Kris nigdy wcześniej nie czuł takiej mieszaniny emocji. Gdyby się nad tym zastanowił, nie byłby w stanie powiedzieć, czy dominującym uczuciem był gniew, rozpacz, czy może jednak bezsilność. Wszystko w nim kotłowało się, podszyte tym nieustannym, męczącym niepokojem powodowanym przez Miasto.
Spojrzał na znaleziony przed dwoma laty zegarek, sfatygowany, lecz wciąż działający, jeden z tych, które nie potrzebowały baterii, rzadki okaz. Do zmierzchu pozostały dwie godziny. Akurat tyle, ile zajmie wydostanie się z tego królestwa szarości i betonu. Nie mógł tracić więcej czasu. Raz jeszcze zlustrował okolicę, choć bardziej z wewnętrznego przymusu, niż w nadziei, że odnajdzie jakiekolwiek ślady zaginionej ekspedycji Pająka.
Nic. Tylko puste ulice, szklano-betonowe wieżowce w oddali, ogromny, szary prostokąt tego, co według wizji Szalonego Toma, jednego z Ojców założycieli wioski, nazywano niegdyś supermarketem i asfaltowa pustynia wokół. Żadnego życia, zwierzęcego czy roślinnego, nawet owadów.
Zaklął i ruszył w kierunku pierwszego punktu orientacyjnego na drodze powrotnej. Pusta wewnątrz, kilkudziesięciometrowa ażurowa kula niewiadomego przeznaczenia, która od zawsze go fascynowała, przywoływała, jakby była czymś, co powinien znać. Za nią miał skręcić w lewo, w szeroką aleję, i kierować się na kolejny charakterystyczny obiekt miejskiego krajobrazu. W normalnych warunkach wyciągnąłby z tuby mapę i naniósł nowe obiekty na papier, a później, w wiosce, pozwolił innym poszukiwaczom na uzupełnienie ich własnych planów. Jednak warunki nie były normalne, nie powinno go tutaj być.
Syreny Miasta wyły całą noc, a gdy tylko nastał ranek Kris opuścił wioskę, pogrążoną w żałobie po straconych mieszkańcach. Bez wiedzy starszyzny wszedł w trzewia metropolii. Musiał spróbować, nawet jeśli szanse były bliskie zeru.
Po godzinie forsownego marszu minął plac z pozbawionymi wody fontannami, tak samo szarymi jak reszta krajobrazu. Był już niedaleko łąk pomiędzy Miastem a nieprzebytą Puszczą, zwolnił, nie musiał się spieszyć.
Miasto wciąż spało, jednak bezruch niepokoił jak zawsze. Ponadto ta dziwna aura, jaką emanują pozbawione życia obiekty, które życiem powinny tętnić, powodowała ucisk w żołądku i mrowienie u podstawy czaszki. Jednak nadal było jasno, bezpiecznie. Za godzinę betonowy moloch miał się obudzić, a wtedy…
Nikt nie wiedział, co wtedy. Nikt, kogo zmierzch zastał w Mieście, nigdy nie wrócił. Tylko Bóg wiedział co się dzieje nocami na szerokich ulicach, w alejach, na placach oraz pomiędzy budynkami, w ich wnętrzach, piwnicach, na dachach.
Gdy Kris wrócił do wioski Jarzębina rzuciła się na niego z pięściami, wyzywając od najgorszych. Biła go i płakała. Krzyczała, że jest idiotą, a później przytulała, by po chwili znów wybuchnąć gniewem. Rozumiał jej zachowanie. Właśnie straciła brata, a jego eskapada kazała jej myśleć, że straciła również męża. Przepraszał ją, przytulał, bronił się przed ciosami i przepraszał jeszcze mocniej. Za to co zrobił.
I za to, co dopiero zamierzał.
***
– Oszalałeś! – wykrzyknął Borsuk, zrywając się ze swojego miejsca przed niewielkim ogniskiem.
– Nie, nie oszalałem! Pająk się mną zajął. Nie miałem nic, nie wiedziałem kim jestem i skąd się tu wziąłem. – Kris wydobył spod płóciennej koszuli płaski wisiorek z wygrawerowanym imieniem; jedyną rzecz, którą miał przy sobie, kiedy cztery lata temu mieszkańcy wioski odnaleźli go nagiego, tuż przy granicy Miasta. – Pomógł mi! Teraz moja kolej.
– Ja to rozumiem. Powściągnij gniew – powiedział pojednawczo Zaskroniec, skórując królika upolowanego rankiem na skraju lasu. – Nie zapominaj, że Pająk to mój rodzony brat. Kiedy wczorajszej nocy z głębi Miasta doszło to upiorne wycie, pobiegłem tam, gdzie zaczynają się budynki. Wiedziałem, że Pająk utknął, chciałem coś zrobić, cokolwiek, ale przystanąłem przed samą granicą. Otrzeźwiałem. Spędzenie nocy w Mieście to samobójstwo. Wiesz, co się tam dzieje…
– Właśnie nie wiem! Sam kiedyś przyznałeś, że za Twojego życia nie zdarzyło się, żeby ktoś został w nim na noc. To pierwszy raz, reszta to stare opowieści. Pająk może nadal żyć i potrzebować pomocy. Żaden z nas nie wie co się dzieje w Mieście nocą.
– Bo nikt tego nie przeżył – podsumował Borsuk. – Pamiętasz inicjację? Ja pamiętam aż za dobrze. Samotna noc przy granicy. Puste budynki, w których zapalają się światła, choć nikt w nich nie mieszka. Szczęk stali, zgrzyty, warkoty, trzaski, tak jakby Miasto żyło, było zamieszkane, a dobrze wiemy, że nie jest. I nawet w dzień to wyżerające nerwy uczucie, jakby ktoś stale cię obserwował. Jak gdyby okna budynków były oczami, wodzącymi za tobą, wpatrującymi się niecierpliwie, w nadziei, że zmierzch zastanie cię pod ich spojrzeniem.
Kris zacisnął usta w wąską linię, opuścił głowę, stawy palców strzeliły, gdy zamknął dłonie w pięści. Wiedział, że mają rację.
– Wyruszam trzy godziny przed zmrokiem – wydusił przytłumionym głosem. – Kobiety i starszyzna będą zajęci obrzędami pogrzebowymi, nikt nie zauważy jak zmierzam ku Miastu. Z wami albo bez was, zrobicie jak chcecie.
Wstał, otulił się mocniej niedźwiedzim futrem, zarzucił na ramię krótki łuk, po czym odszedł w kierunku jednej z kilkudziesięciu zbitych w gromadę drewnianych chat. Do domu. Chciał spędzić kilka ostatnich chwil z pogrążoną w żałobie Jarzębiną. Wiedział, że Miasto może go zabić jeszcze dzisiejszej nocy.
***
Przystanęli na schodach potężnego gmachu, przed szklanymi drzwiami wtłoczonymi w wysoki, marmurowy łuk.
Kris usiadł na szerokim stopniu, z sakwy wyciągnął pajdę chleba. Zaskroniec sięgnął po manierkę i łapczywie przyssał się do szyjki. Borsuk w tym czasie skierował kroki do pobliskiego torowiska, gdzie zardzewiałe nitki szyn biegły daleko w głąb Miasta. Nikt nie wiedział jak duża jest metropolia, lecz podejrzewano, że ciągnie się w nieskończoność. Kartograficzne dzieła Poszukiwaczy obejmowały ogromny teren, były kreślone od kilku pokoleń, a i tak żaden nie łudził się, że dane mu będzie kiedykolwiek dotrzeć do drugiego końca Miasta. Ono było jak niebo; jak piekło; jak wszechświat. A może nawet jak sam Bóg. Wieczne i nieskończone.
Borsuk wyciągnął płaski otoczak z martwego, betonowego klombu pod wiatą przystanku i ruszył ku towarzyszom. Wdrapał się na szczyt schodów, stanął przed szklanymi drzwiami, wziął zamach. Rzucony kamień roztrzaskał wejście na tysiące drobin, pobłyskujących w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca.
– Odbiło ci?! – syknął Kris.
– Spokojnie. Za każdym razem rozbijam drzwi lub okno, a przy kolejnej wizycie znów są całe. Dziwne, co? Miasto odtwarza to, co niszczymy.
– Szkoda, że nie odtwarza tego, co znajdujemy – włączył się Zaskroniec. – Wtedy nie musielibyśmy wchodzić głębiej, narażać życia, przeszukując kolejne budynki.
– A nie pomyśleliście, że to właśnie dlatego Miasto nie wypuszcza nikogo, kto zostaje w nim na noc? Bo okradamy je i niszczymy?
– Nie… Ale coś może w tym być – odparł Zaskroniec i spochmurniał. Najwyraźniej pytanie Krisa rzeczywiście dało mu do myślenia. – Żadna z legend o tym nie mówi. Wizje Szalonego Toma nie wspominają o powodach, dla których Miasto nas zabija.
– A znasz wszystkie? – zapytał Borsuk
– Tak – potwierdził Zaskroniec. – Ty też powinieneś. Prawie wszystko, co wiemy o Mieście pochodzi z wizji Toma. Korzystasz z tej wiedzy. Wszyscy z niej korzystamy.
– Nie mówię, że nie, ale Tom był jednak szaleńcem – odciął się Borsuk, zaciągając mocniej pas na wełnianych spodniach. – Naprawdę wierzysz, że kiedyś Miasto zamieszkiwały miliony ludzi? Że poruszały się po nim stalowe maszyny na kołach? Że po niebie latały podobne ptakom pojazdy, przenoszące w trzewiach setki ludzi? W wiosce mieszka nas dwustu. Dwustu! Wyobrażasz sobie te miliony? Tom był szaleńcem. Pozostali Ojcowie się go wyparli.
– Może nie wszystkie jego opowieści były prawdziwe – przyznał Zaskroniec. – Ale to z nich wiemy, jak nazywać znajdowane przedmioty, jak ich używać. Z mądrości zawartej w słowach szaleńca znamy przeznaczenie poszczególnych budowli, wiemy gdzie warto wchodzić, co omijać. Nie zapuszczać się w kanały, nie wspinać na dachy, nie dotykać przewodów rozpiętych pomiędzy słupami…
– Dzięki Tomowi znamy pismo starożytnych – wtrącił Kris i spojrzał na zegarek. – Dość dyskusji. Trzeba iść.
Do celu dotarli pół godziny przed zachodem słońca. Z każdą minutą robiło się coraz ciemniej. Choć i tak było na to o wiele za późno, wszystko w nich krzyczało, że powinni uciekać.
Nerwowo przeszukiwali teren w pobliżu wejścia do budynku, gdy nagle Zaskroniec pochylił się i ze szczeliny pomiędzy bloczkami kostki brukowej wydobył niewielki okruch.
– Szklany odłamek, ani chybi z drzwi wejściowych. Weszli do środka.
Kris skinął głową i sięgnął po przytroczony do uda łom.
***
Wewnątrz budynku było ciemno. Podłużne dachowe świetliki wpuszczały do środka resztki kończącego się dnia, nieznacznie rozjaśniając ogromną przestrzeń, poprzecinaną wysokimi regałami. Rzędy pustych sklepowych półek ciągnęły się przez całą szerokość hali, pomiędzy nimi znajdowały się szerokie alejki. Kris przeskoczył nad zamkniętą bramką kasy i wszedł między regały, Borsuk i Zaskroniec w ciszy podążyli jego śladem.
– Wyciągnij latarkę – polecił Kris Borsukowi.
Młodszy mężczyzna wydobył urządzenie z sakwy. Poszukiwacze bardzo rzadko znajdywali coś przydatnego, o wiele częściej przynosili do wioski przedmioty, których nie sposób było użyć ze względu na brak możliwości ich zasilania. Latarka Borsuka działała na dynamo, była unikatowa, więc nie skończyła wyłącznie jako ozdoba czyjejś chaty. Nie raz pytano go o sprzedaż urządzenia, jednak Borsuk był nieugięty. Latarka była tym, co sprawiało, że czuł się kimś wyjątkowym.
Zapadła kompletna ciemność, zaczęła się noc, lecz Miasto nadal było ciche. Oświetlając drogę przed sobą, mężczyźni dotarli do drugiego końca hali. Skulili się i przykucnęli pod ścianą za ostatnim regałem, gdy pod sufitem coś zabrzęczało, a po chwili rozbłysły światła.
– Myślicie, że Miasto wie, że tu jesteśmy? – wyszeptał przerażony Borsuk.
– Nie słychać wycia syren, więc chyba jeszcze nie – uspokoił go Zaskroniec.
Kris odetchnął głęboko i wstał. Na granicy pola widzenia zauważył ruch.
Znad drzwi w rogu hali spoglądało na nich czerwone oko kamery. Uszu całej trójki dobiegł narastający z każdą sekundą wrzask syren.
***
– Za mną! – Kris ruszył biegiem ku drzwiom. Szarpnął, nie były zamknięte. Za nimi ciągnął się długi korytarz z pomieszczeniami po obydwóch stronach. Tutaj również paliło się światło.
W mijanych pokoikach nie było niczego, prócz gołych ścian i pustych biurek. W dzień przeszukaliby dokładnie każde z nich, ale teraz nie było na to czasu. Posuwając się szybko, lecz ostrożnie, dotarli do załomu, za którym korytarz urywał się już po kilku metrach. Na końcu znajdowały się drzwi z zakratowanym okienkiem i napisem “EXIT”.
Z zewnątrz cały czas słyszeli przytłumione wycie syren.
Nagle coś huknęło od strony, z której przyszli. Kris gwałtownie odwrócił głowę.
– Drzwi! – Krzyknął strwożonym głosem i rzucił się naprzód. Szarpnął za klamkę. – Zamknięte!
Wbił spłaszczony koniec ściskanego w dłoniach łomu w szczelinę pomiędzy zamkiem i framugą. Zza rogu korytarza dobiegło ich niskie buczenie, któremu akompaniowały metaliczne szczęknięcia oraz posapywania. Kris naparł całym ciałem na utworzoną dźwignię. Zamek puścił.
Wypadł na zewnątrz, w ciemność rozświetlaną mrugającymi chimerycznie ulicznymi latarniami. Borsuk i Zaskroniec byli tuż za nim. Dźwięk syren uderzył w nich z całą mocą.
Znaleźli się w pułapce.
Niewielki teren, ogrodzony z trzech stron siatką zwieńczoną drutem kolczastym, zastawiony był plastikowymi kontenerami. Borsuk skoczył ku ogrodzeniu i wspiął się po nim, jednak nie wiedział jak sforsować kolczastą barierę na szczycie. W tym samym czasie Zaskroniec zamknął drzwi i naparł na nie, w nadziei, że jego siła wystarczy by coś, co ich ścigało, nie wydostało się na zewnątrz.
Kris wiedział, że na przejście przez ogrodzenie nie mają szans. Podejrzewał, że wysiłki Zaskrońca są równie bezsensowne co wspinaczka Borsuka. Ich prześladowca najprawdopodobniej będzie również ich katem. Rozglądając się nerwowo, w słabym świetle dojrzał na asfalcie przed sobą ciemniejszy prostokąt.
Kanały. Szalony Tom przestrzegał przed zapuszczaniem się pod ulice Miasta. Ale innej drogi nie było. Kris jednym susem znalazł się przy studzience, wepchnął koniec narzędzia pod kratownicę i podważył, odsłaniając betonowy szyb z wpuszczoną w ściankę drabiną.
– Tutaj! – krzyknął do towarzyszy. – Szybko!
Cała trójka bez zastanowienia opuściła się w duszną ciemność kanałów, dwa metry pod poziom ulicy. Kris był ostatni. Zaciągnął za sobą żeliwną kratkę.
Skuleni u podnóża drabiny w mroku nasłuchiwali dochodzących z góry dźwięków. Huk otwieranych z impetem drzwi, buczenie, syk, szczękanie metalu, rytmiczny terkot, trzaskanie pokryw kontenerów. Raz po raz coś zasłaniało wąskie otwory włazu, przechodząc obok, lub przystając na studzience. Wreszcie osobliwe hałasy ucichły, pozostało tylko przytłumione wycie syren.
– Włącz latarkę – poprosił Kris.
Kiedy tylko odrobina światła rozjaśniła wnętrze kanału, Borsuk wystawił rękę, w której ściskał rzemień z nanizanymi lisimi kłami.
– Było zaplątane w drut, należało do Zająca – wyjaśnił ponuro.
– Byli tutaj. Zauważyłem ślady łomu na drzwiach, ale zamek był cały – dodał Kris. – Miasto musiało go naprawić. Zeszli, tak jak my. Daj więcej światła na ściany i podłogę.
Najmłodszy z poszukiwaczy zwiększył częstotliwość ściskania dynama latarki. Centymetr po centymetrze omiatał suche wnętrze tunelu. Kanał w tym miejscu się kończył, podążać nim można było tylko w jedną stronę. Lub prosto do góry, tam skąd przyszli, a na to żaden z trójki towarzyszy nie miał ochoty. Oświetlając podłoże, Borsuk natknął się na świeże plamy krwi. Prowadziły w mrok.
– Idziemy. Tak będzie bezpieczniej. – Kris nie wiedział, czy próbuje przekonać towarzyszy, czy samego siebie. – Oni nadal mogą żyć.
***
Prowadzeni przez Borsuka przeszli kilkaset metrów. Zrobiło się wilgotniej, a gołe ściany tunelu poczęły gdzieniegdzie porastać krwistoczerwone, przypominające mech wykwity. Było ich coraz więcej z każdym przebytym metrem, a w pewnym momencie zajmowały już cały przekrój kanału i nie sposób było po nich nie stąpać. Po kolejnych kilku minutach ostrożnego marszu organiczny dywan znów zaczął się przerzedzać.
A później natrafili na trupa.
W miejscu, w którym tunel się rozwidlał, leżał martwy Zając. Płócienną koszulę miał przesiąknięta krwią. Zaskroniec nachylił się nad ciałem, podwinął materiał.
– Coś rozszarpało mu bok, stracił wiele krwi – postawił diagnozę. – Zabrali jego broń i sakwę. Którędy poszli?
– Idę z Borsukiem na lewo, tylko kilkadziesiąt metrów, poszukamy śladów – zarządził Kris. – Ty rozejrzyj się tutaj, nad nami jest właz. Równie dobrze mogli opuścić kanały.
Zaskroniec zapalił kaganek i ruszył ku drabince, a Borsuk i Kris zagłębili się w lewą odnogę. Nie przeszli nawet dziesięciu metrów, kiedy natknęli się na płytką wnękę, nieco powyżej poziomu tunelu. Leżały w niej szkielety czwórki ludzi, jeden obok drugiego. Ściany niszy pokrywał znajomy, czerwony mech, oblepiający również kości.
– To nie nasi – oznajmił Zaskroniec, uważnie przyglądając się szczątkom. – Leżą tutaj od bardzo dawna. Dwie kobiety, dziewczynka, mniej więcej dwunastoletnia, i mężczyzna.
– Kobietom nie wolno wchodzić do Miasta. Na pewno nie nasi – przyznał Borsuk. – Myślicie, że to mogli być mieszkańcy Miasta? Z legend i wizji Toma?
– Zaczynasz wierzyć słowom szaleńca? – żachnął się Zaskroniec i zmienił temat. – Zginęli od tej samej broni. Kobiety i dziecko mają dziury w czołach, tylko u mężczyzny otwór znajduje się na szczycie czaszki. Poza tym ktoś naruszył ciała. Możliwe, że nasi. A później wyszli studzienką na zewnątrz.
– Skąd wiesz, że studzienką? – zapytał z powątpiewaniem Borsuk.
– Świeże ślady na pokrywie.
– Trzeba sprawdzić, co jest na górze, może tylko sprawdzali położenie – uciął spór Kris, wrócił pod właz i wspiął się po szczeblach.
Łomem podważył klapę, po czym ostrożnie wystawił głowę z otworu. Zamrugał, przyzwyczajając wzrok do świateł latarni. Znajdowali się gdzieś pomiędzy budynkami, trudno było ocenić gdzie konkretnie. Rozglądając się, skierował wzrok ku jednej z uliczek. Na jej końcu zauważył fragment charakterystycznej, ażurowej konstrukcji stalowej kuli.
– Jesteśmy blisko sfery. Możemy spróbować tam dotrzeć.
– Po co? Nie lepiej poczekać, aż zrobi się jasno? – zapytał Borsuk z wyrzutem.
– Zawsze coś mnie do niej ciągnęło… Wiem, że to dobrze nie zabrzmi, ale mam przeczucie, że powinniśmy tam pójść.
– Wewnątrz jest tylko betonowy sześcian pośrodku sfery – włączył się do rozmowy Zaskroniec. – No i wejście, brama, ale nie da się jej sforsować. Próbowałem. Zresztą nie ja jeden.
Kris spojrzał z góry na kompanów.
– Możecie tu zostać. Ja idę – zadecydował, po czym wygramolił się na zewnątrz.
Zaskroniec bez słowa przypadł do drabinki i zaczął się wspinać, Borsuk westchnął ciężko i ruszył za nimi.
***
Ruszyli wzdłuż budynków, pod spojrzeniem zapalających się w oknach świateł. Miasto ich obserwowało. Poganiani strachem wbiegli w prowadząca do celu alejkę. Paradoksalnie, panująca w niej ciemność sprawiła, że poczuli się bezpieczniej, zwolnili.
Wreszcie dotarli na wielki plac wokół sfery i przystanęli na jego skraju, obawiając się wchodzić na pusty, odkryty teren. W oddali, na brzegu skweru, po lewej od nich, coś się poruszyło. Nie widzieli dokładnie, bowiem odległość oraz mrok nie pozwalały na dokładniejsze rozeznanie, ale owo coś zmierzało ku nim.
Diabli wzięli ostrożność. Towarzysze w panice rzucili się w stronę ażurowego szkieletu kuli.
Owo coś poruszało się szybko, na ułamki sekund stając się wyraźniejsze, kiedy przecinało plamy światła rzucane przez rozsiane po całym placu niskie latarenki. Było wielkie, wyższe niż człowiek. Miało dwie ręce, w jednej dzierżyło szerokie ostrze, z drugiej niebieskim płomieniem buchał ogień. Nie kroczyło, a raczej sunęło, wydając z siebie głośny terkot, przebijający się ponad nieustanne zawodzenie Miasta.
Kris jako pierwszy znalazł się pomiędzy belkami sfery, pozostała dwójka deptała mu po piętach. Dobiegli do sześcianu.
– I co teraz!? – wydarł się Borsuk.
Zaskroniec chwycił za łuk, sięgnął po strzałę i wycelował w stwora. Ten jednak nie przekroczył granicy kuli, zatrzymał się przed pierwszymi dźwigarami.
– Daj mi chwilę! – Kris ujął w dłoń zwisający na rzemyku u szyi amulet, przymknął oczy i pomyślał o Jarzębinie.
W tym czasie do potwora dołączył drugi, bliźniaczo podobny. Za nim pojawiły się trzeci i czwarty.
– Szybciej! – krzyknął Borsuk.
Nagle dziwna, niewyraźna myśl tknęła Krisa, który szarpnął ręką, zrywając cienki rzemień naszyjnika. Odszukał niewielki panel z boku bramy, przyłożył do niego amulet. Stalowa płyta odsunęła się bezszelestnie, a z wnętrza dobiegł przyjemny, kobiecy głos:
– Dzień dobry, profesorze Walters.
***
Płyta wejścia zasunęła się zaraz po tym, jak poganiani przez Krisa Borsuk i Zaskroniec trwożliwie weszli do środka. Znów byli w tunelu a lament syren umilkł, ustępując miejsca ciszy. Na suficie, rozmieszczone w równych odstępach, świeciły jasnym błękitem podłużne panele. Podłoże opadało łagodnie szeroką rampą, prowadząc w trzewia Miasta. Było czysto, wręcz sterylnie, żadnych śladów kurzu. Na ścianach widniały napisy. Ciąg czterech liter, później przerwa, i znów to samo. KRIS.
– To twoje imię – zauważył osłupiały Zaskroniec.
– Nie… KRIS to akronim. Od Ośrodka Badań Kriogenicznych, którego byłem właścicielem. O Boże…
Puścił się biegiem, pozostała dwójka ruszyła za nim. Ku ich zdumieniu stalowe grodzie automatycznie rozsuwały się przed Krisem, lawirującym w tym miejscu, jak gdyby znał je na pamięć. Co jakiś czas skręcali w boczne odnogi tuneli, mijając dziesiątki drzwi i przeszklonych fragmentów ścian, za którymi znajdowały się pomieszczenia wypełnione skomplikowaną aparaturą.
Wreszcie przekroczyli próg ogromnej sali. Kris skierował się do centrum pomieszczenia, gdzie z podłoża wyrastała kolumna ekranów, konsolet sterujących i tysięcy splątanych przewodów. Borsuk z Zaskrońcem przystanęli, porażeni obcością tego miejsca.
Kris dotarł na środek, jego palce zastukały w guziki klawiatury. Ekrany ożyły, wyświetlając ciągi danych, dziwne symbole i wykresy, trójwymiarowe symulacje oraz słupki liczb.
– Ej! – zawołał niepewnie Zaskroniec, pocierając energicznie przedramię. – Gdzie my jesteśmy?
Zamiast odpowiedzieć, Kris zbył go machnięciem ręki. Wtem coś syknęło pod ścianą naprzeciw wejścia. Dwadzieścia cztery tuby, nieco wyższe od dorosłego człowieka, rozbłysły lodowatym błękitem, ukazując puste, gładkie wnętrza. Od ich podstaw ciągnęły się przewody oraz pęki rur, znikające gdzieś w dole, pod kratownicami.
– Trzysta siedem lat – powiedział Kris, wpatrując się w monitory. – Tyle czasu minęło od dnia zero.
Odwrócił się w stronę towarzyszy, a na jego twarzy malował się smutek.
– Spałem w komorze trzysta trzy lata. Moi przyjaciele, wasi Ojcowie, zaledwie siedemdziesiąt. Choć to i tak o wiele dłużej, niż zakładaliśmy.
– O czym ty mówisz? – zapytał Borsuk.
– Zasilanie Miasta zaczęło szwankować. Wszyscy oprócz mnie zostali rozmrożeni. Droidy wyniosły nieprzytomnych poza granice metropolii, która nadal była skażona wirusem. Nie wiecie o czym mówię, prawda?
Kris nie doczekał się odpowiedzi i kontynuował:
– Stworzyłem bezpieczną technologię kriosnu. Uśpiliśmy się, uciekając przed śmiercią. AI Miasta miała nas wybudzić po uporaniu się ze skażeniem. Ale się nie uporała, a po drodze szlag trafił zasilanie. Moja komora miała dodatkowy obwód, poza tym priorytet… Rozumiecie? Nie, jasne, że nie rozumiecie. Amnezja… – Kris mówił teraz do siebie, próbując przetrawić sytuację, w jakiej się znalazł. – Skutek uboczny zbyt długiego snu, permanentna w dwudziestu dwóch przypadkach. Tylko ja i Tom. Boże…
– Jasna cholera, o czym ty gadasz?! Odbiło ci?! – rozdarł się Zaskroniec, podbiegł do przyjaciela, złapał go za ramiona i potrząsnął mocno.
– Przestań! – warknął Kris, uwalniając się z uścisku.
Zdezorientowany Borsuk obiema rękami drapał czubek głowy, jednocześnie gapiąc się bezrozumnie na towarzyszy.
– Słuchajcie – zaczął Kris. – Ponad trzysta lat temu zaraza doprowadziła do zagłady. Wraz z grupą dwudziestu trzech osób zamroziłem się tutaj, żeby przeczekać. Miasto, jego sztuczna inteligencja, miało wybudzić nas kiedy będzie bezpieczne, kiedy zutylizuje wszystko, co mogło zawierać lub przenosić bakterie. Ale padło zasilanie. Dlatego teraz miasto w dzień jest nieaktywne, podtrzymuje tylko priorytetowe emitery odstraszające zwierzęta. Zbiera energię ze Słońca, a w nocy zasila wybrane, najprawdopodobniej losowo, obszary. Podczas awarii rozmroziło tych, których nazywacie ojcami założycielami.
– Tobie nie odbiło – stwierdził Zaskroniec, coraz intensywniej drapiąc się w łokieć.
– Nie. Przypominam sobie kim byłem.
– Jeśli posiadasz wiedzę starożytnych, to możesz zrobić tak, żeby Miasto nas nie zabijało?
Kris spojrzał dziwnie na przyjaciela. Bez słowa pomaszerował do wysokiej szafki nieopodal. Przytknął amulet do mebla, zamek odskoczył, a drzwiczki otwarły się szeroko.
– Mógłbym, ale tego nie zrobię. Wiecie jak zabijała zaraza? – Kris sięgnął do wnętrza, a gdy na powrót stanął twarzą w twarz z Zaskrońcem, w rękach trzymał karabin. – Szybko i boleśnie. Najpierw na ciele pojawiał się swędzący rumień. Po kilku godzinach ofiara cała była pokryta zmianami skórnymi, a niemożliwe do wytrzymania świerzbienie powodowało kompulsywne drapanie, darcie palcami skóry, potem mięśni. Ale to nie pomagało. Uczucie swędzenia nie ustawało nawet w chwili, gdy ofiara łamała paznokcie o odsłonięte kości, kiedy zwisały z niej strzępy tkanek a krew spływała z setek ran. Lepiej było się zabić.
– Ale co to ma do rzeczy!? – wykrzyczał Borsuk. – My nie jesteśmy zakażeni! Pająk też nie był! Nikt nie był, a Miasto i tak wszystkich zabijało!
– To jedno z jego zadań. Usuwać wszystkie formy żywe, które mogłyby się zarazić i roznieść bakterie, do czasu całkowitego oczyszczenia, po którym miało nastąpić nasze wybudzenie. Ale to już nie ma znaczenia. A ty nie masz racji. Pamiętasz pleśń pokrywającą tunel oraz szkielety? Dotykałeś jej, Zaskroniec i ja też. Dlaczego wciąż drapiesz się po głowie? – Kris złapał za kołnierz, odsłaniając czerwoną plamę na skórze. – Pająk i jego ekipa też się zarazili. Nie możemy wrócić do wioski.
– Na pewno istnieje lekarstwo – przekonywał Borsuk. – Jarzębina będzie mieć jakieś zioła, to najlepsza uzdrowicielka…
– Ja mu wierzę – oznajmił Zaskroniec, przerywając najmłodszemu z towarzyszy. – Jeśli wrócimy, wszyscy umrą.
Podwinął rękaw koszuli. Zaczerwienienie ciągnęło się od połowy przedramienia do łokcia.
– Przepraszam. – Kris odbezpieczył zamek. – Ale to wszystko co mogę zrobić.
– Nie powinniśmy tu przychodzić – wyrzucił z siebie Zaskroniec, nie kryjąc pretensji. A później skinął krótko głową i przymknął powieki.
Kris bez wahania pociągnął za spust.
***
Syreny przestały wyć przed godziną, kiedy pierwszy blask musnął szczyty najwyższych wieżowców. Miasto znów spało.
Samotna postać wyszła chwiejnie spomiędzy budynków i pokuśtykała przez otwartą przestrzeń brukowanego placu, wprost ku martwej fontannie. Miała na sobie tylko wełniane spodnie, podarte, ledwo trzymające się bioder. Ręce, klatkę piersiową, odsłonięte nogi, a nawet stopy całe były we krwi, sączącej się z dziesiątek ran i zadrapań. Najgorzej wyglądała głowa nieszczęśnika, z twarzą jak maska płynnego szkarłatu i odsłoniętych mięśni. Powyżej czoła kość czaszki świeciła bielą w promieniach porannego słońca, a resztki pozlepianych, zwisających w strąkach włosów, trzymały się tylko kilku miejsc na potylicy.
Postać przysiadła, oparła się plecami o murek fontanny i zaczęła się o niego energicznie ocierać. Szary beton poznaczyły krwawe smugi, a strzępki skóry i innych tkanek spiętrzyły się na górnej krawędzi cembrowiny.
Tylko nie myśleć o swędzeniu, zająć umysł czymkolwiek innym.
Co powie w wiosce? Czy ma mówić o pocisku, który przebił czaszkę Zaskrońca? Niech to piekielne swędzenie się skończy! Jarzębina, ona pomoże, jest najlepszą zielarką. Musi go wyleczyć…
Odepchnął się, wstał chwiejnie i podjął wędrówkę, ale już po kilku niepewnych krokach przypadł do mijanej latarni. Słup był szorstki, idealny, z każdym otarciem mężczyzna zostawiał na nim coraz więcej krwi i strzępków ciała.
Nie. Nie może opowiedzieć o śmierci Zaskrońca. Po prostu nie może. Musi coś wymyślić. Musi! Tylko nie myśleć o swędzeniu. Cholerny przybłęda! Ale nie może… Jarzębina. Nie może opowiedzieć o strzale, która ugodziła Krisa w oko. Za dużo pytań. Wymyślić, nie myśleć!
Byle dotrzeć do wioski. To już niedaleko.