- Opowiadanie: Reinee - Nie zamykaj oczu

Nie zamykaj oczu

Ten tekst to mój powrót do pisania po bardzo długiej przerwie. Życzę miłej lektury!

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Użytkownicy II, Użytkownicy V

Oceny

Nie zamykaj oczu

– Nie zamykaj oczu…

– Boję się, doktorze.

– Bądź spokojny, chłopcze. To szybki zabieg.

– Będzie bolało?

– Trochę. Oddychaj, rozluźnij się. Nie patrz na ostrze, patrz na mnie. I nie zamykaj oczu. Zaczynam…

*

 

Scott i Phoebe przykucnęli nad ciałem doktora.

– To nie on. – Kobieta pokręciła głową.

– To z całą pewnością doktor Samuel Moolis.

– Bardzo śmieszne – prychnęła. – To nie Żniwiarz go zabił. Jestem pewna.

– Wiem. – Scott wskazał brodą podziurawioną pierś ofiary. – Za dużo pchnięć. Nasz gagatek lubi uderzyć raz, a skutecznie, najlepiej prosto w serce…

Phoebe przytaknęła.

– Spójrz tutaj. – Wskazała oczy doktora. – Powieki usunięte dokładnie, prawdopodobnie drobnymi cięciami… Żniwiarz odcina je brutalniej. Zawsze zostają skrawki skóry, a tu nic.

Wyprostowali się, Phoebe poprawiła spódnicę.

– Naśladowca – zawyrokowała.

– Mhm… To była tylko kwestia czasu. W tym mieście ludzie nasiąkają złem jak gąbki.

Scott, wiedziony instynktem, spojrzał przez ramię i zamarł nagle. Spuścił głowę i ruszył spokojnie w kierunku drzwi.

– Co się stało? – rzuciła za nim Phoebe.

– Zaczekaj tu.

Detektyw Scott Crystal wyszedł na korytarz i przyspieszył kroku. Zszedł na parter, w drzwiach minął się z ludźmi koronera. Ulica rzuciła mu się na szyję łapczywiej i intymniej niż wygłodzona kochanka, otuliła ramionami z mgły i szarości. W jego tors przytuliła potężny biust z lodowatego chłodu, po nosie posmyrała kosmykiem włosów, a były to pukle miejskiego smrodu. Scott postawił kołnierz płaszcza i ruszył wzdłuż frontowej ściany kamienicy, a potem ciasną, obskurną alejką na tyły posesji. Tu, na ogrodzonym, pustym placyku zatrzymał się i spojrzał w górę.

Na wysokości piętra, przytulając się do rynny, wisiał mężczyzna, zerkający ukradkiem przez okno do gabinetu doktora Moolisa. Scott znalazł niewielki kamień i cisnął sprawnie, wprost w skroń podglądacza. Ten krzyknął najpierw z bólu i zaskoczenia, a potem drugi raz, gdy puścił rynnę i runął w dół. Detektyw złapał go tuż nad ziemią, postawił na nogi i przycisnął ramieniem do ściany. Potylica mężczyzny uderzyła o cegłę i wydał on swój trzeci, żałosny krzyk.

– Detektyw Crystal! – Podglądacz zidentyfikował swojego oprawcę i przywołał na usta sztuczny uśmiech.

– Gale Derry – wycedził Scott, marszcząc nos. – Znowu nas śledziłeś, szujo? Tym razem cię zamknę…

– Niby za co?

– Utrudnianie pracy policji.

– Spróbuj tylko! – Gale szarpnął się, ale ramię Scotta ani drgnęło. – Ja też tu pracuję! Jestem z prasy, do cholery!

Scott nachylił się tak, by mówić Gale'owi wprost do ucha.

– Słuchaj mnie uważnie. – Wolną ręką złapał Gale'a za włosy, aż ten syknął. – Udało ci się sprzedać kilka gównianych tekstów najgorszym szmatławcom, to tyle. I udało ci się tylko dlatego, że piszesz o seryjnym mordercy, a motłoch lubi krew. Obrzydzasz mnie, Derry.

– Szukam prawdy tak, jak ty! Stoimy, kurwa, po tej samej stronie, Scott! – krzyknął Gale i w przypływie złości pchnął detektywa. O dziwo podziałało, Crystal puścił go i odsunął się o krok. Tylko po to, by wyprowadzić cios w splot słoneczny.

Ból zamienił nogi Gale'a w galaretę, upadł zaskoczony.

– Nie stoimy po tej samej stronie, Derry – Scott górował nad powalonym niby tryumfujący anioł śmierci. – Bo ty nie stoisz, tylko leżysz i się wijesz. Dosłownie i metaforycznie. Żyjesz z ludzkich tragedii, Derry, zamieniasz je w tanią sensację, w wulgarną szopkę dla świń, które ktoś kiedyś ubrał i nauczył czytać! Masz pojęcie, co ja w życiu widziałem? Okrucieństwo, absolutne, pierwotne okrucieństwo, dyktaturę przemocy i zezwierzęcenia wobec niewinnych. Mężczyźni, kobiety i dzieci rozerwani na strzępy, fontanny mięsa i krwi, tyrania bestii i terror, który rozszarpuje umysły… Wrzucałem do pierdla psychopatów, sadystów i gwałcicieli, wrzucałem potwory, które rozpruwały ludzi tak, jak rozpruwa się szmaciane lalki… I gdy mi się to udawało, gdy wygrzebywałem się z tego krwawego szamba, czy świat okazywał się nieco lepszy? Nie, oczywiście, że nie. Witała mnie apatia wobec torturowanych i zabijanych, witała fascynacja bólem i upokorzeniem ofiar, witały dowcipy na temat przestępstw, witali wielbiciele złoczyńców. Witały mnie świnie z zapałem wertujące bulwarówki, dla których wszystko to było jedynie rozrywką. Krótką chwilą zabawy, okupioną poniżeniem, kalectwem i cierpieniem innych. Obaj jesteśmy umazani krwią, ale ja dlatego, że walczę ze złem, a ty dlatego, że karmisz nią świnie, Derry. Tyle tylko mamy ze sobą wspólnego… Aha, i nie waż się mówić do mnie po imieniu…

Scott przymierzył się do kopniaka.

– Przestań! – Usłyszał za plecami. Silna dłoń złapała go za ramię i pociągnęła do tyłu.

Detektyw obejrzał się. Phoebe taksowała go chłodnym pojrzeniem.

– Chcesz stracić odznakę?

– Kazałem ci czekać.

Podeszła do Derrego, by pomóc mu wstać.

– Masz szczęście, hieno – powiedziała, gdy oparł się o ścianę i zdołał ustać na nogach. – Żyjesz?

Machnął tylko ręką i ruszył w stronę alejki, zatrzymał się jednak przy samym rogu budynku i zerknął przez ramię. Przełknął ślinę i zebrał się w sobie.

– Wiem coś – wydukał, przykuwając uwagę detektywów. – Powiem ci, Phoebe, bo jesteś w porządku. O Moolisie dużo plotkowano. Różni ludzie widzieli przy kilku okazjach, jak odwiedzał Artura Springa w jego gabinecie, a potem nawet w domu. Robili ponoć jakieś dziwne interesy. Zaś ty, Crystal, masz już wyrobiony osąd o wszystkim i o wszystkich, więc zapamiętaj jedno: nie zamykaj oczu. Nawet na chwilę, bo pewnego dnia przegapisz to, co oczywiste. Taka dziennikarska rada. Powodzenia, detektywi…

 

*

 

Krople gniewnie dudniły o szyby, przypominając, że Miasto należy teraz do nich, a ludzie powinni siedzieć w ciepłych domach i modlić się o słońce. Scott nigdy nie lubił deszczu, a nie lubił go szczególnie, odkąd spadł Zimny Deszcz.

Siedzieli z Phoebe na najwyższym piętrze wieżowca, w poczekalni przed gabinetem Artura Springa, jednego z najbogatszych ludzi w Mieście. Człowiek biznesu, nowa szlachta. Kupował tanio i sprzedawał drogo, czasem wystarczy tylko tyle, by być na szczycie. Ostatnio, mimo recesji, on kupił i remontował magazyny w porcie. Niektórzy są skazani na sukces.

– Nie lubię bogaczy – rzucił Scott.

– Kto lubi.

– Ryba psuje się od głowy. Ilu bydlaków, których złapaliśmy, było jedynie cieniami naprawdę wielkich skurwysynów? Skurwysynów z władzą i pieniędzmi? Pamiętasz Johna Kanibala? Nie miał na jedzenie, ale na adwokata już tak. Kogo gościł na posiłkach, hm? Ci na dole pracują dla tych na górze, ci na górze chronią tych na dole. Piramida zła, wszystko jest połączone…

 

Lecz co zabójstwo Moolisa miało do sprawy seryjnego mordercy? Żniwiarz atakował niepowiązanych ze sobą ludzi w niepowiązanych ze sobą miejscach. Ponad tuzin zasztyletowanych i pozbawionych powiek ofiar. Chaos, którego nie umiała wyjaśnić cała policja Miasta. Scott snuł własną teorię. Morderca zabił po raz pierwszy nocą, gdy spadł Zimny Deszcz. To musiało mieć znaczenie…

Drzwi, pod którymi czekali Scott i Phoebe, zostały otwarte. Stanął w nich, łysy albinos o zapadniętych policzkach. Gestem zaprosił policjantów do środka.

– Zagram va banque – szepnęła Phoebe, nachylając się do Scotta.

Znaleźli się w przestronnym gabinecie. Przed panoramicznym oknem stało szklane biurko, przy którym zasiadał przystojny mężczyzna w sile wieku, podpisujący zamaszyście dokument za dokumentem. Karmazynowa szata spływała łagodną falą z jego ramion na podłogę, tworząc wokół gładkie, krwawe jezioro. Na widok gości oderwał się od pracy i roześmiał szczerze, splatając ciężkie od pierścieni palce.

– Policja! Wspaniale, uwielbiam policję!

Spring słynął z tego, że chętnie gościł tych, którzy mogliby mu zaszkodzić. Uwielbiał prowokować i bawić się swoją nietykalnością.

Phoebe przedstawiła siebie i Scotta.

– Wydział zabójstw, tak? – kontynuował mężczyzna. – Co tym razem wymyśliliście i który z moich konkurentów kazał wam to wymyślić? Niech zgadnę, jestem Żniwiarzem? Ha! To by było coś! No, dalej, dalej, mówcie, zabawiajcie mnie!

– Artur Spring? – zapytała Phoebe.

– Oczywiście, że Artur Spring!

– Doktor Moolis nie żyje. Został zamordowany ostatniej nocy.

Podziałało! Uśmiech zniknął z twarzy Springa, a ten nie próbował nawet przywołać go ponownie.

– Chce pan porozmawiać na osobności? – Scott spojrzał na stojącego pod drzwiami albinosa, lecz Spring pokręcił głową.

– Pan Cichy jest mi wierny niczym pies i bliski niczym przyrodni brat. Spocznijcie. – Wskazał im fotele na środku pokoju. – Co chcecie wiedzieć?

Siadając, detektywi wymienili zdziwione spojrzenia.

– Skąd ta nagła zmiana nastawienia, panie Spring? – spytał Scott.

Bogacz westchnął cicho.

– Doktor Moolis poprosił mnie kiedyś, bym w wypadku jego nagłej śmierci nie ukrywał niczego przed policją.

– Moolis przewidywał, że umrze?

– Dał mi wiele różnych instrukcji, pani detektyw.

– Prosilibyśmy od początku, panie Spring. Ze wszystkimi szczegółami.

Przez krótką chwilę Spring wpatrywał się w krople za oknem i panoramę miasta skrytego w szarości. Rzędy jednakowych kamienic wiły się u stóp nowoczesnych wysokościowców i antycznych świątyń o strzelistych wieżach.

– Wszystko zaczęło się od Zimnego Deszczu.

Scott drgnął. Phoebe to zauważyła.

– Mój syn, Sullivan, był wtedy na zewnątrz – kontynuował Spring. – Podziwiał zjawisko, jak pół Miasta zresztą. Kilka dni później zaczął źle sypiać, miewać migreny. Jego stan się pogarszał. Sprowadzałem wielu lekarzy, lecz żaden nie umiał pomóc. Zasięgali opinii coraz dalszych specjalistów i tak o wszystkim dowiedział się Moolis. Przyszedł do mnie i opowiedział niezwykłą historię, w którą z początku trudno było mi uwierzyć. Jako początkujący adept medycyny Moolis przebywał w niewielkiej, odizolowanej osadzie rybackiej. I to tam właśnie ponad czterdzieści lat temu spadł po raz pierwszy Zimny Deszcz. Najpierw na niebie pojawiły się spadające gwiazdy w wielkiej ilości, a potem nastała ulewa przeraźliwie zimnej wody, której krople mieniły się wieloma kolorami. Wszystko dokładnie tak samo, jak miało to miejsce u nas w Mieście. Lecz Zimny Deszcz niesie przekleństwo. W niektórych kroplach, opowiadał Moolis, czają się pasożyty, które wchodzą głęboko w mózg. Powodują osłabienie i ból, a gdy dać im dość czasu, osiągają swą dorosłą formę, wywołując nieuleczalną psychozę… Wierzycie? Ja nie wierzyłem. Chciałem pogonić Moolisa, lecz wstrzymałem się, wiedziony jakąś ulotną nadzieją. Doktor wyjaśnił, że pasożyta nie sposób usunąć, lecz można powstrzymać jego rozwój. Szkodzi mu bowiem światło, wpadające do mózgu przez oczy. Rośnie on więc głównie w nocy, lecz i za dnia wykorzystać umie każdą chwilę, gdy oko jest zamknięte. Moolis nakazał, by Sullivan zawsze przebywał w dobrze oświetlonych pomieszczeniach, by mniej sypiał, a nawet mrugał tak rzadko, jak to możliwe. Posłuchałem go i… Bogowie, podziałało! Sullivan czuł się lepiej! Pasożyt jednak wciąż się rozwijał. Moolis zaproponował pewien… Zabieg, którego Akademia Medyczna by nie pochwaliła. Za mym przyzwoleniem poraził nerwy twarzy Sullivana, wywołując lagoftalmos! Niedomykalność szpary powiekowej, jeśli wolicie. Mój syn nie zamyka oczu, nie może. Czyste światło dostaje się do jego mózgu nieustannie. Doktor był bardzo zadowolony z efektu. Przychodził do nas co tydzień na nocną obserwację Sullivana. Następna miała być jutro…

 

*

 

– Zimny Deszcz, wiedziałem, czułem, że Zimny Deszcz odgrywa w tym wszystkim rolę! – cieszył się Scott, gdy winda wiozła ich w dół.

Phoebe pokręciła głową.

– Wierzysz mu?

– Nie jest istotne, w co ja wierzę. Ważne, w co wierzy morderca. Pomyśl sama, odcięte powieki. Odcięte powieki! Rozumiesz już, co znaczą? Bo ja myślę, że rozumiem. Wszystko się układa w logiczną całość. Wszystko jest połączone…

 

*

 

Penelopa Hobb była doktorem medycyny i, wedle słów Artura Springa, najbliższą przyjaciółką Moolisa. Żyła oszczędnie, wynajmując jeden pokój w kamienicy. Pokojów takich na piętrze było jeszcze pięć i wszyscy ich mieszkańcy zebrali się pod drzwiami Penelopy, nasłuchując, o czym rozmawia z detektywami wydziału zabójstw.

– Czy jestem o coś podejrzana? – zapytała cicho pani doktor, chowając głowę w ramionach.

Była młoda, drobna i wystraszona. Zdecydowanie chciałaby być w tym momencie gdziekolwiek indziej, byleby nie w swoim małym pokoiku, siedząc przy stole z policjantami.

– Proszę się nie bać. – Phoebe posłała jej uspokajający uśmiech. – Pani doktor była ponoć bliską przyjaciółką Moolisa?

Pokiwała energicznie głową.

– Miał swoje lata i chyba byłam gotowa na jego śmierć, więc nie czuję się źle… Ale to nie powinno było wydarzyć się w ten sposób… Czy to ten morderca go zabił? Ten Żniwiarz?

– Nie możemy powiedzieć.

– Tak, rozumiem, przepraszam… – Wbiła spojrzenie w blat.

– Czy rozmawiał kiedyś z panią o Zimnym Deszczu? O pasożytach?

Niemal poderwała się z krzesła.

– Skąd…?

– Tak czy nie?

Spoglądała to na Scotta, to na Phoebe, aż zacisnęła zęby i zebrała się w sobie.

– Tak, rozmawialiśmy! I wierzę we wszystko, co mówił. Istnieją siły, które mają plany wobec ludzkości. Siły, które medycyna może powstrzymać. Które Moolis mógł powstrzymać…

– Kto mógłby zyskać na jego śmierci?

Musiała się zastanowić.

– Moolis był dobrym lekarzem i dobrym człowiekiem. Jedyni wrogowie, jakich miał, to choroby…

Gdy wychodzili, a Penelopa wyjrzała za nimi, podsłuchiwacze rozpierzchli się i na korytarzu zobaczyła tylko wspartą o ścianę Stellę.

– Wejdźmy do środka – poprosiła Penelopa.

– To było trochę straszne – powiedziała, zamykając drzwi na klucz. – Chyba nie powiedziałam za dużo?

– Nie bój się, wszak nie skłamałaś ani razu, prawda?

– Prawda! Co zrobimy teraz?

– Teraz? – Stella usiadła na łóżku. – Teraz czekamy na ruch Springa…

 

*

 

W willi Springa zawsze panował dzień. Setki świec i lamp nie pozwalały ciemności zwyciężyć. Adam, powziąwszy ważną decyzję, przemierzał długie korytarze swego domu.

Pana Cichego, swego lokaja i asystenta, odnalazł w kuchni, gdzie ten jadł kolację. Albinos wyprostował się sprężyście.

– Siedź, proszę, jedz. – rzekł Spring. – Przyszedłem ci powiedzieć, że wiem już, co zrobimy…

 

*

 

– Idziesz?

– Zostaję.

Wieczór zamieniał się w noc, a Scott wciąż przeglądał raport za raportem, notatkę za notatką, na przemian stukając nerwowo w blat biurka i dopisując nowe uwagi. Phoebe, stojąc już w drzwiach ich wspólnego gabinetu, przestępowała z nogi na nogę.

– Chodź – powiedziała twardym tonem. – To był udany dzień. Należy ci się trochę odpoczynku.

Pokręcił głową.

– Nie mogę. Jesteśmy już blisko, Phoebe, bliżej niż kiedykolwiek. Zabójca, Spring, Zimny Deszcz… Co ci zawsze powtarzam? Wszystko jest połączone. Wszystko jest połączone w tym mieście! Nie mam czasu na sen…

Zazwyczaj w takich sytuacjach Phoebe odpuszczała i szła do domu, lecz tym razem prychnęła gniewnie.

– Może nie wszystko.

Scott odłożył trzymaną teczkę i podniósł zmęczone spojrzenie.

– Słucham?

– Może nie wszystko jest połączone, Scott. Trzymasz się tej teorii i nie możesz puścić. Co z mordercą doktora? Zgodziliśmy się przecież, że to naśladowca.

– Naśladowca… – Crystal uniósł palec. – A może akolita? Uczeń, który zadanie odrobił, lecz koślawo i niedokładnie? Może zastępca lub następca? Mam też inny pomysł… Co, jeśli śmierć doktora miała być sprytnym odwróceniem uwagi, umyślnym odejściem od schematu, byśmy pogłupieli? I wreszcie: co, jeśli zawsze chodziło tylko o doktora?

Westchnął ciężko, raz jeszcze omiatając spojrzeniem mozaikę dokumentów.

– Glina jest jeszcze mokra, Phoebe, ale jest w moich rękach. Do jutra ją uformuję, a może i wypalę… Idź już. Wyśpij się.

Pokręciła głową i wyszła. Scott wyciągnął z biurka butelkę whiskey, nalał sobie nieco do kubka po kawie i połknął jednym haustem. Pił i analizował różne scenariusze, aż jeden uczepił się twardo jego myśli.

Moolis wierzył, słusznie lub nie, w zarazę wywołaną Deszczem, dumał Scott, wąchając zawartość kubka. Do swoich racji przekonał Springa, człowieka majętnego i potężnego. Co potem? Doktor wskazywał zarażonych, a Spring wysyłał zabójcę. W końcu ktoś świadom, że będzie kolejną ofiarą, wyprzedził oprawców i zabił Moolisa, pozorując dzieło Żniwiarza. Tylko czemu Spring tak nonszalancko wyznał wszystko? Bo najciemniej jest pod latarnią?

Scott zerwał się nagle, szarpnięciem ściągnął płaszcz z wieszaka, przewracając go na ziemię. Wybiegł z gabinetu i ciemnymi korytarzami posterunku pognał do wyjścia.

Jeśli ma rację i doktor zginął, bo walczył z zarażonymi, ci nie powinni jeszcze odpuścić. Wciąż żył medyk, który mógł kontynuować dzieło Moolisa…

 

*

 

Penelopa zaciągnęła się papierosem i chuchnęła dymem przez otwarte okno, prosto w mrok nocy. Oparta o ścianę Stella pokręciła głową.

– Idź spać – nakazała. – Jutro nasz wielki dzień.

– Właśnie dlatego nie mogę zasnąć.

Mały składzik na końcu korytarza pełnił funkcję palarni. Penelopa spędzała tu ostatnio coraz więcej czasu.

– Wracaj do łóżka. Nie chcesz chyba, żebym… – ciągnęła Stella, gdy nagle zamilkła w pół słowa, a jej twarz stężała. – Penelopo…

Pani doktor poczuła złowieszczy chłód wędrujący z dołu pleców ku głowie, odwróciła się prędko.

Z mroku korytarza patrzyła na nią para jasnych oczu, białych i koślawych jak dziecięcy rysunek kredą. Dopiero gdy ruszyły w jej stronę, Penelopa zrozumiała, na co patrzy. Była to postać w luźnej, czarnej szacie z kapturem i równie czarnej masce, na której owe oczy, otoczone koloratką rzęs, namalowano jasną farbę. Błysnęło ostrze unoszonego noża.

Wszystko to trwało może kilka chwil i tylko ostrzeżenie Stelli pozwoliło Penelopie się przygotować. Złapała zabójcę za rękę, w której trzymał broń, on chwycił panią doktor za przedramię. Krzyknęła, gdy mocarne palce niemal przebiły skórę. Straciła równowagę, morderca padł na nią, uderzyli o parapet i niesieni impetem wylecieli oknem.

Stella zdążyła tylko otworzyć usta.

 

*

 

– Pani doktor! Słyszy mnie pani?

Znajomy głos, tylko czyj? Jakiś mężczyzna. Kolejny krzyk, lekkie uderzenie w policzek. Coś ostrego pod plecami… Gałęzie! Upadli na krzaki, a potem ktoś spłoszył zabójcę! Tylko kto? Penelopa otworzyła oczy. Na tle gwieździstego nieba majaczyła poważna, szeroka twarz, śmierdziała alkoholem.

– Detektyw… Crystal? – zidentyfikowała wybawcę. – A gdzie…?

– Uciekł. Nic pani nie jest? – Kucał przy niej i trzymał za dłoń. Wokół zebrali się gapie, między nimi kluczyła Stella.

– Kto to był? – spytał Scott.

– Nie wiem… Zamaskowany…

– Miał nóż?

– Tak.

– Celował w serce?

– Tak!

Detektyw wyprostował się.

– Posłano już po lekarza, proszę się nie ruszać. Jeszcze jedno, maluje pani?

– Co?

– Czy jest pani malarką?

– Nie…?

Pożegnał się i pobiegł w ciemność.

 

*

 

Odór morza pochwycił Scotta swymi mackami. Za dnia port był głośny i pełen życia, lecz nocą zdawał się oślizgły. Detektyw manewrował między tłustymi kałużami i gnijącymi resztkami połowu. Jego palce delikatnie muskały rewolwer w kaburze u pasa.

Odnalazł magazyny Springa. Na kilku wciąż schła błękitna farba. Dokładnie taki odcień, jak rozsmarowana na ramieniu Penelopy Hobb plamka. Jeden szczegół, który do jutra pewnie przepadłby na zawsze.

Najdalszy budynek wyglądał obiecująco. Pozbawiony dachu i osmolony po niedawnym pożarze. Scott omiótł wzrokiem poczerniałe, popękane od żaru ściany. Wyjął broń z kabury i wszedł do środka przez pozbawione szyby okno.

Sprawdził halę, a potem wszedł na piętro. Księżyc świecił jasno, ukazując zrujnowane pomieszczenia, gdzie niegdyś katalogowano towary. Scott odnalazł szatnię robotników. Tu ogień nie dotarł. Detektyw uniósł broń i począł otwierać ciężkie, drewniane szafy, stojące rzędem pod ścianą. Pierwsza… Pusta. Druga… Też. Trzecia… Kombinezony robocze. Scott niepewnie wcisnął między nie dłoń i rozsunął, ukazując… Tył szafy. Nic ciekawego.

Drewniany trzonek noża uderzył w potylicę Scotta z trzaskiem, kilka kropel krwi zabłysło w eleganckim locie po elipsie. Detektyw padł na posadzkę, wypuszczając bezwiednie powietrze z płuc. Oczy w Ciemności kontemplowały swe dzieło.

 

*

 

Gdy Scott odzyskał przytomność, księżyc nadal świecił wysoko na niebie. Detektyw wciąż był w szatni. Został skuty ciężkimi kajdanami, przeciągniętym przez obręcz umocowaną na ścianie, zmuszając go do siedzenia na ziemi i trzymania rąk nad głową. Głową, która zdawała się teraz pękać na dwie części. Scott poczekał, aż wzrok mu się wyostrzy i rozejrzał się.

Żniwiarz stał przed nim, obserwując bacznie zza czarnej maski o pokracznych oczach.

– Czemu mnie nie zabiłeś? – spytał Scott i syknął z bólu.

Morderca nonszalancko zrzucił kaptur, maskę cisnął w kąt.

– O nie… – Ból zszedł nagle na drugi plan, zastąpiony przez żal i zdziwienie. – Powiedz mi, że to żart.

– Ależ to prawda. – Phoebe rozpuściła swe długie, kruczoczarne włosy. – W końcu ci się ujawniła, Scott. Odnalazłeś moją kryjówkę, długo kazałeś na siebie czekać.

– Dlaczego!? – warknął Scott, szarpiąc łańcuchem. Gniew wyparł ostatnie pokłady bólu. – Wyjaśnij mi, natychmiast!

Kajdany trzymały mocno, tak samo i obręcz. Nie miał szans się uwolnić.

– Cóż tu wyjaśniać? – Wzruszyła ramionami. – Masz rację, Scott, zawsze miałeś. Piramida zła, świnie pijące krew, to wszystko prawda! Otworzyłeś mi oczy. Opisujesz rzeczywistość, jak artysta maluje obraz, jak poeta pisze wiersz. Jestem twoją największą fanką.

Przykucnęła przy nim, tak, jak miała w zwyczaju, gdy oglądała zwłoki.

– Pomyliłeś się tylko raz, tylko jeden jedyny. Nie wszystko jest połączone. Już nie. Ja nie jestem częścią piramidy i ja dla nikogo nie pracuję. Rozumiesz? Oni są układem… Ja jestem Chaosem! Wydałam im ideologiczną walkę, Scott, wojnę na poziomie najbardziej pierwotnych sił! Gdy ja zabijam, nie wiedzą dlaczego, nie rozumieją po co i nie umieją dojść, na czyje zlecenie. Jaki mam motyw? Nie mam. Bez motywu jest straszniej. Świnie zaczną się bać, bo gdy nie ma schematu zbrodni, każdy pasuje do profilu ofiary. Zbrodnia przestanie być sensacją, stanie się lękiem, do walki z którym ludzie będą musieli stanąć wspólnie. Dlaczego ucinam powieki, hm? Co chcę, by zrozumiała świnia? Nie zamykaj oczu. Układ zbudował twierdzę, której nie dostrzegasz. Nie jest niewidzialna, masz tylko zamknięte oczy. Ja daję ci zło nieludzkie, zło pierwotne i dzikie. Z nim nie da się żyć na co dzień, ale jest widoczne i jasne, gra w otwarte karty. Przeciwwaga, Scott. Wreszcie nie wszystko jest połączone…

Patrzył na nią niczym zbity pies. Sens jej słów dochodził do niego powoli. Szczególnie niespiesznie kształtowała się ta jedna, nieszczęsna myśl – że to on nakarmił to szaleństwo.

– A… a Zimny Deszcz? – spytał.

Parsknęła.

– Jest bez znaczenia!

– Doktor?

– Hobb go zabiła, no bo któż by inny? Ja muszę teraz zabić ją. Za plagiat. Scott, najważniejsze dopiero przed nami. Postanowiłam, że następny zginie syn Springa. Będzie pierwszym z tych na górze. Wtedy wszyscy zrozumieją, czym jest Żniwiarz. Mam jednak dylemat. Nie mogę cię zabić, Scott. Nie w taki sposób. Oto, co zrobimy. Uwolnię cię i dam ci nóż. Będziemy walczyć, a ja spróbuję przekonać cię do mych racji. Będę miała czas, dopóki mnie nie zabijesz. Jeżeli to ja cię pokonam, jutro Penelopa i Sullivan zginą. Jeśli jednak przemówię ci do rozsądku, jeśli zrozumiesz, że tylko tak możemy naprawić Miasto… Zabijemy ich wspólnie. Potem pójdziemy do mnie, mam twoją ulubioną whiskey. Upijemy się i będziemy się kochać.

Rozkuła go i rzuciła nóż na ziemię, z rękawa wyciągnęła kolejny. Scott podniósł broń.

– Gotowy? – zapytała.

Nie, nie był gotowy. Myśli szarpały nim na wszystkie strony.

– Uspokój się, Scott. Teraz jesteś w Królestwie Chaosu. Wszystko może się zdarzyć. Pomyśl, czego najbardziej pragniesz.

Chciał dobra obywateli. Ukarania złoczyńców. Zmian. Może… Chciał też być wreszcie szczęśliwy.

– Zaczynajmy.

Rozpoczęła się walka, która zadecydowała o losach Miasta.

 

*

 

Penelopa siedziała w sypialni Sullivana Springa. Chłopiec miał czternaście lat, był pięknym młodzieńcem, którego szpeciły jedynie podłużne blizny na skroniach. Spał teraz spokojnie, choć jego oczy pozostawały otwarte. W pokoju rozstawiono dziesiątki świec i lamp.

Ludzie Springa przyszli do niej w ciągu dnia. Artur potrzebował kogoś, kto będzie kontynuował obserwacje syna. Mógł wezwać najdroższych medyków, lecz zdecydował się na nią. Dlatego, że Moolis jej ufał. Stella to przewidziała.

Albinos pilnował Penelopy. Czekała, aż środek ukradkiem dolany do jego kawy zacznie działać. Stało się, zamarł, złożył głowę na ramieniu i usnął twardo. Penelopa pogasiła wszystkie światła. Gdy tylko nastała ciemność, Sullivan zaczął miotać się niespokojnie.

– Nastał czas! – zakrzyknęła Stella, materializując się w pokoju.

Chłopiec szarpał się coraz bardziej. Widać Moolis przeprowadził zabieg dosłownie minuty przed dorośnięciem pasożyta. Nagle Sullivan spadł z łóżka, złapał się za głowę i zajęczał cicho, a w pokoju pojawił się, w bladym blasku, elegancko ubrany mężczyzna.

– Ha! Nareszcie! – zakrzyknął. – Jak mi na imię?

– Wybór jest twój. – Stella ukłoniła mu się.

– Heliodoro!

Sullivan uniósł głowę.

– Co się dzieję? K-kim jesteście?

– Jesteśmy przybyszami z bardzo, bardzo daleka – wyjaśniła spokojnie Stella.

– Żyjemy jedynie w waszych zmysłach, chłopcze – dodał Heliodoro, obejmując Stellę w talii. – I czynimy was lepszymi. Zmieniłem twe oczy, mój drogi. Nie potrzebujesz już światła, emitujesz swój własny promień. Gdy nauczysz się go kontrolować, będziesz mógł widzieć w ciemnościach, dookoła głowy, przez ściany… Hmm… Czy ona już to potrafi? – Skinieniem wskazał Penelopę.

Stella pokręciła głową.

– Tylko za mym pośrednictwem. Strasznie wolno się uczy. Zła, zła Penelopa!

Pani doktor padła na posadzkę. Ból rozsadzał jej głowę, lecz nie mogła krzyczeć.

– Ech, mniejsza o to. – Heliodoro wzruszył ramionami. – Mamy czas. Zaś gdy opanujecie sztukę doprowadzania promienia do ekstremalnych temperatur… Świat będzie nasz! Nic nam nie przeszkodzi, zwłaszcza teraz, gdy możemy się już rozmnażać! – Pocałował Stellę w policzek.

Zaśmiała się perliście, zapominając uwolnić układ nerwowy Penelopy z uścisku.

– Och, przepraszam! Już, już dobrze, moja droga. Ty zaś chłopcze nie rób takiej wystraszonej miny. Jesteśmy prezentem dla ludzi, nie potworami. Nie widzicie rzeczywistości, a jedynie obraz wypalony na własnych powiekach. Macie zamknięte oczy. Układ, który nad wami panuje, wydaje się wieczny i trwały. Pewnego dnia dostrzeżecie prawdę, lecz ta rzuci was w objęcia chaosu. Wy znów przymkniecie powieki i uznacie, że tak musi być. Znacie tylko skrajności, niegodziwy porządek i okrutny nieład, miotacie się między nimi od zarania dziejów. Potrzeba wam czegoś nowego, innej perspektywy. Kogoś do pomocy. Bogów. Nie lękaj się, Sullivanie, jesteśmy miłosierni i sprawiedliwi. Czeka cię dobre życie. Czyż nie tak, Penelopo?

Pani doktor podniosła obolałe spojrzenie na wystraszonego chłopca i górujących nad nim tryumfatorów.

– Tak, Sullivanie – wymamrotała i złapała się prędko za głowę, którą targnęło echo bólu. – To nie jest zły los. Trzeba tylko na pewne rzeczy przymknąć oko…

 

 

Koniec

Komentarze

Ulica rzuciła mu się na szyję łapczywiej i intymniej niż wygłodzona kochanka, otuliła ramionami z mgły i szarości. W jego tors przytuliła potężny biust z lodowatego chłodu, po nosie posmyrała kosmykiem włosów, a były to pukle miejskiego smrodu.

 

Miało być poetycko, wyszło pretensjonalnie.

 

Rzucenie kamieniem w skroń gościa wiszącego wysoko już jest dość ryzykowne, ale złapanie w locie spadającego faceta?!

 

Obrzydzasz mnie, Derry.

Raczej brzydzisz mnie, albo brzydzę się tobą.

 

 

Okrucieństwo, absolutne, pierwotne okrucieństwo, dyktaturę przemocy i zezwierzęcenia wobec niewinnych. Mężczyźni, kobiety i dzieci rozerwani na strzępy, fontanny mięsa i krwi, tyrania bestii i terror, który rozszarpuje umysły… Wrzucałem do pierdla psychopatów, sadystów i gwałcicieli, wrzucałem potwory, które rozpruwały ludzi tak, jak rozpruwa się szmaciane lalki… I gdy mi się to udawało, gdy wygrzebywałem się z tego krwawego szamba, czy świat okazywał się nieco lepszy? Nie, oczywiście, że nie. Witała mnie apatia wobec torturowanych i zabijanych, witała fascynacja bólem i upokorzeniem ofiar, witały dowcipy na temat przestępstw, witali wielbiciele złoczyńców. Witały mnie świnie z zapałem wertujące bulwarówki, dla których wszystko to było jedynie rozrywką.

 

Pytanie gościa, który stoi, czy żyje jest chyba nadmiarowe;)

Czemu Miasto dużą literą?

 

Ostatnio, mimo recesji, on kupił i remontował magazyny w porcie.

 

Krwawe jezioro szaty, będzie mi się śnić…

 

Co tym razem wymyśliliście i który z moich konkurentów kazał wam to wymyślić?

 

Chciałabym zobaczyć wijące się kamienice. Skąd starożytne świątynie (do tego z wieżami) w nowoczesnym mieście?

 

Zasięgali opinii coraz dalszych specjalistów i tak o wszystkim dowiedział się Moolis Przyszedł do mnie i opowiedział niezwykłą historię, w którą z początku trudno było mi uwierzyć.

Wychodzi na to, że dalszy specjalista jest lepszy niż bliższy;) Przyszedł powinien być po kropce.

 

Bardzo dziwna opowieść, której morału nie rozumiem. Mam wrażenie, że usiłowałeś upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu i przedobrzyłeś.

Bo historia policjantki morderczyni jest niezła, historia szalonej lekarki też może być, ale tak wyszło pomieszanie z poplątaniem.

Strasznie dużo flaków, krwi i wydzielin. 

Bardzo kiepska technicznie.

 

 

Z mroku korytarza patrzyła na nią para jasnych oczu, białych i koślawych jak dziecięcy rysunek kredą. Dopiero gdy ruszyły w jej stronę, Penelopa zrozumiała, na co patrzy. Była to postać w luźnej, czarnej szacie z kapturem i równie czarnej masce, na której ów oczy, otoczone koloratką rzęs, namalowano jasną farbę. Błysnęło ostrze unoszonego noża.

 

Okropny krzywulec!

 

Odór morza pochwycił Scotta swymi mackami.

Takie opisy dodają opowieści rys silnie komediowy.

 

Oczy w Ciemności kontemplowały swe dzieło.

Czemu ciemność dużą?

Lożanka bezprenumeratowa

Jeszcze nie czytałem całości, ale Ambush, o co chodzi z tymi pogrubieniami? Przecież wszystkie te powtórzenia są celowe.

No mi przeszkadzają. Autor może nie uwzględnić uwag;) 

Jego cyrk, jego małpy!

Lożanka bezprenumeratowa

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Ambush, to mój pierwszy tekst od dawna, więc chciałem trochę zaszaleć, żeby na nowo złapać bakcyla :) Miało być dziwnie, dziwacznie nawet, stąd pewne sytuacje i opisy, które czytelnik może, lecz nie musi, traktować dosłownie. Miasto nazywa się Miasto, stąd wielka litera. Ciemność wielką, bo jest bardzo ciemno. Ewentualnie Oczy w Ciemności to imię mordercy. Wątki są pomieszane z premedytacją, tak, by ciężko było nakreślić, gdzie kończy się jeden, a zaczyna drugi. 

Witaj.

Jeszcze doczytuję, ale pomysł na Zimny Deszcz, niosący śmiertelnie groźne pasożyty, a także pomysł na realizację niełatwego tytułu ogromnie mi się podoba. :) Do tego ten krwawy Żniwiarz i wycinanie powiek. Rewelacja! :)

Bardzo mocne, do samego końca. Niespodziewane zwroty akcji, zakończenie przerażająco potworne, mnie ten thriller miło zaskoczył. :)

 

Z technicznych:

Tylko po to, (by?) wyprowadzić cios w splot słoneczny.

Usłyszał z(a) plecami.

Silna dłoń złapał(a) go za ramię i pociągnęła do tyłu.

Drzwi, pod którymi czekali Scott i Phoebe (przecinek) uchyliły się nieznacznie.

Zabieg, którego Akademia Medyczny (Medycyny?)/Medyczna?) by nie pochwaliła.

– To było trochę straszne – powiedziała, zamykając drzwi na klucz(kropka)

Penelopa spędzała to (tu?) ostatnio coraz więcej czasu.

 

Pozdrawiam i życzę powodzenia w konkursie. :)

 

 

Pecunia non olet

Bruce, dziękuję za pozytywną ocenę, oraz oczywiście za wyłapanie błędów, w tej kwestii termin niestety mnie pokonał – nie tyle konkursowy, co mój osobisty. Skoro już oboje jurorzy odwiedzili tekst, to zaczynam poprawiać, by nie męczyć przyszłych czytelników!

Ambush, nie rozumiem, dlaczego jest kiepsko technicznie? Rozumiem, że autor już poprawił wypisane błędy, ale pomijając to – mi podczas czytania zabrakło tylko dwóch przecinków, poza tym nic nie rzuciło mi się przy luźnej lekturze.

 

Reinee, w moje gusta trafiłeś, jeśli chodzi o te bardziej “poetyckie” wstawki – według mnie nic w nich pretensjonalnego. Może dlatego, że są nie tyle poetyckie, to zmysłowe – nie ograniczasz się do pokazywania wykreowanego świata, pozwalasz też go dotknąć, poczuć, powąchać.

Co widać, ile czytelników na portalu, tyle gustów, guścików :)

 

Rozdziały nie dostarczyły mi natomiast wystarczająco jasnych informacji, bym dobrze zrozumiała motywy wszystkich postaci. Wiem, że są tu osoby, które teksty czytają po kilka razy. Ja jednak myślę, że wyznacznikiem fest napisanego opowiadania jest to, że przy pierwszej lekturze wiadomo o co chodzi.

(Co nie oznacza, że w moich opowiadaniach zawsze wiadomo, ale zawsze robię co mogę. ;) )

 

Przy tak rozwiniętym wątku z detektywami element fantastyki wydał mi się trochę wciśnięty. Chętnie przeczytałabym to na innym portalu jako dobry kryminał, z rozwinięciem konfrontacji Phoebe ze Scottem, za to bez Zimnych Deszczy, pasożytów, bogów i innych takich. ;)

...Pan muzyk? Żebym zryżał!

I ja bardzo dziękuję, techniczne sprawy są naprawdę nieliczne w porównaniu z moimi błędami, sama chciałabym popełniać jedynie takie, naprawdę. :))

Groza i potęgowanie napięcia w mocnym thrillerze, to rzecz potwornie trudna, a Tobie doskonale się udała, brawa! :) Ja się autentycznie bałam. Teksty/filmy o ludzkim okrucieństwie, tak właśnie realistycznie pokazanym, są dla mnie nadzwyczaj trudne do przejścia z uwagi na przerażenie tymże okrucieństwem, ale jednocześnie znakomite przy rzeczywistym ich opisaniu. yes

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Ghlas cailin, wątek detektywistyczny powstał wokół elementu fantastycznego i ostatecznie go przerósł. Chciałem mieć bohatera, który ociera się o jakąś większą, ukrytą prawdę, lecz ostatecznie nigdy nie odnajduje jej sedna – i podobnie chciałem odwrócić uwagę czytelników. Całą sprawę seryjnego zabójcy wymyśliłem dość niespodziewanie, a jeszcze dzień przed rozpoczęciem pisania Scott nie był twardym detektywem, a studentką pierwszego roku medycyny :)

 

bruce, nigdy wcześniej nie mierzyłem się z budowaniem grozy w tekście, cieszę się więc podwójnie, że się udało :) Z początku miało być jeszcze straszniej i bardziej krwawo – slasherowo niemal, stąd różne nawiązania do znanych filmów tego gatunku (wszak opowiadanie powstawało w okolicach Halloween), lecz ostatecznie przerodziło się to w thriller z elementami horroru.

I świetnie, że tak się stało, bo brzmi/prezentuje się doskonale. :)

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Cześć!

 

Podobało mi się, takie Z archiwum XZabójcze umysły z domieszką niejednoznacznej fantastyki. Prawdziwa frajda :). Początek bardzo klasyczny, ale potem tempo przyśpiesza, zmieniają się perspektywy i już widomo, że to nie będzie zwykła opowieść o seryjnym mordercy. Pomysł na deszcz bardzo przypadł mi do gustu, jedyne, co mi zgrzytnęło to sam pasożyt, a raczej wypowiedź doktora, że on siedzi w mózgu, bo skoro światło mu szkodzi, to raczej powinien być na siatkówce.

Końcówka z jednej strony pewne rzeczy wyjaśnia, ale inne poddaje w wątpliwość, a właściwie całe opowiadanie stawia trochę w innym świetle. Zachowanie Phoebe mocno niestandardowe i jeśli dobrze zrozumiałam jej działania nie miały nic wspólnego z przybyszami. To taki nietypowy zabieg, gdy główny wątek nagle zmienia się w poboczny.

Jeśli mogę coś doradzić, to unikałabym w miarę możliwości nadawania bohaterom imion na tę samą literę, niby drobnostka, ale czasami może troszkę utrudnić odbiór.

Tekst zdecydowanie biblioteczny, więc idę do klikarni.

Ból zamienił nogi Gale'a w galaretę, upadł zaskoczony.

Jak dla mnie to tu się troszkę podmiot gubi.

– Nie stoimy po tej samej stronie, Derry – Scott stał nad powalonym niby posąg tryumfującego anioła śmierci. – Bo ty nie stoisz, tylko leżysz i się wijesz. Dosłownie i metaforycznie.

Albo trzeb dodać kropkę po “Derry”, albo jeszcze lepiej zapisać tak:

 Nie stoimy po tej samej stronie, Derry – Scott stał nad powalonym niby posąg tryumfującego anioła śmierci – bo ty nie stoisz, tylko leżysz i się wijesz. Dosłownie i metaforycznie.

Spring słynął z tego, że chętnie gościł tych, którzy mogliby mu zaszkodzić. Uwielbiał prowokować i bawić się swoją nietykalnością.

Jako czytelnik wolałabym się tego domyślić na podstawie dialogu, zamiast dostać tak podane wprost.

Była to postać w luźnej, czarnej szacie z kapturem i równie czarnej masce, na której ów oczy, otoczone koloratką rzęs, namalowano jasną farbę.

owe

– Ależ to prawda. – Phoebe rozpuściła swe długie, kruczoczarne włosy.

Wywaliłabym ten zaimek.

Alicella, dziękuję za odwiedziny i nominacje! Jeśli chodzi o pasożyta, to nie chciałem zbytnio zagłębiać się we wszelakie jego aspekty, by pozostał do końca tak tajemniczy, jak to możliwe. Opis Springa jest lakoniczny i być może nie do końca zgodny z prawdą, ale on sam nie jest lekarzem, powtarza jedynie słowa Moolisa, który mógł mu wyjaśnić sytuację w bardziej przystępny sposób.

W kwestii imion się zgadam, lecz nie wydaje mi się, by wybrane przeze mnie brzmiały na tyle podobnie, by myliło to czytelnika, nawet, jeśli zaczynają się na tę samą literę. Nad wyborem imion zawsze spędzam dużo czasu, wszystkie są nawiązaniem, coś oznaczają, a czasem i zdradzają rolę lub intencję postaci, przekładam to zawsze nad nadawanie imion znacznie różniących się od siebie.

 

Pozdrawiam!

 

<Detektywa Lowina zapiski z urlopowych sesji czytania „Tytulików”>

Reinee – Nie zamykaj oczu

O, w końcu opowiadanie o detektywach. Czekałem, czekałem i się doczekałem. Co my tu mamy? Dwójka gliniarzy, dziwne istoty, pani doktor o zachwianej psychice, hien dziennikarska… Mógłbym poczuć się jak w domu. Ale coś skrzywdziło to opowiadanie i przypuszczam, że winowajcą jest limit znaków.

Masz tu trzy wielkie monologi, które brzmią nieco nienaturalnie i odstają od reszty tekstu. Do tego purpurowe zdania jak to o mieście i choć czasem lubię dobre, klimatyczne porównania, to mam wrażenie, że tu nieco przesadziłeś. Niektóre dialogi pociąłeś i nie wiem, czy specjalnie, czy zabrakło znaków, ale obok monologów wyglądają dziwnie jak jeż bez igieł.

Z kolei podobał mi się pomysł na stworzenia z innego wymiaru, które powoli dokonują inwazji. Nie odkrywasz kart od razu, a to bardzo dobrze.

Podsumowując, chciałbym zobaczyć ten dobry pomysł w nieco lepszej formie.

 

Zaintrygował mnie początek, potem ciekawość rosła. Jednak kiedy pojawiały się coraz bardziej osobliwe wątki, postaci i wydarzenia, przyszło wrażenie, że tekst mnie pokonuje, a w końcu przestałam pojmować, co tam się dzieje i pogodziła się z tym, że to nie jest opowiadanie na mój rozum. Finał zostawił więcej pytań niż odpowiedzi.

 

W jego tors przy­tu­li­ła po­tęż­ny biust z lo­do­wa­te­go chło­du→ W jego tors w­tu­li­ła po­tęż­ny biust z lo­do­wa­te­go chło­du… Lub: Do jego torsu przy­tu­li­ła po­tęż­ny biust z lo­do­wa­te­go chło­du

 

gdy pu­ścił rynnę i runął w dół. → Masło maślane – czy mógł runąć w górę?

Proponuję: …gdy pu­ścił rynnę i runął/ spadł.

 

było je­dy­nie cie­nia­mi na­pra­wę wiel­kich skur­wy­sy­nów? → Literówka.

 

Za­się­ga­li opi­nii coraz dal­szych spe­cja­li­stów… → Raczej: Za­się­ga­li opi­nii kolejnych spe­cja­li­stów

 

Pił i ana­li­zo­wał różne sce­na­riu­sze, aż jeden ucze­pił się twar­do jego myśli. → Mam wrażenie, że nie scenariusz uczepił się myśli, a raczej myśli scenariusza.

Proponuję: Pił i ana­li­zo­wał różne sce­na­riu­sze, aż myśli ucze­piły się twar­do jednego z nich.

 

i gni­ją­cy­mi reszt­ka­mi po­ło­wu. → …i gni­ją­cy­mi reszt­ka­mi po­ło­wów.

Zdaje mi się, że tam były resztki wielu połowów.

 

Wy­szar­pał broń z ka­bu­ry→ Wyjął broń z ka­bu­ry

Broń z kabury, moim zdaniem, powinna dać się wyjąć lekko i gładko. Gdyby trzeba ją było wyszarpywać, to w przypadkach kiedy liczy się każda chwila, można by to przypłacić życiem.

 

Po po­ko­ju roz­sta­wio­no dzie­siąt­ki świec i lamp.W po­ko­ju roz­sta­wio­no dzie­siąt­ki świec i lamp.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, pogubiłam się. Zaczęło się fajnie, jak klasyczny kryminał, a potem zaczęłeś zapętlać. Naśladowca, Phoebe jako zabójczyni, a na koniec obcy. I sama już nie wiem, czy doktorek miał rację i Zimny Deszcz rzeczywiście infekuje ludzi, czy Phoebe też była zainfekowana, czy też raczej była pobocznym wątkiem i czy zagadka kryminalna ma w ogóle jakieś znaczenie w tej opowieści. Kto wygrał walkę i jakie to w ogóle miało znaczenie? Za dużo splątanych wątków, a zakończenie nie tylko ich nie rozplątuje, ale dodatkowo gmatwa. Krótko mówiąc – nie jestem pewna, co się właściwie wydarzyło.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Zanais, skakanie pomiędzy przydługimi monologami i błyskawicznymi wymianami nie była moim pierwszym wyborem, zazwyczaj staram się trzymać konkretnego stylu w każdym opowiadaniu, ale tylko tak udało mi się przekazać wszystkie informacje, jakie przekazane być powinny. 

 

Regulatorzy, dziękuję za wyłapanie błędów! Przyznaję, że upchałem w tym tekście dużo wątków – a na pewno zbyt wiele, by wszystkie klarownie przedstawić. Nie wiem nawet, czy te dodatkowe pięć tysięcy znaków by tu pomogło.

 

Irka_Luz, wiele w tekście zostawiłem do interpretacji czytelnika, ale prawdopodobnie nie było to najlepsze rozwiązanie, biorąc pod uwagę mnogość wątków.

 

Czytając opowiadanie, gdy już trochę odleżało, widzę, że porwałem się z motyką na słońce :) Mój pierwotny pomysł wymagałby znacznie dłuższego tekstu, bo miało być dziwnie i chaotycznie, lecz nie aż do tego stopnia. Może w bliższej lub dalszej przyszłości napiszę go na nowo, już bez limitów i terminów.

Bardzo proszę, Reinee. Miło mi, że mogłam się przydać.

I żałuję, że ścisnął Cię gorset limitu. Pewnie kolejne opowiadanie okaże się bardziej satysfakcjonujące. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo fajny pomysł na Zimny Deszcz.

W końcówce odrobinę się pogubiłam, kto z jakich motywów zabija. Bo zdaje się, że konkurencja jest spora. W jaki sposób pasożyt wydostał się z głowy, nie zabijając nosiciela?

Tytuł wykorzystałeś mocno i z różnych stron.

Babska logika rządzi!

Zgubiłam się na końcu, ale czytało się przyjemnie :)

Przynoszę radość :)

Cześć, Reinee!

 

Z takich wyłapanych:

i równie czarnej masce, na której owe oczy, otoczone koloratką rzęs, namalowano jasną farbę.

Chyba “farbą” na końcu.

 

Całkiem fajne, powiało kryminałem, choć początkowo szli jak po sznurku. Potem zacząłeś mieszać i tak mieszałeś, i mieeeszałeś, i tak zamieszałeś, że zostawiłeś mnie rozdartego pomiędzy “eee… co?”, a “to chyba dopiero otwarcie”.

Wynika z tego, że Scott wygrał walkę i dlatego się nie pojawili. Ten wątek na dobrą sprawę jest wciąż otwarty, bo możesz z nim sporo zrobić.

Ostatnio w jakimś komentarzu przeczytałem, że na forum nie lubi się narratorów wszechwiedzących. Nie do końca się z tym zgadzam, ale tu… trochę mi to zgrzytało. Dużo podawałeś informacji z obu stron barykady, do tego te przeskoki były nagłe. W jednej chwili piszesz o detektywach i w dwóch zdaniach przeskakujesz do Penelopy i zdradzasz jej sekrety. Nieco mnie to wybijało.

Niemniej jednak pomysł bardzo fajny, napisane też całkiem przyjemnie, ale mam wrażenie, jakbym obejrzał odcinek serialu, gdzie na końcu dostajemy cliffhangera, żeby obejrzeć następny odcinek.

 

Pozdrawiam i polecam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Nowa Fantastyka