
Pierwszą decyzją, jaką podjął Felix Sull po objęciu władzy, była likwidacja zdalnych konferencji prasowych. Nie wynikało to z przyczyn technicznych – Marsnet działał wyśmienicie – chyba że za takie uznać stan zdrowia elona. Sull, od najmłodszych lat siedzący z nosem w wirtualnym świecie, powoli zaczynał odczuwać tego skutki. Starał się więc ograniczać do minimum kontakt z ekranami i hologramami.
Tradycyjny model spotkań posiadał także inne zalety. Konieczność fizycznego pofatygowania się do Termitiery przypominała każdemu, kto rządzi planetą.
– Panie elonie, naprawdę trudno uwierzyć, że udało się panu przeforsować tę reformę. – Pierwszy reporter otworzył serię pytań.
– Akurat państwo nie powinni na nią narzekać.
– To prawda, będziemy mogli wreszcie posmakować wolności słowa. Ale jak zdołał pan przekonać Kontrolerów?
– Część Rady przyjęła moje stanowisko. Trudno się zresztą dziwić, przepisy o cenzurze były całkowitym przeżytkiem. Bardzo mnie cieszy, że dzięki większości senatorów nie będą one nas już więcej krępować.
– Czy jednak zagrożenie ze strony ruchów wywrotowych, widoczne zwłaszcza na niższych poziomach, nie uzasadnia ograniczeń? – drążył dalej dziennikarz.
Sull pokręcił głową.
– Zupełnie inaczej na to patrzę. Podejrzewam, że jako „ruchy wywrotowe” rozumie pan środowiska skupione wokół tak zwanego Frontu Nacjonalistycznego i Ligi Pracy. Oczywiście, nie zgadzam się z prezentowanymi przez nie poglądami, przyznaję, iż wydają się dość skrajne, ale dopuszczenie ich do głosu to jedyne wyjście. Dodatkowo, proszę pamiętać, że owoc smakuje, dopóki jest zakazany. Włączenie tego typu ruchów do dyskursu publicznego, umożliwienie konfrontacji ich programu z merytoryczną krytyką, może paradoksalnie doprowadzić do spadku ich popularności.
Przez zgromadzonych przebiegł szmer. Część reporterów natychmiast rzuciła się do wyjścia, charakterystycznymi gestami uruchamiając komunikatory w feuergläserach, okularach wyświetlających rozszerzoną rzeczywistość.
Sull rzucił ukradkowe spojrzenie w kierunku prawego rogu sali. Stojący w nim kościsty mężczyzna miał kwaśny wyraz twarzy, ale nie ruszał się z miejsca. Elon odwrócił wzrok.
– Szanowni państwo, myślę, że odpowiedziałem na wszystkie wątpliwości dotyczące istoty zmian. W dalsze szczegóły wprowadzi państwa minister Cortés.
Wstał. Dawniej zapewne rzuciłaby się na niego chmara dziennikarzy, chcących wyszarpnąć jeszcze choć jedno słówko. Jednak już dawno temu dał im do zrozumienia, że nie toleruje podobnego zachowania.
Z sali konferencyjnej skierował się prosto do osobistego gabinetu. Kapsułą próżniową pokonał dystans prowadzący na najwyższy poziom kolonii, określany jako „Elizjum”.
Było to miejsce godne tej nazwy. Tylko stąd dało się naprawdę spojrzeć w niebo. Sull lubił zwalniać kapsułę, by choć na kilka sekund móc zanurzyć się w mozaice błyszczących gwiazd, czy też rudych chmurach pyłu, doskonale widocznych przez kopułę osłaniającą kolonię. Większość budynków w Elizjum nie posiadała dachów, stykając się bezpośrednio z przezroczystą jak szkło taflą. Podobnie rzecz się miała z Termitierą, jedynym gmachem, który obejmował swą długością niemal wszystkie poziomy Arispolis.
Tym razem elon nie miał czasu na podziwianie przestworzy. Ledwie opuścił kapsułę, wchodząc bezpośrednio do gabinetu, kiedy przeciwległe drzwi otworzył asystent z informacją, iż pan Rothfuss z Rady Kontrolerów czeka w korytarzu. Sull dał znak, aby go wpuścić. Po chwili ujrzał znanego sobie kościstego mężczyznę.
– Od czasu pańskich sukcesów na rynku górniczym chciałem pana poznać – zagaił Sull. – Cieszę się, że pańska nominacja mi to umożliwiła.
– Niestety, trudno mi podzielić tę radość, szanowny elonie. – Rothfuss usiadł na fotelu pochylony, jakby był gotów w każdej chwili zerwać się do biegu.
– A to dlaczego?
– Przejdźmy do sedna. Odważył się pan na daleko idący precedens. Ustawa została uchwalona wbrew Radzie.
Sull zmarszczył brwi.
– Ależ myli się pan! Gdyby wszyscy Kontrolerzy zagłosowali przeciw, ustawa nie zyskałaby większości w Senacie.
Rothfuss przewrócił oczami.
– Niech pan da spokój sarkazmowi. Obaj wiemy, że „za” zagłosował jedynie pański siostrzeniec, który wykonuje pańskie polecenia.
– Chyba nie zabroni nam pan konsultacji rodzinnych? – Sull rozłożył ręce.
Rothfuss skrzywił się.
– Prosiłem, żeby porzucił pan gierki. – Podniósł głos. – Niech pan nie zapomina, kto wyniósł pana na to stanowisko. Otrzymał pan tak szerokie prerogatywy w jednym, konkretnym celu. Aby zlikwidować radykalizmy i zabezpieczyć wolność ekonomiczną na Marsie.
– Chciał pan chyba powiedzieć wolność oligarchiczną. – Arogancja gościa zaczynała irytować Sull’a.
Rothfuss skoczył wściekły na równe nogi. Elona wrażenie aż wbiło w fotel. Nie spodziewał się tak gwałtownej reakcji.
– A więc i pan już został socjalistą? – Twarz Kontrolera poczerwieniała. – Ta ustawa to robota, za którą Whitehead i Oranje z pewnością panu będą wdzięczni!
Sull, nadal siedząc, uniósł się nieco, i, przekrzywiając lekko głowę, spojrzał rozmówcy w oczy.
– Niech pan przekaże reszcie, że jeśli chcą zachować swoje ukochane stołki i złote góry, muszą zgodzić się na konieczne zmiany. Jeżeli nie przekształcimy tego baraku w żywą społeczność, jedyną alternatywą będzie rewolucja. A ta zmiecie nas wszystkich.
– Zawsze pan to powtarza! – niemal krzyknął Rothfuss. – Kiedy zaproponował pan fundusz na transfery socjalne, zgodziliśmy się. Kiedy przyznał pan prawa wyborcze średnim poziomom i górnikom, milczeliśmy. Ale to, to już krok za daleko!
– Naprawdę, takie emocje budzi w panu brak cenzury? Przecież i tak macie wszystkie media w kieszeni.
– Otworzył pan właśnie usta ekstremistom!
Sull machnął lekceważąco ręką.
Patrzyli chwilę na siebie, milcząc. Rothfuss dyszał ciężko, niczym bokser na ringu. Wreszcie Sull podniósł się z fotela.
– Proszę wybaczyć, ale mój czas jest cenny. Jeśli nie ma pan nic więcej do dodania…
Rothfuss uniósł wyciągnięty w ostrzegawczym geście palec.
– Ten ostatni raz panu odpuścimy. Ale niech pan nie zapomina, kto pana zrobił elonem.
Sull wykrzywił twarz w uśmiechu.
– Nie zapominam.
*
Gdy tylko Rothfuss wyszedł, Sull zwrócił się przez zamontowany w biurku komunikator do asystenta.
– Proszę mnie połączyć z pułkownikiem Rogersem. Obejdzie się bez hologramu.
Chwilę później z głośnika płyty hologramowej dobiegł twardy, żołnierski głos.
– Elonie.
– Panie pułkowniku, na mocy artykułu osiemdziesiątego konwencji marsjańskiej proszę o dyslokację możliwie dużego oddziału sił kosmicznych Stanów Zjednoczonych na obszar Arispolis.
– Czy mówi pan w imieniu Senatu i Rady Kontrolerów?
Sull stłumił ziewnięcie. Miał już po dziurki w nosie Kontrolerów.
– Nie.
Pułkownik chrząknął.
– To stawia mnie w trudnej sytuacji. Proszę pamiętać, że poza wyjątkami wymienionymi w konwencji, mam obowiązek respektować neutralność powierzchni planety. Naruszenie jej na wyłączne wezwanie elona wydaje mi się błędne, przynajmniej na ile mój koszarowy mózg rozumie prawo międzynarodowe.
– Pana obowiązkiem jest strzec bezpieczeństwa wszystkich kolonistów, jak wyraźnie stwierdza artykuł osiemdziesiąty, w razie gdyby Straż nie mogła temu podołać. Jeżeli potrzebuje pan ekspertyzy prawnika, można to załatwić.
Pułkownik raz jeszcze chrząknął.
– Jeżeli Senat i Rada Kontrolerów poinformują nas o takiej sytuacji, armia Stanów Zjednoczonych Ameryki nie będzie obojętna.
Sull zabębnił palcami w biurko. Zebrał w myśli możliwe sposoby przekonania oficera. Mógłby zaproponować łapówkę, oczywiście w sposób zawoalowany, choćby w postaci oferty intratnego stanowiska w Straży Marsa po zakończeniu pierwotnej służby. Jeżeli jednak Rogers okazałby się takim służbistą, na jakiego wyglądał, taka propozycja zrujnowałaby całkowicie szanse na pozyskanie jego pomocy. Poza tym Sull nie widział sensu w sugerowaniu, że mające przecież obiektywne podstawy żądanie kryje jakieś nieczyste intencje.
– Panie pułkowniku – zaczął spokojnym głosem. – Przecież nie żądam od pana okupacji miasta. Potrzebuję chociaż stu dobrych ludzi, stu mieczy. Powiedział pan, że pańskim obowiązkiem jest zareagowanie na prośbę Senatu. Co jednak, jeśli Senat nie zdąży takiej prośby przesłać?
– Jak to?
– Sytuacja tutaj jest bardzo niepewna. Niemal każdego dnia na niższych poziomach wybuchają rozruchy. Agitatorzy krążą między górnikami, podburzając ich do strajków. Obawiam się, że niedługo policja przestanie sobie radzić i będzie potrzebowała pomocy Straży. A kto wtedy ochroni Elizjum?
– W takim razie, dlaczego senatorowie teraz nie mogliby się do nas zwrócić?
Sull westchnął.
– Przykro mi to mówić, ale senatorowie zupełnie nie myślą o takich sprawach. Przecież po to nadali mi specjalne prerogatywy, żeby nie musieli się dalej martwić o bezpieczeństwo. Sami nie zaprzątają sobie tym, póki co, głów. I oby nigdy nie musieli.
Rogers odchrząknął po raz trzeci.
– Przyjmuję pana argumenty, elonie. Wyślę jedną kompanię, sto osób, nie więcej. – W jego głosie Sull czuł rozterkę. – Proszę mi wybaczyć, ale jeśli planowałby pan przewrót… Przecież muszę wziąć pod uwagę taką okoliczność, prawda?
Wojskowy nie grzeszył talentami dyplomaty, ale nie był też głupi. Wydawało się jednak, że połknął już haczyk. Wystarczyło pociągnąć za wędkę.
– Pułkowniku, myślę, że nie zasłużyłem na takie podejrzenia.
– Ależ oczywiście, że nie, jednak…
– Jest pan człowiekiem przenikliwym. – Sull nie dał wejść sobie w słowo. – Proszę powiedzieć, jaką korzyść mógłby mi dać przewrót?
Pułkownik przez chwilę się zastanawiał.
– Aby samemu sprawować władzę – wyrzucił wreszcie z siebie.
Choć wojskowy nie mógł tego zobaczyć, Sull odruchowo pokręcił głową.
– Władza to kłopot. Szczególnie tu i teraz, może mi pan wierzyć. Przyjąłem ten ciężar na prośbę moich kolegów z Rady. Jeżeli mi się nie powiedzie, ster przejmą inni Kontrolerzy. Ale gdybym był dyktatorem, zostałbym sam. Sam, siedzący okrakiem na beczce prochu z tlącym się lontem.
– Czego więc pan chce, elonie?
– Jestem człowiekiem biznesu i chcę do tego biznesu wrócić. Zrobię to natychmiast, gdy tylko uznam interesy na Marsie za w pełni zabezpieczone. Pan może mi wydatnie pomóc w urzeczywistnieniu tego pragnienia.
Sull skrzywił się w duchu. Nie wiedział, czy w ostatnim zdaniu nie przesadził z pochlebstwem. Na szczęście okazało się, że jego słowa w pełni ujęły pułkownika.
– Nie zawiedzie się pan na mnie, elonie – powiedział wojskowy, tym razem pewnym, twardym jak stal głosem.
*
Wbrew przypuszczeniom turystów i świeżo przybyłych imigrantów, najniższe poziomy Arispolis, choć nosiły niezbyt zachęcające miano „Piekieł”, nie były wcale najgorszą dzielnicą kolonii. Pracujący tam górnicy wprawdzie sami by się nigdy do tego nie przyznali, ale zarabiali całkiem nieźle. Jako ludzkie wysypisko funkcjonował natomiast poziom środkowy, nazywany „Cmentarzem”. Większość mieszkańców Elizjum nigdy nie postawiła tu swojej stopy, toteż Sull nie dziwił się grymasom wstrętu, widocznym na twarzach towarzyszących mu senatorów i Kontrolerów.
On sam odwiedził to miejsce kilkukrotnie, ale roztaczające się przed nim widoki nadal przeszywały go bólem. Światło słońca, oblewające słabym blaskiem położone tuż pod kopułą Elizjum, tutaj nie docierało wcale. Latarnie często odcinano od prądu, choć i tak ledwo rozświetlały mrok. W półcieniu elon widział rzędy wychudłych, brudnych twarzy. Wiele z nich nosiło na sobie ślady nadużywania rozpowszechnionych w tej części miasta tanich używek. Niektóre oblicza niemal całkowicie zatraciły ludzkie rysy, bowiem dla licznych nędzarzy jedyną szansą zarobienia na chleb było eksperymentalne przyjęcie wszczepów, przemieniających ich w pokraczne cyborgi.
Chociaż na tych twarzach odbijało się zdumienie widokiem tak wielu oficjeli „z góry”, pozostawały martwe, pozbawione jakiejkolwiek nadziei na polepszenie losu. Mimo to w sercach tych ludzi jakaś nadzieja tlić się przecież musiała. Inaczej nie stawałyby się tak żyzną glebą dla nasion sianych przez wywrotowych agitatorów. Sull chciał rozdmuchać te ocalałe iskierki życia i wzniecić z nich buchające ogniska.
Zanim jednak podszedł do ustawionej na podwyższeniu, przypominającej rekwizyt sprzed pół wieku mównicy, zatrzymał go jeden z asystentów.
– Transporter z oddziałem Amerykanów opuścił bazę orbitalną. Ma wylądować za kilka godzin. Około północy powinni dotrzeć do Arispolis.
– Doskonale.
– Ambasador Chin złożył protestację.
Sull wzruszył ramionami.
– Nowe koncesje zamkną mu usta.
Podszedł do mównicy.
– Przyjaciele! – zawołał.
Już to jedno słowo zjednało mu uwagę widowni. Nieczęsto słyszano je na Cmentarzu.
– Chcę dziś przemówić do wszystkich mieszkańców Marsa, do wszystkich bez wyjątku. Ale szczególnie do was, najbardziej pokrzywdzonych. Do was, wyrzuconych poza nawias przez społeczną niesprawiedliwość.
Przez zgromadzenie przeszedł pomruk aprobaty.
– Większość z was przybyła tu z Ziemi, niektórzy z Księżyca. Opuszczaliście domy nęceni obietnicami nowego świata, w którym każdego chętnego do pracy czeka dobrobyt. Pamiętacie z pewnością spoty z hasłem „Tu możesz!”. Tu możesz znaleźć mieszkanie, nie biorąc kredytu. Tu praca szuka człowieka, a nie człowiek pracy. Tu panuje zgoda w dążeniu do wielkich celów, a nie kłótnie o błahostki.
Tym razem mówcy odpowiedziało buczenie. Zbyt wielu dało się gorzko oszukać kampaniom reklamowym marsjańskich koncernów.
– Postawiliście wszystko na jedną kartę. I co uzyskaliście? Rynek, na którym pracę znajdują tylko wysoko wykwalifikowani specjaliści albo roboty. Miasto, które imigrantów spycha do slumsów, w których skąpi się im nawet promieni słońca. Rząd, który zamiast oferować wolność, spętał was wszystkich tyranią białych kołnierzyków z Elizjum.
Na placu zapadła cisza. Wszystkie oczy przewiercały elona na wylot. Sull poczuł, że trzyma już cugle w dłoniach. Pozostawało popędzić wierzchowca w zaplanowanym kierunku.
– Ale nadszedł czas zmian! – zawołał, podnosząc głos. – Rozpisałem nowe wybory do Senatu. Wybory, które, mam nadzieję, odmienią całkowicie oblicze naszej planety. To jednak będzie zależało od was! Tak! Podpisałem właśnie akt wykonawczy, udzielający prawa głosu każdemu dorosłemu mieszkańcowi Arispolis. Co więcej, zniesienie cenzury było tylko pierwszym krokiem w kierunku dopuszczenia do debaty wszystkich ruchów społecznych. Teraz czas zrobić krok drugi. Gwarantuję, że wszystkie organizacje spełniające warunki formalne zostaną dopuszczone do startu w wyborach.
Przez zgromadzonych przeszedł ponownie szum poparcia. Sull podniósł rękę.
– To nie koniec! Sama dyskusja nie starczy, potrzebujemy radykalnych zmian na już, od zaraz. Dlatego chcę zaprezentować wam projekt reformy, który przedłożę nowemu składowi Senatu. Projekt nosi nazwę „Podzielcie bogactwo!”. Pomyślicie pewnie, że zostałem socjalistą? Nie, nie wierzę we wspólną własność. Przeciwnie, uważam, że własny dom i praca na swoim to podstawa wolności każdego człowieka. Z tego powodu konieczna jest całkowita reorganizacja życia w kolonii.
Odetchnął. Wolał nie rzucać spojrzeń w bok. Stojący tam senatorowie i Kontrolerzy zapewne zielenieli właśnie ze zdumienia i wściekłości.
– Warunki społeczne Marsa ustalano w okresie, gdy przebywały tu głównie maszyny – ciągnął. – Niewielkie grupki kolonistów składały się z ekspertów zatrudnionych przez korporacje. Czasy się jednak zmieniły. Mimo to najwięcej do powiedzenia ma nadal grupa składająca się z zaledwie kilkudziesięciu osób. Jedynie oni ciągną zyski z eksploracji planety. Ktoś powie, że to sprawiedliwe. Przecież ci pionierzy wyrzucali olbrzymie sumy na niedochodowe przedsięwzięcia, byleby człowiek mógł postawić stopę na Marsie. Mają więc prawo, by dziś ten wysiłek im się zwrócił. Takim adwokatom diabła odpowiem: policzcie dobrze! Czy kosmiczne koncerny upadają? Czy naprawdę potrzebują absolutnej kontroli nad Arispolis, aby przetrwać? Nie! Sam udział w procesie terraformacji przynosi olbrzymie dochody, a jeszcze większe da im w przyszłości. Nie ma więc żadnego usprawiedliwienia dla ich despotycznych rządów. Czas skończyć tyranię kosmicznych baronów! Czas oddać władzę i własność w ręce zwykłych mieszkańców Marsa, takich jak wy!
Mowę zwieńczyła burza oklasków. Tłum popadał w coraz większy entuzjazm, zapominając całkowicie, że przecież ten, który nawołuje do obalenia kosmicznych baronów, sam jeszcze niedawno należał do ich grona.
– Nie oglądajcie się na socjalistów i nacjonalistów! Jedni sprzedają wam iluzje, nie mogące się ziścić, drudzy chcą was wciągnąć w konflikt z Ziemią w imię własnych fantasmagorii. Mnie znacie! Każdy z was może ocenić moje dotychczasowe posunięcia. Dlatego proszę każdego z was z osobna, aby wziął udział w wyborach, oddał głos zgodnie z własnymi poglądami i poparł aktywnie program „Podzielcie bogactwo!”. Dziękuję!
Oklaski przemieniły się w okrzyki, a wreszcie w ryk tysięcy gardeł, skandujących nazwisko elona. Sull zszedł z mównicy między tłum. Bezpośredni kontakt waży więcej, niż setki przemówień, chciał więc uścisnąć tyle dłoni, ile tylko zdoła.
*
Na ponowną wizytę Rothfussa nie trzeba było długo czekać.
– Jak pan śmie! – Przedstawiciel Rady Kontrolerów kolorem twarzy znów upodobnił się do marsjańskiego piasku. – Ostatnio pytałem, czy został pan socjalistą. Teraz widzę, że jest pan wręcz bolszewikiem! Chce pan odebrać nam naszą własność i nasze prawa? Kto według pana będzie wtedy utrzymywał i zaopatrywał kolonię? Kto zajmie się terraformacją?
– Terraformacja zajmie jeszcze dekady, o ile nie stulecia. – Elon przeglądał dokumenty, z pozoru nie poświęcając gościowi uwagi. – Zresztą, w tej sferze nie dojdzie do żadnych zmian.
– Łaskawca z pana. Wie pan przecież, że ten proces generuje wyłącznie koszty. Kłamał pan w swoim przemówieniu!
Sull spojrzał spode łba na rozmówcę.
– Jest pan bardzo pochopny w rzucaniu oskarżeń, panie Rothfuss.
– To raczej pan pochopnie chce nas zrujnować. Dlaczego? Przecież jest pan jednym z nas!
– Panie Rothfuss. – Sull z westchnieniem podniósł głowę. – Nie wiem, czy Rada Kontrolerów to zauważyła, ale od pierwszej wizyty człowieka na Marsie minęło kilkadziesiąt lat. Nie można dłużej utrzymywać quasi-niewolniczego systemu. Rewolucja jest konieczna. Albo przeprowadzimy ją sami, albo… Cóż, zbyt twarde głowy często spadają.
Rothfuss żachnął się.
– Skoro chce pan wstrzymywać rewolucję, czemu wpuszcza pan radykałów do Senatu?
– To akurat proste. – Sull uśmiechnął się. – Ciągle powtarzam, że najlepszym sposobem na ekstremistów jest dopuszczenie ich do władzy. Łatwo wzywać do wieszania bogaczy na latarniach, stojąc na brudnej ulicy w dziurawym płaszczu. Ale gdy tylko umoszczą się w miękkich siedzeniach senatorów, ciężko im będzie z nich wstać.
Rothfuss zaczął drżeć, jakby w konwulsjach. Sull nie po raz pierwszy zadał sobie pytanie, po co rozsądni biznesmeni dręczyli go, nasyłając nań takiego furiata.
– Wiem czego pan chce! – zawołał gość. – Dyktatury! Chce pan zaprzeczyć wszystkim wartościom, na których wyrosła ta kolonia!
Sull uniósł brew.
– Takie slogany, z pana ust? Wie pan, że nazwa mojego urzędu nie pochodzi od imienia jednego z naszych poprzedników, ale z pism niemieckiego zbrodniarza, który wysłał Jankesów w kosmos. Tyle w kwestii „wartości”.
– A więc nie zamierza się pan cofnąć?
– Nie będę schodził z jedynej słusznej drogi.
– To oznacza wojnę, Sull.
Elon wzruszył ramionami, pochylając się znów ku dokumentom.
– A więc wojna.
*
Sull wpadł zdyszany do gabinetu, dopinając guziki marynarki. Minister już czekał.
– Proszę wybaczyć – powiedział elon, sadowiąc się na fotelu. – Doba nie jest z gumy, a trzeba w nią jakoś wcisnąć codzienne ćwiczenia. Człowiek, gdy jest młody, nie przejmuje się obniżonym poziomem grawitacji, i zaczyna odczuwać jego skutki, kiedy jest już za późno.
Odchrząknął.
– Co tam u naszych przyjaciół Kontrolerów?
– Szykują się na ostro.
Minister włączył rzutnik hologramowy. Sull założył okulary. Przed jego oczami ukazała się trójwymiarowa mapa Marsa.
– Ściągają najemników i drony ze wszystkich kopalni i pomniejszych kopuł. Najprawdopodobniej będą chcieli stworzyć kordon wokół Arispolis, a jednocześnie przeprowadzić dywersję wewnątrz miasta i zmusić nas do kapitulacji. Prezes Red Planet Industry, Martin, zagroził dzisiaj, że atak może nastąpić nawet w ciągu kilku dni.
Sull prychnął.
– Jeżeli Martin tak mówi, to jeszcze sobie poczekamy. Dziesięć lat temu obiecywał, że jesteśmy rok od zakończenia terraformacji. A jak tam Jankesi?
– Zajęli już pozycje.
– Straż Marsa?
Minister skrzywił się.
– To jedna z rzeczy, które mnie niepokoją. Whitehead i Oranje zapowiedzieli wielkie demonstracje w Piekle i na Cmentarzu. Chyba nasze milicje robotnicze im się nie spodobały. Część Straży będzie trzeba odesłać na te poziomy, policja sama sobie nie poradzi.
– A właśnie, jak tam milicje?
– Rekrutacja przekroczyła nasze oczekiwania. Pańska mowa okazała się strzałem w dziesiątkę. Ale to mięso armatnie, nie żołnierze.
Sull pokiwał głową. Minister niestety miał rację.
– Mimo wszystko musimy się utrzymać.
– Jest pan tego pewien? Nawet jeśli zdołamy się jakiś czas utrzymać, mają przecież ładunki atomowe.
Elon machnął ręką.
– Nie wysadzą przecież całej kolonii.
– Nadal mają nad nami przewagę. Może nie w liczbie, ale sprzęt, doświadczenie…
– Nie chodzi nam o to, żeby ich pokonać. Musimy jedynie dotrwać do interwencji dyplomatycznej Ziemi.
– A jeśli ta nie nastąpi?
Sull wstał.
– Na razie spór może się jeszcze rozwiązać na płaszczyźnie politycznej. Aby tak się stało, musimy im pokazać, że kontrolujemy drabinę eskalacyjną. Że jesteśmy gotowi na gorący konflikt, nawet jeśli będzie to tylko blef. Proszę kontynuować przygotowania.
Minister podziękował i opuścił gabinet. Sull wyłączył hologram, opadł na fotel i przymknął oczy. Nie zdążył jednak nawet zebrać myśli, gdy usłyszał brzęk komunikatora.
– Elonie, przyszli dwaj… – zaczął asystent.
– Wpuść ich – przerwał Sull.
Nadszedł najwyższy czas, aby zmierzyć się twarzą w twarz ze zmorami, które spędzały mu sen z powiek przez ostatnie lata.
Po chwili w drzwiach gabinetu stanęły dwie postacie, doskonale znane elonowi z przebitek wiadomości: Percy Whitehead i Cornelis Oranje. Dwaj mężczyźni, którzy pierwsi odważyli się rzucić rękawicę kosmicznym baronom.
Osobliwa była to para. Szczupły, delikatny, chodzący zawsze w idealnie skrojonym garniturze Oranje ani trochę nie przypominał przywódcy robotniczych wieców. Dlatego też, zgodnie z raportami trafiającymi na biurko Sull’a, coraz częściej ustępował Whiteheadowi. Także tym razem lider Frontu Nacjonalistycznego wysunął się naprzód.
Wydawał się całkowitym zaprzeczeniem swego towarzysza. Ogromna postura i wytarty, drelichowy płaszcz, czyniły zeń idealny model do portretu rodzajowego ulicznego socjalisty. Do tego długa, czarna jak smoła broda i głębokie, hipnotyzujące oczy sprawiały, że elonowi trudno było opędzić się od skojarzeń z Rasputinem.
Sull podniósł się.
– Bardzo panom dziękuję za przybycie. Tym bardziej ujmuje mnie czyn panów, że na waszym miejscu obawiałbym się aresztowania.
– Chyba musiałby pan być samobójcą. – Whitehead rozsiadł się na krześle naprzeciw elona. – Ma pan zbyt wielu wrogów, by dorabiać sobie nowych.
– To prawda. – Sull także z powrotem usiadł i nacisnął guzik komunikatora. – Napiją się panowie herbaty? Prezent od ambasadora Chin.
Goście wymienili spojrzenia.
– Pewnie, posmakujmy owocu pracy chińskiego proletariatu. – Wciąż stojący Oranje oderwał się od okupowanego dotąd kąta i zbliżył do biurka.
– Tym bardziej, że czeka nas długa rozmowa – dorzucił Whitehead.
– Doprawdy?
– Mamy panu do zaproponowania, elonie, pewien układ.
– Zamieniam się w słuch.
*
Gdy Sull opuszczał salę posiedzeń, w jego uszach wciąż dźwięczały burzliwe grzmoty oklasków i niespokojna wrzawa debaty. Senat z Termitierą łączył pomost, przypominający tunel próżniowy. Wszedłszy do niego, Sull ujrzał idącego pośpiesznym krokiem w przeciwnym kierunku Rothfussa. Na widok Sull’a, Kontroler zbliżył się do niego niemal biegiem.
– Sull! Jakim prawem… – Przerwał, łapiąc oddech. – Dlaczego rozpoczęto posiedzenie bez Rady! Nie miałeś prawa!
Sull przystanął.
– Skorzystałem z procedury nadzwyczajnej. Rada Kontrolerów nie jest w jej ramach konieczna do otwarcia plenum Senatu.
Rothfuss sapnął.
– W takim razie żądam natychmiastowego zawieszenia obrad do czasu połączenia Rady z Senatem!
Sull spojrzał na rozmówcę z politowaniem.
– Nie śledził pan wiadomości? Godzinę temu Senat rozwiązał Radę.
Rothfuss otworzył i zamknął usta. Przez chwilę nie potrafił wykrztusić z siebie słowa. W końcu jednak przybrał z powrotem pewny wyraz twarzy.
– Wobec tego chcę zostać wysłuchany przez Senat.
– Jako kto?
– Jako przedstawiciel Ra… – Rothfuss zaciął się. – Jako jeden z najbogatszych obywateli Arispolis!
– Jest pan zaledwie w pierwszej trzydziestce – mruknął Sull.
Rothfuss udał, że nie usłyszał.
– Odczytam przed Senatem nasze ultimatum. Nasze siły otaczają kolonię. Chcemy jednak jeszcze dać szansę senatorom na zastanowienie się, czy warto podążać jak ślepcy za pańskim szaleństwem, elonie.
Sull pokiwał głową. Nadszedł czas na ujawnienie gwoździa programu.
– Za moim szaleństwem? Elonie? – Uniósł brwi w udawanym zdziwieniu. – Panie Rothfuss, przed chwilą moja rezygnacja została przyjęta przez Senat. Jestem osobą prywatną.
Rothfuss otworzył szeroko oczy i cofnął się o krok.
– Jak to? – wykrztusił.
Sull wzruszył ramionami.
– Jestem człowiekiem interesu. Chciałem uczynić życie na Marsie lepszym. Ale wy zagroziliście przemocą. A wobec mieczy toga, czy też, jeśli pan woli, garnitur, musi ustąpić. – Wskazał podbródkiem trzymaną w ręce teczkę. – Lecę na Ziemię. Obawiam się, że inwestowanie na Marsie w najbliższym czasie będzie dość ryzykowne. A ja jestem już za stary na gry va banque.
Rothfuss zdawał się nie słuchać. Przebierał gorączkowo palcami, mierząc Sull’a wzrokiem od dołu do góry, jakby nagle przestał wierzyć w jego istnienie.
– Kto… kto zatem kieruje rządem?
– W tej chwili nikt. Rząd został całkowicie rozwiązany. Senat opracowuje w tym momencie nową organizację władzy wykonawczej. Jest to rzeczywiście dobra chwila, by poprosić o głos. Musi się pan z tym zwrócić do przewodniczącego obrad, pana Oranje.
– Co?! – Na czole Rothfussa pojawiły się kropelki potu.
– Radzę też się pośpieszyć. – Sull nie miał żadnej litości. – Nowy elon, czy jak tam się będzie ten urząd nazywał, może nie być tak skory do kompromisów, jak ja.
– Wtedy uderzymy! – Rothfuss nagle odzyskał resztki wigoru.
Sull pokręcił głową, cmokając.
– Zła odpowiedź. Tam – wskazał palcem za siebie – nie siedzi już dyktator o wątpliwej legitymacji, ale demokratycznie wybrani przedstawicieli całego Arispolis. Zgodnie z konwencją marsjańską senatorów strzeże kompania wojsk amerykańskich. Przed chwilą przewodniczącemu złożył wizytę ambasador Chin. Naprawdę chcecie wywołać międzyplanetarny incydent?
Zapadła cisza. Sull przez chwilę obserwował rozmówcę z drwiącym uśmieszkiem.
– Życzę panu powodzenia w interesach.
Skinął głową, wyminął oszołomionego Rothfussa i ruszył dalej tunelem.
Witaj.
Opowieść pełna doskonałej fantastyki, ale i politycznych przepychanek, taki fenomenalny kryminał polityczny, zahaczający wręcz o thriller.
Zadziwia zimna krew głównego bohatera oraz jego stuprocentowa pewność wygrania każdej, doskonale przemyślanej rozgrywki. Czyżby literka z tytułu, zamieszczona w nawiasie, nie tylko przypadkiem nawiązywała do sławnego przywódcy rzymskich optymatów? :)
Z technicznych:
tym pewnym twardym jak stal głosem – w tym fragmencie wstawiłabym przecinek
Pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia w konkursie. :)
Pecunia non olet
Bruce, bardzo dziękuję za komentarz i wszelkie pochwały!
Czyżby literka z tytułu, zamieszczona w nawiasie, nie tylko przypadkiem nawiązywała do sławnego przywódcy rzymskich optymatów? :)
Imię “Felix” też nie pojawia się w tym kontekście przypadkowo ;)
Aczkolwiek po skończeniu tekstu odniosłem wrażenie, że ostatecznie wyszedł mi bardziej któryś z braci Grakchów niż Sulla.
Starożytny Rzym przewieziony na Marsa? OK, interesujący pomysł. Podejrzewam, że bohater naśladuje zachowania Sulli, ale jestem za cienka w uszach, żeby to stwierdzić.
Jeśli na Marsie równie trudno znaleźć pracę, jak w innych miejscach, to po co kampania reklamowa? Przecież przewożenie niepotrzebnych ludzi nie może być tanie.
Nie często słyszano je
Nieczęsto.
Babska logika rządzi!
Aczkolwiek po skończeniu tekstu odniosłem wrażenie, że ostatecznie wyszedł mi bardziej któryś z braci Grakchów niż Sulla.
Dobrze, że jeszcze nie nadszedł czas na spadający rzęsiście deszcz… dachówek.
Pozdrawiam serdecznie. :)
Pecunia non olet
Podejrzewam, że bohater naśladuje zachowania Sulli, ale jestem za cienka w uszach, żeby to stwierdzić.
Trochę tak, trochę nie. Jak wspomniałem wyżej, jest właściwie miksem Sulli i Grakchów (co jest w sumie dość dziwnym połączeniem, ale tak wyszło).
Jeśli na Marsie równie trudno znaleźć pracę, jak w innych miejscach, to po co kampania reklamowa? Przecież przewożenie niepotrzebnych ludzi nie może być tanie.
Myślę, że koncerny marsowe chcą mieć konsumenta. Arispolis nie jest samowystarczalne, ktoś musi różne materiały dowozić i na tym zarabiać. Żeby istniało takie dające pieniądze miasto, musi mieć mieszkańców, czy będą oni produktywni czy nie to już kwestia wtórna (zresztą jakoś tam produktywni mimo wszystko są, choćby jako obiekty eksperymentów, jak wspomniano w tekście).
Przy czym przyznaję, że rzeczywiście nie przemyślałem kwestii kosztów przewozu (choć kiedy raz przewiezieni koloniści zaczną się mnożyć, może nie będzie to taka zła inwestycja). Ale pod względem technicznym cała opowieść jest na słowo honoru, bo podejrzewam, że zbudowanie cyberpunkowego molochu na Marsie w kilkadziesiąt lat jest raczej średnio możliwe… Ale kto wie, może okażę się prorokiem ;P
Dziękuję za lekturę i klika!
edit: Bruce, dlatego ewakuował się na Ziemię, co by go jakieś dachówki nie dosięgły ;D
Eeee, co to za konsumenci, których na nic nie stać… Chyba dla dilerów…
Babska logika rządzi!
Eeee, co to za konsumenci, których na nic nie stać… Chyba dla dilerów…
Znacznej części współczesnych ziemskich konsumentów też w rzeczywistości na nic nie stać, bo żyją na kredyt. Na mojego Marsa po prostu jeszcze nie dotarły karty kredytowe ;P
Zresztą nie będę w tej chwili udawał i bronił tej kwestii na siłę. Bardzo dziękuję za zasygnalizowanie tego problemu. Przemyślę go przed dalszym rozwijaniem uniwersum.
edit: Bruce, dlatego ewakuował się na Ziemię, co by go jakieś dachówki nie dosięgły ;D
Spryciarz.
Pecunia non olet
Podoba mi się, bardzo zgrabnie napisane. Chciałbym tylko widzieć większy opór ze strony wrogów politycznych, ale rozumiem, że zabrakło miejsca.
Zastanawiam się, co chciał osiągnąć Felix Sull. Jego działania w istocie zdestabilizowały sytuację na Marsie, zapewne na dziesięciolecia. Chyba, że sprzedał z zyskiem akcje firm, które teraz stracą na wartości lub wzbogaci się na układzie z Whiteheadem i Oranje.
Podoba mi się, że “sto mieczy” ma wartość polityczną, nie czysto militarną. Stanowi jedynie swoistą legitymizację nowych rządów i sprawia, że w przypadku ew. ataku korporacje wejdą w konflikt z siłami USA, co doprowadzi do eskalacji konfliktu.
Nie jestem tylko przekonany, czy to się uda. Ziemia będzie wspierać tego, kto ma faktyczną władzę, zapewnia wydobycie lub rynek zbytu i nie ma skłonności niepodległościowych.
Korporacje mogą teraz odpowiedzieć podsycaniem komunistycznego zapału. Doprowadzić do zamieszek, w wyniku których zginęliby czołowi oligarchowie. Najlepiej z konkurencji. Następnie wzmocnić nastroje niepodległościowe, skłonić nowo utworzoną i naćpaną milicję do ataku na “sto mieczy”, których można przedstawić jako macki tyrana. Taki incydent mógłby zapoczątkować wojnę o niepodległość koloni. Dość prawdopodobną, biorąc pod uwagę odległość i opóźnioną zdolność reakcji z Ziemi. Ziemia raczej nie będzie się przejmowała legitymacją rządu, tylko własnymi interesami.
– Wobec tego chcę zostać wysłuchany przez Senat,
Powinna być kropka.
Jeśli na Marsie równie trudno znaleźć pracę, jak w innych miejscach, to po co kampania reklamowa? Przecież przewożenie niepotrzebnych ludzi nie może być tanie.
Pewnie mieli jakieś plany, które nie wypaliły. Albo reklamy pochodziły od przewoźników, którzy chcieli sobie zwiększyć obroty, a naiwni ludzie sprzedawali cały majątek, licząc na ziemię obiecaną.
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Witaj, Dawidzie, dziękuje za wizytę!
Myślę, że stwierdzenie, iż Sull zdestabilizował sytuację, to tylko jedno z możliwych spojrzeń na tę sprawę. On sam w rozmowie z Rothfussem przecież wielokrotnie stwierdza, że destabilizacja jest nieunikniona.
Intencje Sull'a umyślnie chciałem uczynić niejasne, mam nadzieję, że ten zabieg jest na plus dla opwiadania. Wydaje mi się jednak, że można się tu domyślać dwóch scenariuszy. Albo Sull był pewien, że oligarchiczny układ jest nie do utrzymania i postanowił wykorzystać sytuację do ustanowienia opartej na poparciu ludowym dyktatury, gdy zaś się okazało, że opór jest zbyt silny, po prostu wycofał udziały. Albo naprawdę zależało mu na poprawie sytuacji planety i uznał, że postawienie obu stron w stanie patowym, w którym muszą choć spróbować negocjacji, będzie lepsza, niż uparte utrzymywanie starego porządku przez tłumienie buntów. Odpowiedź na pytanie, która z tych twarzy elona jest prawdziwa (może obie?) pozostawiam czytelnikowi ;)
Jeżeli chodzi o kontynuację zdarzeń, to bardzo się cieszę, że moja, bądź co bądź dość prosta intryga, pobudziła Cię do rozważań na ten temat. Przyznam, że chciałbym napisać dalszy ciąg, najlepiej w dłuższej formie. Choć utrzymanie w nim chociaż pozorów zgodności naukowej może być dla mojego humanistycznego mózgu ciężkim wyzwaniem :D
Myślę, że nakręcanie przemocy mogłoby okazać się dla korporacji mieczem obosiecznym. Jeżeli Whitehead i Oranje zgodzą się na "zgniły kompromis", mogą stracić poparcie społeczne, natomiast jasny wróg pozwala im je utrzymywać. Co do interwencji Ziemi, cóż, "szczyty gór są wysoko, a cesarz daleko" ;)
Irko , witam jurorkę!
Odpowiedź na pytanie, która z tych twarzy elona jest prawdziwa
Zapomniałem dodać, że tytuł “elona” był dla mnie najbardziej smakowitym kąskiem w tym daniu. Zwłaszcza biorąc pod uwagę ciekawą genezę i teorię spiskową. Podejrzewam, że to właśnie on mógł stać się impulsem do napisania tego opowiadania.
Zostawiam piosenkę o wspomnianym naziście, autorze nazwy tego urzędu.
Podejrzewam, że to właśnie on mógł stać się impulsem do napisania tego opowiadania.
Akurat nie, choć znając tę ciekawostkę, oczywiście nie mogłem przepuścić okazji do skorzystania z niej ;)
A piosenka świetna, nie znałem :D
Once the rockets are up, who cares where they come down? That's not my department says Wernher von Braun.
xD
Najbardziej fascynuje mnie w tej postaci, że pracując dla Amerykanów wcale nie próbował ukrywać swojego wizerunku, tylko zrobił z siebie kosmicznego celebrytę…
Cześć!
Pomimo powolnego tempa i skupienia się na kwestiach politycznych, których można mieć przesyt w kontekście naszej szarej rzeczywistości, opowiadanie bardzo mi się podoba. Zawarłeś w nim sporo celnych spostrzeżeń, które dobrze wybrzmiewają przede wszystkim w dialogach. Zabrakło mi trochę bardziej rozwiniętego zakończenia, aby pokazać, jaki interes przyświecał Sullowi w jego politycznych machinacjach. Zakładam interes ekonomiczny, jednak mogłoby się to znaleźć w tekście. Opowiadanie intrygowało przez cały czas, natomiast zakończenie przyszło (jak dla mnie oczywiście) trochę zbyt pospiesznie i skrótowo. Przedstawiony świat na duży plus. Został zaprezentowany wystarczająco sugestywnie, aby poczuć klimat.
Polecam oczywiście do zbioru B.
Poniżej kilka moich spostrzeżeń. To zupełnie subiektywne uwagi, ponieważ opowiadanie jest napisane bardzo porządnie. Być może jednak coś się przyda. ;-)
Część reporterów natychmiast rzuciła się do wyjścia
z sali, charakterystycznymi gestami uruchamiając komunikatory w feuergläserach, okularach wyświetlających rozszerzoną rzeczywistość.
Tu lekka ekonomia słowa. ;-)
Ledwie opuścił kapsułę, wchodząc bezpośrednio do gabinetu, kiedy przeciwległe drzwi otworzył asystent z informacją, iż pan Rothfuss z Rady Kontrolerów czeka w korytarzu.
Dodałbym kiedy. Kapsuła pojawia się w każdym z trzech kolejnych akapitów, może to komuś przeszkadzać albo i nie. ;-)
– Niech pan da spokój sarkazmowi. Obaj wiemy, że „za” zagłosował jedynie pański siostrzeniec, który wykonuje
pana zaleceniapańskie polecenia.
Tu zalecenia trochę mi nie przypasowały. Jak pisałem, uwagi natury subiektywnej (propozycje zatem). ;-)
Arogancja gościa zaczynała irytować
Sull’aSulla.
Ten apostrof na pewno potrzebny?
Naruszenie jej na wyłączne wezwanie elona wydaje mi się błędne, przynajmniej na ile mój koszarowy mózg
potrafi oceniaćrozumie prawo międzynarodowe.
Oceniać mi też tu średnio pasuje, ponieważ sugeruje raczej wydanie oceny o prawie międzynarodowym, a nie dokonanie wykładni.
Potrzebuję chociaż stu dobrych ludzi, stu mieczy.
Wiele z nich nosiło na sobie ślady nadużywania rozpowszechnionych w tej części miasta tanich
używeknarkotyków.
Tu taka propozycja, aby nie było nadużywania używek. ;-)
Jedynie oni ciągną zyski z eksploracji planety
zyski.
Bezpośredni kontakt
ważyznaczy więcej(-,) niż setki przemówień, chciał więc uścisnąć tyle dłoni, ile tylko zdoła.
To oczywiście żaden błąd, ale ten ważący kontakt brzmi trochę sztywno. ;-)
Tym bardziej ujmuje mnie ten czyn
panów,żebo na waszym miejscu obawiałbym się aresztowania.
Wszedłszy do niego, Sull ujrzał Rothfussa idącego pośpiesznym krokiem w przeciwnym kierunku
Rothfussa
– Wobec tego chcę zostać wysłuchany przez Senat.
Pozdrawiam i powodzenia w konkursie!
"Kozy mają mnie w nosie, a psy na ogonie." T. Rałowski
Cześć, Filipie!
Czy w naszej szarej rzeczywistości mamy przesyt wydarzeń politycznych? Ja bym polemizował, bo jednak moim zdaniem to, co dzieje się dzisiaj, bardziej odpowiada słowom pewnego ambasadora:
Rozgrywka z nimi to nie żadna polityka,
To wychowanie dzieci, biorąc rzecz en masse.
Cieszę się jednak, że w ogólnym rozrachunku tekst Ci się podobał. Szczególnie kontent jestem z tego, że świat przedstawiony okazał się dużym plusem, bo to znaczy, że jest na czym budować w przyszłości ;)
Za uwagi techniczne też bardzo dziękuję, niestety tak to się kończy, jak się pisze na ostatnią chwilę :/
Przy okazji witam drugiego juniora!
Cześć!
Bardzo dobrze napisane opowiadanie i porządnie skonstruowany świat. Jeśli chodzi o fabułę, to mam lekki niedosyt, bo Sull poszedł jak po sznurku, przez cały czas kontrolował sytuację i odniosłam wrażenie, że z łatwością osiągnął cel. Podobało mi się za to zakończenie, bo rezygnacji się nie spodziewałam. Idę zgłosić do biblioteki :).
Witaj, Alicello!
Tak w pełni do końca po sznurku nie poszedł, bo niezależnie od tego jakie były jego motywacje, raczej nie chciał pierwotnie się wycofywać z gry. Krytykę fabuły oczywiście przyjmuję, bo jest bardzo słuszna, ale z drugiej strony muszę nadmienić na swą obronę, że nie mogłem mocno zaznaczyć tego aspektu niepowodzenia w próbie przekonania Kontrolerów, bo wtedy nie byłoby twistu. Cieszę się natomiast, że ten ostatni zaskoczył.
No i dziękuję za klika, może kiedyś się doczłapię do tej biblioteki :D
Tak w pełni do końca po sznurku nie poszedł, bo niezależnie od tego jakie były jego motywacje, raczej nie chciał pierwotnie się wycofywać z gry.
A, to tego nie wyczułam. Na końcu brzmiał tak, jakby wszystko ukartował od samego początku, ale jeśli potrafił się jednak dostosować tak szybko, to był jeszcze bardziej przebiegły.
Cześć, Światowiderze!
Ciekawa intryga polityczna. Ja się zazwyczaj w takich gierkach gubię, ale tutaj (chyba) ogarnąłem :P choć sam bym tego nie wymyślił, czy to jako autor, czy to jako Sull ;) Świat zbudowany wystarczająco rozlegle na potrzeby opowiadania, a jednocześnie bez przesadnego bombardowania informacjami – fajny balans.
Trochę zabrakło kontrataku Rothfussa, bo przecież od samego początku musiał czuć zaciskającą się pętlę. A to w końcu nie początkujący polityk, tylko stary wyga.
W każdym razie kawał dobrego tekstu!
Pozdrawiam, polecam, powodzenia w konkursie!
Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.
Allicelo, był tak przebiegły, że nawet Ciebie oszukał :P
Krokusie, dziękuję wielce za lekturę i komentarz!
choć sam bym tego nie wymyślił, czy to jako autor, czy to jako Sull ;)
Oj, bez przesady, intryga jest raczej prosta, poziom “Pieśni lodu i ognia” to to nie jest ;)
Trochę zabrakło kontrataku Rothfussa, bo przecież od samego początku musiał czuć zaciskającą się pętlę. A to w końcu nie początkujący polityk, tylko stary wyga.
Wydaje mi się, że jednak zebranie całej armii na miano kontrataku zasługuje ;) Ale całkowicie rozumiem, że właściwie w żadnym momencie główny bohater nie mierzy się z jakąś niepewnością, cały czas ma wszystko pod kontrolą. Niestety inny wariant był w tym limicie raczej niemożliwy (abstrahując od tego, czy byłbym w stanie wymyślić coś bardziej skomplikowanego).
Wyjątkowo grzeczny ten marsjański Rzym, ale rozumiem, że mordowanie politycznych wrogów w sektach czy tysiącach zaliczamy już do czasów słusznie minionych. Historia mi się podobała, choć chwyciło mnie dopiero od przemówienia Sulla, jakby na początku brakowało czegoś, co po wrzuceniu mnie w świat, zbuduje odpowiednie napięcie. Opowiadanie jest ciekawe i dobrze napisane, więc zgłaszam do biblioteki i czekam na marsjańskiego Cezara. ;)
Witaj, Palaio!
Wyjątkowo grzeczny ten marsjański Rzym, ale rozumiem, że mordowanie politycznych wrogów w sektach czy tysiącach zaliczamy już do czasów słusznie minionych.
Cóż, możliwie, że grzecznie już było, a teraz dopiero zaczną się listy proskrypcyjne i gilotynowanie wrogów ludu ;)
Cieszę się, że mowa Ci przemówiła do serca. Miałem dużą obawę, że będzie ona raczej nużącym dla czytelnika elementem, ale jak widać udało się tego uniknąć.
A Cezar może się przybędzie, zobaczymy :)
Przybędzie, zobaczy i zwycięży. ;-)
Babska logika rządzi!
Ciekawe wykorzystanie tytułu :). Polubiłam głównego bohatera i choć nieźle Ci wyszło namieszanie w głowach czy jest w porządku czy podstępny, ja jakoś miałam nadzieję, że to pierwsze. I dobrze :). Choć czytałam tekst tej nocy, nie zdążyłam Ci kliknąć, ale fajnie że masz już bibliotekę, bo się należy.
Dziękuję, Monique, za lekturę i komentarz!
Cieszę się, że mój elon zyskał Twoją sympatię, pomimo że ocenić jego intencje nie było łatwo (co zresztą też mnie cieszy, bo taki był plan ;)).
<Detektywa Lowina zapiski z urlopowych sesji czytania „Tytulików”>
Światowider – Sto mieczy dla Sull(i)
Wysoko oceniłem to opowiadanie, bo ma urokliwy posmak staroświeckich tekstów. Historia skrojona dobrze pod długość – ani za krótka, ani za długa. Oszczędnie gospodarujesz opisami, a udaje Ci się przedstawić sytuację ciekawie, klarownie i z tłem, które wiadomo, że jest o wiele bardziej rozbudowane, ale nie ma potrzeby go dokładniej pokazywać.
Mariaż science-fiction i polityki ze wskazaniem na politykę.
Bohater jest wciąż o jeden krok przed oponentami, każdy problem okazuje się przewidziany i uwzględniony w Wielkim Planie. Co prawda, końcówka wypada nieco mgliście pod kątem dalszych losów Sulli i nie tłumaczy do końca motywacji, które kierowały jego działaniami na Marsie, ale można snuć pewne teorie.
Gdybym miał na coś ponarzekać, to miałem troszkę wrażenie, że plan Sulli idzie zbyt łatwo. Do tego związek z tytułem jest raczej daleki, a sam tytuł został zmieniony.
Co by nie mówić opowiadanie się zdecydowanie udało.
Mars, więc od razu miałeś moje zainteresowanie ;) Na dodatek lubię socjo-polityczne science-fiction.
Sulla okazał się raczej przeciwieństwe tego rzymskiego (choć od razu mówię, że historycznego znam głównie z kryminałów i książek Stevena Saylora), zamiast zgarnąć władzę, podzielił się nią z najbiedniejszymi. Idealista jednym słowem. A idealiści od razu wzbudzają moje podejrzenia, jakoś nie wierzę w ich dobre intencje i nie wierzę, że potrafią się wycofać przed stworzeniem świata idealnego. Sulli też ciut za łatwo idzie i właściwie nie do końca wiadomo, czy na dłuższą metę mu się udało. Wydaje mi się, że polityka jest nieco brutalniejsza, niż ją przedstawiasz.
Zastanawiam się też po co ściągano niepotrzebnych ludzi na Marsa. Już pomijając wszystko inne zużywają tlen, a wyprodukowanie tlenu musi sporo kosztować. Nie ukrywam, że zastanawiam się, jak będzie przebiegać kolonizacja Marsa i czy w ogóle do niej dojdzie. I najbardziej obawiam się, że ludzie będą tam ściągani na kredyt, to znaczy ich przelot zostanie sfinansowany dzięki pożyczce, którą później będą musieli odpracować, a to prosta droga do niewolnictwa, bo ludzie nie będą w stanie tego długu spłacić. Przeciwnie będzie narastał, bo tlen, bo kombinezony potrzebne do wyjścia na powierzchnię i tak dalej. U Ciebie rządzą oligarchowie, ale problem niewolnictwa zdaje się nie występować. Optymistyczne podejście.
Podobnie jak Zanais pomarudziłabym na temat tytułu, a szczególnie jego zmiany.
Z tymi zastrzeżeniami muszę jednak powiedzieć, że czytało się naprawdę dobrze, wciągnęło ;)
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Intrygi, układy, gierki, gabinety, wiece, polityka… Zdawałoby się, że jest tu wszystko, co powinno mnie odstręczyć od lektury, jako że tego, co u nas na co dzień nosi miano polityki, mam naprawdę dość, a jednak Sto mieczy dla Sull(i) czytałam z wielkim zainteresowaniem, bo opisałeś rzecz nadzwyczaj zajmująco i przez cały czas nie opuszczała mnie ciekawość, jaki będzie finał sprawy. A kiedy doczytałam do końca, niewątpliwej satysfakcji towarzyszył pewien niedosyt, bo nie miałabym nic przeciw, aby ta historia była znacznie dłuższa, zwłaszcza że jest napisana bardzo porządnie. :)
Sull poczuł, że trzyma już lejce w dłoniach. Pozostawało popędzić wierzchowca w zaplanowanym kierunku. –> Mam wrażenie, że lejce służą do powożenia zaprzęgiem, a Sull ma zamiar popędzać wierzchowca, więc powinien raczej trzymać w dłoniach wodze lub cugle.
Ogromna postura i wytarty, drelichowy płaszcz, czyniła zeń idealny model… –> Postura i płaszcz to dwa czynniki, więc: Ogromna postura i wytarty, drelichowy płaszcz, czyniły zeń idealny model…
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli, co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Regulatorzy, bardzo dziękuję za wizytę! Cieszę się, że opowiadanie przypadło Ci do gustu.
Staram się możliwie odbiegać od współczesnej polityki (przynajmniej jeśli rozumiemy pod tym słowem jakieś konkretne szyldy partyjne). Myślę, że właśnie na przykład umieszczenie akcji gdzieś na Marsie, w bliskiej, ale nie do końca określonej przyszłości daje ten ogromny plus, że pozwala oderwać umysł czytelnika od emocji, na których, jak sądzę, głównie w tym momencie żerują siły polityczne. A to umożliwia w sposób spokojny przedstawić ciekawą (miejmy nadzieję) intrygę. I nawet jeśli emocje w niej się pojawią (a powinny), to mające charakter wewnętrzny, odniesiony do bohaterów, a nie wynikające z doszukiwania się porównań do postaci współczesnych. Mam nadzieję, że taki efekt udało mi się uzyskać i cieszę się, że tematyka Cię nie odstręczyła, a nawet finalnie zaciekawiła.
A za poprawki bardzo dziękuję, nie wiem czemu przy pisaniu uznałem lejce za synonim cugli :/
Światowidrze, tematyka nie odstręczyła mnie w najmniejszym stopniu, a wręcz przeciwnie – przeczytałam opowiadanie z najprawdziwszym zainteresowaniem.
I miło mi, że mogłam się przydać. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli, co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Podobało mi się :)
Przynoszę radość :)
Do usług :)