumana z Gandalfem), a potem zamiast wielkiej sceny rozmowy w Isengardzie skwitował ją kilkoma zdaniami narratora.

Według podań mamuny porywały i podmieniały dzieci. Aby odzyskać dziecko, należało bić podmieńca święconą rózgą na kupie gnoju w lesie (stąd pomysł Jowity).

Ja to wiem, tyle że jednocześnie przedstawiasz mamunę i beboka w bardzo zhumanizowany sposób. Stąd rodzi to pewien dysonans i wydaje mi się, że przydałby się gdzieś tam w tekście jakiś zawoalowany sygnał od autora: “Czytelniku, tak ma być, wszystko mam pod kontrolą”.

Józefina podeszła do antycznej, drewnianej komody, na której stała szklana kula wypełniona mętną cieczą. Odsunęła ją, by sięgnąć po telefon z tarczą numerową.

Lubię taki humor. Śmiechłem jak mało kiedy.

 

Ogólnie BARDZO dobre opowiadanie. Polskie klimaty nie przeszkadzały mi praktycznie w ogóle (jestem uprzedzony, co poradzę) – pewnie dlatego, że objawiały się jedynie w imionach postaci oraz jednokrotnie rzuconą nazwą miasta. Chowaniec pierwszorzędny, narracja wciągająca, dialogi naturalne, a magiczny świat bardzo sugestywny i uwspółcześniony.

 

Zawodzi końcówka, która prosiła się o przyznanie przynajmniej połowy narzucononego limitu. Światowider dobrze wypunktował tę bolączkę, więc nie będę się rozwodził. Osobiście “byłoza” mi nie przeszakadzała (zupełnie jej nie odczułem), ale zgodzę się ponownie z Światowiderem:

kiedy głowię się, jak wyeliminować te czasowniki, to często pojawiają się konstrukcje, na które bez tego wysiłku nigdy bym nie wpadł.

Gdybyś rozwinął końcówkę, poleciłbym tekst do Biblioteki, ale w obecnym stanie (z bólem serca) nie mogę tego zrobić.

0-3 WARSZTAT | 0-3 NARRACJA | 0-3 FABUŁA | 0-3 DIALOGI | 0-3 POSTACI | 0-3 KLIMAT

 

<Detektywa Lowina zapiski z urlopowych sesji czytania „Tytulików”>

Dawid Majerski – Przyjdzie bebok i cię zje

Mhm, to lubię. Śledztwo w sprawie porwania, charakterna bohaterka, świat wiedźm demonów i potępieńców ukryty w cieniu „normalnego” świata (choć przysiągłbym, że parę moich byłych to wiedźmy, które się z tym nie kryją). Jak wyszło?

Bardzo dobrze.

Zdecydowanie przypomniało mi opowiadanie „Wiedźma i wilk” Grzędowicza.

Wstęp zapowiadał komedię z przeklętym palaczem, niestety, w dalszej części tekstu, okazało się, że Boguś utknął w swojej piwnicy. Na szczęście pojawiło się wiele równie ciekawych postaci, więc czytałem z zadowoleniem. Jak na porządny kryminał przystało, serwujesz dużo twistów, ale zgrabnie mkniesz do satysfakcjonującego finału. Satysfakcjonującego pod kątem wydarzeń, natomiast, co do jego rozpisania można nieco kręcić pyskiem. Jest nieco za krótko, jakby zabrakło Ci jeszcze z tysiączka znaków. Cóż, ważne, że historia zamknięta.

Czytałem z zainteresowaniem. Dobra lektura.

 

Folan – dzięki za przychylną opinię i Caps Locka :) 

 

Polskie klimaty nie przeszkadzały mi praktycznie w ogóle (jestem uprzedzony, co poradzę) –

Tak, mój beta czytelnik ma podobną przypadłość i jego również tekst nie drażnił. Wynika to pewnie z tego, że jest to urban fantasy umiejscowione wprawdzie w Polsce ale nie odnoszące się bezpośrednio do kwestii politycznych ani społecznych (no może poza uwagą o rosnącej liczbie niechrzczonych dzieci, ale to dość ogólne). Unikałem też ulubionych tematów polskich filmowców, czyli – patologii, alkoholizmu, i ogólnej beznadziei, które sprzedaje się jako inteligentną i wnikliwą refleksję naszej polskiej codzienności. Obawiam się jedynie, że w przypadku ekranizacji nie byłoby jak obsadzić Więckiewicza ani Jakubika :D 

 

Lubię taki humor. Śmiechłem jak mało kiedy.

To dobrze, humor był ważnym składnikiem tego dania. 

 

Zanais – cieszę się, że się podobało. I podziw, że udało Ci się przeczytać (chyba) wszystkie opowiadania i merytorycznie skomentować.

 

Zdecydowanie przypomniało mi opowiadanie „Wiedźma i wilk” Grzędowicza.

Muszę zerknąć, ostatnio czytałem “Popiół i kurz” i się nieco zawiodłem. 

Fajny pomysł na wiedźmę z familioka :) Podobał mi się Twój świat, od pana Bogusia począwszy, na beboku kończąc. Podobało mi się zderzenie racjonalizmu męża-policjanta i jego nowej partnerki z przekonaniami wiedźmy Jowity w rozważaniach do czego może służyć pukiel włosów ;) Piszesz też nieźle, choć zauważyłam tam przypadłość zwaną byłozą ;)

Mam natomiast wrażenie, że zakończenie trochę Ci się wymknęło spod kontroli. Pierwsza rzecz: Jowita zabiera podmieńca z mieszkania byłego, pokazując wcześniej lekkie niezrównoważenie, po czym na końcu spokojniutko informuje męża, że Jaś zwiał z domu, a on to spokojniutko kupuje. Jasia znajdują uganiającego się za świetlikami, czyli musieli razem przejść przez portal, a gliniarz przecież nie wierzy. Zabrakło mi czegoś, co połączyłoby na koniec dwa odmienne światy rodziców tak, żeby w ogóle byli w stanie współpracować. A i żyli długo i szczźśliwie, choć rozwiedzeni też wydaje mi się zbyt proste.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

No, dzieje się na Śląsku, co familiok, to jakiś magiczny stwór…

Ładnie posplatane wątki z różnych wierzeń z serii urban fantasy: podrzucanie odmieńca i odzyskiwanie dziecka, chowaniec…

Też mi się wydaje, że ten pokutujący górnik z kotłowni to niepotrzebny wątek. Co więcej – on zasługuje na własną opowieść, bo postać z potencjałem.

Uzgodniły z matką, że da jej znać, gdy tylko się czegoś dowie.

Czyli kto komu da znać? Bo to dla mnie niejasne.

Babska logika rządzi!

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

Miejscami uśmiechnęło misia. smiley Koniec nijaki.

Bardzo zacny pomysł na zasiedlenie familoka wiedźmami i wszelkiej maści osobnikami Czarnego Ludu. A choć opisujesz dramatyczne wydarzenia – rozstanie rodziców, a potem znikniecie ich synka – potrafiłeś przedstawić sprawy rzeczowo i jasno, nie żałując nie tylko świetnych opisów, ale i dobrej jakości humoru, skutkiem czego opowiadanie przeczytałam z prawdziwą przyjemnością.

Mam nadzieję, Dawidzie, że poprawisz usterki, bo chciałabym móc odwiedzić klikarnię. ;)

 

Poza tym od­po­wia­dał za ogrze­wa­nie fa­mi­lo­ku. → Poza tym od­po­wia­dał za ogrze­wa­nie fa­mi­lo­ka.

 

– Wiedź­mą? Wy­klu­czo­ne. – stwier­dzi­ła de­fi­ni­tyw­nie Jó­ze­fi­na. → Zbędna kropka po wypowiedzi.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

Co czwar­tek bywam na łysej górze, wie­dzia­ła­bym coś o tym.Co czwar­tek bywam na Łysej Górze, wie­dzia­ła­bym coś o tym.

 

– Zo­ba­czysz. Ale chce wie­dzieć, co się stało. → Literówka.

 

– To nie jest Jaś. – po­wie­dzia­ła bez­na­mięt­nym gło­sem Jo­wi­ta. → Zbędna kropka po wypowiedzi.

 

Na pry­czy, przy­kry­te koł­drą le­ża­ło i po­chra­py­wa­ło w naj­lep­sze dziec­ko. → Wcześniej napisałeś: Klę­cza­ła przy roz­ło­żo­nej ka­na­pie, na któ­rej nie­świa­do­my ni­cze­go, spał sze­ścio­let­ni chło­piec o blond lo­kach. → Czy chłopiec spał na kanapie, czy na pryczy?

Proponuję: Na posłaniu leżało dziecko przy­kry­te koł­drą i po­chra­py­wa­ło w naj­lep­sze.

 

Od­pa­lił wodę w wy­słu­żo­nym elek­trycz­nym czaj­ni­ku… → Czy wodę można odpalić?

 

Na opusz­czo­nej dro­dze, w środ­ku lasu, stała no­wiut­ka Tesla.Na opusz­czo­nej dro­dze, w środ­ku lasu, stała no­wiut­ka tesla.

Nazwy pojazdów piszemy małą literą. http://www.rjp.pan.pl/index.php?view=article&id=745

 

– Sam nie wiem. Może Mu­stan­ga? → – Sam nie wiem. Może mu­stan­ga?

 

Dziew­czy­na chwy­ci­ła swoje ubra­nia→ Dziew­czy­na chwy­ci­ła swoje ubra­nie

Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. Odzież, którą zamierzamy włożyć to ubranie.

 

Chwi­lę to trwa­ło, nim dziew­czy­na znik­nę­ła w lesie… → Chwi­lę trwa­ło, nim dziew­czy­na znik­nę­ła w lesie

 

– Co? Oh, nie. → – Co? Och, nie.

 

– Cześć, je­stem Jo­wi­ta, mama Jasia. – przed­sta­wi­ła się wiedź­ma, wy­cią­ga­jąc rękę. → Zbędna kropka po wypowiedzi.

 

Miał na sobie czer­wo­ną kurt­kę, samą… → Miał na sobie czer­wo­ną kurt­kę, samą

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka