- Opowiadanie: Folan - Słowa płynęły prosto z gwiazd

Słowa płynęły prosto z gwiazd

Napisane pod wpływem bardzo silnego impulsu. A tym impulsem był komentarz Wilka Zimowego, który wspomniał o Zaklinaniu Rzeczywistości. Wróciłem więc do tamtego opka, i puf, od myśli do myśli powstało to, co poniżej.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy V

Oceny

Słowa płynęły prosto z gwiazd

Elizabeth Fojbe siedziała sztywno w fotelu, patrząc na pustą kartkę leżącą na biurku. Zegar tykał. Nic. Cisza. Kartka wciąż plamiła nieskazitelną bielą czerwony mahoń, niezapisana nawet jednym słowem. W głowie Elizabeth trwała pustka, nieznośnie chłodna i ciężka. W jej naturze nie leżała gwałtowność, a tym bardziej wyrażanie gniewu w ostentacyjny sposób, chwyciła więc delikatnie papier między palec wskazujący i kciuk, podniosła powoli i z obrzydzeniem, niczym śmierdzącą szmatę, wrzuciła do kosza. Wciąż pozostaje noc. Tylko w nocy potrafi to zrobić.

Trwało to od kilku lat i najgorsze, że wiedziała, dlaczego. Straciła patronat bóstwa… Cicho! Nie bóstwa! Cheona. Zapomniała, że nie można używać zakazanych słów, a jako zagorzała kongregatka nie pozwalała nawet sobie o nich myśleć. Nie ma bóstw, są tylko Cheoni, nie ma magii, jest tylko sztuka goecji. Znała jednak przyczynę pęknięcia w jej niezłomnej do tej pory woli. Elizabeth nie była zwykłą kongregatką. Była Awatarem, choć słowo “była” jest tu kluczowe. 

Dla foritariusza – człowieka o ścisłym umyśle i badawczej naturze – było to rzadkie zjawisko, jednak los sprawił, że Elizabeth usłyszała głos swojego przyszłego Patrona. Wstąpiła więc w szeregi zakonu Awatarów, co wiązało się z ceremonią Wiązania. 

Ach! Ceremonia! Wystarczyło wspomnienie tamtej chwili, by poczuć przyjemne echo dawnych emocji. Duchowe przeżycie dla foritariusza również jest rzadkością, Elizabeth jednak dała się mu porwać. Przyjęcie patronatu wśród blichtru, woni kadzideł i mistycznych śpiewów było lepsze niż orgazm.  

Jako foritariusz znała doskonale genezę Cheonów. Istoty te rodziły się z Dwaalu, ale jako takie nie mogły istnieć bez kotwicy, która utrzymałaby ich w realmie; byliby ledwie iskrą, która gaśnie po chwili istnienia. Tak jak człowiek szuka dachu nad głową, tak nowonarodzony Cheon szuka schronienia w słowach. Dwaal jest jak rzeka, a wola drąży koryto samą tylko wagą, jaką człowiek przykłada do znaczenia słów. Patron Elizabeth zawinął do portu zwanego “mądrością”, skąd zaczął ją wzywać.

Z początku był ledwie ideą, jednak w parze z Elizabeth poszerzał swoje wpływy, i nie wiedzieć kiedy pochłonął domeny ciekawości, inteligencji i nauki. Uczył się mówić nie tylko impulsami emocji. Zaczął komunikować się z nią jej własnymi myślami. Kilka razy złapała się na tym, że mówi sama do siebie, ale w praktyce rozmawiała z Nim. Nie mogła powiedzieć, że ją wykorzystywał. Nie – pragnęła tego, cieszyła się towarzystwem kogoś, kto w mig ją zrozumie i popchnie ku nowym wyzwaniom.

To były najlepsze lata jej życia. Elizabeth czuła więź idącą daleko poza granice uwielbienia. Kochała Cheona Mądrości. Jej umysł wzleciał dzięki niemu na nowe wyżyny wiedzy – Cheon działał na nią lepiej niż niejeden wymyślny narkotyk. Tworzyli zgraną parę. Gdyby potrafili tańczyć, wygraliby każdy konkurs, a gdyby potrafili śpiewać, zawładnęliby wszystkimi operami w Novagarten.

Wiedziała, że jej Cheon szybko zyska pełnię świadomości, a co za tym idzie – imię. Były dni, że czuła przełom i miała je na końcu języka. Stanąłby wtedy obok Decaina, Amarantusa, Voidokiliana i innych, najpotężniejszych Cheonów. Och, jakież byłoby to cudowne, móc zwrócić się do swojego Patrona po imieniu!

Dlatego cios, który nadszedł, był dewastujący. 

Cztery lata temu Strife Delock, Awatar Cheona Przeznaczenia, przyszła do Elizabeth ze smutkiem w oczach. W jednym ręku trzymała list, w drugim włócznię. Treść zawiadomienia zwaliła Elizabeth z nóg. 

Decyzją Rady Dwunastu, na podstawie wskazań optymalikonu i analizy foritariuszy z gwiezdnego obserwatorium, nakazano Elizabeth Fojbe stawić się do Jorgulum Vigalio w celu zerwania więzi z Cheonem Mądrości. Samego Cheona nakazano zamknąć w Hexterium, aby nikt więcej nie mógł się z nim połączyć. 

Elizabeth wpadła w histerię. Żądała wyjaśnień, stawiając opór przy zatrzymaniu. Domyślała się, że ta głupia suka Strife wywieszczyła coś, co doprowadziło do tej sytuacji. Cheon Mądrości zagrożeniem? Jak!? 

– Powiedz to! Mów! Zdradź to! Dlaczego! – krzyczała, gdy Zielone Liberie próbowały ją pojmać. 

Awatara, osobę władającą potężną magią, trudno zatrzymać i gdyby nie Strife, mogli zginąć ludzie. Skończyło się na szczęście na kilku siniakach i złamaniach… No, wliczmy do tego utratę oka prefekta, ale tak to jest, gdy mówisz do wściekłej osoby “uspokój się”. 

Wyjaśnienie otrzymała, ale, jak to ujęła w swoich pamiętnikach, można je było “o kant dupy potłuc”. Bo cóż znaczy “niebezpieczny dla przyszłości Ogrodu”? Czy to była cała treść wieszczeń i analiz foritariuszy z Obserwatorium? I Gdzie jest to cholerne niebezpieczeństwo? Nauki dotyczące magii… Tfu! Goecji posunęły się do przodu bardziej, niż w ostatnich stuleciach! Elizabeth, zamiast zrozumieć, była jeszcze bardziej wściekła. 

Nić jednak została przerwana. 

Kongregacja wykazała się ogromną empatią. Wiedzieli, że Elizabeth czuje się zagubiona, w końcu zerwanie więzi porównywalne jest do utraty połowy mózgu. Wczoraj była półbogiem, dziś jest zwykłym, otępiałym człowiekiem. Zachowała honory, majątek i ziemię. Mieszkała więc w wielkim domu, na pięknych ziemiach bogatych w słońce, winnice, czyste niebo i wspaniałe widoki. Wszyscy, łącznie z Elizabeth, liczyli na to, że porzekadło “czas leczy rany” w końcu się sprawdzi.

Nie sprawdziło. 

Najpierw był gniew. Potem nadeszła żałoba i towarzysząca jej stagnacja, która trwa od kilku lat. Piękne mury posiadłości są zimne, korytarze puste a fikuśne fotele i bogate zdobienia przedmiotów codziennego użytku nie przynoszą żadnej radości. Przestała już zwracać uwagę na to, że wokół roi się od zielonych liberii i goetów z zakonu uczniów. Kongregacja chce zapewnić jej ochronę, ale kogo próbują oszukać? Fanatyka z zakonu Vigala? Elizabeth wie, że to złota klatka, z której do końca życia będzie oglądać przemijający świat.

Najgorsze było to, że zabito w niej ostatnią nadzieję na odmianę losu. Rok temu zaczął w jej głowie kiełkować plan zdobycia Hexterium, w którym uwięziono Cheona. Nim jednak myśl w pełni zakwitła, Elizabeth otrzymała informację, że coś złego wydarzyło się w Pałacu Zimowym w Hirugarten. Potężna eksplozja Dwaalu zniszczyła Salę Pamięci i zabiła mieszańców, obracając ich w kamień. Wszyscy wiedzieli, co znajdowało się w tej sali. Jej Patron przepadł. Umarł.

Kto to zrobił? 

Nie wiadomo. 

Czemu to zrobił? 

Nikt nic nie wie. 

Elizabeth była pewna, że ta suka Strife przyłożyła do tego swoją rękę. Wszystko w imię Optymalnego Rozwoju Ogrodu. Nie mogła jednak tego udowodnić. Przeklęta niemoc!

Tylko czasem biała kartka zapisana zostaje słowami. Od roku Elizabeth siłę zdobywa w nocy, gdy po niebie usłanym perłami widzi samotną gwiazdę, wędrującą leniwie po nieboskłonie. Wtedy, i tylko wtedy czuje echo tego, co było kiedyś. Pióro z wysiłkiem, ale jednak plami papier, rodząc słowa, które razem mają jakiś większy sens. 

I to pozwala Elizabeth trwać. Pisze prace naukowe, które zawsze wyrzuca do kosza, bo pośród słów pojawiają się niebezpieczne pytania zahaczające o herezję.

Jej depresyjnie nudny świat zmienił się, gdy pewnej nocy czekała na samotną gwiazdę, która przyniosłaby jej natchnienie. Siedziała w altance na wygodnym fotelu i z papierem leżącym grzecznie na stoliczku. Otoczona cisami i krzakami pachnącego bzu, pośród szumu liści usłyszała świst. Z początku nie zwróciła na to uwagi, ale gdy goeta, stojący w niskim labiryncie żywopłotu, upadł nagle z sapnięciem, zerwała się na równe nogi i próbowała wpatrzeć w nieprzeniknioną ciemność. 

Pochodnie dawały marne światło, więc wyciągnęła starter z kieszeni – niewielki kawałek jaspisu, który służył goetom do szybkiego rzucania hexów.

– Proszę to odłożyć – powiedziała ciemność. – Jeżeli ten kamień choćby drgnie, użyję bardziej drastycznych środków, niż zwykłe “proszę”.

– Kim jesteś? – zapytała Elizabeth, starając się grać na czas.

– Proszę. Odłożyć. Starter – akcentował każde słowo nieznajomy.

Starter podskoczył w dłoni jak prażone ziarno kukurydzy. Zaraz po tym Elizabeth poczuła na piersi dwa ukłucia.

– Cholera – mruknęła, gdy spojrzała w dół. Dwie lotki trafiły tuż pod obojczyk, jedna obok drugiej. Czerwone piórka przyozdobiły jej granatową liberię jak tanie przypinki.

Straciła przytomność, która pojawiała się i znikała, pozwalając Elizabeth uchwycić urywki wydarzeń. Widziała postacie odziane w maskujące, zielone kombinezony. Kominiarki na twarzy i zasłaniające oczy gogle pozbawiły je całkowicie tożsamości, płci i rasy. Mówili w dziwny sposób. Niektóre słowa znała, niektóre wydawały się zupełnie obce.

Potem był hałas. Ogromny szum, pęd powietrza, uczucie opadania i wznoszenia. Pamięta też jakby trzaski gałęzi, szelest grzechotki i urywki horyzontu – połacie rolnej ziemi, małe budyneczki, wszystko przypominało całą kolekcję domków dla lalek. 

 

***

 

Jej cela była zimnym pudełkiem z metalu. Prycza miała wygodny materac i czystą pościel, ale surowy stolik z oksydowanej blachy i oszklona śluza sprawiły, że czuła się jak mysz laboratoryjna. Chodziła w tę i z powrotem, dokładnie oglądając pomieszczenie i próbując dostrzec cokolwiek przez oszklony fragment ściany. Brak okien zupełnie ją dezorientował, tym bardziej, że co jakiś czas czuła wyraźne kołysanie, wznoszenie się i opadanie. 

Wśród wszechobecnego buczenia jarzeniówek i urządzeń pompujących suche powietrze dało się słyszeć niewyraźne, trzeszczące słowa, dobiegające jakby z tuby. Co pewien czas jakaś sylwetka przechodziła obok śluzy. Gdy Elizabeth zaczęła walić pięściami w szklane skrzydło drzwi, zwróciła uwagę mężczyzny ubranego w brązowy mundur. Podszedł, sięgnął ręką do panelu obok drzwi i momentalnie szyba zmatowiała. 

Została sama.

Usiadła na pryczy, ignorując ziemniaczaną papkę i marchewkę pokrojoną w kostkę, która wysunęła się nagle z panelu ściany. Skupiła się na urządzeniu na nadgarstku, które przypominało jej zegarek, jednak ten miał wyświetlacz i nie pokazywał bynajmniej godziny. Bez problemu rozpoznała skalę, której dolna kreska świeciła na zielono. 

Skupiła się, próbując wzbudzić przepływ. Nic. Pod palcami nie wyczuła nic ponad chłodne powietrze wentylacji. Skupiła się jeszcze bardziej, wysuwając myślami żądanie, by Dwaal wreszcie się ukazał.

 

Pik!

 

Otworzyła oczy i spojrzała na wyświetlacz. Dwie kreski na piętnaście. Zrozumiała wtedy dwie rzeczy: urządzenie mierzy koncentrację Dwaalu, i że prędzej się zesra, niż rzuci zaklęcie.

Drzwi celi otworzyły się nagle z głośnym kliknięciem i do środka wszedł brunet w okularach. Ubrany był na modłę bardzo podobną do mody panującej w Ogrodzie, ale Elizabeth szybko zrozumiała, że krój i materiały zdecydowanie od niej odstawały. Niebieska, stebnowana na brzegach marynarka, biała koszula i wzorzysty krawat z zapinką pełne były detali, których brakowało w typowym ubraniu garteńczyków. W ręku trzymał neseser. 

Mężczyzna pogładził się po szorstkim zaroście, podszedł do ściany i przycisnął ją. Ścianka odskoczyła i oklapła, tworząc mały stolik. 

– Witam – powiedział po garteńsku. – Nazywam się doktor James Krazue – przywitał się wyraźnie zawstydzony. – Miło mi wreszcie panią poznać… Deuku Fojbe… Tak chyba brzmi twój tytuł naukowy, prawda?

Elizabeth milczała, wpatrując się w nieznajomego jak zaszczute zwierzę. Tymczasem James otworzył teczkę i zaczął wyjmować rzeczy ze środka – pliki akt, czarną tablicę i mały przedmiot z kilkoma przyciskami.

– Ekhm… – James odchrząknął, zakłopotany, widząc zupełny brak reakcji. – Nawet nie wyobraża sobie pani, jak bardzo jestem podekscytowany…

Elizabeth skoczyła nagle naprzód, odpychając Jamesa, który walnął plecami w ścianę. Nim odzyskał równowagę, kongregatka trzymała wycelowany w niego czarny przedmiot z guzikami. 

– Och, nie… Nie radzę…

– Wypuść mnie stąd – powiedziała zimno. – Natychmiast. Albo…

– Obawiam się, że…

Nacisnęła guzik. W zasadzie nacisnęła wszystkie po kolei, aż w końcu ujrzała wąski promień czerwonego światła, który znaczył krwistą smugą ślady na marynarce Jamesa.

– Um… Proszę, baterie są już słabe. 

Elizabeth nacisnęła guziki jeszcze raz mając nadzieję, że broń wreszcie wypali.

– To wskaźnik laserowy do projektora – powiedział James poprawiając marynarkę. – Elizabeth… Możemy przejść na “ty”? No i patrz, bateria już padła. Szlag.

Istotnie wskaźnik laserowy przestał już rzucać wiązkę ku ogromnej rozpaczy kongregatki, która cisnęła nim o ziemię, rozwalając w drobny mak.

– Wrzucę to w koszta.

– Nic wam nie powiem. Możecie mnie zabić tu i teraz.

– Łoł! – James podniósł ręce do góry. – Nikt tu nikogo nie chce zabijać. No… Chyba, że pani mnie… Ale… – Machnął ręką. – Jeżeli pani usiądzie i da mi chwilę, na pewno dojdziemy do jakiegoś… Porozumienia.

Cisza. James już myślał, że nic z tego, ale Elizabeth usiadła, choć jej oczy wciąż wykazywały gotowość do walki.

– Przede wszystkim jestem naukowcem, jak pani.

– Nałuyko…?

– To słowo nie występuje w pani języku, prawda? Jestem tutejszym… No, deukiem, tylko u nas nazywa się to “doktor”. Prawie. Macie trochę inne stopnie, ale uprościmy.

– Dlaczego znasz nasz język? Jesteś defektorem? 

– Nie, skądże. Urodziłem się w Synedrionie, nie w Ogrodzie. Wbrew pozorom bardzo wielu synodczyków zna garteński. Ale nie odbiegajmy od tematu. Tak, została pani porwana przez Dzieci Synedrionu, jak to nas zwiecie. Drastyczne działania, ale myślę, że gdybyśmy panią zaprosili listownie, pewnie nie wpadłaby pani w odwiedziny.

– Jesteście technomantami. Zaprzeczeniem praw natury. Przeciwstawnością mag… nauk goeckich. Powinniście umrzeć setki lat temu razem ze starą cywilizacją!

James wyłapał wahanie Elizabeth. Spotkać kongregata, któremu prawie wymsknęło się słowo “magia”, to naprawdę rzadkość. Rozbudziło w nim to nadzieje na sukces. I tylko on wiedział, jak wiele od tego zależało. Cała jego praca, wypadek przy operacji “Przyjaciel”, Projekt… Elizabeth była jego nadzieją, jak i potencjalną zgubą. 

– Spory światopoglądowe proponuję odstawić na bok. – James uśmiechnął się, zmieniając temat. – Jest pani naukowcem, jak ja. Nie wierzę, że za tą agresją nie kryje się choć odrobina ciekawości. Pani dossier mówi mi wyraźnie, że choć jest pani… Eeee… Czarodziejką… Ta… Tak tu jest napisane. – James pogładził się po karku, czując zażenowanie użytym w aktach słowem.

– Goetką – wycedziła Elizabeth przez zęby. 

– I Awatarką.

Słowa te wyraźnie zabolały Kongregatkę. Złość wymieszała się ze smutkiem, ale nim James zdążył cokolwiek powiedzieć, cały pokój zatrząsł się, zwalając neseser i tacę z jedzeniem na podłogę. James wcisnął się w narożnik, próbując zachować równowagę a Elizabeth złapała poręcz łóżka. Basowy pomruk, od którego wibrowały bębenki w uszach, rozniósł się po korytarzach, by w końcu nastąpiła przytłumiona eksplozja dobiegająca spod pokładu.

– Cholera. Nie tracą czasu – mruknął James. 

– Co się dzieje?

James przysłuchiwał się zdeformowanemu głosowi dobiegającemu z korytarzowego interkomu.

– Flota włączyła silniki Ganta… Wznosimy się z powierzchni oceanu. Trwa wstąpienie. 

Elizabeth zatkało. Wstąpienie w słowniku kongregata oznacza wielką uroczystość, podczas której Awatar umiera, przekształcając swoją duszę w Cheona. Użycie tego słowa przez Technomantów było bluźnierstwem, ale zbieżność nazw ukłuła ją jeszcze bardziej, gdyż miała świadomość, że nigdy nie dostąpi Wstąpienia w znanym jej znaczeniu.

– Niech pani posłucha – powiedział James, gdy podłoga przestała uciekać mu spod nóg. – Pójdę do kapitana Mercera i poproszę o możliwość przeniesienia pani do mojej kajuty. Tam porozmawiamy. Gdy wrócę, chcę zobaczyć w pani oczach coś, co przekona mnie, że nie wywinie pani takiego numeru jak wcześniej. Inaczej Mercer każe panią zastrzelić a mnie powiesi za jaja. 

James zwinął papiery i resztki pilota do teczki. 

– Ach… I mogę zapewnić pani pranie liberii – powiedział na odchodne.

Gdy została sama, Elizabeth podniosła ramię, wciągnęła nosem powietrze i skrzywiła się. Co jak co, ale James tym praniem mógł przechylić szalę na swoją korzyść. 

 

***

 

Kajuta Jamesa zdecydowanie bardziej pasowała Elizabeth. Stalowe ściany przykryto boazerią, zamiast jarzeniówek w plastikowych oprawach oświetlenie zapewniało chyba z trzydzieści lamp rozmieszczonych w strategicznych punktach. Salon z dywanem i wygodną kanapą, aneks kuchenny, wyświetlacz imitujący kominek i lawendowy zapach były cholernie przyjemną odmianą po kilkunastu godzinach spędzonych w celi. 

Rozmawiali chwilę, gdy James załatwiał jej ubranie na zmianę. Elizabeth była zaskoczona, jak szybko znaleźli wspólny język. Oczywiście James był wrogiem – musiała o tym pamiętać – jednak zupełnie nie sprawiał takiego wrażenia. Tak czy siak, lody zostały przełamane.

Elizabeth była świadoma, że znajdowała się na jednym ze statków Floty Synedrionu, która osnuta jest legendami wśród mieszkańców Ogrodu. Była tu, mogła więc poznać wroga i jego działania, miała szansę zdobyć informacje wywiadowcze, o których nie śniło się żadnej szarej liberii. Dlatego postanowiła zagrać w grę Jamesa. 

Ale czy naprawdę tak myślała? Tym, co naprawdę ją przekonało, była zwykła ciekawość. Coś, czego dawno nie czuła, a co z każdą minutą budziło się w niej jakby z letargu. Czuła echa emocji sprzed wielu lat, rezonans dawno zapomnianej ochoty do życia i badania wszystkiego dookoła! A teraz miała przed nosem zupełną nowość, wielką tajemnicę, której mogła dotknąć i zacząć badać. Może dlatego jej wrogość gdzieś wyparowała. 

Nie zdradzi Kongregacji. Ale nie ma zamiaru wywęszyć nazwisk szpiegów, rozmieszczenia wojsk czy bawić się w sabotaż. Zresztą i tak nie zakłada, że wyjdzie z tego żywa, więc jakie ma to znaczenie? Przynajmniej jest to jakaś odmiana po kilku latach spędzonych w złotej klatce. 

Przebrała się, ku własnemu zdziwieniu, w kobiecy, brązowy żakiet i spodnie. James najwyraźniej nie był zwyrodnialcem, który chciałby ją wcisnąć w jakąś wieczorową suknię… Chociaż jego kajuta jasno sugerowała, że chciał ją przelecieć. Ta atmosfera relaksu i luksusu… Nie byłoby w tym zresztą nic dziwnego, pomyślała, patrząc w lustro. 

Jej ciało niewiele straciło z boskiego wpływu Patrona. Kasztanowe włosy, przycięte nad uchem, równo i bez niesfornych kosmyków burzących ład jej fryzury, zaczesane były na boki. Twarz owalna, bez zmarszczek, z małym nosem. Nad wąskim podbródkiem, niczym wisienka na torcie, znajdowały się naturalnie czerwone usta. Figura klepsydry sprawiła, że w kobiecym mundurze synodczyków wyglądała jak milion lorenów i nawet zupełny brak odznaczeń czy naszywek nie godził w jej próżność. Ba, James mógł wtedy skupić się na tym, co najważniejsze. Na… Czarnej tabliczce?

– Co to? – zapytała, jakoś przełykając fakt, że została zignorowana, gdy wyszła zza parawanu i usiadła na kanapie obok Jamesa.

– Tablet. Wygodniejsze od papierów.

Dopiero teraz James spojrzał na nią. Dostrzegła jak jego oczy szybko zlustrowały ładnie zapakowaną bombonierkę.

– I ty masz osiemdziesiąt lat?

Zalotny uśmiech zmieniła w piorunujące spojrzenie.

– Kobiet nie pyta się o wiek.

– Ha! Wiesz, że ten tekst był równie popularny sześćset lat temu?

Elizabeth chwyciła szklankę kolorowego napoju i pociągnęła z niej łyk. Był słodki i, co gorsza, bez alkoholu. Jeżeli na nią leciał, mógł chociaż próbować. Jego niewinne zachowanie, skupienie na pracy i zerowe pojęcie o flirtowaniu przypomniało jej czasy z zakonu foritariuszy, gdy sama była podlotkiem, który nie rozumiał sygnałów wysyłanych przez płeć przeciwną. 

– Opowiedz mi o sobie, James.

– O mnie?

– Ja nie mam twojego… deser?

James zaniósł się szczerym śmiechem. 

Dossier? Nie, istotnie nie masz. – Otarł niesforną łezkę rozbawienia i poprawił okulary. – Może zacznijmy od tego, że mam dwadzieścia osiem lat.

– Czyli jesteś ledwie dzieckiem.

– Trochę przesadzasz. Dwaal w ogrodzie wydłuża wam życie, i to znacznie.

– To jak możesz porównywać się z deukami? Co można zrozumieć, a co dopiero nauczyć się w tak krótkim czasie? 

– Wydaje mi się, że wpływa na to właśnie krótki czas życia. Uczymy się szybciej. Mamy bardzo dobry system edukacji. Dodajmy do tego wiedzę, której nie utraciliśmy w wyniku… Tego, co wy nazywacie Wojną Nehelemską. Powiem więcej, Elizabeth. Nawet na niej zyskaliśmy. – James spoważniał, uśmiech gdzieś znikł a tablet wylądował na poduszkach obok. – Wiesz, kto to Matsumoto?

Elizabeth niemal podskoczyła, słysząc to imię. Przewinęło jej się w niektórych odtajnionych pamiętnikach Vigala.

– Kojarzę – przyznała. 

– Powiedział nam o kolektywie.

Elizabeth wstała, patrząc na Jamesa z wyraźnym szokiem malującym się na twarzy. Szokiem i strachem.

– Wiecie o kolektywie?

– O ludzkim komputerze i systemie operacyjnym, który znajduje się w Europie? A przynajmniej na tym, co z niej zostało po dryfie kontynentów? Wiemy, Elizabeth. Matsumoto szczerze nienawidził za to Vigala. Chciał nawet zniszczyć zarówno jego, jak i kolektyw. Ale to było setki lat temu. Usiądź, proszę.

Usiadła.

– Matsumoto był programistą, porwanym przez Vigala i wciągniętym w kolektyw. To on napisał język magii… Czy jak tam wolisz: Goecji. 

Elizabeth po raz pierwszy od dawna doznała ataku paniki. Poczuła zimno, a James wyglądał teraz jak sam diabeł, który właśnie sięgał po jej duszę. Gdyby nie dziesiątki lat szkoleń i ćwiczeń, nie zapanowałaby nad własnym oddechem.

– Kłamiesz.

James sięgnął po tablet.

– Widzisz? – Zaczął przesuwać palcem po ekranie, ukazując kolejne slajdy. – Projekty wszystkich glifów, łącznie z tymi, których nigdy nie używaliście… Słownik, wyrażenia, pętle… Cała biblia języka programowania…

James rzucał hasłami, podczas gdy wpatrzona w ekran Elizabeth rozpoznała niemal wszystkie stare manuskrypty, które widziało ledwie kilka osób na świecie. W tym perełkę w postaci systemu wzorcowania duszy.

– Skąd to macie. 

– Mówiłem ci. Matsumoto nam to dał… – James odłożył tablet.

– Powiedziałeś, że chciał zniszczyć kolektyw… Dlatego tu jestem, chcecie…

– Nie. – James wyciągnął dłonie przed siebie. – Chciał… Ale potem nie tylko odpuścił, ale zabronił tego robić. Mimo iż nienawidził Vigala za to, co zrobił… To zrozumiał, dlaczego to zrobił.

Elizabeth była zagubiona. Właśnie dowiedziała się, że ich największy wróg doskonale wie, gdzie leży źródło ich władzy, mocy i kontroli. Od początku… I nic z tym nie robił. Nie mogła w to uwierzyć. 

– Elizabeth… – James ujął jej dłonie i wtedy dostrzegła wyraźnie, że nie lubił dotyku. Zrobił to z wahaniem, jakby walczył ze sobą i swoimi lękami. Drżał, ale nie z emocji, tylko z wysiłku psychicznego, jaki wkładał w ten gest. – Należę do frakcji, która wierna jest testamentowi Matsumoto. Nie chcemy wojny. Chcemy studiować Dwaal. I trochę, heh… Popłynęliśmy w tych studiach. I tu na scenę wchodzisz ty…

– Jaką gram rolę?

– Nie wiem.

Elizabeth zdębiała. Gniew zaczął rodzić się w jej trzewiach, ale widząc zamglone spojrzenie Jamesa złość nagle wyparowała. 

– Komputer cię wskazał. Mój… projekt. Napisaliśmy program, który w zamierzeniu miał być podwalinami pod sztuczną inteligencję. I udało się… Tak jakby. Przełom nastąpił, gdy wprowadziłem małe zmiany do kodu. 

– Jak małe? – Elizabeth ciągnęła Jamesa za język.

– Eh… Dodałem… Plugin. Chciałbym wierzyć, że zainspirował mnie Matsumoto, ale… nieważne. Właściwy kod… Napisałem go w glifach, Elizabeth. Użyłem języka magii.

Elizabeth poczuła się nagle lekka jak piórko, jednak nie z powodu słów Jamesa. Całym statkiem zatrzęsło, Elizabeth podleciała do góry i na chwilę zawisła w powietrzu.

– Co… Co się dzieje… James!

Nagle grawitacja wróciła. Elizabeth opadła ciężko na kanapę, rozglądając się dookoła, zupełnie zdezorientowana.

– Włączyli sztuczną grawitację. Wyszliśmy z atmosfery i zaraz będziemy dokować. 

– Sztuczną grawitację? James, do cholery, mów co się dzieje…

Doktor wstał, gestem ręki prosząc Elizabeth, by poszła za nim. Stanęli przy ścianie pozbawionej boazerii, gdzie James zaczął przyciskać jakieś guziki na panelu obok.

– Witaj w Synedrionie, deuku Fojbe – powiedział, gdy panoramiczny panel odsunął się do góry.

Sferyczny horyzont Ziemi graniczył z bezkresną czernią kosmosu. Na mlecznej krzywiźnie planety sterczała złota kropla, której gorąco kontrastowało z zimnym błękitem oceanu. Góry na plamach będących lądami wydawały się płaskie i rzucały śmiesznie małe cienie, a ogromne jeziora wyglądały jak kleksy błękitnego atramentu na brudnym pergaminie. 

A potem Elizabeth dostrzegła kadłub, który nie wiedział, kiedy przestać rosnąć. Wisiał w czerni, obmyty blaskiem słońca. Z początku mały, zdawał się niegroźny, ale im bliżej się go znajdowali, tym bardziej chciała uciekać. Stalowe ściany, poobijane, chaotycznie poukładane, tworzyły kształt podobny do obelisku, z którego odłupano pokaźne fragmenty. Szarpane, nieregularne krzywizny pełne były światełek, z których część mrugała leniwie na czerwono. 

Minęli powoli część kadłuba, którego litery, wielkości porównywalnej do najwyższych budynków w Novagarten, głosiły po prostu “Synedrion”.

Drzwi kajuty otworzyły się nagle, wybudzając z szoku Elizabeth. 

– Dawaj James, za pięć minut dokowanie. 

Elizabeth dobrze znała ten głos, mimo, iż mówił w języku technomantów. 

– To ty! Głos z ciemności!

Ostrzyżony na jeża chudy chłopak uśmiechnął się, poprawiając nieudolnie totalnie wymiętolony mundur, którego nawet nie zapiął.

– No siema – powiedział po garteńsku, mrugnął do niej, po czym zwrócił się do Jamesa w swoim języku. – Dawaj Jay. Gówno zaraz walnie w wiatrak.

– Przecież mieliśmy ponad dwie godziny, Borys! Tak mówiłeś!

– No ale chuj bombki strzelił, świąt nie będzie. Dawaj! 

Doktor nie tracił czasu. Złapał Elizabeth, ku jej zaskoczeniu, bardzo pewnie za rękę i szybko wyszli na korytarz.

– Dokąd idziemy? – pytała skonfundowana.

– Tam! – James skręcił w prawo, idąc pod prąd przez ludzi spieszących do swoich kajut. Gdy dostrzegł dwóch żołnierzy sprawdzających grodzie, zaklął pod nosem.

– Słuchaj uważnie… – szepnął do Elizabeth. – Masz na sobie mundur służby cywilnej, więc udawaj synodczyka najlepiej jak potrafisz. 

– Jak niby?

– Bądź władcza!

– Ale ja ledwo znam twój język! 

– Doktorze James Krazue – przywitał się sztucznie czarnoskóry żołnierz. – Skąd ten pośpiech? Do czasu dokowania powinno się zostać w kajutach.

– Em… Słuchajcie chłopaki… Naprawdę się spieszę… 

– Dokąd? – mruknął drugi.

– Do centralnego węzła. Wiecie, ten mój projekt…

– A coś się stanie, jak nie poczekasz jeszcze chwilki?

– Zapewne… Bo inaczej…

Elizabeth spojrzała na Borysa, który zacisnął dłoń na karabinie.

– Gówno zaraz walnie w wiatrak! – wyrecytowała krzykliwie z pamięci i przecisnęła się między żołnierzami, których mina dobitnie świadczyła o tym, że zapewne to niezbyt dobra perspektywa.

W końcu znaleźli się na szerokiej platformie transportowej. Szarpnęło, kliknęło i winda ruszyła w górę. Nim James odetchnął z ulgą, platforma zatrzymała się gwałtownie. Białe światło przygasło, ustępując czerwonej barwie alarmowej.

– Złap się czegoś! Dokujemy!

Nastąpił wstrząs, zwalając wszystkich z nóg. Syk pneumatyki i dudniący dźwięk rozniósł się po kadłubie tubalnym echem.

– Dobra, słuchaj Elizabeth… – powiedział James, gdy stanął na nogach. – Łamię teraz tyle protokołów, że… Nieważne. Rok temu brałem udział w operacji na terenie Ogrodu pod kryptonimem “Przyjaciel”. Była to prosta misja ewakuacyjna. Ale co mogło pójść źle, poszło. Spieprzyliśmy to. Agent i kupa cywili zginęła, obrócona w kamień.

Ponownie zapłonęły białe ledy i winda ożyła, ruszając w górę.

– Ledwie to przeżyliśmy, ja i Borys – kontynuował James. – Ewakuowano nas, ale mój stan był ciężki. Musieli nas przywieźć tu, do samego Synedrionu. Sęk w tym, że obowiązuje nas kwarantanna, ponad miesięczna, ale nie było takiej opcji, inaczej wyzionąłbym ducha. Rada zrobiła wyjątek, cenny asset, rozumiesz. Wszystko było cacy, ale zataiłem coś. Miałem dziwne sny. Naprawdę dziwne. Milczałem jak zaklęty, myślałem, że to PTSD i w ramach terapii wróciłem do projektu. 

Winda stanęła, wyszli na zatłoczony korytarz, a potem przekroczyli ogromny hol z wielką śluzą. Interkom wykrzykiwał komunikaty, ludzie kręcili się jakby bez ładu i składu. James jednak szedł prosto przed siebie, tuż za Borysem.

– Wtedy miałem natchnienie… Ten kod na glifach… Zrobiłem to i, Jezu Chryste, zadziałało. Maszyna zyskała świadomość. Ta maszyna to część centralnego komputera neuronowego Synedrionu.

Jeden długi, prosty korytarz, dwa zakręty i hol gościnny później zeszli schodami na poziom techniczny. James otwierał swoimi kartami dostępowymi kolejne drzwi, gdy nagle rozbrzmiał alarm.

– Zaraz tu będą – ostrzegł Borys.

– Ta maszyna zaczęła myśleć – kontynuował nerwowo James. – Naprawdę… To były szczątki świadomości, ale… Ona była w takim stanie jak ja. Rozumiesz? Ranna, nie mogę inaczej tego nazwać. Puściłem jej kwerendę, by przeanalizowała dostępne dane i wskazała możliwe rozwiązania. Wtedy wyświetliły się twoje akta. Nawet nie wiedziałem, że nasz wywiad zebrał tyle informacji. Cały twój pieprzony życiorys, jakby byli z tobą od samej kołyski. Ale nie wiem, czemu cię wskazała. Nie powiedziała. Nie potrafi. Jest… niekompletna i umierająca. 

– Zaraz… Chcesz, abym pomogła ci uratować maszynę?

Elizabeth poczuła zimny dreszcz. To byłaby zdrada. Nie można nazwać tego inaczej. 

– Elizabeth, proszę! To coś więcej… Nie ratuj maszyny, ratuj istotę! 

Podwójne drzwi rozsunęły się po przeciągnięciu karty przez czytnik. Borys stanął przy drzwiach, które zamknęły się, gdy weszli do środka. Sala wyglądała surowo. Kanciaste biurko, szereg urządzeń rejestrujących pod ścianą i panoramiczna szyba, z której emanowało jasne światło. To, co przyciągnęło wzrok Elizabeth, znajdowało się za nią – w obłoku zielonkawej mgiełki stał reaktor neuronowy. Cylindryczne moduły pierścieniowe zwisały z sufitu jak stalagmity, a na ziemi stał szeroki stożek, nad którym rysowały się holograficzne fraktale, których tajemnicze wzory odbijały się w pancernej szybie.

– Pociągnąłem odpowiednie sznurki, żeby cię ściągnąć jak najszybciej, bo degradacja sieci neuronowej postępuje logarytmicznie. Nie mogłem przeskoczyć tylko jednej rzeczy… Twojej kwarantanny. Miesiąc to za długo. Ta świadomość… Ona może umrzeć w każdej chwili. 

Elizabeth patrzyła w hologramy jak zahipnotyzowana. Zbliżyła się do szyby, przycisnęła dłoń…

Podwójne drzwi ponownie się otworzyły. Ani James, ani Borys nie spodziewali się ich tak szybko. Borys chciał wycelować, ale cios kolbą zwalił go z nóg. James zdążył się cofnąć i sięgnąć po pistolet, który ukrywał do tej pory za paskiem spodni. 

W drzwiach stało kilku uzbrojonych strażników w czarnych uniformach, którzy wycelowali w kierunku Jamesa. Laserowe punkciki drżały na jego czole jak niespokojne, czerwone muchy. 

Raskal, rosły mężczyzna z beretem naciągniętym na szpakowate włosy, wystąpił naprzód. James znał go bardzo dobrze. Szef ochrony, frakcja militarna.

– Złamanie zasad kwarantanny to pół roku odsiadki – powiedział. – Ale złamanie jej, by wprowadzić kongregata do serca Synedrionu, to już zdrada, James.

James wycelował w szefa ochrony. Dłonie jednak tak bardzo mu drżały, że ledwie trzymał pistolet.

– Spieprzyłeś to, James – kontynuował Raskal. – Mało tego. Zwyczajnie zwariowałeś. Wróg jest za tobą do cholery!

– Ten projekt… – odezwała się nagle Elizabeth sennym tonem. – Ma imię. 

To nie było pytanie, tylko twierdzenie.

– Tak – parsknął ochroniarz. – Ale tobie nic nie powie. James jest fanem cywilizacji starszych niż…

– Atena – wyszeptała, niemal z rozkoszą, Elizabeth.

Wszystkie czerwone punkty skupiły się na kobiecie.

 

Pik!

 

James spojrzał na swój wskaźnik. Nic. 

 

Pik, pik…

 

Ochroniarze z niepokojem zaczęli oglądać swoje. Nic.

 

pik, pik, pik, pipipi.

 

Wszystkie oczy skierowały się na nadgarstek Elizabeth, na którym słupek dotarł do czerwonego szczytu.

 

Iiiiiiiiiiiii

 

– Tęskniłam, Ateno.

Koniec

Komentarze

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Hej, fabuła intrygująca, sama nie wiem kiedy dotarłam do końca….

Połączenie science fiction i elementów magicznych (niewielkich, ale zawsze), ładnie razem zagrało. 

Bardzo mi się podobało to opko ;-).

 

Mam kilka uwag:

– O ludzkim komputerze i systemie operacyjnym, który znajduje się w europie? – Czy tu nie powinno być Europie?

Jedna z postaci ma na imię Borys czy Boris? Czy to dwie postacie różne? 

 

Ok, tyle zrzędzenia. 

Pozdrawiam i życzę następnych intrygujących historii ;-)

"Książki są lustrem: widzisz w nich tylko to, co już masz w sobie" C. Ruiz Zafon

No proszę, jak ładnie pożeniłeś oba światy (a pamiętam tamto stare opowiadanie). I cieszę się, że mogliśmy poznać kolejną odsłonę tego uniwersum. Pomimo powolnego wstępu ta część podobała mi się chyba najbardziej, choć trudno by ją było zrozumieć, bez poprzednich opowiadań. Polubiłam Jamesa i troszkę Elizabeth, ale jako duet wypadają ciekawie. Jest również troszkę humoru, co zawsze w cenie. Mam jednak wrażenie, że opowiadanie pisałeś na szybko, ponieważ pomimo że nie szukałam, parę rzeczy wpadło mi w oko:

 

Jej cela była była zimnym pudełkiem z metalu

 

Wśród wszechobecnego buczenia jarzeniówek i urządzeń pompujących suche powietrze dało się słyszeć niewyraźne, trzeszczące słowa, dobiegające jakby z tuby. Co jakiś czas jakaś sylwetka przechodziła obok śluzy. Gdy Elizabeth zaczęła walić pięściami w szklane skrzydło drzwi, zwróciła uwagę jakiegoś mężczyzny ubranego w brązowy mundur. Podszedł, sięgnął ręką do panelu obok drzwi i momentalnie szyba zmatowiała. 

Została sama.

Usiadła na pryczy, ignorując ziemniaczaną papkę i marchewkę pokrojoną w kostkę, która wysunęła się nagle z panelu ściany. Skupiła się na urządzeniu na nadgarstku, które przypominało jej zegarek, jednak ten miał wyświetlacz i nie pokazywał bynajmniej godziny. Bez problemu rozpoznała w tym jakąś skalę, której dolna kreska świeciła się na zielono. – powtórzenia.

 

Elizabeth skoczyła nagle naprzód, odpychając Jamesa, który walnął plecami w ścianę. Nim odzyskał równowagę, kongregatka trzymała wycelowany w niego czarny przedmiot z guzikami. – rozumiem, że chciała się bronić, ale skąd w ogóle u niej pomysł, że coś tak niepozornego i do tego wyjętego na wyciągnięcie jej ręki, mogłoby być rodzajem broni palnej?

 

Ale… – machnął ręką. – z dużej

 

Spory światopoglądowe proponuję odstawić na bok – James uśmiechnął się – kropka

 

Ba, oglądający ją James mógł skupić się wtedy na tym, co najważniejsze. Na… Czarnej tabliczce?

Co to? – zapytała, jakoś przełykając fakt, że została zignorowana, gdy wyszła zza parawanu i usiadła na kanapie obok James’a.

Tablet. Wygodniejsze od papierów.

Dopiero teraz James spojrzał na nią. Dostrzegła jak jego oczy szybko zlustrowały ładnie zapakowaną bombonierkę. – to w końcu patrzył na nią czy nie :)

 

Jego niewinne zachowanie, skupienie na pracy i zerowe pojęcie o flirtowaniu przypomniało jej czasy z zakonu foritariuszy, gdy sama była podlotkiem, które nie rozumiało sygnałów wysyłanych przez płeć przeciwną. – a nie który nie rozumiał?

 

Nie, istotnie nie masz – przetarł niesforną łezkę rozbawienia – otarł? I dużą literą

 

który znajduje się w europie?

 

Widzisz? – zaczął przesuwać palcem po ekranie,

 

Nie – James wyciągnął dłonie przed siebie – kropka

 

Sferyczny horyzont ziemi graniczył

 

Dokąd? – Mruknął drugi.z małej?

 

powiedział James, gdy stanął na nogach – łamię teraz

 

Idę kliknąć :)

 

PS

Mam do Ciebie to samo pytanie, które ty do mnie: czemu nie zrobiłeś ponumerowanej listy opowiadań z Twojego Uniwersum dla niewtajemniczonych ? :p

Cóż, Folanie, przeczytałam i to w zasadzie wszystko, do czego mogę się przyznać, albowiem nie udało mi się pojąć, co miałeś nadzieję opowiedzieć. :(

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

Ah! Ce­re­mo­nia!Ach! Ce­re­mo­nia!

Ah to symbol amperogodziny.

 

Oh, ja­kież by­ło­by to cu­dow­ne→ Och, ja­kież by­ło­by to cu­dow­ne

 

jak to ujęła w swo­ich pa­mięt­ni­kach, było “o kant dupy po­tłuc”. → Czy tu aby nie miało być: …jak to ujęła w swo­ich pa­mięt­ni­kach, można je było “o kant dupy po­tłuc”.

 

że znisz­czo­no Pałac Zi­mo­wy w Hi­ru­gar­ten. Po­tęż­na eks­plo­zja Dwa­alu znisz­czy­ła Salę Pa­mię­ci… → Czy to celowe powtórzenie?

 

Jej cela była była zim­nym pu­deł­kiem z me­ta­lu. → Dwa grzybki w barszczyku.

 

dolna kre­ska świe­ci­ła się na zie­lo­no. Sku­pi­ła się, pró­bu­jąc… → A może wystarczy: …dolna kre­ska świe­ci­ła na zie­lo­no. Sku­pi­ła się, pró­bu­jąc

 

Nie­bie­ska, steb­no­wa­na na kon­tu­rach ma­ry­nar­ka… → Raczej: Nie­bie­ska, steb­no­wa­na na brzegach ma­ry­nar­ka

Kontur to zarys czegoś, nie wydaje mi się, aby można stebnować zarys.

 

Ścian­ka od­sko­czy­ła i okla­pła, two­rząc mały sto­lik. → Chyba miało być: Ścian­ka od­sko­czy­ła i opadła, two­rząc mały sto­lik.

 

Oh, nie… Nie radzę… → – Och, nie… Nie radzę

 

– Nikt tu ni­ko­go nie chce za­bi­jać. No… Chyba, że pani mnie… Ale… – mach­nął ręką.– Nikt tu ni­ko­go nie chce za­bi­jać. No… Chyba, że pani mnie… Ale… – Mach­nął ręką.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

choć jej oczy wciąż wska­zy­wa­ły na go­to­wość do walki. → …choć jej oczy wciąż wska­zy­wa­ły  go­to­wość do walki.

 

a Eli­za­beth zła­pa­ła po­rę­czy łóżka. → …a Eli­za­beth zła­pa­ła po­rę­cz łóżka.

 

James przy­słu­chi­wał się zde­for­mo­wa­ne­mu gło­so­wi do­bie­ga­ją­ce­go z ko­ry­ta­rzo­we­go in­ter­ko­mu. → James przy­słu­chi­wał się zde­for­mo­wa­ne­mu gło­so­wi, do­bie­ga­ją­ce­mu z ko­ry­ta­rzo­we­go in­ter­ko­mu.

 

Ah… I mogę za­pew­nić pani→ – Ach… I mogę za­pew­nić pani

 

mógł prze­cią­gnąć szalę na swoją ko­rzyść. → …mógł przechylić szalę na swoją ko­rzyść

Przeciągać można linę, ale nie szalę.

 

Ka­ju­ta James’a zde­cy­do­wa­nie→ Ka­ju­ta Jamesa zde­cy­do­wa­nie…

Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie.

 

Prze­bra­ła się, ku jej zdzi­wie­niu… → Prze­bra­ła się, ku własnemu zdzi­wie­niu

 

Eli­za­beth chwy­ci­ła szklan­kę ko­lo­ro­we­go na­po­ju i po­cią­gnę­ła z niego łyka. → Eli­za­beth chwy­ci­ła szklan­kę ko­lo­ro­we­go na­po­ju i po­cią­gnę­ła z niej łyk.

Pociągnęła łyk ze szklanki, nie z napoju.

 

gdy sama była pod­lot­kiem, które nie ro­zu­mia­ło sy­gna­łów… → Podlotek jest rodzaju męskiego, więc: …gdy sama była pod­lot­kiem, który nie ro­zu­mia­ł sy­gna­łów

 

który znaj­du­je się w eu­ro­pie? → …który znaj­du­je się w Eu­ro­pie?

 

Zro­bi­ło się jej zimno, a James wy­glą­dał w jej oczach jak sam dia­beł, który wła­śnie się­gał po jej duszę. → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

Gdzie idzie­my? – py­ta­ła skon­fun­do­wa­na.Dokąd idzie­my? – py­ta­ła skon­fun­do­wa­na.

 

któ­rzy skie­ro­wa­li lufy w kie­run­ku James’a. → Brzmi to fatalnie.

Proponuję: …któ­rzy wycelowali lufy w kie­run­ku Jamesa.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wnioskuję, że przeczytałam fragment dłuższej całości, stąd niewiele zrozumiałam. Szkoda, bo język na wysokim poziomie, jak dla mnie akuratne proporcje opisów i akcji, konstrukcja opowiadania zgrabna. Piszesz bardzo kinematograficznie, szacun!

 

Czułam się, jakbym przełączyła TV z reklam na wciągający film, obejrzała 15 minut, po czym wyłączyła, bo ktoś mnie zawołał. Wrażenie miłe, zaciekawiłam się, ale nie kumam bazy.

...Pan muzyk? Żebym zryżał!

Ok, więc wszystkie wskazane lapsusy zostały poprawione.

 

Lothorien_leaf

Jedna z postaci ma na imię Borys czy Boris? Czy to dwie postacie różne? 

Mój błąd, poprawiony. To jedna postać ofkoz.

 

Monique.M

Mam do Ciebie to samo pytanie, które ty do mnie: czemu nie zrobiłeś ponumerowanej listy opowiadań z Twojego Uniwersum dla niewtajemniczonych ? :p

Bo nie wszystkie przedstawiają pewien ciąg wydarzeń. Na przykład “Słowa płynęły…” jest (wbrew pozorom) zamkniętym opowiadaniem, dziejącym się w innych czasach względem Nieśmiertelnych, w którym przemycam fragmenty wyjaśniające budowę świata (nie robię tego wprost! Trzeba trochę czytać między wierszami i poprzez kojarzenie faktów trochę rzeczy dopowiedzieć trzeba samemu). W tej chwili piszę dłuższe opowiadanie pod tytułem “Regiel Pomroka”, gdzie wiedza z poprzednich będzie przydatna, ale nie obowiązkowa i tam zamieszczę odpowiednie linki dla masochistów :P.

 

regulatorzy

Cóż, Folanie, przeczytałam i to w zasadzie wszystko, do czego mogę się przyznać, albowiem nie udało mi się pojąć, co miałeś nadzieję opowiedzieć. :(

Wytłumaczę z nadzieją, że wskażesz mi (lub ktoś inny) gdzie popełniłem błędy, które sprawiły, że interpretacja jest utrudniona.

 

[SPOILERY!]

 

Elizabeth jest naukowcem, do którego przykleił się jeden z bogów świata Ogrodu. Jak wynika z tekstu – ten fakt cholernie się jej podobał i działał więcej, niż stymulująco i vice versa. Tu pojawia się pierwsza istona informacja:

Wiedziała, że jej Cheon szybko zyska pełnię świadomości, a co za tym idzie – imię. Były dni, że czuła przełom i miała je na końcu języka.

W wyniku tajemniczej przepowiedni Kongregacja odcięła ją od bożka, a samą istotę gdzieś uwięziła. Siedzi bidna i osowiała w złotej klatce tak bardzo stęskniona za bożkiem, że planowała nawet jego odzyskanie. A tu pyk, więzienie poszło w drzazgi razem z bożkiem. Tu pojawia się druga istotna informacja:

Potężna eksplozja Dwaalu zniszczyła Salę Pamięci i zabiła mieszańców, obracając ich w kamień.

Tu przeskoczmy prawie na sam koniec. James szybko wyjaśnia cel sprowadzenia Elizabeth.

Rok temu brałem udział w operacji na terenie Ogrodu… Agent i kupa cywili zginęła, obrócona w kamień […] Miałem dziwne sny. Naprawdę dziwne. Wtedy miałem natchnienie… Ten kod na glifach […] wyświetliły się twoje akta. Nawet nie wiedziałem, że nasz wywiad zebrał tyle informacji. Cały twój pieprzony życiorys.

I wreszcie finalna scena, która łączy się z informacją, że Cheoni w pełni świadomości zyskują imię.

– Ten projekt… – odezwała się nagle Elizabeth sennym tonem. – Ma imię

To nie było pytanie, tylko twierdzenie.

– Tak – parsknął ochroniarz. – Ale tobie nic nie powie. James jest fanem cywilizacji starszych niż…

Atena – wyszeptała, niemal z rozkoszą, Elizabeth.

W skrócie i uproszczając – projekt Jamesa został nawiedziony przez Cheona, który dostał się na pokład Synedrionu poprzez osobę Jamesa. Elizabeth czuła echo swojego patrona, gdy widziała “powolną gwiazdę” na nocnym niebie – a to nic innego, jak stacja orbitalna Synedrionu z cheonem na pokładzie.

 

[KONIEC SPOILERÓW!]

 

Ghlas cailin

 

Zapraszam do sekcji spoilerów wyżej ;]. I może do innych moich opowiadań,

0-3 WARSZTAT | 0-3 NARRACJA | 0-3 FABUŁA | 0-3 DIALOGI | 0-3 POSTACI | 0-3 KLIMAT

Folanie, bardzo dziękuję za próbę przybliżenia mi sensu opowiadania, ale obawiam się, że to krótkie streszczenie raczej nie rzuciło wiele światła na przeczytany tekst.

Monique.M napisała: „…cieszę się, że mogliśmy poznać kolejną odsłonę tego uniwersum Pomimo powolnego wstępu ta część podobała mi się chyba najbardziej, choć trudno by ją było zrozumieć, bez poprzednich opowiadań”. A ja nie wiem o jakim uniwersum mowa, pewnie dlatego miałam wrażenie, że zostałam wrzucona do świata, którego nie znam i stąd moja dezorientacja.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Czytając Twoje streszczenie mogę powiedzieć, że z grubsza zrozumiałam opowiadanie, ale z braku czasu czytałam je w kawałkach, dlatego dopiero teraz pomogłeś mi powiązać drobne okruchy porozrzucane to tu, to tam (np. z kamiennymi figurami, gwiazdą-statkiem, czy tym że to właśnie James przemycił Cheona). Nie wiem na ile to wina moich przerw w lekturze, przez które nie mogłam tego wychwycić, a na ile były po prostu zbyt subtelnie wtrącone i w całym tym strumieniu różnych informacji o świecie i bieżących wydarzeniach umknęły.

 

Piszesz, że tworzyłeś opowiadania dość zamknięte. Ja jednak już teraz dostrzegam pewną chronologię w tych tekstach, które znam i dla mnie to nie przeszkadza, że są niezależne smiley.

 

 

 

 

<Detektywa Lowina zapiski z urlopowych sesji czytania „Tytulików”>

Folan – Słowa płynęły prosto z gwiazd

Mgrbrrg, mrgrgsg znowu ciąg dalszy… grrr. Także tego, po lekturze „Optymalikonu” miałem nadzieję, że teraz dostanę samodzielną opowieść, ale nie. Dobra, deszczowy poranek, klientów brak, butelka na biurko i jedziemy.

Nie jest źle. Znów jestem w świecie, który nie do końca ogarniam, choć po „Optymalikonie” zaczynam poruszać się w nim nieco pewniej. Wciąż odkrywam nowe rzeczy w prawie każdym akapicie, ale tym razem jakoś utrzymuję się na powierzchni, zamiast pędzić na spotkanie dna. To pozwoliło mi skupić się na fabule i powiem, że była całkiem dobra. Piszesz ładnie, co mówiłem już przy drugim tekście i teraz zdania nie zmieniam – wciąż jest czytelnie i ciekawie. Zarówno Elizabeth, jak i James są naturalnie w swoich rolach i mają dobre, prawdziwe dialogi. Widać, że masz przemyślany świat, wykraczający daleko poza to opowiadanie. Nie wyłapałem żadnego błędu logicznego, być może dlatego, że nie znam prawideł Twojego uniwersum.

W każdym razie całkiem niezłe.

 

No, kurczę, weź napisz książkę albo co, ale nie wrzucaj czytelnika do świata, którego nie rozumie, szczególnie tak skomplikowanego. O ile w poprzednich opkach miałam wrażenie, że czytam pierwsze rozdziały, to tutaj nagle wylądowałam gdzieś w końcowych. I dalej niewiele rozumiem i czytelniczej satysfakcji nie mam. A szkoda, bo fajnie piszesz, masz wyobraźnię, ale tak po kropelce to ja zwyczajnie nie lubię. Irytuję się, gdy dostaję opowieść fragmentaryczną, nie mam cierpliwości czekać na kolejną odsłonę.

Ocenić też trudno, bo co mam właściwie oceniać. Nawet Twoje spojlery nie pomagają, bo piszesz je zakładając, że czytelnik świat rozumie, a ja przecież nie siedzę w Twojej głowie. Reasumując: no, nie spasiło.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Hmmm. Mnie też nie przypasowało. Niby stosunkowo niedawno czytałam poprzedni tekst, więc uniwersum mam odświeżone, ale fragmentaryczność opowiadania mi przeszkadzała. Bo tu dla odmiany nie wspominasz o skazie i nieśmiertelności, tylko koncentrujesz się na Cheonach i jakichś prognozach. A ja w ogóle nie znam “tej suki”, nie mam pojęcia, kto ma rację w konflikcie.

Zachowanie Borysa wydało mi się dziwaczne. Coś się nagle zmieniło, a on, zamiast najpierw powiedzieć, co się stało, zachęca Jamesa do dawania. W razie pożaru też by mówił “dawaj”, czy krzyknął “Pali się! Ewakuacja!”? James tak wyjaśnia sytuację Elizabeth, żeby czasem nic nie wyjaśnić przed puentą. Baba z kolei myśli głównie o flircie. Naukowcy tak nie postępują.

Wszyscy gadają, wzdychają, wspominają świetlaną przeszłość, ale niewiele robią.

ale widząc zamglone spojrzenie Jamesa złość nagle wyparowała. 

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo wychodzi, że to złość widziała. Za to przecinek jest niezbędny. W tej chwili przy odrobinie złej woli można się zastanawiać, czy do Jamesa należało spojrzenie, czy złość.

Babska logika rządzi!

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka