- Opowiadanie: Ghlas cailin - Kat to dobry zawód

Kat to dobry zawód

Każdemu, kto niniejsze słowa czyta, dziękuję za odwiedziny i życzę smacznej lektury. :)

Będę wdzięczna za wasze uwagi, zwłaszcza edytorskie.

 

Tytuł alternatywny opowiadania: “Z 54000 do 33000 w trzy dni, czyli spostrzegawczość last minute”

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy, Użytkownicy II, Irka_Luz, Finkla

Oceny

Kat to dobry zawód

22 sierpnia 1871

 

Dante docisnął dłonie do ust, tłumiąc chichot. Bawił się tak dobrze, że nie przeszkadzały mu nawet nabrzmiałe siniaki na palcach. Powoli wychynął zza różanych pnączy oplatających altanę; w cieniu błysnęły jego lazurowe oczy. Zerknął na boki, nabrał powietrza w płuca i zerwał się do biegu ku bazie. Szelest za plecami dodał mu pary w nogach.

– Nie… zwieje… panicz! – wydyszała Rachela, szukająca. Fartuch pomywaczki nie przeszkadzał jej zbytnio w imponującym sprincie.

Położony nad jeziorem rodowy pałac Lucienne’ów połyskiwał oknami w popołudniowym słońcu. Wieżyczki budynku, z których jedna mieściła pokoje Dantego, zdawały się stróżować nad hektarami wypielęgnowanego ogrodu. Przy rosnącym na błoniach drzewie, bazie gry w chowanego, skupiła się gromada młodych pałacowych sług. Wrzaskliwie kibicowali Dantemu, który biegł co sił, sapiąc jak miech. Równocześnie śmiał się. Za nim śmiała się depcząca mu po piętach Rachela.

Powietrze przed nimi zafalowało raptownie. Po skoszonej trawie przemknął wąż… nie, świetlista smuga. Za sobą zostawiała szlak zwęglonych źdźbeł. Poderwała się z ziemi tuż przed Dantem i zestaliła w materię, podcinając mu nogi. Jęknął i upadł boleśnie, osłaniając twarz dłońmi. Poczuł, jak do zbioru jego sińców dołączają krwiaki na łydkach.

Gilbert Lucienne wyłonił się zza pagórka krocząc powoli, jak gdyby wybrał się na spacer. Zdawałoby się, że zwolnił, dając sługom szansę na rozpierzchnięcie się w panice po ogrodach. Niewielu spostrzegłoby, że w rzeczywistości utyka na lewą nogę. Gdy wreszcie zrównał się z Dantem, byli sami.

Załzawione oczy chłopca prześlizgnęły się po wypastowanych butach, dalej wzdłuż dumnej sylwetki odzianej w wytworne szaty. Ominęły ostro zarysowaną twarz, która nigdy nie była mu bliska.

– Dobry wieczór, bracie – rzucił Gilbert. Wyciągnął przed siebie prawą dłoń i rozczapierzył palce. Żyły na nadgarstkach zajaśniały na moment, podobnie jak leżąca na ziemi mahoniowa laska, która przed chwilą była jeszcze świetlnym promieniem. Zdematerializowała się nagle i pojawiła w garści Gilberta.

– Pogoda sprzyja grom i zabawom, a także innym formom tracenia czasu na świeżym powietrzu – zagaił. – Mógłbyś jednak tracić go w towarzystwie równym sobie. Jutro wieczór uczestniczymy w ceremonii otwarcia biblioteki, nie byłoby fortunne, gdybyś złapał wszy.

Dante zacisnął usta, nie odezwał się jednak. Czekał, aż odegra się zwyczajowa scenka ze zwyczajowym zakończeniem.

– Rodzice martwią się o twoje postępy w nauce – ciągnął starszy brat, który najwyraźniej był tego samego zdania. – Nie mieszam się, jedynie przekazuję. A nie musiałbym, gdyby twoja hałastra lepiej wybierała kryjówki.

– Nie donoś na nich – szepnął Dante.

– Więc chodź i tym razem nie uciekaj.

– Nie będę. Obiecuję.

Gilbert skinął głową. Stuknął kolejno palcami w rzeźbioną głowicę laski, sięgnął do boku po zegarek i otworzył klapkę z grawerowanym rodowym herbem.

– Jeszcze kwadrans, i dostaniesz piętnaście, nie dziesięć razy – stwierdził bez emocji. – Pospieszmy się.

 

***

 

– Dosyć, Klaro.

Skórzany pas po raz ostatni plasnął w nagie łopatki. Dante nie pisnął nawet; tylko jego oddech nabrał tempa.

Służka cofnęła się o parę kroków i złożyła narzędzie kary na wyciągniętą dłoń swej pani. Sam dotyk chłodnych palców zakończonych szponiastymi paznokciami wystarczył, by przyprawić ją o dreszcz.

– Milady. – Dygnęła. Ujrzawszy wymowne skinienie bezszelestnie opuściła komnatę.

Przez chwilę jedynym dźwiękiem panującym we wnętrzu był trzask nabierającego mocy płomienia w kominku. Ogień budził pląsające cienie na perskim dywanie i satynowych kotarach.

– Spóźniłeś się na lekcję chemii. – Głos Elviry Lucienne był tak przyjemny, jak dźwięk dartego papieru. – Profesor Bennet czeka na ciebie w salonie od pół godziny.

Klęknęła przy Dantem, objęła go ostrożnie. Chłopiec nieufnie pozwolił, by matka wsunęła mu na ramiona czystą bluzkę.

– Spójrz, jak to się skończyło. – Ton kobiety płynnie przeszedł w łagodny szept, jak gdyby ćwiczyła takie przeskoki regularnie. – Podziurawiłeś w różach ostatnią jedwabną koszulę. Zostały same bawełniane. – Zamknęła spinki na mankietach syna, a Dante zapatrzył się w niebieskie kamienie osadzone w ich kaboszonach. Refleksy ognia pływały wewnątrz struktury lazanitu.

– Mamo, nie potrafię. Nigdy nie nauczę się używać tego kryształu. Próbowałem… – podniósł wzrok pełen autentycznego żalu. – Dlaczego Gilowi wychodzi, a mi nie?

Elvire rzuciła ukradkowe spojrzenie przez pokój. Zatopiony w fotelu Gilbert udawał zaczytanego, zataczając stopą ósemki w powietrzu. Westchnęła.

– Nie każdy ma to we krwi. Może twoje zdolności pojawią się z wiekiem. A może… Arystokratka odsunęła się od syna i wyprostowała z godnością. – Może okaże się, że wygasłeś, tak jak twój ojciec.

– Co wtedy? – Dante wybuchnął niepokojem. – Lazanit mnie nie słucha, mamo! Robiłem tak, jak mówiłaś, i jak uczył dziadek…

Odwrócił się nagle i rozejrzał po pokoju. Najbliższym przedmiotem, który zawierał w sobie kryształ, był potrójny świecznik na blacie sekretarzyka. Chłopiec wyciągnął rękę. Jego twarz ściągnęła się z wysiłku, gdy wyobrażał sobie, jak ramiona świecznika wydłużają się i pączkują, wyginają ku ziemi, zamieniają w włochate nogi. Przywołał do myśli obraz pająka, rozkazując mu ruszyć się i podbiec do Gilberta, ukąsić go…

Nic się nie wydarzyło. Dante załkał.

– Widzisz… ja nie… – urwał, bo w tej chwili wiązka światła mignęła mu przed twarzą i znieruchomiała w formie szerszenia, mierzącego żądłem w jego wargę.

Elvire trwała nieporuszona jak posąg. Tylko jej kruczoczarne włosy, dotychczas upięte w wytworny kok, kończyły właśnie opadać na ramiona.

– Ostatnim – wycedziła – czego nam potrzeba, to twoje jęki. Jeśli nie ukrócisz ich teraz, zrobi to moja spinka. – Odczekała, aż jej syn uspokoi się, i poruszyła dłonią. Owad rozmył się w czyste światło i pojawił z powrotem we włosach arystokratki jako metalowa ozdoba z przyprawionym do niej kamieniem.

– Umiejętność animorfii zginie w przeciągu paru pokoleń – kontynuowała. – Bogate rodziny łączą się, krew miesza, a gen kontroli słabnie. Już niedługo lazanit nie będzie w stanie zapewnić nam pozycji na książęcym dworze. – Zerknęła na skryty w cieniu fotel.

Gilbert nie próbował już udawać, że temat go nie obchodzi. Odpowiedział na wiercące spojrzenie matki, uniósł hardo ostry podbródek.

– Urodziłem się jako Lucienne. A dziedzictwem Lucienne’ów jest posługa państwu i koronie – powiedział z mocą. – Odziedziczyłem gen, więc stanę u boku książęcej rodziny jako gwardzista.

– Do tego czasu musisz jeszcze solidnie się podszkolić – odparła kobieta, ale w jej tonie słychać było nutę uznania. – Richard. Roche. Twój dziadek, Guilleme. To byli wojownicy, których można nazywać książęcymi gwardzistami. Ich ataki i parady były tak szybkie, że wrogowie korony padali na ziemię, zanim zdążyli zarejestrować ruch. Lazanit kontrolowali lepiej, niż własne ciało. Będziesz w stanie powiedzieć to samo o sobie?

Gilbert ścisnął mocniej głowicę laski, z którą się nie rozstawał. Musnął wypolerowany od dotyku kryształ i powiódł kciukiem ku wyżłobieniu pod spodem. Zazwyczaj podważał je mechanicznie w zdenerwowaniu, lub wtedy, gdy chciał wysunąć z drewnianej obudowy cienką jak wrzeciono szablę. – Moje ciało może nie być idealne. Może i utykam, ale nadrabiam… nadrobię to mocą.

– Żeby uczynić mnie dumną?

Młodzieniec przywołał na usta kąśliwy grymas.

– Dla osobistej satysfakcji.

– Czarny język twojego dziadka. Może i masz predyspozycje. – Elvire odwróciła się ku młodszemu synowi. – Dante, Gilbert mógł odziedziczyć po mnie gen, ale to nie jedyna droga, by uzyskać pozycję. Zobacz tylko, do czego doszedł twój ojciec jako inżynier. – Zatuszowała niesmak w głosie. – Jedyną mocą, którą dysponował, był lotny umysł. Teraz jego elektrownie podbijają kraj. Możesz brać z niego przykład. Chęci to jednak nie wszystko.

Chłopiec wygładził poły koszuli i stanął w rozkroku, spinając obolałe łopatki. Zerknął na brata i podobnie jak on uniósł podbródek. Matka ujęła go podeń.

– Nie zależy ci, by przyjęli cię na królewski uniwersytet? – spytała.

– Zależy – odmruknął Dante, nie spuszczając oczu. Nie po raz pierwszy słyszał to pytanie, i nie po raz pierwszy udzielił tej odpowiedzi. W rzeczywistości chętniej wybrałby otwarte złamanie nogi, powikłania w zrastaniu i kalectwo, jeśli to oznaczałoby, że zyska moc kontroli. Przysiągłby, że los Gila rysował się w dużo jaśniejszych barwach, niż jego własny.

– Kiedyś zrozumiesz, że inżynier to dobry zawód – mruknęła Elvire – i podziękujesz za wszystko, co dla ciebie robimy. A teraz doprowadź się do porządku, dziecko, i maszeruj do salonu wschodniego. Profesor Bennet nie słynie ze swojej cierpliwości.

 

***

 

3 września 1875

 

Ciężka, gardłowa pieśń niosła się po dolinie, ulatywała ku odległym górskim szczytom.

Śpiewała starszyzna, wujowie, kuzyni i rzekomi przyjaciele rodziny. Śpiewał wreszcie jego ojciec, choć zdartym, nierównym tenorem. Nie śpiewał tylko Dante. Po trochu dlatego, że nie do końca kontrolował łamiący się, mutujący głos. Po trochu zaś z braku siły. W milczeniu patrzył, jak czwórka odzianych w czerń mężczyzn opuszcza trumnę do świeżo wykopanego dołu.

Gilbert nie cieszyłby się zbytnio, że nie został pochowany w rodzinnym grobowcu. Owszem, będzie miał teraz godny pozazdroszczenia widok na dolinę i przełęcze gór Białych, lecz co z tego, skoro nigdy nie przepadał za naturą. Wolał cień swoich dusznych pokoi i dziedziniec, gdzie niepotrzebnie ćwiczył szermierkę.

Jak ty chciałeś bronić księcia, bracie – pomyślał Dante. – Skoro sam siebie od śmierci nie ustrzegłeś.

 

***

 

11 września 1875

 

Kroniki kontrolujących niemal rozpadały się Dantemu w rękach. By znaleźć oryginalną wersję musiał wpierw odwiedzić kolegiatę, przekupić bibliotekarza odpowiednią sumą, a potem godzinami przekładać tomiszcza w kościelnym archiwum. Wysiłek jednak opłacił się, i oto od tygodnia Dante pochłaniał księgę, która nie miała już nigdy więcej ujrzeć światła dziennego, odkąd zakon przeprowadził gruntowne edycje wszelkich wydań zawierających choćby wzmiankę o genetycznie przekazywanych mocach.

Artefakty lazanit zawierające można w cokolwiek odmienić, co porusza się, oddycha i materię przemienia, a więc w obiekt przyrody ożywionej podług woli obrany. Korzystnie, gdy obiektu forma kształty artefaktu naśladuje, tym bowiem obiekt sprawniej poruszał się będzie, im podobniejszy się stanie do przedmiotu, w którym istota jego mieszka.

Nowe inżynieryi metody pozwalają, aby tak istotę przedmiotu dowolnie określać: w pomieszczeniu całkowicie ciemnym umieścić geodę lazanitu, przed nim w odległości dwóch kroków lampę Feirrere’a. Promieniem lampy kryształ naświetlać osiem godzin do piętnastu, w zależności od rozmiaru geody. Promień trwale pobudzi lucyferyny w krysztale zawarte, a gdy kryształ rozpocznie luminescencję, znak to, że odtąd podatny będzie na zmienne określenia.

Dante czytał bez drgnięcia powieki. Całość napisana była po łacinie z zagranicznymi naleciałościami, więc arystokrata przepisywał pojedyncze niezrozumiałe słowa do notatnika, do późniejszej translacji. Ekscytacja krzesała iskry w jego oczach.

Człowiek kontrolujący może taki kryształ przemienić w obiekt przyrody ożywionej dowolny, poza ssakiem. Tę przewagę nad metodą postępową ma metoda tradycyjna, od początku historii kontrolowania minerału stosowana. Zwierz wszelaki z artefaktem zdolna jest połączyć trwale. Aby istotę z przedmiotem tak zespoić, doczesne jej szczątki umieścić należy za kryształem i w artefakt oprawić…

Na korytarzu za ścianą rozległy się ciężkie kroki. Ktoś zapukał; Dante nie silił się nawet na zaproszenie. Odłożył tomiszcze i sięgnął po podręcznik budowy machin parowych, który znał już na pamięć. Jego ojciec wszedł do pokoju, zamknął za sobą drzwi i przysiadł na skraju stołu. Spojrzenie miał nieobecne.

– Uczysz się – ni to spytał, ni stwierdził.

– I pozwolisz, ojcze, że będę kontynuował.

– Oczywiście. Tylko nauką zdobędziesz zawód. Inżynier to bardzo dobry zawód. – Edmund Lucienne jął uderzać o posadzkę mahoniową laską. Dźwięk rytmiczny jak mechanizm zegara płynął w ciszy.

Dante zapatrzył się w okno. Po sąsiedniej wieżyczce pałacu piął się bluszcz, tworząc zieloną ramę wokół bliźniaczych okien. Jedno z nich trwało zasłonięte. To samo, w które przed laty puszczał zajączki lusterkiem, by irytować guwernantkę brata; to samo, przez które podglądał jego kochanice, i to, w którym dzień w dzień jarzyły się niebieskie rozblaski, gdy Gilbert ćwiczył moc kontroli. Okno, w którym pięć dni temu ujrzał wiszące na żyrandolu ciało.

– Gilbert spisał testament. Niewiele mógł rozdzielić, chodziło raczej o symboliczne gesty – oznajmił ojciec i położył pamiątkę na stole. – Gdybyś raczył do nas wczoraj dołączyć, usłyszałbyś, że podarował ci swoją laskę.

Dante otworzył usta, ale nie wiedział, co powiedzieć. Jedynym, co dotychczas otrzymał od brata były pogardliwe prychnięcia i kuksańce.

Edmund pochylił się tymczasem nad zagraconym biurkiem. Sięgnął po pozbawioną obudowy lampkę stołową i przyjrzał się jej uważnie. Między dwoma neodymowymi magnesami zamocowanymi przy pomocy klamer umieszczona była bryłka lazanitu. Owijające ją przewody wiodły przez szereg zapadek aż do rozjarzonej żarówki. Pulsowały błękitem.

– Miniaturowa lampa Feirrere’a – orzekł Edmund. – Jesteś zdolniejszy, niż ja w twoim wieku. Strach pomyśleć, jak daleko zajdzie firma, gdy ją odziedziczysz…

– Ten gest – przerwał mu Dante. – Cały ten testament… ma tyle sensu, co jego śmierć.

Atmosfera w pomieszczeniu skwaśniała jak śmietana.

– Gilbert był zbyt dumny na swoje kalectwo – oznajmił ojciec. – I zbyt dumny, by godzić się z odmową gwardii.

– Gilbert mógł iść na uniwersytet! – wybuchnął Dante, a jego głos zafałszował jak nienastrojony instrument. – Czy na to też był zbyt dumny?! Nie przyjęli go do gwardii, bo kulał – sparodiował współczujący ton. – Nie mógł pomachać szabelką w obronie jaśnie księcia – co z tego! Skoro ja mogłem rzucić miecz dla… – rozejrzał się gniewnie i wskazał na stertę ksiąg. – …dla tego, to on też! Najwyraźniej gwardzista to niezbyt dobry zawód.

Edmund ściągnął usta, aż ukryły się za kotarą wywoskowanych wąsów. Fakt, że z jego sylwetki uleciała złość, a spotęgował się ból, zaniepokoił Dantego bardziej niż ostra reprymenda. Mężczyzna podszedł do syna i ujął go silnie za ramiona; chłopak wzdrygnął się mimowolnie.

– Może wydawać ci się inaczej, Dante, ale wierz mi, dla Gilberta zostanie inżynierem było tak samo realne, jak dla ciebie zdobycie mocy. Dokładnie. Tak samo. Realne.

 

***

 

13 marca 1880

 

Filip Vessalius, po raz pierwszy od czasu kryzysu wizerunkowego jego fabryki automobili, poczuł, że nie da rady. Jeszcze godzinę temu bawił się przednio w lokalnym przybytku uciech. Młode panienki przybyłe ze wsi starały się tam dorobić, jak gdyby od tego zależało ich życie. Co zresztą było prawdą, odkąd ich ojcowie i narzeczeni potracili zawody w dobie rozwijającego się przemysłu. Liczba wyrastających w podmiejskiej panoramie hut i zakładów – pośród których prym wiodły te opatrzone tablicą Lucienne Electricity  – wzrastała w proporcji odwrotnej do powierzchni pól uprawnych i lasów.

Wcześniej tego wieczora Filip z zachwytem tracił oddech; teraz ten sam stan nie wprowadzał go już w uniesienie.

– Zostaw mnie! – zawołał ochryple w przestrzeń, biegnąc niedoświetlonymi parkowymi alejkami. Jego wyobraźnię podsycał przeczytany tego ranka artykuł; pięć morderstw na magnatach finansowych w ciągu pięciu miesięcy. Żaden ze sprawców nie został odkryty, a świadkowie mówili o tajemniczych niebieskich rozbłyskach w okolicy zdarzeń…

Filip potknął się nagle, lecz zdążył sięgnąć podłokietnika ławki i paść ciężko na siedzenie. Usiłował poluzować kołnierz, ale drżące ręce utrudniały to zadanie. Coś mignęło na granicy zasięgu jego wzroku i Vessalius poczuł, jak krew odpływa mu z głowy. Zniecierpliwiony, w paru szarpnięciach rozchełstał koszulę pod brodą. Dwa guziczki z kości słoniowej potoczyły się po chodniku, a mężczyzna podążył za nimi wzrokiem. W tej chwili go zobaczył.

Stał przed przyparkową willą, nieporuszony. Mdły półmrok pogłębiał czerń jego płaszcza i kapelusza z szerokim rondem – tego samego, który wcześniej pojawiał się i znikał Filipowi sprzed oczu między pierzejami kamienic.

Wtem otyły magnat zarejestrował ruch pod lewą ręką. Z jego gardła wydobył się nieludzki świst, gdy podłokietnik ławki ożył, obrósł w lazurowe łuski. Zanim Filip zdążył omdleć, wąż owinął się wokół jego nadgarstka, spiralnym ruchem wsunął wyżej i zrównał się z twarzą. Potraktował rozdziawione w niemym krzyku usta jak zaproszenie – wdarł się do środka i zdławił jęk grozy.

Wszystko trwało krócej niż uderzenie serca. Filip Vessalius leżał bezwładnie, przewieszony przez oparcie ławki, a z jego uszu, nosa i ust lała się krew. Ostatnimi obrazami ulatującej rzeczywistości była świetlista, niebieska smuga wypływająca spomiędzy jego warg i materializująca się w dłoni odzianego w czerń młodzieńca. Potem świat zgasł.  

 

***

 

6 listopada 1881

 

– Wtedy miałeś przynajmniej ładny widok z tej twojej sypialni – mruknął w przestrzeń, a z jego ust uniósł się obłoczek pary. Spojrzał ze wzniesienia na upstrzoną placami budowy niegdyś malowniczą dolinę, nad którą w łunie przedświtu majaczyło pasmo gór. Do sylwetki najbliższego szczytu jak pasożyt przylepiła się maszyneria kopalni, i podobnie jak on wgryzała się we wnętrze żywiciela głębokimi szybami. Gdy wyssie z niego wszystkie zasoby, zapewne rozmnoży się i przeniesie na kolejną górę.

Pokręcił głową i wrócił do swojego zadania. Nie planował zabawić tu do rana. Jego szpadel opornie wbijał się w przymrożony grunt, a ubranie nabierało wilgoci, lecz mimo trudu hałda usuniętej ziemi powoli rosła.

Na marmurowej płycie przysiadł ptak. Przekrzywiając łepek, przyglądał się młodemu mężczyźnie w grubej kurtce, sapiącemu ciężko przy każdym zamachu łopatą, aż nagle spłoszył go głośny dźwięk, jak gdyby metal z siłą uderzył w drewno. Odleciał z furkotem skrzydeł.

 

***

 

Bulwar pękał w szwach. Przewijał się nim tłum nędznie ubranych ludzi; na jednej z tablic, które nieśli, Dante spostrzegł grubo nakreślony rysunek przemysłowego budynku, który otwiera uzębioną paszczę i pożera grupę wiejskich domków. Protestujący zdzierali gardła, skandując:

– ODDAWAĆ ZIEMIE!

Lucienne nie przykładał do nich zbytniej uwagi; bardziej interesowały go same plakaty. Regularnie i z pasją obserwował zmieniające się w nich trendy. Podczas dzisiejszego spaceru zdiagnozował, że przemarsze nabierają odważniejszego charakteru, podobnie jak hasła protestujących. Najśmielsze z nich bezpośrednio wskazywały arystokrację jako źródło wszelkich nieszczęść. Coraz częściej Dante widywał plakaty przestawiające popiersie postaci okrytej niebieską, katowską czapką, opierającą o bark przesadnie wielki topór. Wytłuszczone, błękitne litery krzyczały: IDŹCIE DO KATA, lub: NIEBIESKI KAT, LUDU BRAT.

Dante minął tłum i zagłębił się w alejki starego miasta. Sklepik, do którego zdążał, był kameralną klitką ulokowaną w najwęższej z uliczek. Wołający o renowację szyld głosił: Corbel – Pracownia Złotnicza. Gdy chłopak wszedł do środka, przywitał go miły dźwięk wiszącego nad drzwiami dzwoneczka.

– Kogóż nogi przyniosły! – rozległo się od zaplecza. Zza drzwiczek wyłonił się siwy, korpulentny człowieczek, rozpromieniając sklep szczerbatym uśmiechem. – Pan to ma odwagę chodzić samemu, dziewięciu już bogaczy od zeszłego roku zatłukł ten kat, o którym trąbią. Czym mogę służyć?

Dantemu mimowolnie uniosły się kąciki ust, gdy podchodził do lady.

– Kłaniam się. Może mnie pan nie poznać, ale bywałem tu kiedyś z matką. Lubiła pańską biżuterię. Nie rozstawała się zwłaszcza ze…

– Spinką! Srebro próby dziewięćset dwadzieścia pięć, kamień w szlifie markizowym. Oczywiście że pamiętam, Elvire Lucienne, niemało naznosiła tu artefaktów. Za to jej syn doprawdy wyrósł! – zachichotał ze świstem. – Kiedyś potknął się panicz o krzywą deskę i wpadł na wystawkę za witryną, proszę uważać – nadal niewymieniona! Oj, miałem potem sprzątania, ale na własne życzenie, było klepkę naprawić, zanim narobi szkód. Mam nadzieję, że mama nie ukarała zbyt srogo – mrugnął.

Dante usiłował odpowiedzieć uśmiechem, ale mina zrzedła mu nagle. Oczy jednak, zamiast przygasnąć, zagorzały dziwnym płomieniem.

– Panie Corbel, przyszedłem ze sprawą dość nietypową. – Mówiąc to, złożył na blacie laskę. – Z pewnością widział już pan ten artefakt, to pan oprawiał weń lazanit. Proszę jednak o małą modyfikację. – Wyciągnął z kieszeni małe zawiniątko. Mogłoby pomieścić najwyżej orzecha włoskiego. – Chciałbym, by zamknął pan zawartość tego mieszka w kapsułce i wprawił pod lazanit. To… pamiątka po moim bracie.

Rzemieślnik potarł gęsty, biały wąs, który poruszył się jak tłusta gąsienica.

– To już parę dobrych lat, ale nie było wcześniej okazji… niech panicz przyjmie moje kondolencje.

– Dziękuję, panie Corbel. Proszę powiedzieć, czy takie zlecenie jest u pana możliwe do zrealizowania?

Złotnik chwycił mieszek w dłoń i odwinął ostrożnie. Jego zgrubiałe palce były zadziwiająco delikatne i precyzyjne. Zsunął krzywe okulary z pomarszczonego czoła na nos i przyjrzał się zawartości pakunku. Wypełniał go głównie brunatny proch oraz grudki, kształtem przypominające odłamki drewna. – Mogę zdemontować kamień, wytłoczyć w jego miejscu otwór i umieścić tam… pamiątkę. Zaczopuję całość krążkiem i przylutuję kaboszon, w którym na nowo umieszczę lazanit. – Zerknął na głowicę laski. – Wypoleruję przy okazji kamyszek, zaszedł z lekka brudem.

Zadowolony Dante skinął głową.

– Jest pan nieoceniony. W kwestii zapłaty… – Położył zwitek banknotów na ladzie. – Oto zadatek. Mam nadzieję, że się nie zbłaźniłem…?

– Skądże, paniczu. – Pan Corbel oparł się łokciami o kontuar i pochylił ku Dantemu. Spojrzał mu w oczy przez mgiełkę unoszących się w powietrzu drobinek kurzu. – Umówmy się na płatność przy odbiorze. Może panicz wyrósł, ale, proszę wybaczyć… nadal widzę tego szczerego, uprzejmego chłopca, który odwiedzał moją pracownię.

Dante odwzajemnił jego przyjacielski uśmiech. W myślach zaś szukał dawnego siebie, dziecka, o którym mówił złotnik. Gdy ostatni raz je widział, płonęło na stosie.

 

***

 

30 listopada 1881

 

Nic nie koiło Vincenta Raya tak skutecznie, jak podróż pociągiem i porządna kąpiel. Biznesowe delegacje były więc dla niego świętem – prezes cegielni wynajmował dwa wagony dla swojej rodziny i znaczną część podróży spędzał w umywalni, odizolowany od trzech harcujących córek. Teraz, myjąc się, wspominał czasy, gdy podróżował z ojcem. Świętej pamięci papa nie pomyślałby nigdy, że skład kolejowy będzie kiedyś wyposażony nie gorzej, niż miejski apartament, nie wspominając już o luksusach pokroju łazienki.

Pogrążony w myślach Vincent sięgał po ręcznik, gdy zastygł nagle. Jego uszy wypełnił pulsacyjny huk; pociąg wjechał w tunel pod przełęczą. Prezes przysiągłby, że równocześnie usłyszał dźwięk otwieranych wrót. Niemożliwym było przecież, by jego żona nie dopilnowała córek, którym stanowczo zakazywał przechodzenia między wagonami. Niechby któraś z nich potknęła się na łączniku, nie zdołała złapać poręczy…

Vincent otrząsnął się, ale jego ruchy nabrały tempa. Ciało wytarł niedokładnie, a zapinając koszulę pomylił kolejność guzików. Pomaszerował z powrotem do wagonu sypialnego, gdzie zostawił swoją rodzinę; za oknami zniknął nocny krajobraz.

Prezes szarpnął klamką wrót. Nie zechciała ustąpić. Przez chwilę siłował się z mechanizmem, a każdy mięsień na jego twarzy ściągnął się boleśnie. Nagła migrena, która chronicznie nachodziła go w stresowych sytuacjach, uderzyła z pełną mocą. W końcu wrota otworzyły się, a Vincent wkroczył na kładkę dzielącą jego wagon od…

Pustki.

Przez dłuższą chwilę prezes stał jak zamurowany i mrugał. Ciemność przed nim była nieprzenikniona jak próżnia. Mogłoby się zdawać, że wagon z panią Ray i ich córkami nigdy nie istniał. Jedynym znakiem, że został odłączony, był kiwający się luźno stalowy sprzęg.

Włosy trzepotały wściekle wokół głowy Vincenta, podobnie jak pozbawione odpowiedzi pytania. Z letargu wyswobodził go nagły szum, który rozbrzmiał, gdy skład wyjechał z tunelu i wtoczył się na most nad doliną. Dało się dostrzec ostre zarysy wąwozu uformowanego niegdyś przez strumień, płynący teraz dziesiątki metrów w dole.

Mężczyzna wpadł z powrotem do wagonu jak huragan. Parł ku lokomotywie, chcąc ostrzec maszynistę. Krzyczał o pomoc, lecz uderzyło go nagle, że jest w przedziale sam. Nie wydawało mu się, by pociąg opuszczał stację bez pasażerów…

Momentalnie prezes opamiętał się; przypomniał sobie, gdzie zlokalizowano hamulec awaryjny. Zamaszyście odwrócił się na pięcie, tylko po to, by zderzyć się z nieznajomym.

Stał tak blisko, że Vincent czuł na policzkach jego pachnący cytrusami oddech.

– K… ktoś ty – wydukał, czując, że niewiele brakuje, by czaszka mu eksplodowała. – To ty odłączyłeś wagon?

Czarnowłosy tylko przechylił głowę. Laska, której stylisko ściskał, przewędrowała z jego lewej ręki do prawej. Nie odezwał się, co rozzuchwaliło Raya.

– Zatrzymuję pociąg, idę po maszynistę i wzywamy straż. Nie, wojsko!… – Prezes zająknął się, gdy poczuł na gardle chłód metalu.

Momentalnie spróbował się odsunąć, ale nieznajomy nie pozwolił mu na to; dociskał srebrną głowicę od krtani Vincenta, aż ten został przyparty do ściany. Prezes, walcząc z mdłościami, zezował na oprawiony w kaboszon lazurowy kamień. Próbował przypomnieć sobie, gdzie taki widział, lecz jego myśli zagłuszał wściekły stukot kół. Wciąż wyprostowany jak struna, sięgnął za plecy i wymacał dźwignię otwierającą wrota.

Tym razem uchyliły się jak na życzenie, a pozbawiony równowagi Vincent padł na kładkę, ogłuszony migreną i świstem wiatru. Zdążył tylko uczepić się krawędzi i przekręcić na plecy, gdy oślepił go krótki błysk, jak gdyby po niebie przetoczył się niebieski piorun. Na jego oczach z nicości wyrosła męska postać o pustych, rozjarzonych oczach i ostro zarysowanej twarzy. Zdumiewająco podobnej do tej, która przyglądała się wszystkiemu zza wrót wagonu, wykrzywiona w upiornym uśmiechu. Widmo schwyciło Vincenta za kołnierz i uniosło, jak gdyby nic nie ważył.

Gdy prezes w końcu rozwarł powieki, leciał w dół skalistej doliny, a zimne powietrze jesiennej nocy wyrywało mu krzyk z piersi. Mimo, że był dziesiątki metrów pod linią torów, Vincent wciąż wyraźnie słyszał jednostajną mantrę kół. Bicie jego serca zgrywało się z nią harmonijnie, a potem ucichło na zawsze.

 

***

 

23 grudnia 1881

 

 Dante nigdy nie potrafił poczuć w domu świątecznej magii, lecz nie pamiętał, by kiedykolwiek posiadłość Lucienne’ów wyglądała tak ponuro w grudniu. Niewygrabione liście gniły w ogrodzie, a gdy arystokrata wychodził z karocy musiał uważać, by nie wdepnąć w brudne niedobitki śniegu zalegające plac.

– Widzę, że nie dajesz się przekonać do automobilu, Pierre – zwrócił się do stangreta.

– Wie panicz, jak jest. – Zgarbiony, łysiejący mężczyzna zamknął za nim drzwi i jął wypakowywać bagaż na wózek podstawiony przez służkę. – Całe życie powoziłem karocą, to ciężko się przestawić. A pomyślę, że bym zarysował tę machinę… – wzdrygnął się na samą myśl.

Dante zaśmiał się krótko i skinął głową dziewczynie, pytającej, czy to już wszystkie walizki. Gdy wyprowadzał się latem do uniwersyteckiej kwatery zdawało się mu, że pakował ich o wiele mniej. Stangret wspiął się na kozioł i chwycił już lejce, gdy Dante wstrzymał go przed odjazdem.

– Pierre… Wyjeżdżasz na święta?

– Zazwyczaj wyjeżdżałem, do rodzinnego domu na wsi. Teraz stoi pusty, o ile nie zmiótł go z krajobrazu jakiś zakład – zaśmiał się sucho i zgarbił jeszcze bardziej. – Pan Edmund pozwolił, byśmy zaprosili do siebie staruszków. Nieważne, gdzie zjemy, byle w ciepłym i w kupie.

Arystokrata ściągnął usta.

– Przykro mi.

Stangret jął kajać się i zapewniać, że nikogo nie obwinia, lecz Dante przerwał mu, zdecydowanym ruchem chwytając za dłoń. Zanim Pierre zdążył zareagować, wcisnął w nią kilka złożonych banknotów.

– Kup za to dobrą rybę na wieczerzę. Proszę cię za to o przysługę. Obiecaj, że w noworoczną noc zostawisz północną bramę otwartą. – Nie czekając na odpowiedź, Dante odwrócił się na pięcie i wbiegł na schody przed drzwiami pałacu. – Wesołych świąt, Pierre!

W połowie drogi zajrzał w zasłonięte okno dawnego pokoju brata, ciemniejące w masywie wieży. Mimowolnie pogłaskał głowicę srebrnej laski. Nie zdołał powstrzymać uśmiechu.

 

***

 

1 stycznia 1882

 

Dante pląsał po korytarzu w takt symfonii bitych pałacowych okien. Ponad trzaskiem szkła unosiło się dudnienie fajerwerków rozświetlających noworoczne niebo i krzyki atakujących oraz atakowanych.

Sprężystym krokiem zbliżał się do klatki schodowej; raz po raz mijali go uciekający w panice arystokraci i biznesmeni z małżonkami, potykającymi się o skraje falbaniastych sukien. Wszystko wskazywało na to, że przestali już cieszyć się z zaszczytnego zaproszenia na bal sylwestrowy u Lucienne’ów. Dante wyminął leżącego bezwładnie pod drzwiami właściciela kopalni.

– Piękna noc, prawda? – zapytał towarzysza, przekrzykując tłum.

Ten nie odpowiedział, jedynie jego sylwetka zamigotała. Szedł za swoim panem ze stoickim spokojem, a odpryski tłuczonych szyb przenikały przez jego ciało, wzbudzając lazurowe iskierki.

Dante zakręcił kapeluszem, przeskoczył nad kolejnym ogłuszonym magnatem i w podskokach przebył dwa biegi schodów. Pchnął drzwi do apartamentu matki; nie ustąpiły. Spojrzał wymownie na przywołańca. Ten skinął bez słowa i rozpłynął się w czyste światło, które jak wessane przeniknęło przez dziurkę od klucza. Chwilę później drzwi stały otworem. Przemierzając główny salon Dante przekonał się, że tu rozwścieczony tłum jeszcze nie dotarł; póki co obracali w perzynę parter. Obrazy z martwą naturą, sekretarzyk i bieliźniarka stały na swoim miejscu, a satynowe kotary przesłaniały okna. Mrok panujący we wnętrzu rozświetlał tylko mdły, niebieski blask widmowej postaci.

Minęli przejścia do sypialni, garderoby i pokoju gościnnego, podeszli do kryjących całą ścianę zasłon. Spod uchylonego materiału wyłoniły się wąskie i niskie drzwi wiodące do ukrytego pomieszczenia. Jeden rozbłysk światła i pociągnięcie klamki później Dante stał już w matczynej bibliotece. W nozdrza uderzył go zapach starego drewna. Orzechowe regały pięły się aż do sufitu, przedzielone w połowie wysokości antresolą, na którą wiodły spiralne schodki. Tuż za nimi ciemniała wnęka, z której dobiegały szelesty i nerwowe sapanie.

To Elvire Lucienne opróżniała rodzinny sejf. Dante, cicho stawiając kroki, zbliżył się do miejsca, w którym ulokowano skrytkę. Nonszalancko oparł się o regał, blokując przejście. Dopiero wtedy go zauważyła.

– Dante! – krzyknęła, a klejnoty i biżuteria wysypały się z jej rąk. Prędko zakryła wymalowane usta dłonią. – Nie strasz mnie, bo nas usłyszą… jesteś cały? – Chwyciła jego policzki. – Widziałeś ojca? Och, zatłuką nas, przeklęta hołota, musimy uciekać… – spojrzała nad ramieniem syna, dostrzegłszy ruch.

Jej twarz wykrzywiła się w przerażeniu, dłońmi wstrząsnął dreszcz. Szponiaste paznokcie przetarły skórę na twarzy Dantego, który nie przestawał się uśmiechać.

– Mamo, nie tak wypada reagować na wizytę pierworodnego. – Chwycił jej nadgarstki i opuścił. Ręce zwisły bezwładnie wzdłuż ciała. –  Gilbert wpadł, by się przywitać.

Odstąpił o kilka kroków z rękoma w kieszeniach, rozkoszując się niezrozumieniem w oczach Elvire, które teraz utkwione były w postaci jej zmarłego syna. Wzbierały w nich łzy.

– Synku, jak to… ty przecież…

– Nie mamy dużo czasu na wyjaśnienia, mamo, zaraz będziemy mieć towarzystwo – oznajmił Dante. Od strony klatki schodowej zaczynał dobiegać głuchy łomot – napastnicy dobijali się do drzwi apartamentu. – Muszę powiedzieć, że jestem ci winny podziękowania. Gdyby nie cała ta wiedza, którą kosztem mojej młodości wbiłaś mi do głowy, nie odkryłbym animorfii inżynieryjnej. Niesie ze sobą dużo większe możliwości, niż genetyczna.

Pstryknął palcami, a widmo Gilberta przyparło matkę twarzą do ściany. Dante zdjął pasek od spodni i nie zważając na błagalne jęki, jął wymierzać razy w odsłonięte plecy. Docenił kunszt krawcowej, która zaprojektowała na tyle sukni szerokie wycięcie.

– Co do jednego, niestety, nie miałaś racji – wyznał, gdy skóra zaczerwieniła się po dziesięciu uderzeniach. – Podoba mi się uniwersyteckie życie, ale nie jestem pewien, czy kierunek, w którym się kształcę, zapewni mi pozycję. Odkryłem inne powołanie.

Zajrzał w oczy wspomnieniu brata. Wiedział, że teraz był to tylko artefakt, uformowany z energii napromieniowanego kamienia i szczątek. Nie był w stanie jednak odeprzeć wrażenia, że w tej sekundzie patrzy na duszę Gilberta, z którą po raz pierwszy poczuł braterską więź. Jakby na potwierdzenie tej myśli przywołaniec uśmiechnął się do właściciela, po czym przyciągnął do siebie bełkoczącą Elvire i chwycił głowę matki w sposób wykazujący jednoznaczne intencje. Poczekał, aż Dante pochyli się do jej ucha i wyszepcze:

– Wyobraź sobie, mamo, że kat to bardzo dobry zawód.

Dźwięk skręcanego karku utonął w powstańczej wrzawie.

Koniec

Komentarze

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Przy pierwszym czytaniu, odrzuciło nie arystokratyczne napuszenie i niezręczności językowe (aczkolwiek jak dla mnie nie jakieś okropnie liczne.

Przykładowo”

 

Niewielu spostrzegłoby, że w rzeczywistości utyka na lewą nogę.

w rzeczywistości, jest moim zdaniem zbędne.

 

Ale jak nie mogę się przegryźć to wracam po jakimś czasie i jeszcze raz próbuję. I drugi raz poszło mi lepiej;)

Przerażająca i mroczna historia. Bohater zarazem skrzywdzony i odrażający.

Mam wrażenie, że miejscami trochę przegadane, a w innych miejscach z kolei niewyjaśnione wystarczająco, ale czyta się!

 

 

Lożanka bezprenumeratowa

Dzięki, Ambush, za wizytę, i to nawet podwójną. :)

 

I sukces, i nie – arystokracja miała być w zamiarze napuszona i odrzucająca, by jednak częściowo współczuć Dantemu. Poszłam widać po bandzie, bo odrzuciła nawet czytelników od dalszej lektury. :P (Co widać po zatrzęsieniu komentarzy. Whoops!)

 

Cieszę się, że główny bohater wywołał mieszane odczucia – znaczy, że udało się dodać mu więcej niż jeden wymiar :)

 

Mam wrażenie, że miejscami trochę przegadane, a w innych miejscach z kolei niewyjaśnione wystarczająco, ale czyta się!

Gdzieś za bardzo chciałam wprowadzić w kontekst, a gdzieś zapomniałam, że czytelnik nie jest mną ;) Dzięki za uwagę, popracuję nad balansem. 

 

 

...Pan muzyk? Żebym zryżał!

Nie przejmuj się i czekaj;)

Ja też oczywiście niecierpliwie czekam na recenzje swoich , ale wiem już, że są tu osoby metodyczne, które formują kolejkę i czytają po kilka dziennie.

Ostatnio nawet ktoś przeczytał moje opowiadanie z maja;)

Lożanka bezprenumeratowa

– Profesor Bennet czeka na ciebie w salonie od półgodziny.

od pół godziny.

 

lazanit kontrolowali lepiej, niż własne ciało. 

Lazanit

 

Ekscytacja krzesała iskry jego w oczach.

w jego oczach

 

Jego ojciec wszedł do pokoju, zamknął za sobą drzwi i oparł się pośladkami o skraj stołu.

Coś mi te pośladki tu nie pasują. Może “i oparł się o skraj stołu.”?

 

To samo, z w które przed laty puszczał zajączki lusterkiem, by zirytować guwernantkę brata;

skreślić “z”

 

Ostatnimi obrazami ulatującej rzeczywistości była świetlista, niebieska smuga ulatująca spomiędzy jego warg i materializująca się w dłoni odzianego w czerń młodzieńca.

Powtórzenie

 

– Wypoleruję przy okazji kamyszek, zaszedł z lekka brudem.

kamyczek

 

Niechby któraś z nich potknęła się na łączniku, nie zdołała złapać poręczy

brak kropki na końcu

 

Na jego oczach z nicości wyrosła męska postać pustych, rozjarzonych oczach i ostro zarysowanej twarzy.

brakuje “o” – o pustych …

 

a gdy arystokrata wychodził z karocy musiał uważać, by nie wdepnąć w brudne niedobitki śniegu zalegające plac.

Moim zdaniem można skreślić “arystokrata”, wiadomo kto wysiada

 

Minęli przejścia do sypialni, garderoby i pokoju gościnnego, pod do kryjących całą ścianę zasłon

Coś tu jest nie tak.

 

Arystokrata cofnął się kilka kroków z rękoma w kieszeniach, rozkoszując niezrozumieniem w oczach Elvire, które teraz utkwione były w postaci jej zmarłego syna. Wzbierały w nich łzy.

Tu też bym wyciął arystokratę, bo wiemy kto się cofa.

 

 

Podobało mi się, zgrabnie i fajnie napisane. Ładny język. Krótkie rozdziały dostarczają wystarczającą ilość informacji, aby pchnąć fabułę do przodu. 

 

W trakcie czytania zastanawiałem się, dlaczego brat miałby umrzeć, ale faktycznie samobójstwo było uzasadnione.

Całość kojarzy mi się z Fullmetal Alchemist (kwestia brata, przemiany materii itd.)

Na początku miałem problem z tym, że nie potrafiłem określić wieku brata. Zastanawiałem się, czy jest starszy, na ile jest dorosły. 

Rozumiem, że główny bohater został katem aby bronić prosty lud, ale nie rozumiem jak mógł zabić magnata magią w 1880 roku, skoro brata wygrzebał dopiero rok później. Bo zakładam, że tylko dzięki szczątkom brata opanował moc? Czy zyskał te zdoloności już wcześniej, poprzez naświetlanie kryształu lampą?

 

Cześć Dawid, dzięki za poświęcenie czasu na wyłapanie błędów! Tekst już skorygowany, poza kamyszkiem – postać to mówiąca jest starej daty, więc specjalnie taki lekki archaizm.

https://sjp.pwn.pl/doroszewski/kamyszek;5437542.html

 

Pisząc to nie myślałam nawet o FMA, ale masz rację, coś w tym jest! :D

 

Na początku miałem problem z tym, że nie potrafiłem określić wieku brata. Zastanawiałem się, czy jest starszy, na ile jest dorosły. 

Chyba gdzieś to ujęłam, o tu:

– Rodzice martwią się o twoje postępy w nauce – ciągnął starszy brat, który najwyraźniej był tego samego zdania.

Ale masz rację, że nie zaznaczyłam o ile, bo i sama nie byłam pewna, czy to ma znaczenie dla fabuły. Nie wiedziałam też, jak gładko wpleść to w tekst, nie pisząc bezpośrednio “piętnastolatek” ;)

 

Czy zyskał te zdoloności już wcześniej, poprzez naświetlanie kryształu lampą?

O to, to. :) Dlatego na początku zabijał tylko za pomocą węża, a potem, gdy już brata wygrzebał i szczątki umieścił w lasce, mógł zabijać z pomocą jego widma. Możliwe, że trochę zamieszałam.

 

Dziękuję jeszcze raz za korekty, odwiedziny i miłą opinię, cieszę się, że historia Ci się spodobała. :) 

...Pan muzyk? Żebym zryżał!

Witaj.

Wstrząsające. I znakomite. Do ostatniego momentu czyta się jednym tchem. :)

Zgłaszam, gdzie trzeba.

Pamięć o karach i znęcaniu się może w dziecku drzemać latami, ale w końcu znajduje ujście.

 

Z technicznych dostrzegłam:

To samo, z w które przed laty puszczał zajączki lusterkiem,

– Miniaturowa lampa Feirrere’a. (bez kropki) – orzekł Edmund.

 

Pozdrawiam. :)

 

Pecunia non olet

Cześć, bruce, dzięki za poświęcony czas i tak miłą recenzję! blush

Za wyłapane buble całuję rączki – czytałam już tyle razy, a one nadal bawią się ze mną w chowanego.

...Pan muzyk? Żebym zryżał!

Droga Ghlas cailin, cała przyjemność po mojej stronie, to ja bardzo dziękuję: owe nieliczne usterki są jedynie marginalne.

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Cześć!

 

Dobre fantasy :), jest arystokracja, rodzinny konflikt i mroczna magia. Pierwsza połowa tekstu podobała mi się nieco bardziej, bo potem jakoś mnie ta motywacja Dantego nie przekonuje. Z tekstu wynika jego niechęć do rodziny, ale nie do końca znalazłam uzasadnienie dla chęci mordowania arystokratów. Z racji trudnej relacji z bratem i braku więzi, też nie do końca wybrzmiało to, że postanowił go przywołać. Sama magia bardzo się zmienia w trakcie opowiadania, niby jest to wyjaśnione, ale jednak przeskok jest mocny.

Zgłaszam do biblioteki, bo jest to porządnie skonstruowane opowiadanie.

 

<Detektywa Lowina zapiski z urlopowych sesji czytania „Tytulików”>

Ghlas cailin – Kat to dobry zawód

Rodzina, rodzina, rodzina. Zawsze trafi się jakaś czarna owca.

W przedmowie widzę, że cięcia były ostre i to widać. Fabuła jest nieco nierówna, tu coś urwane, tam zbyt rozpisane. To zdecydowanie historia dla dłuższej formy i myślę, że z powodzeniem mogłaby przerodzić się w powieść.

Podobał mi się Twój styl. Czasem za dużo przymiotników, ale ogólnie pasuje do historii o arystokracji. Dobrze też przedstawiasz emocje bohaterów. Chęć spełnienia rodzicielskich ambicji prowadzi w końcu do tragedii, a protagonista zamienia się w bohatera co najmniej dwuznacznego. To wszystko podlane otoczką rewolucji przemysłowej i konfliktu między nowym a starym.

To dobre opowiadanie, brutalnie potraktowane limitem. Myślę, że zasługuje na coś więcej.

 

Czytało się nieźle, fajnie połączyłaś arystokrację, magię i naukę ;) Przyznam jednak, że nie do końca przekonała mnie nienawiść Dantego do arystokracji jako takiej. Tym bardziej, że chyba najbardziej obrywało mu się od matki i brata, czyli tych magicznych, a odniosłam wrażenie, że morduje raczej podobnych ojcu. Fakt, od początku ciągnęło go do ludu (zabawa ze służącymi na początku), niemniej jednak czegoś mi tu brakuje.

Widać też skracanie. Przyznam, że musiałam przeczytać dwa razy, zanim mi się wszystko poskładało ;) Tym bardziej, że Dante nie od początku zabija przy pomocy brata. Bo jeśli dobrze zrozumiałam Filip Vessolis zginął w 1880, a Dante wykopał brata rok później. Domyślam się, że użył zwierzęcia, ale scenka, którą na koniec życia widzi Filip jest trochę myląca. Przydałyby się płynniejsze przejścia pomiędzy poszczególnymi scenami, które jak się domyślam wypadły przy skracaniu tekstu.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Może i kat jest dobrym zawodem, skoro Dante tak twierdził i z lubością robił to, co robił, ale brakło mi wyjaśnienia, jakie miał z tego korzyści. Rozumiem że chciał zemścić się na matce, ale nie pojmuję, dlaczego tępił fabrykantów i innych przemysłowców. Brakło mi też wyjaśnienia, kiedy i dlaczego zmieniły się dążenia Dantego – poznałam go jako lubiącego się bawić chłopca, a potem, nie wiadomo jak, był już „katem”.

No i nie wykluczam, że skupiona na wyłapywaniu usterek, coś przeoczyłam i coś uszło mojej uwadze. Bo wykonanie, co stwierdzam z prawdziwą przykrością, pozostawia sporo do życzenia.

 

biegł co sił, sa­piąć jak miech. → Literówka.

 

– Mi­la­dy – dy­gnę­ła. → – Mi­la­dy.Dy­gnę­ła.

Tu znajdziesz wskazówki, jak jak zapisywać dialogi.

 

Chło­piec nie­uf­nie po­zwo­lił, by matka wsu­nę­ła mu na ra­mio­na czy­stą bluz­kę. → Chło­piec nie­uf­nie po­zwo­lił, by matka wsu­nę­ła mu na ra­mio­na czy­stą koszulę.

Bluzki noszą kobiety i dziewczynki, jako że jest to strój damski.

 

Ary­sto­krat­ka od­su­nę­ła się od syna, wsta­ła i wy­pro­sto­wa­ła się z god­no­ścią. – Może okaże się, że wy­ga­słeś… → Lekka siękoza.

 

wy­obra­żał sobie, jak ra­mio­na świecz­ni­ka wy­dłu­ża­ją się i pęcz­ku­ją… → Co to jest pęczkowanie ramion świecznika?

 

Na­sto­la­tek przy­wo­łał na usta ką­śli­wy gry­mas. → To słowo nie ma racji bytu w opowiadaniu, powstało bowiem w drugiej połowie XX wieku, a opisywane przez Ciebie wypadki toczą się w wieku XIX.

 

 Cięż­ka, gar­dło­wa pieśń nio­sła się po do­li­nie… → Na czym polegał ciężar pieśni?

 

Ar­te­fak­ty la­za­nit za­wie­ra­ją­ce można w co­kol­wiek od­mie­nić […] znak to, że odtąd po­dat­ny bę­dzie na zmien­ne okre­śle­nia.” → Cytując, stosujemy albo kursywę: Ar­te­fak­ty la­za­nit za­wie­ra­ją­ce można w co­kol­wiek od­mie­nić […] znak to, że odtąd po­dat­ny bę­dzie na zmien­ne okre­śle­nia. albo cudzysłów: „Ar­te­fak­ty la­za­nit za­wie­ra­ją­ce można w co­kol­wiek od­mie­nić […] znak to, że odtąd po­dat­ny bę­dzie na zmien­ne okre­śle­nia”.

Jeśli decydujemy się na cudzysłów, kropkę stawiamy po jego zamknięciu.

 

Dante czy­tał bez drgnię­cia po­wie­ką.Dante czy­tał bez drgnię­cia po­wie­ki.

 

Dźwięk ryt­micz­ny jak me­cha­nizm ze­ga­ra tonął w ciszy. → Wydaje mi się, że w ciszy dźwięk wybrzmiewa donośnie, a nie tonie w niej.

 

Dante za­pa­trzył się za okno.Dante za­pa­trzył się w widok za oknem.

 

za­mo­co­wa­ny­mi przy po­mo­cy klamr… → …za­mo­co­wa­ny­mi przy po­mo­cy klamer

 

– Gil­bert mógł iść na Uni­wer­sy­tet! → Dlaczego wielka litera?

 

Co z resz­tą było praw­dą→ Co zresz­tą było praw­dą

 

bie­gnąc nie­do­świe­tlo­ny­mi par­ko­wy­mi ulicz­ka­mi. → …bie­gnąc nie­do­świe­tlo­ny­mi par­ko­wy­mi alejkami.

W parkach są z reguły alejki, nie uliczki.

 

pla­ka­ty prze­sta­wia­ją­ce po­pier­sie po­sta­ci okry­tej nie­bie­ską, ka­tow­ską czap­ką, opie­ra­ją­cą o bark prze­sad­nie wiel­ki topór. → Nie bardzo wiem, jak czapka może okryć popiersie postaci, a przy tym jeszcze opierać o bark wielki topór?

 

roz­pro­mie­nia­jąc sklep szczer­ba­tym uśmie­chem. → Szczerbaty może być ten, kto się uśmiecha, ale nie uśmiech, albowiem uśmiech nie ma zębów.

 

Szcze­gól­nie nie roz­sta­wa­ła się ze… → Raczej: Zwłaszcza nie rozstawała się ze

 

– Spin­ką! Sre­bro próby 925→ – Spin­ką! Sre­bro próby dziewięćset dwadzieścia pięć

Liczebniki zapisujemy słownie, zwłaszcza w dialogach.

 

Wy­cią­gnął z kie­sze­ni drob­ne za­wi­niąt­ko. → Wy­cią­gnął z kie­sze­ni małe za­wi­niąt­ko.

 

Wy­po­le­ru­ję przy oka­zji ka­my­szek→ Wy­po­le­ru­ję przy oka­zji ka­my­czek

 

Po­ło­żył zwi­tek bank­no­tów na la­dzie. – Oto za­da­tek. Mam na­dzie­ję, że się nie zbłaź­ni­łem…?

– Skąd­że, pa­ni­czu. – Pan Cor­bel oparł się łok­cia­mi na la­dzie… → Czy to celowe powtórzenie?

 

pre­zes ce­glar­ni wy­naj­mo­wał dwa wa­go­ny… → …pre­zes cegielni wy­naj­mo­wał dwa wa­go­ny

 

że równocześnie usłyszał dźwięk otwieranych wrót. → Gdzie w pociągu znajdują się wrota?

 

Nie­moż­li­wym było prze­cież→ Nie­moż­li­we było prze­cież

 

Pre­zes szarp­nął klam­ką wrót. → Pre­zes szarp­nął klam­kę drzwi.

Wrota to wielkie dwuskrzydłowe drzwi; obawiam się, że takich drzwi nie ma w pociągu?

 

pre­zes stał za­mu­ro­wa­ny i mru­gał. → …pre­zes stał jak za­mu­ro­wa­ny i mru­gał.

 

Laska, któ­rej sty­li­sko ści­skał… → Laska, któ­rą ści­skał

Stylisko to drewniany, podłużny uchwyt narzędzia. Laska nie ma styliska.

 

Nie ode­zwał się, co roz­zu­chwa­li­ło Raya. → Dlaczego milczenie miałoby go rozzuchwalić?

A może miało być: Nie ode­zwał się, co rozzłościło Raya.

 

wy­ma­cał dźwi­gnię otwie­ra­ją­cą wrota. → …wy­ma­cał dźwi­gnię otwie­ra­ją­cą drzwi.

 

przy­glą­da­ła się wszyst­kie­mu zza wrót wa­go­nu… → …przy­glą­da­ła się wszyst­kie­mu zza drzwi wa­go­nu

 

zwró­cił się do woź­ni­cy. → …zwró­cił się do stangreta.

Woźnica to ktoś kierujący wozem konnym, a Pierre powoził karocą, więc był stangretem.

 

Zgar­bio­ny, ły­sie­ją­cy męż­czy­zna za­mknął nim drzwi… → Zamknął drzwi paniczem???

A może miało być: Zgar­bio­ny, ły­sie­ją­cy męż­czy­zna za­mknął za nim drzwi

 

Całe życie po­wo­zi­łem ka­ro­cą, to cięż­ko się prze­sta­wić. → Całe życie po­wo­zi­łem ka­ro­cą, to trudno się prze­sta­wić.

 

Woź­ni­ca wsko­czył na ko­zioł→ Stangret wszedł na ko­zioł

Nie wydaje mi się, aby stangret, wszak starszy mężczyzna, wskakiwał na kozioł.

 

prze­rwał mu, zde­cy­do­wa­nym ru­chem chwy­ta­jąc go za dłoń. → Drugi zaimek jest zbędny.

 

W po­ło­wie drogi zaj­rzał w za­sło­nię­te okno daw­ne­go po­ko­ju brata→ W po­ło­wie drogi spojrzał na za­sło­nię­te okno daw­ne­go po­ko­ju brata

 

Pchnął drzwi do kwa­ter matki… → Pchnął drzwi do apartamentu/ komnat matki

Poznaj znacznie słowa kwatera.

 

sa­ty­no­we kur­ty­ny prze­sła­nia­ły okna.Kurtyna, o ile mi wiadomo, może przesłaniać scenę, ale nie okno. Okna przesłaniają story/ kotary/ portiery/ zasłony i raczej nie są satynowe – szyje się je z cięższych i grubszych tkanin.

 

– Dante! – krzyk­nę­ła, a klej­no­ty i bi­żu­te­ria wy­sy­pa­ły się z jej rąk.Klejnotybiżuteria to synonimy, znaczą to samo.

 

wy­krzy­wi­ła się w prze­ra­że­niu, dło­nie za­ci­snę­ły się. Szpo­nia­ste pa­znok­cie prze­tar­ły skórę na twa­rzy Dan­te­go, który nie prze­sta­wał się uśmie­chać.

– Mamo, przy­wi­taj się z pier­wo­rod­nym. – Chwy­cił jej nad­garst­ki i opu­ścił. Zwi­sły bez­wład­nie wzdłuż ciała. –  Gil­bert wpadł, by się przy­wi­tać.

Cof­nął się kilka… → Siękoza.

Wzdłuż ciała mogły zwisnąć ręce, ale chyba nie same nadgarstki.

 

na­past­ni­cy do­bi­ja­li się do drzwi kwa­ter. → W pałacu nie było kwater.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję serdecznie za wasze odwiedziny i głos w sprawie seryjnych morderstw pana D. :)

 

Z wszystkimi uwagami które się przez nie przewijały, dotyczącymi zbyt luźno połączonych wątków, jak i z wnioskami, że to kwestia skracania – zgadzam się w całej rozciągłości. Powinnam raczej zostawić tę fabułę do jakiejś dłuższej formy, a na okazję konkursowo tytulikową pomyśleć o innej historii.

No nie miałam po prostu serca tego psychopaty opuścić. ;) I teraz mam.

 

Alicello, dziękuję za docenienie, słuszne uwagi i klik.

 

Kermicie, zajefajny kapelutek.

 

Zanaisie, przemiło usłyszeć, że mój styl pisania – bądź co bądź rdzeń tekstu – komuś się podoba. Z wszystkimi uwagami się zgadzam. I przede wszystkim – dzięki za organizację, jurorowanie, jak i godną podziwu determinację w przeklejaniu żabich gifów. <3

 

Irko, dzięki za komentarz i organizację tak zacnego konkursu. :)

Motywację do zabójstw musiałam faktycznie zarysować niezbyt wyraźnie, bo kilka osób miało podobne zastrzeżenie.

Słusznie przypuściłaś że było to głównie dzieciństwo spędzone na zabawach z plebsem, gdzie jakoś naturalnie się do nich przywiązał, skoro brat go olewał. Później jednak doszła niechęć do wszystkiego co związane z jego rodziną i pochodzeniem - tutaj może lekkie nawiązanie do obecnej smutnej sytuacji na świecie. Dante pochodzi z arystokracji, ale w przeciwieństwie do nich obchodzi go to, że działania wyższych sfer trują świat, niszczą przyrodę, tworzą podziały, a ostatecznie wszystko to tylko dla osobistego zysku. Nie chce być tego częścią, buntuje się, więc staje się katem. Trochę taki…..

XIX-wieczny radykalny działacz Greenpeace. Czy raczej Bluepeace…? 

 

Regulatorzy, dzięki za – jak zwykle – niezawodność i sokole oko. :)

Co do uwag ogólnych, jak wyżej pisałam – przyznaję rację. To raczej materiał na coś szerzej rozpisanego.

Jeśli chodzi o techniczności – z częścią się zgodzę, z częścią pozwolę się nie zgodzić. Ot, parę spraw takich jak wskakujący na kozioł stangret, który nie był wcale stary (łysiał jeno, jak statystyczny pięćdziesięciolatek), albo klejnoty i biżuteria, które synonimami przecież nie są. I kilka takich innych. Ale niewiele.

Za całą resztę dzięęękujęęę przez sześć ę!

 

Jeszcze tego nie zrobiłam, więc teraz podziękuję wszystkim którzy wzięli udział w konkursie i zajrzeli tu bądź kiedyś zajrzą. Gratuluję wygranych, wyróżnień, punktów do blb i innych sukcesów, dzięki za odwiedziny i za to że ja mogłam odwiedzić stworzone przez was za pomocą klawiatury światy. :)

...Pan muzyk? Żebym zryżał!

Bardzo proszę, Ghlas cailin. Miło mi, że mogłam się przydać. ;)

 

…wskakujący na kozioł stangret, który nie był wcale stary (łysiał jeno, jak statystyczny pięćdziesięciolatek)

Kozioł karocy jest umieszczony dość wysoko. Nie wydaje mi się, aby mógł na niego wskoczyć nawet młody stangret.

 

…albo klejnoty i biżuteria, które synonimami przecież nie są.

Za SJP PWN: klejnoty «biżuteria ze złota i kamieni szlachetnych»

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zgadza się, jeśli traktować wyraz “klejnoty” jako odrębne słowo. Tu chodziło jednak o liczbę mnogą od słowa “klejnot”, który oznacza drogocenny kamień wg SJP PWN. :) W tekście chodziło właśnie o wyszlifowane kamienie szlachetne.

...Pan muzyk? Żebym zryżał!

W tekście chodziło właśnie o wyszlifowane kamienie szlachetne.

W takim razie mam wrażenie, że lepsze byłoby określenie kosztowności. Jednakowoż to Twoje opowiadanie i wyłącznie od Ciebie zależy, jakimi słowami będzie napisane.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo fajny pomysł na element fantastyczny i na twist.

No, tak się kończy wybieranie dzieciom zawodów.

Czytałam z zainteresowaniem. Raczej kibicowałam Dantemu.

Babska logika rządzi!

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Miś przeczytał

Nowa Fantastyka