Traktem jechał rycerz ze spuszczoną głową. Jego ubranie było poszarpane i osmalone. Przyczepione gdzieniegdzie resztki zbroi skrzypiały i szurały. Z juków wystawał kikut kopii.
– Zupełnie nie rozumiem – zagaił jego wierzchowiec – dlaczego szarżowałeś na smoka odziany w zbroję?
– Jestem rycerzem. Jak mogłem nie przywdziać zbroi? – odpowiedział zdziwiony sir Symond.
Po czym podumał chwilę.
– Wytłumaczę ci to prosto, wierny rumaku – dodał – celem życia rycerza jest bronić słabszych. Zbroja – to najlepszy rodzaj ochrony. Stąd wynika niezawodnie, że zbroja jest rycerzowi zawsze niezbędna.
– Niezbyt to udany sylogizm, mości Symondzie – odparł dzielny rumak Fauvel, w duchu nieco zażenowany.
– Być może należy go jeszcze poprawić – odparł zmieszany rycerz. – Przysypiałem zawsze na dialektyce…
– Rozbierzmy to metodycznie – powiedział po chwili koń tonem bakałarza – idąc od dołu z kierunku przedniego, smok ma pazury dolne, dalej ogon zakończony kolcami, wyżej pazury górne, potem zęby, ognisty oddech, wreszcie kolce na głowie.
Sir Symond słuchał ze skupieniem.
– Do tego – ciągnął Fauvel – całość potężnego cielska smoka należy rozpatrywać jako broń. Na każdą część tego arsenału zbroja jest tak samo pożyteczna, jak szlafmyca. A krępuje ruchy. Wreszcie na koniec warto nadmienić, że zbroja nie rośnie na drzewie.
– Może tak być – zafrasował się rycerz Symond.
– W dodatku honorowa szarża po ogłoszeniu smokowi swojego zamiaru to koncept strasznie nietrafiony. Należało bestię zaciukać, gdy spała najedzona. Gromkie chrapanie zdradza, że smok śpi już bardzo mocno. Wtedy byle chłopina podoła gardło poderżnąć, więc i rycerz sobie poradzi.
Co do zasady, dodał w myślach.
– Jest to możliwe – przyznał ponuro Symond, po czym zastanowił się chwilę.
– Jednak waleczny sir Ingran pokonał smoka w otwartej walce – powiedział rycerz, zadowolony, że znalazł argument na wywód wierzchowca.
– Tak mówią kroniki.
– Nie wmówisz mi, Fauvelu, że jego także uratował fortel konia.
– Ależ było tak właśnie. Sir Ingran leżał w śmiertelnym uścisku bestii, gdy nieustraszony Cornuet powalił chylącą się brzozę wprost na łeb smoka. Wrodzona skromność każdego rycerskiego wierzchowca kazała mu, jak i mnie, przemilczeć wszystkie okazje, kiedy ratował swojego pana z opresji, nierzadko wygrywając walkę za niego.
– Czy sir Ingran wszystkie wygrane walki z potężnymi przeciwnikami zawdzięcza swojemu rumakowi? – zapytał drwiąco Symond.
– Zdaje się, że sir Ingran dwukrotnie triumfował w sprzeczce karczemnej, gdzie jego koń nie miał wstępu. I trzykrotnie w takich samych okolicznościach ulegał.
Jechali dalej w ciszy, aż rycerz zauważył na drzewie rycinę z napisami. Podjechał do niej, by przeczytać obwieszczenie:
“Dokarmianie smoka brukwią i chlebem surowo zakazane. Dieta smoka obejmuje wyłącznie gotowane jarzyny, kluski na gęsim tłuszczu, jagnięcinę, cielęcinę i gulasz bez pieprzu. Podpisano, księżna Amarysa”.
Rycerz wzdrygnął się.
– Widać smok trzyma krainę w straszliwym ucisku – powiedział zatroskany. – Skoro nawet księżna jest posłuszna jego woli.
Ściągnął wodze. Ruszyli w dalszą drogę.
– Nie mogę jednak zrozumieć… – zaczął Symond.
Nie dziwi mnie to wcale, pomyślał Fauvel, nic jednak nie mówiąc.
– …jak to możliwe, że tak łatwo powaliłeś bestię?
– Jak wiesz, rycerze strasznie upierają się, by za smokami bez przerwy ganiać, choćby żadnych szkód nie czyniły.
– Smok, co nikomu nie wadzi? Nie może to być.
– A jednak. Niektóre smoki stają się nawet chlubą prowincji, do której wtedy ciągną wędrowcy. Czasem bywa tak, że gdy dumny rycerz odjedzie, to smoka opłakują i wypatrują nowego. Zdarza się nawet, że smoki się rozmyślnie wabi.
Rycerz nieco się speszył.
– Smok, którego niemalże pokonaliśmy, był ze wszech miar groźny i plugawy – powiedział bez przekonania.
– Nie sposób powiedzieć tego na pewno. Dopóki nie zaszarżowałeś na niego, nie dawał oznak gniewu – stwierdził rumak.
– Kiedy szczerzył zęby… – mówił sir Symond. W jego głosie czuć było niepokój.
– Trudno powiedzieć, czy nie był to jakiś smoczy sposób na okazanie życzliwości, albo po prostu zwykły wyraz twarzy.
Sir Symond chrząknął niewyraźnie.
– Nasuwa się też pytanie – ciągnął wierzchowiec – czy nie lepiej było kogoś spytać, czy ze smokiem rzeczywiście należy się rozprawić.
Sir Symonda dociekliwość jego dzielnego rumaka zaczynała męczyć.
– Co za straszne czasy – jęknął rycerz – żeby trzeba było prosić o pozwolenie na walkę ze smokiem.
Chwilę milczeli, jadąc dalej drogą.
– Wracając do sprawy wiedzy koni w materii smoków – ciągnął dalej Fauvel – to wiedz, że anatomia smoka jest nam, wierzchowcom świetnie znana. Czaszka smoka, jak i ludzka, ma wiele czułych punktów. I tam, gdzie cios miecza albo kopii byle jak zadany smoka ledwo draśnie, tam odpowiednio wymierzony cios kopyta, gdy rycerz dawno leży powalony i błaga o litość, przeważnie wystarcza, by bestię pozbawić czucia na krótką chwilę. Wtedy rycerz, wyleczony z omamów o honorowej walce, wbija kord w gardło i przechodzi do kronik jako pogromca bestii.
Chyba, że akurat podkuli ogon i ucieknie, sir Symondzie, pomyślał koń. Nie chciał nawet myśleć o zanieczyszczonych pludrach rycerza, które zostawili gdzieś w przydrożnych krzakach.
Dojechali do karczmy. Skromnie ubrany mężczyzna z wielkim workiem na plecach zbierał się właśnie, by odjechać. Czuć było woń surowego mięsa. Nieznajomy z workiem pozdrowił uniżenie rycerza.
– Co tam wieziecie? – spytał Symond.
– Mięso z jatki, dla smoka. Sama księżna wybierała, smok to jej oczko w głowie. Musi dobrze zjeść, żeby miał siłę polować na złoczyńców.
Sir Symond zaczerwienił się. Zza uchylonych drzwi doszedł go zaraz urywek rozmowy:
“Jakieś oprychy zasadziły się na Zygmunta, ale im dokopał tęgo!”.
Rycerz odchrząknął.
– Coś marnie mi się widzi ta karczma… – mruknął, ściągając lejce.