- Opowiadanie: Haragitanai - Prawa natury

Prawa natury

Historia, która od dawna chciała ujrzeć światło dzienne i chyba wreszcie się udało. 

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Prawa natury

Nużąca, długa podróż przez niemal cały kraj zebrała wreszcie swoje żniwo. Gorące promienie letniego słońca sumiennie omiatały twarz śpiącej Weroniki. Ta szesnastolatka uwielbiała podziwiać naturę. Jednak, pomimo cudownych krajobrazów pojezierza mazurskiego – mnogości leśnych gęstwin skrywających w swych wnętrzach mniej lub bardziej rozległe jeziora – jej powieki pozostawały przymknięte. Odmiennie do tej kwestii podchodził Filip, chłopak dziewczyny, który choć przytomny, wolał spędzać czas na zbieraniu diamentów w prostej odmóżdżającej grze. Wraz z rodzicami Weroniki – Haliną i Robertem, podążali w kierunku Magdalenowa, małej wioski leżącej nieopodal jeziora Wigierskiego. W drugim samochodzie, zaraz za rodziną Mokrzeskich, jechała Grażyna, przyjaciółka Haliny, wraz z synem Józkiem.

Po przyjeździe do małego hoteliku przyszedł czas na kolację i relaks. Wieczór upłynął w spokojnej atmosferze, jednak zmęczenie szybko zwyciężyło i rozgoniło towarzystwo do łóżek.

Kolejnego dnia Robert rutynowo obudził się około godziny szóstej. Po wyjściu na zewnątrz zwrócił uwagę na Józka, siedzącego przy stoliku w cieniu ogromnego parasola.  

Ojciec Weroniki znał tego pulchnego młodzieńca. Józek przychodził co jakiś czas z matką do ich domu i najczęściej przesiadywał z Robertem. Pomagał w różnych pracach, grali w planszówki lub po prostu rozmawiali. Uznawał młodzieńca za inteligentnego, choć niezwykle nieśmiałego.

– Ranny ptaszek z ciebie. Nie możesz spać? – zapytał Robert, podchodząc do chłopca.

– Dzień dobry. Za gorąco. Przynajmniej mam więcej czasu na czytanie. – Z uśmiechem na twarzy odpowiedział Józek, jednocześnie machając książką.

– I to się chwali. – Robert, kiwając głową w wyrazie aprobaty, odwrócił się w kierunku budynku, z którego wyszła Grażyna.

– A wy już tutaj? – zapytała, przecierając zaspane oczy.

– Jakoś tak wyszło. Powiedzmy, że czekamy na śpiochów. – Robert mrugnął w kierunku Józka. – Kawa, herbata, śniadanie? – Mężczyzna rozłożył ręce, dając znak, że czeka na zamówienia od obecnych.

***

Po śniadaniu rodzice zabrali się do organizowania wieczornej wyprawy kajakowej. Młodzież natomiast miała zająć się sobą aż do obiadu. Skromny, by nie powiedzieć nędzny, plac zabaw z niewielką piaskownicą i dwiema zjeżdżalniami znajdujący się nieopodal hotelu, nie zachęcał nastolatków do spędzania tam czasu. Postanowili zwiedzić okolicę.

Filip jako najstarszy z trójki podróżników uznał siebie za przywódcę grupy. Posiłkując się nawigacją w telefonie, pokierował wycieczkę w stronę pobliskiej miejscowości. Po drodze podziwiali piękno przyrody, którym raczył się przede wszystkim Józek. Szli ubitą ścieżką przez las, który różnił się od tych, znanych z rodzinnych stron. Liczne odcienie zieleni bujały się na drzewach i krzewach, przecinane co pewien czas jasnymi smugami światła. Porośnięte mchem spróchniałe, powalone drzewa, będące idealnym miejscem dla rozkładających je grzybów, stanowiły przykład nienaruszonego, niemal dziewiczego krajobrazu. Pozornie sielankowy klimat skrywał w sobie jednak pewną tajemniczość. Mroczne cienie rzucane przez korony drzew, skutecznie ograniczały zakres widzenia. Idący nie mogli oprzeć się wrażeniu, że ktoś obserwuje ich z ukrycia.

Filip starał się skupiać na mapie, płatającej mu od czasu do czasu figla. Józek kilkukrotnie oferował pomoc, z której to starszy z chłopców nie miał zamiaru korzystać. Tolerował syna Grażyny, jednak niespecjalnie lubił. Czuł się od niego lepszy z uwagi na wiek i warunki fizyczne. Nie przeszkadzało to Józkowi. Nie należał do popularnych dzieci w szkole, dzięki czemu przyzwyczaił się do bycia ignorowanym.

Po pewnym czasie trafili do pobliskiej wsi. Krocząc główną ulicą, wypatrywali sklepu, by w jakiś sposób ugasić pragnienie potęgowane dokuczającym upałem. Z daleka spostrzegli szyld.

Po wyjściu z upragnionymi lodami w rękach ujrzeli na przystanku autobusowym trzech chłopców. Spoglądali w ich kierunku, co pewien czas wskazując palcem i śmiejąc się przy tym do rozpuku.

– Macie jakiś problem? – krzyknął pewny siebie Filip.

Chłopcy z przystanku skwitowali to jeszcze donośniejszą salwą śmiechu. Byli mniej więcej w wieku Weroniki. Nie grzeszyli muskulaturą, toteż Filip poczuł silny powiew odwagi.  Uznał, że nie może tak tego zostawić. Nie chciał, by Weronika myślała o nim jako o mięczaku, który nie jest w stanie jej obronić.

Filip ruszył w stronę miejscowych. Będąc kilka kroków przed przystankiem, zauważył, że wewnątrz siedzi jeszcze trzech chłopców. Szczególną uwagę przykuł jeden z nich, który, choć podparty łokciami na kolanach i skryty w cieniu, wyglądał na olbrzyma.

Widząc zbliżającego się nieznajomego, barczysty chłopak wstał i wyszedł przed swoich kolegów. Filip zwolnił kroku, gdy ujrzał, z kim ma do czynienia.

– Coś nie tak? No dalej, zapraszamy – oznajmił osiłek, śmiejąc się pod nosem.

– Filip, daj spokój. Nie warto – wtrąciła Weronika, krzycząc do niego z tyłu. 

– Rób, co ci dziewczyna karze przystojniaku. Jak nie, to buźka już nie będzie taka ładna.

Filip zatrzymał się. Zmierzył wrogim spojrzeniem zgraję chłopców, po czym obrócił się na pięcie. Józek nie lubił przemocy, toteż widząc taki obrót spraw, odetchnął z wielką ulgą.

– A ty mała, znajdź sobie lepiej odważnego faceta, a nie takiego jak ten – dorzucił muskularny chłopak, wracając na swoje miejsce w cieniu.

Filip poczerwieniał. Poczuł na swoim ramieniu dłoń Weroniki, która podeszła wraz z Józkiem. 

– Patrzcie, pociesza go. – Z wnętrza przystanku dobiegł głos wyrośniętego chłopaka. – Zabierz go do mamusi, bo się zaraz popłacze.

– Zamknijcie się już, dobra? Sześciu na jednego. Wielce odważni. – Weronika czuła pod dłonią dygocące w napływie adrenaliny ciało chłopaka.

Filip nie lubił przegrywać, a tym bardziej nie znosił bycia wyśmiewanym. Strącił z barku rękę Weroniki tak mocno, że na ziemię upadła bransoletka owijająca jej nadgarstek. Nastolatek odwrócił się zwinnie i już po kilku krokach stał przy ławce umieszczonej z przodu przystanku. Ze środka wyskoczył dotychczas schowany chłopak – niski i szczupły, który uniósł ręce w pokojowym geście.

– Dość, wystarczy. Nie trzeba nam tu bijatyki. Poza tym kolego – mówiąc to, spojrzał na Filipa – marnie widzę twoje szanse z Kazikiem. Skąd jesteście?

– A co cię to interesuje? – odparł podenerwowany Filip.

– Spokojnie, chcę się z wami poznać. Jesteście tu nowi. Widzę was pierwszy raz, a pewnie nie przyjechaliście na jeden dzień. Nikt tu nie przyjeżdża przypadkiem – zaśmiał się drobny chłopak.

– Przyjechaliśmy z południa. Weronika i ja z Katowic. Ten mały z Zabrza.

– To kawał drogi. My wszyscy tutejsi, no może poza Kazikiem – mówiąc to, wskazał dryblasa, który wyraźnie nie cieszył się z przerwania awantury. – Filip tak? Ja jestem Marcin. Tamten w okularach to Czesio. Ten tu małomówny to Bolek, obok jego brat Krzysiek, choć mówimy mu Lolek. No i została jeszcze nasza grupowa maruda Franek. Wyszczekany jesteś, wiesz? Prawie jak Czarny. Dobrze, że zawróciłeś. Lubię odważnych ludzi.

– Dobra, dobra. – Filip zaczynał się uspokajać. – Macie tu jakieś atrakcje, czy największą z nich jest ten przystanek?

– Patrzcie go, jaki zaczepny. A nie mówiłem? – odpowiedział z uśmiechem na twarzy Marcin. – Czarny jak nic. Atrakcji nie ma tutaj za wiele. Wiadomo, jeziora i lasy, ale generalnie to wszystko.

– Co to za Czarny co tak o nim mówisz? – zapytała Weronika, stale próbując zawiązać na nadgarstku podniesioną bransoletkę.

– Kamil Czarnecki. Długa historia. Starszy od nas kilka lat. Też nie dał sobie nigdy w kaszę dmuchać. Dwa tygodnie temu poszedł razem z kilkoma znajomymi do pobliskiego lasu świętować swoje urodziny. Nikt już z tej imprezy nie wrócił.

– I nikt ich nie szukał? – drążył Filip.

– Szukali, ale bez skutku.

– Ciekawe. W sumie mamy sporo czasu, może sprawdzimy, co się tam wydarzyło? Ktoś idzie ze mną? Jeżeli nie, to chociaż pokażcie, gdzie to jest. – Filip poczuł napędzającą go odwagę.

Marcin rozejrzał się po kolegach. Nie wyglądali na zainteresowanych eksploracją okolicy.

– Może zorganizujemy sobie biwak tam, gdzie ten wasz Czarny? Wchodzicie, czy się boicie? – Filip nie dawał za wygraną. Miał cichą nadzieję, że ktoś przyjmie jego wyzwanie, gdyż nie uśmiechała mu się samotna wędrówka.

– Niech będzie. Trzeba tylko jakiś prowiant załatwić. Kazik, ogarniesz? – Marcin nie wyglądał na rozemocjonowanego przygodą. Sprawiał raczej wrażenie podenerwowanego.

Dryblas skinął tylko głową, po czym wstał i ruszył w stronę domków jednorodzinnych.

– Chodźcie. Kazik nas dogoni.

Wszyscy ruszyli w stronę lasu. Wszyscy poza Czesiem, który nadal siedział na ławce.

– A ty co? Nie idziesz? – zapytał zdziwiony Marcin.

– Wracam do domu. Zbyt dużo słyszałem o tym lesie, by tam włazić. Bawcie się dobrze.

– Jak tam chcesz.

Czesio podniósł stary, pordzewiały rower. Ruszył w przeciwną stronę, a wraz z oddalaniem się chłopca cichły piski i skrzypienie rozklekotanego dwukołowca. Słońce wchodziło w zenit i grzało niemiłosiernie. Każdy z grupy modlił się, by jak najszybciej znaleźli dający wytchnienie cień.

***

Młodzież żartowała wspólnie, powoli zbliżając się do siebie. W oddali widać już było ścieżkę, która wdzierała się w bujną roślinność i ginęła gdzieś w cieniu drzew. Prowadziła w głąb lasu. Na skraju pola, zaraz przed wejściem na dukt, leżał duży głaz, a na nim czekał już Kazik.

– Co tak szybko? Masz wszystko? – zapytał Marcin wyraźnie zaskoczony.

– Mam. Komar mnie podrzucił.

– Mówiłeś mu, co robimy?

– Powiedziałem. Może nawet wpadną z chłopakami, jak się będą nudzić wieczorem.

– No trudno. – Marcin nie wyglądał na zadowolonego.

Po wejściu do lasu wszyscy odczuli niesamowitą ulgę. Tylko nieliczne promienie słoneczne przedzierały się przez gęste korony drzew. Rosłe dęby wyznaczały kierunek duktu. Jeden z pomników przyrody szczególnie przykuwał uwagę. Jego majestatyczne konary rozkładały się na wszystkie strony, tworząc tym samym ogromny baldachim. Dąb rósł z dala od innych drzew, co wzmagało tylko wrażenie jego mocarności. Towarzyszyły mu wrzosy i krzaczki poziomek, przeplatane gdzieniegdzie kolorowymi kwiatami, tworząc wkoło wielobarwny dywan.

W pewnej chwili do wielkiego dębu podbiegł Filip. Wyjął scyzoryk z kieszeni i zaczął skrobać korę. Po minucie odsłonił wreszcie swoje dzieło, na którego widok pozostali zaczęli radośnie pogwizdywać i wymyślać szczeniackie rymowanki. Rycina przedstawiała serce i dwie litery wewnątrz, złączone plusem – F i W. Weronika uśmiechnęła się delikatnie, choć jej mina wyrażała bardziej zażenowanie całą sytuacją. Jedynie Józek nie okazywał radości, ale w obawie przed wyśmianiem, postanowił nie reagować.

Grupka maszerowała dalej. W pewnej chwili do Weroniki podszedł Franek.

– Ładna – rzucił zdawkowo, uśmiechając się jednocześnie do dziewczyny.

Weronika ze zdziwieniem spojrzała na niższego od niej chłopca.

– Bransoletka. Ładny splot. Mam młodszą siostrę i nieraz robię dla niej podobne.

– Tę mam od babci. Zrobiła ją specjalnie dla mnie.

– To musisz jej pogratulować, bo zrobić coś w takim stylu nie jest łatwo. Pewnie ma spore doświadczenie, co?

– Miała. Zmarła pół roku temu. – Weronika odwróciła głowę, ocierając jednocześnie policzek.

– Przepraszam. Nie powinienem był tak mówić.

– Nic nie szkodzi. Skąd mogłeś wiedzieć.

– Franczesko, co tutaj tak zagadujesz? Zanudzisz naszą koleżankę jeszcze i sobie pójdzie – wtrącił Kazik, podchodząc do chłopca. – Chodź, opowiesz mi o wczorajszym meczu. Podobno całkiem dobrze ci poszło?

Chłopcy ruszyli do przodu, zostawiając Weronikę samą. Po chwili jednak u jej boku pojawił się Józek.

– Słyszałem, co mówiłaś. To miłe z twojej strony, że cały czas ją nosisz.

– Babcia dużo dla mnie znaczyła. Tak mogę być bliżej niej. – Dziewczyna uśmiechnęła się do Józka, co ten odwzajemnił.

Radosny świergot ptactwa dodawał animuszu. W pewnej chwili wszystkie śpiewy ucichły. Gwarne zachowanie podróżników przyćmiło ten fakt, jednak gdy skrzydlaci towarzysze wzbili się w powietrze, tumult uderzeń nie mógł pozostać niezauważony. Rozmowy zamarły. Młodzież, prowadzona przez Marcina, rozejrzała się wkoło. Nic nie przykuło ich uwagi. Przewodnik machnął ręką, po czym grupa zboczyła z głównej ścieżki. Chłopak twierdził, że wie, gdzie zaginieni biwakowali. Integracja postępowała. Bolek i Krzysiek idąc, kopali znajdujące się na ich drodze grzyby.

– Tak nie można. To jest pożywienie dla zwierząt – wydusił z siebie gniewnie Józek.

– Nie bądź już takim świętoszkiem. Jest tu tego pożywienia aż nadto. Kilka grzybków różnicy nie zrobi – śmiał się Kazik, kopiąc w tym czasie rodzinę zielonkawych gąsek.

Józek odwrócił głowę, by nie widzieć, co robią jego kompani. Szum liści i orzeźwiający powiew wiatru pozwoliły zrelaksować się młodemu Ślązakowi.

– Tam, widzicie? To chyba namiot! – krzyknął Bolek, wpatrzony we fragment płachty unoszącej się między drzewami.

Podeszli bliżej. Spomiędzy wiszących nisko gałęzi wyłoniło się granatowe płótno namiotu, a właściwie to, co z niego zostało. Najwidoczniej wiatr i leśna zwierzyna postanowili przetestować jego wytrzymałość. Nieopodal leżały, skupione w krąg, niedopalone kawałki gałęzi, a wokół nich grube pnie, stanowiące najprawdopodobniej prowizoryczne ławki.

– Widzicie? Mówiłem, że was tu doprowadzę – przechwalał się Marcin. W tym samym momencie runął jak długi na kępę wrzosów, potykając się o śledzia wbitego w ziemię.

– Rozpalamy ogień? Będziemy się bawić tu, gdzie Czarny z ekipą? Może dajmy sobie spokój? – Niepewnym głosem wydukał Franek.

– Przestań marudzić. Miejsce na ognisko jest, ławeczki są, Kazik prowiant ma. – podsumował z uśmiechem na twarzy Marcin, zacierając ręce. – Czas rozpocząć zabawę.

Bolek wraz z bratem ruszyli nazbierać chrustu. W tym czasie Kazik budował już wieżę, która miała posłużyć za zalążek ogniska.

– Słuchajcie, jest dość silny wiatr. Może warto zabezpieczyć palenisko kamieniami? Tak, żeby się ogień nie przeniósł. – Józek bezskutecznie starał się wpłynąć na swoich kompanów.

Filip pochwycił go za koszulę i odciągnął na bok.

– Józek, daj już spokój z tymi mądrościami. Patrzą na nas jak na lamusów. Jeżeli ci coś nie pasuje, to idź sobie, ale nie psuj nam zabawy.

Józek zwiesił głowę i usiadł na pniu w odosobnieniu. Wszystkiemu przyglądała się Weronika, której nie podobało się zachowanie Filipa.

Po kilkunastu minutach ogień pojawił się w ułożonym drewnianym stożku. Zabawa trwała w najlepsze. Kazik wyjął z plecaka dwie zgrzewki taniego piwa i rozdał obecnym.

– To jest ten wasz prowiant? – zapytała zdziwiona Weronika.

– Poczekaj, to zobaczysz! – zaśmiał się Kazik, po czym wyciągnął z plecaka zawinięte w gazetę pęta grubych i długich kiełbas. – A do tego coś specjalnego – mówiąc to, wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, a z niej skręta.

– Czyli tak się tu bawicie – skwitował Filip, kiwając głową. – Mnie to odpowiada.

– Chodźcie tu wszyscy, zrobimy sobie zdjęcie – zawołał rozemocjonowany Marcin. – Kto ma najlepszy aparat?

– Chyba Józek. Józek chodź do nas. – Filip przywołał odseparowanego od grupy chłopaka.

Gdy przyszedł i wyciągnął telefon, Marcin wydał się zaskoczony.

– Po co ci takie cudeńko? – zapytał Kazik, któremu od razu podejrzanie zaświeciły się oczy.

– Robię dużo zdjęć. Proszę, uważajcie. Długo na niego oszczędzałem. – W głosie Józka słychać było niepewność i zdenerwowanie.

– Skoro się w to bawisz, to pokaż, co potrafisz – motywował adepta fotografii Marcin.

Po trwającej chwilę sesji zdjęciowej imprezowicze spostrzegli, że ognisko przygasa. Kazik nie bawił się w systematyczne dokładanie. Wrzucił duże naręcze chrustu, co spowodowało szybkie rozbudzenie ognia oraz wzniecenie chmury iskier. Widząc co się dzieje, Józek schował telefon i ruszył odciągać resztę chrustu od ogniska. Chwilę później nosił już kamienie, by odseparować ognisko.

– Mówiłem ci coś Józek, nie wygłupiaj się – rzucił z przekąsem Filip, zirytowany postawą kolegi.

– Daj mu spokój. Niech robi, co chce – wtrąciła się Weronika.

– Komuś kiełbaskę z ognia? Zaraz zaczynamy ucztować – mówiąc to, Marcin wyrzucił za siebie pustą puszkę, po czym złamał długą gałąź młodego drzewa i zaczął strugać jej koniec.

Czas zdawał się upływać wyjątkowo szybko. Po posiłku wszyscy, łącznie z Józkiem, siedzieli i rozmawiali. Nie spostrzegli nawet, kiedy zaczęło zmierzchać. Nie zwrócili też uwagi na fakt, iż ustał nie tylko świergot ptactwa czy cykanie świerszczy, ale nawet szum wiatru. Dookoła nastała cisza. Głucha i przerażająca, wzmacniana grozą płynącą z rozsianych obszarów półmroku.

– Ktoś z was ma zasięg? Muszę zadzwonić do mamy. Mieliśmy iść na kajaki. – Weronika była wyraźnie podenerwowana. – Józek, może ty?

Nikt, łącznie z najmłodszym z przyjezdnych, nie mógł pochwalić się w pełni aktywnym telefonem.

– Co się przejmujecie. Przecież macie wakacje. Wasi starzy na pewno zajęli się sobą i cieszą się, że wy trzymacie się z dala od nich. Wreszcie mają chwilę spokoju – rzekł Marcin, otwierając kolejne piwo.

– Cicho, cicho. Słyszeliście to? – zapytał Franek, podnosząc się z pnia. – Tam pomiędzy drzewami. Kogoś tam chyba widziałem.

– Gdzie? Nikogo nie widzę – wtrącił Kazik, wypatrując czegokolwiek we wskazywanym kierunku.

– Przysięgam, że kogoś widziałem.

– Komar, to Ty? Wyłaź, nie nastraszysz nas! – Marcin krzyczał, kręcąc się w kółko.

– To raczej nie Komar. Był wyższy i…

– I co?

– I chyba miał rogi. – Zdawkowo odpowiedział Franek.

– Pieprzysz głupoty. Stanął między gałęziami i tak ci się wydawało. Żeś się filmów naoglądał i teraz bajki wymyślasz.

– Mnie też się wydaje, że coś widziałam.

– Jak często palisz trawę?

– Raz na jakiś czas – odpowiedziała Weronika, zirytowana pytaniem Marcina.

– To pewnie przez to. Masz fazę i tyle. Razem z Frankiem się wzajemnie nakręcacie.

– Ja tam jej wierzę – wtrącił się Józek.

– Tak? A co to za kącik wzajemnej adoracji? – Filip ruszył w kierunku młodziana. – Coś zbyt dobrze się ostatnio dogadujecie i wzajemnie bronicie. Od początku widzę, o co ci chodzi. Przestań do niej podbijać, bo pożałujesz.

Józek skulił się na pniu i zaczął drżeć.

– Dobra kolego, teraz się bawimy – wtrącił Marcin. – Swoje sprawy będziecie załatwiać później.

– Ja chyba muszę iść załatwić swoje sprawy. – Bolek wstał z prowizorycznej ławki i przestępując niepewnie z nogi na nogę, zniknął w mrocznej gęstwinie.

Nieubłaganie robiło się coraz ciemnej. Wszyscy wydawali się już nieco zmęczeni, a może i znudzeni. Rozmawiali między sobą, śmiejąc się od czasu do czasu. Tylko Kazik wybrał odosobnienie. Siedział na krańcu pnia i rzucał kamieniami w budkę lęgową zawieszoną wysoko na drzewie. W pewnym momencie podskoczył i krzyknął z rękami wzniesionymi w geście triumfu:

– Trafiona!

Budka spadła z drzewa, czemu z rozgoryczeniem przyglądali się Weronika z Józkiem.

– Dobra, możemy powoli kończyć – rzekł Marcin, wstając z powalonego pnia.

– A co z Bolkiem? Nie czekamy na niego? – zapytał Filip.

– Nie ma sensu. Pewnie już jest w drodze do domu. On tak zawsze – tłumaczył podchmielony Marcin, dopijając piwo. – Kompania, wymarsz!

– Jak to wymarsz? A zagasić ognisko? A posprzątać? – Józek nie był w stanie uwierzyć w to, co usłyszał.

– Zrobiłeś taki piękny krąg, że ogień sam zniknie, jak się wszystko wypali. A śmieci – leśniczy pozbiera. Tak jesteśmy umówieni – mówiąc to, Marcin puścił oko w kierunku Filipa.

Młodzież ruszyła za Marcinem, który szedł chwiejnym krokiem. Jedynie Józek został dłużej przy ognisku. Wyciągnął z plecaka dużą butelkę wody i zalał płomienie. Pozbył się całej jej zawartości, lecz nadal widoczny był żar. Już chciał rozpinać rozporek, kiedy przy jego boku znalazła się Weronika z połową piwa. Zrosiła resztki czerwieniejących obszarów, śmiejąc się na widok tego, co chciał zrobić chłopak.

– Chodźcie, gołąbeczki – zawołał Marcin w stronę Weroniki i Józka. Filip czuł, jak krew napływa mu do głowy i robi się czerwony. Na szczęście było już na tyle ciemno, że nikt nie zwrócił na to uwagi.

– Słuchaj mała, jakbyś szukała towarzystwa na wakacje, to jestem dostępny – zwrócił się do dołączającej do grupy Weroniki Kazik. Marcin parsknął śmiechem i spojrzał na Filipa, który nie reagował.

Ni z tego, ni z owego zaczęło padać. Deszcz bardzo szybko przybierał na sile, by po chwili skromny kapuśniaczek przemienił się w prawdziwą ulewę. Złowrogi szum liści sprawiał, że co niektórzy zaczynali się niepokoić.

– Może chodźmy szybciej? – zaproponowała zdenerwowana dziewczyna.

– Chciałbym, ale w biegu mogę zgubić drogę – odparł Marcin, starając się oświetlać telefonem przestrzeń przed sobą.

Wiatr przybierał na sile. Wtem jaskrawa błyskawica rozdarła niebo. Momentalnie rozległ się przerażający trzask. Choć blask trwał jedynie sekundę, Filip miał wrażenie, że za jednym z drzew widzi postać, którą wcześniej opisywał Franek. Nie przyjrzał się dokładnie, niemniej w pamięci utkwiło mu bujne poroże oraz wpatrzone w niego krwiście czerwone ślepia. Po chwili uderzył kolejny piorun. Filip szukał potwierdzenia swoich wcześniejszych obserwacji, jednak na próżno. Krzysiek natomiast podskoczył w miejscu zlękniony, po czym ruszył, wyprzedzając Marcina. Niższe drzewa zdawały się wymownie pochylać. Co najmniej, jakby biły pokłony lub chciały swymi rozłożystymi gałęziami pochwycić któregoś z członków grupy.

– Nie pędź tak, bo się zgubisz! – ryknął zdenerwowany Marcin.

– Wiem, dokąd idę, nie bój się – odparł Krzysiek, prowadząc drużynę. Dotychczasowy lider był na tyle zmęczony, że bez sprzeczania się ustąpił w dowodzeniu.

Stale przyspieszali kroku, aż w końcu zaczęli biec. Burza ustała, a po jakimś czasie niebo zaczęło się rozjaśniać.

– Ale jak to? – rzucił zdziwiony Filip. – Niemożliwe, że kręciliśmy się tu całą noc.

– Rodzice nas zabiją – dodał wystraszony Józek.

– Najwidoczniej możliwe, skoro się słońce zaczyna przebijać. Ma ktoś zasięg? Chyba wystarczająco zbliżyliśmy się już do wioski.

Każdy z obecnych zaprzeczył. Niektóre z telefonów zdążyły się już rozładować, wytraciwszy energię na oświetlanie drogi.

Po kilku kolejnych minutach wędrówki dotarli nad duże jezioro. Odbicie wschodzącego słońca rytmicznie rozmywały delikatne falowania wody. Gdzieniegdzie widać było kaczki, opływające beztrosko gęsto wynurzone tyczki tataraku. Krajobraz niezwykle spodobał się Józkowi, który westchnął głęboko, zauroczony tym widokiem. Tylko miejscowi ze zdumieniem przecierali oczy.

– To niemożliwe. Nie, nie. To jakiś żart. – Marcin nie mógł uwierzyć w to, co widzi. – Tego jeziora nie powinno tutaj być. Kiedyś owszem, było tu takie, ale to czasy, których ja nie znam. Dziadek mi tylko opowiadał. Później jezioro osuszono i zarzucono tym, co wyciągnęli podczas kopania okolicznych kanałów. Ostatecznie zrobiło się z tego jedno wielkie bagno. Na pewno nie powinno być tu jeziora.

– Może jakoś się reaktywowało? – zapytał niepewnie Krzysiek.

– To tak nie działa – wtrącił się Józek. – Nawet jeżeli zaczęłoby tu napływać więcej wody, to nie byłaby taka czysta. Tam na dnie, widzicie? To raki.

Podczas obserwowania fauny i flory jeziora, Franek uderzył się w szyję. Uśmiercił komara, który nie dawał mu już jakiś czas spokoju. Gdy zebrani podnieśli głowy, zauważyli chmary insektów kłębiące się w powietrzu. Wyraźne poruszenie grupki młodzieży zachęciło owady do działania. Oblepiały ich ubrania oraz atakowały jakby wściekłe, nawet najmniejszy odsłonięty fragment ciała. Każdy bał się odezwać, gdyż owady starały się wcisnąć do gardła. Wdzierały się także do nosa i uszu. Ciągłe machanie rękami dla odgonienia insektów, utrudniało orientację w terenie.

– Uciekamy! – krzyknął Marcin, po czym ruszył przed siebie.

Biegli, cały czas walcząc z ledwo widocznym wrogiem. Weronika nie spostrzegła, że pod jej nogami wyrósł gruby korzeń. Stąpnęła nań w pędzie i się poślizgnęła. Padła na ziemię i ujrzała głęboką jamę, znajdującą się pod pobliską brzozą. Zagryzła zęby w grymasie bólu. Obite biodro i kolano, przyćmiły zmysły. Dopiero po chwili, gdy doszła do siebie, spostrzegła coś we wnętrzu nory. Wytężała wzrok, sądząc, że ma przywidzenia. Utwierdziła się jednak w przekonaniu, że się nie myliła.

– Aaa! Pomóżcie! – krzyczała wniebogłosy. – To, to, to chyba Bolek.

Zaskoczeni kompani ruszyli jej z pomocą. W pieczarze pod drzewem ujrzeli Bolka. Jego blada skóra wyróżniała się na tle idealnie czarnej ziemi. Leżał z przymkniętymi oczami. Twarz nie wyrażała żadnych emocji. Wydawał się nieobecny. Korzenie obłapiały go z każdej strony. Większość zdawała się wdzierać pod ubranie i miarowo pulsować.

– Musimy go wyciągnąć! – krzyknął Krzysiek, rzucając się do dziury.

Korzenie bardzo szybko zaczęły oplatać jego ręce. Ciasna pieczara ograniczała swobodę ruchu. Chłopak stał się bezbronny. Marcin, widząc co się dzieje, chwycił z Kazikiem za nogi, jednak nie byli w stanie go wyswobodzić. Do pomocy rzucił się Filip i Franek. Szarpali pnącze obłapiające Krzyśka. Gdy niemal udało im się wyswobodzić nieszczęśnika, wówczas Filip ujrzał dwa czerwone punkty gorejące w ciemności jamy. Przyglądał się im, starając dostrzec, z czym ma do czynienia. Nagle w jego rękę wbił się wyjątkowo twardy, zdrewniały korzeń. Odwróciło to na chwilę jego uwagę. Gdy przeniósł ją ponownie na miejsce, gdzie jeszcze przed momentem widniały krwistoczerwone punkty – nic już nie zauważył. Ostatnie pnącza ustąpiły i wyszarpali Krzyśka na zewnątrz.

– Nie damy rady – stwierdził ze łzami w oczach Krzysiek, cały wysmarowany ziemią. – Nie wyciągniemy go.

Ponury widok skrępowanego Bolka wrył się w psychikę członków grupy. Zapanował chaos. Każdy uznał, że pora uciekać. Największy problem miała Weronika, która upadając, obiła sobie kolano. Szybszy marsz stanowił dla niej problem, nie mówiąc już o bieganiu. Józek postanowił jej pomóc, podczas gdy Filip razem z Krzyśkiem, Frankiem i Marcinem ruszyli do przodu. Na końcu stawki pozostał też Kazik, który nie należał do sprinterów, a był już wystarczająco zdyszany. Początkowo najszybsi pozostawali w polu widzenia, ostatecznie jednak ich sylwetki zniknęły za drzewami. Weronika wraz z dwoma chłopakami dotarła do rozwidlenia dróg. Pomimo nocnej ulewy grunt był na tyle suchy, że nie pozostały na nim żadne odciski stóp. Nie wiedzieli, którą odnogę wybrać. Byli zdani na siebie.

Ruszyli w lewo. Nerwy i ciągła gonitwa spychały na drugi plan fakt, że znów zaczynało się ściemniać. Józek sądził początkowo, że nadciąga kolejna burza, jednak w prześwitach między koronami drzew ujrzał rozsiane po przejrzystym niebie konstelacje gwiazd. Chłopak zatrzymał się, z trudem łapiąc oddech.

– Możliwe, że będę… – Minęła chwila, zanim nabrał tchu, by dokończyć zdanie – Będę w stanie wyprowadzić nas z lasu.

– Jak chcesz to zrobić? Przecież kompletnie nie wiemy, gdzie jesteśmy, a zaraz będzie znowu ciemno. – Weronika wiedziała, że Józek jest ich ostatnią nadzieją, gdyż razem z Kazikiem nie mieli specjalnych pomysłów na zorientowanie się w swoim położeniu.

– Pokierujemy się gwiazdami. Twój tato mnie tego nauczył.

Dziewczyna poczuła dumę, która przyćmiona została szybko uczuciem wstydu. Rzadko bowiem spędzała czas z ojcem. Prawdę mówiąc, to Józek częściej dotrzymywał mu towarzystwa.

Kazik nie był zadowolony z postoju. Weronika uznała jednak, że warto przetestować pomysł Józka. Chłopiec zabrał się do obserwacji nieba. Biorąc pod uwagę porę roku, a wraz z nią rozlokowanie poszczególnych konstelacji, jak również położenie Gwiazdy Polarnej, był w stanie określić kierunki świata. Plan nie wydawał się skomplikowany, jednak po kilku minutach Józek usiadł na pobliskim głazie i schował twarz w dłoniach.

– Nic się nie zgadza.

– Jak to się nie zgadza – dopytywała Weronika.

– Po prostu. Gwiazdy są pomieszane. Konstelacja Orła wymieszana z Kasjopeją, Wega wewnątrz Andromedy. To nie tak powinno wyglądać.

– Czyli nic nam to nie da – stwierdziła ze smutkiem w głosie dziewczyna.

– Musimy ruszać dalej. Kto wie, co na nas tu czeka. Kazik, wiesz chociaż mniej więcej, w którą stronę powinniśmy iść? Kazik? Gdzie on się podział?

Muskularny chłopak przepadł. Weronika z Józkiem obeszli najbliższy obszar, ale nigdzie go nie znaleźli. Zostali sami. Szli niemalże po omacku. Postanowili oszczędzać baterię w telefonie Józka. Latarka w komórce dziewczyny dawała niewiele więcej światła niż zapewniłby kaganek z ogarkiem świecy. W pewnej chwili usłyszeli trzaski dobiegające zza pleców. Każdy kolejny sprawiał, że wędrowcy przyspieszali kroku. Bieg nie wchodził w grę. Liczne gałęzie i korzenie na ich drodze utrudniały przemieszczanie. Nagle oboje stracili grunt pod nogami. Poturbowani i jeszcze bardziej zdezorientowani znaleźli się w głębokim dole. Upadek nie był jednak tak bolesny, zważywszy na ponad dwumetrową ścianę ziemi, z której się zsunęli. Coś zamortyzowało upadek.

Czuli, że leżą na czymś, co na pewno nie jest gołą ziemią. Miękka i gładka powierzchnia dawała odczucie śliskiego materiału. Weronika gorączkowo szukała telefonu, kiedy Józek namacał twarz. Wzdrygnął się i odskoczył, uderzając plecami o wystające ze ściany kamienie.

– Tutaj, szybko! Poświeć tutaj.

Wątła smuga światła ukazał im ciało. Odziane w czerwoną wiatrówkę i dżinsy, leżało przytulone do jednej ze ścian. Twarz i odsłonięte członki nieszczęśnika były nadszarpnięte przez działalność pogody, upływ czasu, ale również zwierzęta, o czym świadczyły ślady po zębach.

Widok zwłok był trudny do zaakceptowania. Nie mieli jednak wyboru. Józek podszedł do trupa i uklęknął. Z kieszeni nieboszczyka wystawał skórzany portfel. Chłopiec chwycił go i wyciągnął. Po otwarciu jego oczom ukazał się dokument tożsamości.

– Kamil Czarnecki – wyczytał pod nosem. – To jest ten Czarny, o którym wspominał Marcin. 

– Już po nas – oznajmiła Weronika, spoglądając na zwłoki.  

Przez dobrych kilkanaście minut podskakiwali, starając się dosięgnąć grani skarpy. Żadne z nich nie wierzyło jednak, że uda się czegokolwiek chwycić, a później jeszcze podciągnąć. Weronika próbowała też wejść po kamieniach sterczących ze ściany, ale po nadepnięciu na nie wysuwały się i każde podejście kończyło się fiaskiem. Padli w końcu zmęczeni pod skarpą.

– Jest tylko jedna możliwość. Chodź, podsadzę cię.

– Tak i co potem? Przecież nie dam rady cię podciągnąć.

– Wiem, ale nie dasz też rady mnie podsadzić. Wyjdziesz z tej dziury, a potem z lasu i sprowadzisz pomoc. Wierzę w ciebie – kończąc wypowiedź, Józek uśmiechnął się do swojej towarzyszki.

Józek ukląkł przed dziewczyną, a ta weszła mu na barki. Jej filigranowa sylwetka ułatwiała zadanie chłopakowi, który nie grzeszył tężyzną fizyczną. Wyprostował nogi, dzięki czemu głowa oraz ręce Weroniki znalazły się ponad krawędzią skarpy. Chwyciła się rosnącego nieopodal krzewu i podciągała.

Nachyliła się nad dziurą i ze łzami w oczach spojrzała na Józka. Nie chciała zostawiać go samego. Bała się też przedzierać przez las w pojedynkę. Wiedziała jednak, że nie ma wyboru.  

– Wrócę po ciebie. Jak nie z kimś, to sama z pomysłem, jak cię uwolnić.

– Najpierw zadbaj o siebie i wydostań się z lasu.

Weronika pokiwała już tylko głową, po czym otarła łzy i wstała, znikając z pola widzenia Józka. Chłopiec cierpiał. Do tej pory bał się, jednak przez cały czas miał kogoś obok. Teraz to się zmieniło. Został sam w ciemnej dziurze. Usiadł pod jedną ze ścian jak najdalej od zwłok Kamila. Wyciągnął dogorywający telefon. Na nic już nie liczył, więc nie dbał o stan baterii. Poświecił przez kilka sekund na trupa, by sprawdzić, czy przypadkiem się nie przemieszcza. Wszedł do galerii zdjęć i zaczął przeglądać starsze i nowsze fotografie. Skupiał się przede wszystkim na matce, ale wizerunek Weroniki również poprawiał mu nastrój. Dotarł wreszcie do najnowszych ujęć. Widział na nich całą grupę uśmiechniętych ludzi. Jego wzrok przykuł jednak pewien szczegół, znajdujący się na drugim, jak nie trzecim planie. Przybliżył fragment i ujrzał postać, jaką opisywał Franek. Względnie wysokie stworzenie z rogami na głowie, w powłóczystej szacie utkanej z bluszczu i liści, wsparte na drewnianej żerdzi, przyglądało się grupce młodzieży. Miejsce, w którym powinna znajdować się twarz, było ciemne. Jedynie ślepia, czerwone jak rozżarzone węgle, tkwiły jakby zawieszone w nicości. Czyli to, co mówił Franek, było prawdą – pomyślał z przerażeniem. Drżącymi rękami uśpił telefon i schował go w kieszeni. Zauważył, że ponownie zaczyna świtać.

***

Filip biegł ramię w ramię z Marcinem. Zaraz za nimi podążali Krzysiek i Franek. Mijając rozwidlenie drogi, nawet się nie obejrzeli. Po pokonaniu kolejnych kilkuset metrów trafili na gęsty zagajnik. Stanowił dobrą kryjówkę, gdzie mogli poczekać na wlokących się za nimi maruderów.

Po przekroczeniu zasieków z powalonych drzew, przeplatanych kolczastymi pędami dzikiej róży i jeżyny, znaleźli się na niewielkiej polanie, porośniętym bladym mchem i porostami. Postanowili chwilę odpocząć i obserwować z ukrycia, co dzieje się na drodze.

– Myślicie, że to co widział Franek, faktycznie tam było? – zapytał Krzysiek, obawiając się agresywnej reakcji lidera.

Marcin nie reagował jednak na to, co mówił jego kolega.

– Wydaje mi się, że też widziałem go po drodze – stwierdził w końcu Filip.

– Bawi się z nami – odpowiedział zamyślony Marcin. Siedział ze zwieszoną głową w odosobnieniu. – Nikogo sam jeszcze nie zaatakował. Czesio lubi opowieści o nim. Mówił kiedyś, że jak cię zrani, to jest najgorzej, bo może przejąć nad tobą władzę. Jesteś wtedy jego niewolnikiem.

– O kim mówisz?

– Raczej o czym. O Borowym. Niektórzy powiadają, że widzieli go tu pod postacią wilka albo niedźwiedzia. A przecież takich zwierząt tutaj nie ma. Mówią o nim też Leszy. Dobrym pomaga, innych karci i gubi ich w lesie – wytłumaczył Marcin.

– Myślisz, że to prawda? – dopytywał Krzysiek, zaskoczony zmianą nastawienia nowego kolegi.

– A jak to inaczej wytłumaczysz?

– Chłopaki, tam widać jakieś światła. – Franek przerwał dyskusję, wskazując mrugające w oddali punkty.

Wszyscy zerwali się na równe nogi. Wytężali wzrok, jednak nie byli w stanie ocenić, co to dokładnie może być.

– To jakieś domy? Znacie chyba okolicę, są tam jakieś domy?

– Filip, już widzieliśmy jezioro, którego nie powinno być. Chcesz obstawiać, co to jest tym razem?

– Pójdę sprawdzić – rzucił beznamiętnie Krzysiek. – Ktoś idzie ze mną?

Filip skinął głową w wyrazie aprobaty. Ruszyli, a Franek i Marcin usiedli ponownie na powalonym drzewie.

Dwaj chłopcy szli ramię w ramię, stale obserwując połyskujące światełka. Pojawiały się, by po chwili zniknąć, gdzieś między drzewami. Filip poczuł się nieswojo. Nie wiedział, z czym ma do czynienia. Zwolnił chód, udając, że zaczepił się o gałąź. Grunt był grząski, toteż starali się przemieszczać po powalonych drzewach. Krzysiek skoczył przed siebie, chcąc postawić nogi na czymś, co zdawało się być kamieniem.

– Co jest? – zaskoczenie w głosie chłopaka wymieszane było ze zdenerwowaniem. – No co jest? Nie mogę się ruszyć.

– Nie wygłupiaj się. Wracaj, nie ma sensu iść dalej.

– Nie żartuję. Utknąłem.

Z każdym kolejnym ruchem nogi Krzyśka zapadały się głębiej w grzęzawisku. Coś, co przypominało kamień utopiony pod stopami chłopca, było tak naprawdę fragmentem kory. Teren dookoła okazał się natomiast bagnem, a mrugające światełka błędnymi ognikami.

– Pomóż mi! Wyciągnij mnie!

– Niby jak? Za daleko odskoczyłeś. Nie sięgnę.

– Znajdź gałąź, cokolwiek, co będę mógł chwycić.

Krzysiek był utopiony po kolana. Filip dygotał. Rozejrzał się wokoło, ale nic przydatnego nie zauważył. Jego nogi drżały tak mocno, że z trudem utrzymywał równowagę. Padł na kolana. W pewnej odległości spostrzegł sterczący z gleby konar. Chwycił go i chciał przyciągnąć, ale ten ani drgnął. Zaparł się i ciągnął, starając się, nie spaść z kłody.

– Rusz się, poszukaj czegoś. – Agresywnie popędzał go Krzysiek.

– Przecież się staram. Poczekaj chwilę.

W końcu Filipowi udało się wyszarpnąć gałąź. Przysunął się do krawędzi pnia, na którym klęczał i podał drugi koniec Krzyśkowi. Grzęznący chłopak zamachnął się, by chwycić drewno, ale zabrakło kilkunastu centymetrów. Pod zwałami błota zniknął już pasek od spodni. Filip przysunął się odrobinę. Wisiał już niemalże nad krawędzią pnia. Krzysiek zachłannie złapał drąg, ale dłonie ześlizgnęły się z umorusanej kory.

– Jesteś bezużyteczny – rzucił w kierunku Filipa tonący. – Pomocy! Chłopaki, ratujcie mnie!

– Spróbujmy jeszcze raz – wymamrotał przez zęby Filip.

Krzysiek chwycił podaną gałąź, która zaczęła go po chwili przeważać. Spojrzał na Filipa, którego oczy przybierały lekko czerwony odcień. Klęczący na pniu chłopak napierał na konar, wpychając tonącego coraz głębiej. Ostatnim co zobaczył, było bezbronne spojrzenie uwięzionego. Puścił gałąź, a czubek głowy Krzyśka zniknął pod grudami nakładającej się na siebie ziemi.

– Co się stało? Gdzie Krzysiek? – zawołał z pewnej odległości Marcin.

– Nie idźcie dalej. To bagno. Krzysiek nie żyje.

Filip, pełznąc po zwalonych drzewach, dotarł do nich.

– Starałem się mu pomóc, ale nie dałem rady. Pochłonęło go – oświadczył drżącym głosem.

Franek poklepał go, ocierając ukradkiem łzę. W tym też momencie Filip otrząsnął się, jakby wychodząc z apatycznego paraliżu umysłu.

– Próbowałeś…

***

Chłopcy w milczeniu wrócili na fragment polanki. Siedzieli tam pogrążeni w zadumie. Franek poderwał się wreszcie i zaczął nerwowo zataczać okręgi wokół swych kolegów. Oparł się w końcu o pobliskie drzewo.

Usłyszał głębokie, ciężkie dyszenie. Początkowo myślał, że to on sam, jednak dla pewności nawet wstrzymał oddech. Dźwięk nie ustąpił.

– W porządku z wami? Który tak dyszy?

Marcin i Filip spojrzeli na niego ze zdumieniem. Do uszu stojącego chłopaka stale docierały odgłosy przytłumionego sapania.

– No co? Nie słyszycie? – Franek rozejrzał się wkoło. Nic nie przykuło jego uwagi, ale nurtujący odgłos nie ustał. Drzewo za jego plecami zdawało się drgać. Obrócił się w jego stronę i momentalnie odskoczył przerażony.

Kora poruszała się. Po chwili jej fragment uniósł się, odsłaniając oko. Wokół niego zdawało się dostrzec obrys twarzy. Nie było to łatwe, ale pojawiające się w trzasku zrywanych włókien usta, zdecydowanie w tym pomogły.

– Franek. Franek Karski. – Z trudem dało się zrozumieć słowa dobiegające z obrośniętych korą i mchem warg.

– Co tu się dzieje? Co to ma być? Skąd mnie znasz?

Do osłupiałego Franka podskoczył Filip, nie wierząc w to, co widzi. Marcin zdawał się trzymać na dystans. Oparł się o rosły buk, by być pewnym, że nic nie zaskoczy go zza pleców.

– Bury.

– Bury? Byłeś wtedy z Czarnym na ognisku. Wszyscy was szukają.  

– Drzewa. Uważajcie na drzewa… – dysząc, wymamrotał uwięziony chłopak. – Uciekajcie. – Oko przymknęło się, a drganie kory ustało.

Trzej koledzy spojrzeli po sobie z niedowierzaniem. Filip i Franek cofnęli się kilka kroków, jednak Marcin pozostał na miejscu.

– Chłopaki. Pomóżcie mi. To zaczyna na mnie włazić! – Nogi chłopaka stopniowo oplatały korzenie pobliskiego drzewa. Widać było również, iż jego ubranie przybiera szarą barwę bukowej kory. Jedynie Franek wykazał inicjatywę i chwycił Marcina za ręce. Splot stworzony na nogach był jednak na tyle silny, że nie udało się oswobodzić kolegi. Każde szarpnięcie zacieśniało więzy.

– Nie dam rady Marcin. Przepraszam. Musimy uciekać. Sam słyszałeś, co mówił Bury.

– Chyba mnie tutaj nie zostawicie? Zróbcie coś. Rozpalcie ogień i może wtedy to coś odpuści. Nie odchodźcie!

Marcin krzyczał, jednak Franek i Filip oddalali się od niego biegiem. Będąc w gęstym zagajniku, żaden z nich nie spostrzegł chwili, gdy dzień przerodził się w noc. Spostrzegli to dopiero, gdy wybiegli na drogę. Nie tracąc czasu, ruszyli dalej. Biegli dobrych kilkadziesiąt minut. Obaj mieli tylko jedno pragnienie – jak najszybciej wydostać się z tej matni. W pewnym momencie ich serca zabiły szybciej. Stanęli przed ogromnym dębem. Pamiętali to drzewo. Fakt, że mijali je, podążając na miejsce biwaku potwierdzał ślad, wyryty na korze przez Filipa. Serce z inicjałami. To musiało być to samo drzewo. Rozejrzeli się dookoła, jednak nie było widać wyjścia z lasu. Choć byli przekonani, że wcześniej ten majestatyczny pomnik przyrody znajdował się zaraz przy granicy boru, obecnie z każdej strony otoczony był drzewami. Ścieżka ginęła w runie nieopodal pnia.

– Mam dość. Nie wiem, o co tu chodzi, ale mam już tego serdecznie dosyć. – Filip padł na kolana i chwycił się za głowę. – Jak niby mamy stąd wyjść?

Delikatne promienie słońce zaczęły rozświetlać okolicę. Kolejny rześki poranek jeszcze mocniej przytłoczył Filipa.

– Poradzimy sobie. Musi być jakieś wyjaśnienie tego, co się dzieje. A skoro tak, to i wyjście z tej sytuacji.

– Ślepy jesteś? Dookoła giną ludzie – nasi koledzy. Lada moment przyjdzie kolej na nas. Nie chcę umierać w tym pieprzonym lesie.

– Musimy iść dalej, nie możemy się zatrzymywać. Widziałeś, co stało się z Marcinem. Tkwienie w miejscu nic nam nie pomoże.

– Skąd możesz to wiedzieć? – rzucił obrażonym głosem Filip.

W tym samym momencie dobiegły chłopców trzaski. Jeden za drugim. Podnieśli głowy i nasłuchiwali. Odgłosy zdawały się coraz wyraźniejsze. Nagle ustały. Odetchnęli z ulgą, jednak po chwili zza ogromnego dębu wyłonił się niedźwiedź. Znajdował się może dwadzieścia metrów od nich. Obaj wykonali dwa kroki do tyłu, na tyle powoli, by nie podjudzić zwierzęcia. Włochate stworzenie wspięło się na równe nogi i przeraźliwie ryknęło. Zdawało się mierzyć przynajmniej metr więcej od i tak wysokiego Filipa.

Chłopcy cofali się, przygotowując do ucieczki. W pewnym momencie Filip z impetem kopnął towarzysza w kolano. Franek z wrzaskiem i grymasem bólu malującym się na twarzy upadł. Powstrzymując łzy, uniósł głowę, by spojrzeć na swojego oprawcę. Ten odwrócił wzrok i pobiegł przed siebie. Franek złapał za kolano, które zdawało się gotować od środka. Jego uszu dobiegły kolejne trzaski. Niedźwiedź kroczył w jego stronę.

***

Minęła blisko godzina. Takie wrażenie przynajmniej odnosił Filip. Szedł już szybkim marszem. Był zmęczony, ale również zrezygnowany i to bardziej z tego powodu zdecydował się odpuścić bieg. W pewnym momencie spostrzegł na horyzoncie krawędź lasu. Początkowo sądził, że to kolejne złudzenie, jednak im bliżej podchodził, tym więcej elementów potwierdzało jego wizję. Pole kukurydzy kołysanej przez wiatr, mieniąca się odcieniami złota dzwonnica kościoła w oddali, betonowy płot pierwszych zabudowań. Zdecydowanie udało mu się znaleźć wyjście.

W pierwszej chwili Filip się obrócił. Chciał sprawdzić, czy nie ma w zasięgu wzroku innych członków grupy. Nikogo nie zauważył. Czując obawę, że może znów zabłądzić, a tym samym stracić okazję na ucieczkę, wyrwał przed siebie. Gdy przekroczył linię drzew, odczuł ulgę, jakiej jeszcze nigdy nie doświadczył. Postanowił zorganizować pomoc i wrócić po resztę ekipy, a przynajmniej powiadomić kogoś, kto mógł poprowadzić akcję ratunkową.

Z każdym krokiem przybliżającym go do zabudowań, czuł, jak mrowi go skóra. Kolejne drobne, mniej lub bardziej odczuwalne ukłucia tłumaczył sobie zmęczeniem oraz opadaniem poziomu adrenaliny. Gdy dotarł do muru, niemal przytulił się do niego, świętując w ten sposób swoje wybawienie. Radość chłopca przyćmiło początkowo dziwne odczucie, którego doznał, opierając się o betonowe przęsła. Ich faktura była gładka, wręcz śliska. Miejscami tylko palce natrafiały na dziwne zgrubienia i wypiętrzenia. Spojrzał za siebie. Pole kukurydzy, które wcześniej zdawało się mieć kilkaset metrów, obecnie oddzielało go od lasu raptem na kilkadziesiąt kroków. Drzewa sunęły w jego kierunku. Filip miał wrażenie, że z każdą sekundą są bliżej. Gdy odwrócił głowę, chcąc utwierdzić się w przekonaniu, że udało mu się dobiec do muru, ujrzał przed sobą wiekową olchę, na której nadal trzymał dłoń. Rzucił się pędem do dalszej ucieczki, nie bacząc na brak sił.  

***

Pomimo zmęczenia Filip biegł tak szybko, jak niemal nigdy w życiu. Jego nogi pokonywały kolejne metry, przeskakując nad powalonymi pniami, rozrzuconymi głazami czy też wystającymi korzeniami. Myślał o tym, co zrobił. Nie tylko o Franku, ale też pozostałych. Czuł odrazę do swych czynów, jednak powtarzał sobie, że robi to, by przetrwać. Zadręczając się przemyśleniami, o mały włos wpadłby do głębokiego wykopu. Łapiąc równowagę na krawędzi dziury, ujrzał, że w dole leżą dwie sylwetki. Jedna z nich wydała mu się znajoma. Józek podniósł głowę, gdy grudki ziemi stoczyły się po skarpie.

– Filip? Jak dobrze. Pomóż mi wyjść, proszę. – mówiąc to, poderwał się na nogi i podbiegł do miejsca, w którym stał jego kolega.

– Co tam robisz? Gdzie jest Weronika? Chyba uciekaliście razem?

– Pomogłem jej wyjść. Poszła po pomoc.

– W którą stronę poszła?

– Jak ci powiem, to mnie zostawisz w tym dole i znikniesz.

– Nie żartuj. Jasne, że cię wyciągnę. Masz moje słowo. – Oczy Filipa rozgorzały czerwienią, jednak patrzący pod światło Józek nie był w stanie tego wychwycić.

Młodszy chłopiec westchnął ciężko, po czym wskazał palcem kierunek, w którym podążyła dziewczyna.

– Dzięki. Skoro Wera poszła po pomoc, to nic tu po mnie. – Filip ruszył granią wykopu.

– Jak to? Dokąd idziesz? – Z niepokojem wyrytym na twarzy Józek podążał w dole śladem swojego kolegi. Stawiał kolejne kroki ze wzrokiem wbitym w Filipa, aż potknął się o leżące tam zwłoki.

– Nie dam rady cię wyciągnąć. Jesteś za gruby. Mógłbyś mnie wciągnąć do środka. Muszę iść szukać dziewczyny, sorry.

Filip zniknął z oczu Józka. Oczu, które kolejny raz wypełniły się łzami. Wiedział, że Weronika nie mogła mu pomóc, jednak w tym wypadku było inaczej. Józek padł oparty o wykop. Skulił się, powstrzymując skowyt, który pchał mu się na usta. W pewnej chwili poczuł, że coś szturcha go w plecy, odsuwając tym samym od ziemnej ściany. Z niepokojem na czworakach przebiegł na środek dziury. Spostrzegł, że ze ściany zaczynają wypełzać korzenie, które o dziwo nie podążają w jego kierunku z zamiarem chłosty, ale budują coś na kształt schodów, biegnących po okręgu przy ścianie wykopu, ku górze.

Po postawieniu pierwszego kroku był pod wrażeniem wytrzymałości korzeni, które budowały schody. Wbiegł wyżej, by jak najszybciej wydostać się z paskudnego dołu. Gdy postawił stopę na powierzchni, usłyszał głośne parsknięcie. Obrócił głowę i ujrzał niedźwiedzia. Odgłos powtórzył się, a z nosa zwierzęcia wydostały się dwa strumienie pary. Józek był już zmęczony. Padł skulony na ziemię. Po chwili podniósł jednak głowę. Ku jego zdziwieniu drapieżca odwrócił łeb i ruszył w przeciwnym kierunku.

***

Weronika traciła nadzieję na to, że kiedykolwiek ujrzy jeszcze swoich rodziców, przyjaciół, a tym samym, że uda jej się opuścić las. Miała tyle planów, które chciała zrealizować. Marzeń, które pragnęła spełnić. Długie godziny biegu okazały się bardzo wyczerpujące. Kroczyła bezwiednie przed siebie. Z zamyślenia wyrwał ją błysk, który ukazał się pomiędzy drzewami na horyzoncie. Nie wiedziała, co widzi, ale warto było to sprawdzić. Ruszyła w kierunku blasku, który ponownie przetoczył się po jej twarzy. Poza jego oślepiającą mocą poczuła ciepło, które ze sobą niósł. Gdy wzrok wrócił do normy, spostrzegła wyraźną granicę drzew. Blask pochodził natomiast z dachu wieży kościelnej, której posrebrzana blacha skutecznie odbijała promienie słoneczne. Łzy napłynęły do oczu dziewczyny. Łkała, wcale się z tym nie kryjąc. Dygocące nogi z trudem wykonywały kolejne kroki. Sądziła, że zna pojęcie euforii, jednak to, co czuła w tamtej chwili, jeszcze nigdy się jej nie przytrafiło.

Stawiała kolejne kroki, podążając w upatrzonym kierunku, kiedy kątem oka spostrzegła postać, leżącą na biegnącej nieopodal ścieżce. Nie zastanawiając się długo, ruszyła w jej kierunku. Gdy podeszła bliżej, rozpoznała Franka. Jego ubranie nosiło ślady długich kłów lub pazurów, jednak nigdzie nie było widać plam krwi. Weronika nie wiedziała jak to możliwe, biorąc pod uwagę wielkość rozdarć materiału.

– Franek, wstawaj. To ja, Weronika. Widziałam wyjście, uciekajmy stąd.

Chłopiec wydawał się wyraźnie zamroczony. Wstał na nogi, jednak natychmiast zachwiał się na jednej z nich. Weronika chwyciła go za ramię i zarzuciła sobie za głowę. Oboje ruszyli w obranym przez dziewczynę kierunku.

***

Filip zmrużył oczy, starając się dostrzec coś w oddali. Wydawało mu się, że dostrzega dachy domów. Nie był pewien, czy to, co widzi, jest prawdą, czy tylko kolejną iluzją. W ostatnim czasie zbyt wiele razy wystawiano go na próbę. Po chwili ujrzał jednak Weronikę na skraju lasu. Zaczął machać, ale ta, nie zwracała na niego uwagi.

– Wera! Tutaj! – krzyczał i machał szaleńczo Filip. Ruszył biegiem, choć nogi odmawiały już powoli posłuszeństwa. Pokonywał kolejne metry, mijał kamienie i pnie, lecz w pewnym momencie się zatrzymał. Nie mógł iść dalej. Trafił na bagna. Wiedział dobrze, czym skończy się wiercenie i panika.

– Wera! Na pomoc!

Dziewczyna nadal zdawała się go nie słyszeć. Filip rozglądał się dookoła i szukał czegoś do chwycenia. Gdy obrócił głowę, wzdrygnął się, co kosztowała go zapadnięcie się do kolan. Z prawej strony ujrzał kurtkę, w jakiej ostatnio widział Krzyśka. Byli już tu w nocy. Byli tak blisko wyjścia.

Rozmyślanie Filipa przerwał szmer dochodzący zza jego głowy. Obrócił się na tyle, na ile mógł, by nie zapaść się głębiej. Za drzewami spostrzegł kroczącego Józka.

– Józek, przepraszam za to wcześniej. To nie byłem ja. Pomóż mi. Zapadam się. Proszę. Wyciągnij mnie.  

Najmłodszy z grupy nie reagował jednak na wezwania Filipa.

– Nie gniewaj się za tamto. Przecież wróciłbym z kimś, by ci pomóc. Chodź tu i podaj mi coś.

Józek walczył z sobą, by pozostać nieugiętym. Nie przywykł jednak do obojętności wobec czyjeś krzywdy. Poczuł spływającą po policzku łzę.

– Pomóż mi! Nie możesz mnie tak zostawić!

Józek zniknął za drzewami, a po zanurzonym już do pasa chłopcu zaczęły pełzać zaciekawione nowym obiektem, pijawki.

***

Na skraju lasu siedziała Weronika, która starała się usztywnić nogę Franka. Gdy skończyła zadanie, usiadła obok niego i zaczęła płakać. Wspominała swoich towarzyszy, ale głównie Józka. Było jej żal tego skromnego chłopca o wielkim sercu. Ocierała właśnie kolejną łzę, gdy odezwał się Franek.

– Patrz tam. Jemu też się udało.

Drogą szedł w ich kierunku niski, pulchny chłopak. Nadal dręczyło go to, co przed momentem zrobił, jednak starał się tego nie okazywać. Powoli docierało do niego, że wydostał się z tego piekła.

– Jak? Jak wyszedłeś z dołu?

Przez jego głowę przebiegła myśl, by opowiedzieć całą historię, łącznie z sytuacją z Filipem. Uznał jednak, że nie jest to konieczne. Spojrzał w kierunku, w którym powinien go zobaczyć. Nikogo tam już nie było.

– Trudno to wytłumaczyć. Chyba las mi pomógł.

W tym samym momencie przypomniał sobie o zdjęciu zapisanym na telefonie. Wyciągnął go z kieszeni, znalazł fotografię i zaczął się przyglądać. Nic podejrzanego już na nim nie było.

– Działa ci telefon? Dzwoń do swojej mamy, już!

W oddali zdawało się słyszeć skrzypienie starego roweru. Cała trójka obejrzała się w kierunku, z którego dochodził podejrzany dźwięk. Po jezdni biegnącej przez pagórek przejeżdżał Czesio.

– Jeszcze tu jesteście? Udanego biwaku! Spadam do domu coś zjeść.

Weronika i Franek spojrzeli po sobie, nie rozumiejąc, o co chodzi. W tym samym momencie Józek dodzwonił się do matki.

– No wreszcie. Gdzie wy jesteście? Czekamy z obiadem.

– Jak to z obiadem? – zapytał zdezorientowany Józek.

– Normalnie. Nie ma was już chyba pięć godzin. Może i się dobrze bawicie, ale wracajcie, bo dwa razy przy garach stać nie będę. Józek? Jesteś tam?

– Zaraz będziemy. – Krótko skwitował Józek, starając się zrozumieć, co się wydarzyło. Rozłączył się i wrócił do towarzyszy.

– Może wezwiemy pogotowie? – zapytał nieśmiało Józek.

– Ustalmy najpierw, co się wydarzyło – podsumował Franek.

Razem z dziewczyną pomogli Frankowi wstać, po czym i ruszyli w stronę zabudowań. Raniony chłopiec odwrócił głowę, by ostatni raz spojrzeć na las. Spostrzegł wówczas znajomy przedmiot, leżący na trawie.

– Wera, twoja bransoletka. Leży na ziemi.

Weronika obróciła się w stronę lasu, jednak jej oczy nie spoczęły na pobliskiej kępie trawy, gdzie leżała plecionka. Głowę miała uniesioną. Wyraźnie obserwowała linię drzew, które chłopcy jak najszybciej chcieli zostawić za sobą.

– Bierz ją i chodźmy. – Ponaglał dziewczynę Franek.

– Nie jest mi potrzebna. To śmieć. – Mówiąc to, nadal wpatrzona była w falujące na wietrze klony i dęby.

– Co ty opowiadasz. Przecież to pamiątka. Masz do niej dwa kroki. Weź ją i chodźmy już stąd.

Chłopcy spojrzeli w kierunku, który obrały oczy dziewczyny. Ujrzeli na horyzoncie postać. Tę samą, które prześladowała ich podczas całego, zdawało się długiego, pobytu w lesie. Tak przynajmniej im się zdawało. Nie mieli pewności, gdyż rogi zlewały się z gałęziami drzew, jednak w czerni tworzącej twarz, jarzyły się dwa krwistoczerwone punkty.

– Ruszajmy – oznajmiła krótko dziewczyna, po czym przeniosła wzrok na Józka.

Choć zetknięcie się ich spojrzeń trwało kilka sekund, chłopiec miał nieodparte wrażenie, że widział podobną czerwień w jej oczach.

Koniec

Komentarze

Cześć!

 

Taka wakacyjna przygoda w strasznym lesie. Pomysł na horror miałeś dobry, ale trochę szwankuje wykonanie. Do momentu spotkania na przystanku bardzo streszczasz. W pierwszym akapicie od raz wprowadzasz kilka postaci i robisz to mocno statycznie. To pozwala zaoszczędzić miejsce, ale oddala czytelnika od tekstu. Relacje między postaciami też zdarza Ci się podawać w narracji wprost, zamiast je opisać czy pokazać w dialogu, tutaj na przykład:

Filip starał się skupiać na mapie, płatającej mu od czasu do czasu figla. Józek kilkukrotnie oferował pomoc, z której to starszy z chłopców nie miał zamiaru korzystać. Tolerował syna Grażyny, jednak niespecjalnie lubił. Czuł się od niego lepszy z uwagi na wiek i warunki fizyczne. Nie przeszkadzało to Józkowi. Nie należał do popularnych dzieci w szkole, dzięki czemu przyzwyczaił się do bycia ignorowanym.

Tu można dodać dialog i pokazać czytelnikowi to, jak Józek oferuje pomoc. Można opisać mimikę i reakcję na odrzucenie tej pomocy.

Rozmowa na przystanku wypadła już zdecydowanie lepiej i to był moment, gdy zaczęło się robić ciekawie. Masz tu bardzo dużo postaci, ale widać, że starałeś się je zróżnicować i to wyszło całkiem nieźle. Wyrazistą postacią wydaje się Marcin, więc sądziłam, że jego rola w całej historii okaże się większa. Kiedy padła wzmianka o borowym spodziewałam się klasycznej historii, ale przeniesienie w przeszłość czy inny wymiar dodało opowiadaniu oryginalności. 

Nie do końca dobrze wyszły te najbardziej dramatyczne momenty, trudno mi powiedzieć dlaczego, może rolę odgrywa właśnie to zbyt dobitne tłumaczenie emocji bohaterów. 

Masz trochę niezgrabnych zdań i czasami zdarzają się słowa użyte w błędnym znaczeniu. Łapanki nie robiłam, ale wypisałam trochę mankamentów, które zwróciły moją uwagę. 

Młodzież natomiast miała zając się sobą aż do obiadu.

zająć

Porośnięte mchem spróchniałe, powalone drzewa, stanowiące gościniec dla rozkładających je grzybów, stanowiły przykład nienaruszonego, niemal dziewiczego krajobrazu.

Gościniec to szeroka droga wiejska, a chyba nie o to Ci tutaj chodziło.

– Coś nie tak? No dalej, zapraszamy – oznajmił osiłek, śmiejąc się pod nosem.

– Filip, daj spokój. Nie warto – oznajmiła Weronika, krzycząc do niego z tyłu. 

– Dość, wystarczy. Nie trzeba nam tu bijatyki. Poza tym kolego – mówiąc to, spojrzał na Filipa – marnie widzę Twoje szanse z Kazikiem. Skąd jesteście?

twoje

Czesio podniósł swój stary, pordzewiały rower.

– Co tak szybko? Masz wszystko? – zapytał Marcin wyraźnie zaskoczony tym, że widzi swojego kolegę.

To jest taki przykład zbyt łopatologicznego tłumaczenia, czytelnik się domyśli z kontekstu, czym jest zaskoczony Marcin.

– No trudno. – Marcin nie wyglądał na zadowolonego, słysząc te wieści.

Tutaj podobnie jak wyżej.

Dąb rósł z dala od innych drzewostanów, co wzmagało tylko wrażenie jego mocarności.

Raczej od innych drzew.

Po minucie postoju odsłonił wreszcie swoje dzieło, na którego widok pozostali zaczęli radośnie pogwizdywać i wymyślać szczeniackie rymowanki.

Zacierając z uśmiechem na twarzy ręce, podsumował Marcin.

To jest mylące, bo brzmi tak, jakby rękami pocierał twarz, a chyba nie o to Ci chodziło.

Wrzucił duże naręcze chrustu przyniesionego przez Bolka i jego brata, co spowodowało szybkie rozbudzenie ognia oraz wzburzenie chmury iskier.

Tutaj masz trochę za dużo informacji. Nie wydaje mi się istotne, kto przyniósł chrust.

Gdzieniegdzie widać było kaczki wijące się między tatarakiem.

Kaczki się nie wiją.

Ostatnie pnącza ustąpiły i wyszarpali Krzyska na zewnątrz.

Krzyśka

Cześć Alicella,

 

dzięki za przeczytanie i konkretną odpowiedź.

Niestety nadal szwankuje to, z czym mam cały czas problem. Trzeba pisać dalej i się uczyć przy okazji.

 

Duża ilość postaci na początku – faktycznie jest tak, a ich szczątkowe przedstawienie wynika głównie z faktu, iż (przynajmniej rodzice) nie odgrywają znaczącej roli. Reszta osób jest mocniej zarysowana w późniejszych etapach.

Z przeniesieniem narracji w dialog masz zupełną rację i na pewno poprawię to, gdy tylko ponownie na dłużej usiądę do tego tekstu.

Obiecuję, że z następnym tekstem będzie tylko lepiej :)

 

No, taki młodzieżowy horrorek. Wiele rzeczy można przewidzieć; Leszy + durne zachowanie w lesie = nie wszyscy wrócą z wyprawy.

Dziwne, że zaginionych dzieciaków nikt nie szukał. Rodzice nie zgłosili tego policji? Nie było przeczesywania lasu z psami itp.?

Komórki sugerują czasy współczesne, ale niektóre imiona raczej stare. Może to regionalne, ale nie kojarzę żadnego Józka ani Franka w moim wieku lub młodszego.

Wprowadzasz bardzo dużo postaci na raz. Ci przyjezdni z pierwszych akapitów jeszcze dali się opanować, ale przedstawiana szybciorem grupka “tutejszych” to już zbyt wiele.

Mnie z kolei wydawało się, że na początku tekst się wlecze, podajesz sporo szczegółów, niektóre banalne – że jeśli nienasmarowany rower odjeżdża, to skrzypienie cichnie.

Orientowanie się po gwiazdach opisujesz, jakby to była sztuka wymagająca co najmniej dwóch lat studiów, a przecież wystarczy znaleźć jeden bardzo charakterystyczny asteryzm, żeby już przynajmniej z grubsza wiedzieć, gdzie jest północ. Kasjopeja latem jest chyba średnio pomocna.

pomimo cudownych krajobrazów pojezierza mazurskiego

A to nie jest nazwa własna?

– Rób, co ci dziewczyna karze przystojniaku.

Ojjj. Sprawdź, co znaczy “karze”. Możesz się zdziwić. BTW, przecinek przed wołaczem.

Babska logika rządzi!

Cześć Finkla, 

 

na wstępie:

Ojjj. Sprawdź, co znaczy “karze”. Możesz się zdziwić. BTW, przecinek przed wołaczem.

Przepraszam, że Twoje oczy musiały to oglądać. Niedopatrzenie albo rozpęd – nie wiem. 

 

A to nie jest nazwa własna?

Tak, masz rację. 

 

Wiele rzeczy można przewidzieć

Pewnie tak, ale to jak w większości horrorów.

 

Dziwne, że zaginionych dzieciaków nikt nie szukał. Rodzice nie zgłosili tego policji? Nie było przeczesywania lasu z psami itp.?

Też nad tym myślałem już i pewnie delikatnie to zmienię. 

 

Komórki sugerują czasy współczesne, ale niektóre imiona raczej stare. Może to regionalne, ale nie kojarzę żadnego Józka ani Franka w moim wieku lub młodszego.

Imiona uznaję za normalne. Sam znam Franków kilku i jednego Józka. Kazika nie znam osobiście, jednak na zabitej dechami wsi chyba nie rodzą się same Brajany :)

 

Wprowadzasz bardzo dużo postaci na raz. Ci przyjezdni z pierwszych akapitów jeszcze dali się opanować, ale przedstawiana szybciorem grupka “tutejszych” to już zbyt wiele.

Może i masz rację. Pomyślę nad tym przy późniejszych poprawkach. 

 

Mnie z kolei wydawało się, że na początku tekst się wlecze, podajesz sporo szczegółów, niektóre banalne – że jeśli nienasmarowany rower odjeżdża, to skrzypienie cichnie.

Początek i tak już jest skrócony :p Zobaczymy, może jeszcze się utnie coś. 

 

Orientowanie się po gwiazdach opisujesz, jakby to była sztuka wymagająca co najmniej dwóch lat studiów, a przecież wystarczy znaleźć jeden bardzo charakterystyczny asteryzm, żeby już przynajmniej z grubsza wiedzieć, gdzie jest północ. Kasjopeja latem jest chyba średnio pomocna.

Myślę, że faktyczna umiejętność orientacji po gwiazdach nie jest aż taka prosta, zwłaszcza w przypadku młodego pokolenia. Mało znam osób, które w wieku 15 lat dałyby radę nawigować w ten sposób ;) Kasjopeja latem jest raczej mało widoczna na naszym niebie – o to w tym wypadku chodzi. 

 

Dziękuję Ci za zmierzenie się z tym długim tekstem i za porady. 

 

Pozdrawiam serdecznie, 

H

 

Hmmm. Wydawało mi się, że na przełomie lata i jesienie Kasjopeja jest w zenicie, ale mogę się mylić. Na pewno zależy to od godziny…

Babska logika rządzi!

Szkoda, Haragitanai, że dość jasno wyłożyłeś sprawę Borowego, w dodatku zrobiłeś to na początku opowiadania, więc mogłam się spodziewać, jak potoczą się losy uczestników wycieczki, zwłaszcza że równie jasno i skrupulatnie wskazywałeś „grzechy” popełniane przez biwakującą młodzież.

Wyznam też, że zdziwiła mnie gotowość przyjezdnych, by natychmiast udać się do lasu w towarzystwie dość licznej grupy całkiem im obcych miejscowych chłopców.

Wykonanie, co stwierdzam z wielkim smutkiem, pozostawia sporo do życzenia.

 

Ro­bert, ki­wa­jąc głową w ge­ście apro­ba­ty… → Ro­bert, ki­wa­jąc głową w wyrazie apro­ba­ty

Gesty wykonuje się rękami/ dłońmi, nie głową.

 

ro­dzi­ce za­bra­li się za or­ga­ni­zo­wa­nie… → …ro­dzi­ce za­bra­li się do organizowania

 

po­wa­lo­ne drze­wa, sta­no­wią­ce ide­al­ne miej­sce dla roz­kła­da­ją­cych je grzy­bów, sta­no­wi­ły przy­kład… → Powtórzenie.

Proponuję: …po­wa­lo­ne drze­wa, będące idealnym miejscem dla roz­kła­da­ją­cych je grzy­bów, sta­no­wi­ły przy­kład

 

Ho­ry­zont ginął w mrocz­nych cie­niach rzu­ca­nych przez ko­ro­ny drze­wo­sta­nów. → W lesie, poza jego obrzeżami, zobaczenie horyzontu jest raczej niemożliwe, więc podczas wędrówki przez las  raczej trudno spodziewać się widoku horyzontu.

Drzewostan to zbiorowisko drzew rosnących blisko siebie; ile drzewostanów jednocześnie mogli widzieć idący przez las?­

Proponuję: Mroczne cienie rzucane przez korony drzew, skutecznie ograniczały zakres widzenia.

 

Wra­że­nie wpa­trzo­nych w nich spoj­rzeń ukry­tych w pół­mro­ku, nie opusz­cza­ło ani na chwi­lę. → Nie od razu zorientowałam się, że mówisz o idących przez las, zwłaszcza że ostatnie zdania poświęciłeś drzewom, grzybom, krzewom, smugom światła, mchom, grzybom, sielankowemu klimatowi z nutą tajemniczości, horyzontowi, cieniom i drzewostanom.

Proponuję zapisać w nowym wierszu: Idący nie mogli oprzeć się wrażeniu, że ktoś obserwuje ich z ukrycia.

 

po kilku kro­kach stał przy przed­niej ławce przy­stan­ku. → Co to znaczy, że ławka była przednia? Czy za nią stały inne ławki?

 

mó­wiąc to, wska­zał na dry­bla­sa… → …mó­wiąc to, wska­zał dry­bla­sa

Wskazujemy kogoś, nie na kogoś.

 

– My? Nie… – Od­parł ze spusz­czo­ną głową Mar­cin. → – My? Nie… – od­parł Marcin ze spusz­czo­ną głową.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

Spra­wiał ra­czej wra­że­nie pod­de­ner­wo­wa­ne­go.Spra­wiał ra­czej wra­że­nie pode­ner­wo­wa­ne­go.

 

Rosłe dęby wy­zna­cza­ły kie­ru­nek duktu. Jeden ze strze­li­stych po­mni­ków przy­ro­dy szcze­gól­nie przy­ku­wał uwagę. → Dęby nie bywają strzeliste. Strzeliste są topole.

 

Mło­dzież, pro­wa­dzo­na przez Mar­ci­na, ro­zej­rza­ła się w koło.Mło­dzież, pro­wa­dzo­na przez Mar­ci­na, ro­zej­rza­ła się wkoło.

 

– Prze­stań ma­ru­dzić. Miej­sce na ogni­sko jest, ła­wecz­ki są, Kazik pro­wiant ma.Pod­su­mo­wał z uśmie­chem… → – Prze­stań ma­ru­dzić. Miej­sce na ogni­sko jest, ła­wecz­ki są, Kazik pro­wiant ma  – pod­su­mo­wał z uśmie­chem

 

Bolek wraz z bra­tem ru­szy­li na­zbie­rać su­che­go chru­stu. → Zbędne dopowiedzenie – chrust jest suchy z definicji.

 

wy­cią­gnął z ple­ca­ka za­wi­nię­te w ga­ze­tę pęta mięsa. → Mięso może być w większych lub mniejszych kawałkach, w połciach, ale nie bywa w pętach. W pętach jest kiełbasa, która choć zrobiona z mięsa, mięsem już nie jest. Kiełbasa jest wędliną.

 

Mi to od­po­wia­da.Mnie to od­po­wia­da.

Choć zdaję sobie sprawę, że Filip może nie wyrażać się poprawnie.

 

co spo­wo­do­wa­ło szyb­kie roz­bu­dze­nie ognia oraz wzbu­rze­nie chmu­ry iskier. → Jak można wzburzyć iskry? Czy to znaczy, że wcześniej leżały spokojnie?

Proponuję: …co spo­wo­do­wa­ło szyb­kie roz­bu­dze­nie ognia oraz wzniecenie chmu­ry iskier.

 

– Komar, to Ty? Wyłaź, nie na­stra­szysz nas. – Mar­cin krzy­czał, krę­cąc się w kółko. → Skoro krzyczał, to zamiast kropki przydałby się wykrzyknik: – Komar, to Ty? Wyłaź, nie na­stra­szysz nas!  

 

Mi też się wy­da­je, że coś wi­dzia­łam. → – Mnie też się wy­da­je, że coś wi­dzia­łam.

 

Józek sku­lił się na pniu i za­czął trząść. → Co trząsł Józek?

Proponuję: Józek sku­lił się na pniu i za­czął drżeć.

 

w pa­mię­ci utkwi­ły mu bujne po­ro­że oraz wpa­trzo­ne w niego krwi­ście czer­wo­ne śle­pia. → …w pa­mię­ci utkwi­ło mu bujne po­ro­że oraz wpa­trzo­ne w niego krwi­ście czer­wo­ne śle­pia.

 

– Wiem gdzie idę, nie bój się. – od­parł Krzy­siek, pro­wa­dząc dru­ży­nę. → Zbędna kropka po wypowiedzi.

 

za­uro­czo­ny nowym miej­scem. Tylko miej­sco­wi ze zdu­mie­niem… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …za­uro­czo­ny nowym widokiem. Tylko miej­sco­wi ze zdu­mie­niem… Lub: …za­uro­czo­ny nowym miej­scem. Tylko tubylcy ze zdu­mie­niem

 

pod jej no­ga­mi wy­rósł gruby ko­rzeń. Na­bie­gła nań w pę­dzie i się po­śli­zgnę­ła. → Czy Weronika na pewno nabiegła na korzeń?

Proponuję: …pod jej no­ga­mi wy­rósł gruby ko­rzeń. Stąpnęła nań w pę­dzie i się po­śli­zgnę­ła.

 

dwa czer­wo­ne punk­tu go­re­ją­ce w ciem­no­ści jamy. → Literówka.

 

Gdy prze­niósł ja po­now­nie na miej­sce… → Literówka.

 

 Chło­piec za­brał się za ob­ser­wa­cję nieba. → Chło­piec za­brał się do obserwacji nieba. Lub: Chło­piec zaczął obserwować niebo.

 

Po­sta­no­wi­li oszczę­dzać ba­te­rie w te­le­fo­nie Józka. → Literówka. Chyba że telefon Józka miał więcej niż jedną baterię.

 

usły­sze­li trza­ski do­bie­ga­ją­ce z zza ple­ców. → …usły­sze­li trza­ski do­bie­ga­ją­ce zza ple­ców.

 

zwa­żyw­szy na ponad dwu­me­tro­wą ścia­nę ziemi z ja­kiej się zsu­nę­li. → …zwa­żyw­szy na ponad dwu­me­tro­wą ścia­nę ziemi,której się zsu­nę­li.

 

Rzad­ki snop świa­tła uka­zał im ciało. → Sprzeczność – snop światła jest silny i jaskrawy z definicji. Na czym polega rzadkość snopa światła? Czy bywają też snopy gęste?

A może miało być: Nikła/ Słaba/ Wątła smuga świa­tła uka­zała im ciało.

 

Odzia­ne w czer­wo­ną wia­trów­kę i je­an­sy→ Odzia­ne w czer­wo­ną wia­trów­kę i dżinsy

Używamy pisowni spolszczonej.

 

po na­dep­nię­ciu na nie wy­pa­da­ły i każde po­dej­ście koń­czy­ło się upad­kiem. Padli w końcu zmę­cze­ni pod skar­pą. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …po na­dep­nię­ciu na nie wysuwały się i każde po­dej­ście koń­czy­ło się fiaskiem. Padli w końcu zmę­cze­ni pod skar­pą.

 

Względ­nie wy­so­kie stwo­rze­nie z ro­ga­mi na gło­wie, w po­cią­głej sza­cie utka­nej z blusz­czu i liści, pod­par­ty na drew­nia­nej żer­dzi przy­glą­dał się grup­ce mło­dzie­ży. → Można mieć pociągłą twarz, ale nie szatę.

Podpieramy się czymś; na czymś można się wesprzeć.

Piszesz o stworzeniu, które jest rodzaju nijakiego, więc: Względ­nie wy­so­kie stwo­rze­nie z ro­ga­mi na gło­wie, w powłóczystej sza­cie utka­nej z blusz­czu i liści, wsparte na drew­nia­nej żer­dzi przy­glą­dało się grup­ce mło­dzie­ży.

 

wska­zu­jąc na mru­ga­ją­ce w od­da­li punk­ty. → …wska­zu­jąc mru­ga­ją­ce w od­da­li punk­ty.

 

Filip ski­nął głową w ge­ście apro­ba­ty. –> Filip ski­nął głową w wyrazie apro­ba­ty.

 

W końcu udało się Fi­li­po­wi wy­szar­pać gałąź. → W końcu Filipowi udało się wy­szar­pnąć gałąź.

 

Krzy­siek zła­pał łap­czy­wie drąg… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Krzy­siek chciwie/ zachłannie złapał drąg

 

Usły­szał głę­bo­kie, ocię­ża­łe dy­sze­nie. → Raczej: Usły­szał głę­bo­kie, ciężkie dy­sze­nie.

 

ale char­cze­nie nie usta­ło. → Pisałeś o sapaniu – sapanie i charczenie to dwa różne odgłosy.

 

Trzej ko­le­dzy spoj­rze­li po sobie w nie­do­wie­rza­niu.Trzej ko­le­dzy spoj­rze­li po sobie z niedowierzaniem. Lub: Trzej ko­le­dzy spoj­rze­li po sobie, niedowierzając.

 

Wi­dzia­łeś, co stało się z Mar­ci­nem. Sta­nie w miej­scu nic nam nie po­mo­że. → Nie brzmi to najlepiej.

Może w drugim zdaniu: Tkwienie w miej­scu nic nam nie po­mo­że.

 

kogoś, kto mógł akcję ra­tun­ko­wą po­pro­wa­dzić. → …kogoś, kto mógł poprowadzić akcję ra­tun­ko­wą.

 

Ra­dość chłop­ca przy­ćmi­ła po­cząt­ko­wo dziw­ne od­czu­cie, ja­kie­go do­znał→ Ra­dość chłop­ca przy­ćmi­ło po­cząt­ko­wo dziw­ne od­czu­cie, którego do­znał

 

uj­rzał przed sobą strze­li­stą olchę… → Olchy nie bywają strzeliste.

 

Wy­da­wa­ło mu się, że widzi dachy domów. Nie był pe­wien, czy to, co widzi, jest praw­dą… → Czy to celowe powtórzenie? Może w pierwszym zdaniu: Wy­da­wa­ło mu się, że dostrzega dachy domów.  

 

Z jego pra­wej stro­ny uj­rzał kurt­kę… → Z pra­wej stro­ny uj­rzał kurt­kę

 

Wspo­mi­na­ła jej to­wa­rzy­szy, ale głów­nie Józka.Wspo­mi­na­ła swoich to­wa­rzy­szy, ale głów­nie Józka.

 

Cięż­ko to wy­tłu­ma­czyć. → – Trudno to wy­tłu­ma­czyć.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć, Haragitanai!

 

Witaj na piątkowym dyżurze! Zestresowany? Nie ma się czym denerwować :)

 

Łapanki nie będzie, bo czytałem większość na telefonie. Pomarudzę za to.

Zdarzały Ci się siękozy. Do tego było kilka fragmentów z jednostajnymi zdaniami – każde kolejne było skonstruowane w ten sam sposób, przez co rytm tekstu robił się bardzo jednostajny i sztuczny. Znalazłem kilka błędów, ale nie było też ich jakoś super dużo.

Bardzo dużo opisujesz, ale mało wchodzisz w głowy bohaterów, przez co trudno się z nimi zżyć. Były sytuacje, gdzie dokładnie opisałeś otoczenie, po czym następowało zdanie w stylu “Filipowi się to nie podobało”. Wolałbym zobaczyć jak dana postać zareagowała i przez to odczytać jego emocje. To zawsze buduje jakąś więź między postacią a czytelnikiem i siłą rzeczy wpływa na odbiór. Natomiast u Ciebie to się składa na wrażenie strasznego przegadania. Pierwsza połowa tekstu ciągnie się i ciągnie. Dopiero potem się dzieje, ale wciąż z tym dystansem do bohaterów.

Wypisałem sobie, że w pewnym momencie zostawiłeś Weronikę i Józka na ponad dzień, ale później skumałem o co chodzi.

No i sam tekst uznaję jako skierowany do młodzieży. I to nie żadna ujma – tak bym go po prostu sklasyfikował. Sam pomysł jest całkiem ok, fragmentami powiedziałbym, że wręcz podręcznikowy: mamy grupę nastolatków, widać w niej kto jest tym dobrym, a kto tym gorszym. Napotykają wielkie zło i muszą się wydostać. Udaje się tylko tym dobrym, przy czym w zakończeniu sugerujesz, że to nie koniec koszmaru. Jak dla mnie ok.

Natomiast czy wzbudziłeś we mnie jakieś emocje? Niestety nie, ale tylko po części Twoja w tym wina. Ja po prostu horrorów czytanych się raczej nie boję, nie budzą też mojego niepokoju (zazwyczaj), więc nie jestem zwyczajnie targetem. Natomiast to co by wg. mnie pomogło, to właśnie emocjonalne związanie się z bohaterami. Jak wspomniałem wyżej – Ty się raczej dystansujesz.

 

Tyle ode mnie :)

 

Pozdrawiam i powodzenia w dalszej pracy twórczej!

 

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Cześć Wam,

 

Finkla – sprawdzę jeszcze gwiezdne informacje. Może to ja coś namieszałem, bo w innym opowiadaniu, które równolegle piszę, też wprowadzałem tego rodzaju info i być może myli mi się jedno z drugim.

 

Reg – dziękuję jak zawsze za poprawki. Postaram się w najbliższym czasie do tego usiąść. Trochę tego wyszło, ale nie ukrywam – spodziewałem się, że tak będzie.

 

Krokus – dzięki za przeczytanie i uwagi. Trochę racji w tym co piszesz jest. Postaram się nad tym popracować jeszcze. Jednocześnie przyjmuję wyzwanie i obiecuję, że którymś z opowiadań (w bliższej lub dalszej przyszłości) Ciebie przestraszę. Jeszcze nie wiem, jak to zrobię, ale zrobię :)

 

Pozdrawiam!

Bardzo proszę, Haragitanai. Miło mi, że mogłam się przydać, choć zachodzę w głowę i nie wiem jak to jest, że skoro spodziewałeś się długiej łapanki, nie zrobiłeś nic, by była choć trochę krótsza…? ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Z jednej strony, ile bym nie włożył w to sił, to i tak coś znajdziesz :p

Z drugiej, może akurat taki niefortunny czas i dużo na głowie, przez co nieraz coś mi umknie. 

 

Choć stawiam bardziej na to pierwsze :P

Dziękuję za uznanie. :)

Złóżmy to na karb niedobrego czasu i wielu spraw zaprzątających Ci głowę. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Pomysł na horror oparty o sildne podstawy, jednak podczas pisania nie poczułem tego, co wspomniał Krokus w swoim komentarzu – emocji i zżycia do postaci. W związku z tym od początku do końca pozostali mi obojętni, a co za tym idzie, ciężko bym w tym momencie poczuł strach przed losem, jaki im przyszykowałeś.

Źródeł może być kilka: opisy są solidne, ale mnie przytłoczyły; sami bohaterowie swoim zachowaniem wpisują się w typowych głupców, którzy aż proszą się o nóż w plecy od jakiegoś maniakalnego zabójcy.

W każdym razie kiedy padł ten element, to cała reszta tekstu też się posypała. Tu trochę brakowało mi oparcia opowiadania o jeszcze coś – czy to opis świata czy niestandardowego potwora. Coś, co mi, czytelnikowi, wbiłoby się w łepetynę i trzymałoby do końca tekstu, nawet jeśli sami bohaterowie nie wypełnili pokładanych w nich nadziei.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Cześć NoWhereMan,

 

przyjmuję na klatę, to o czym piszesz. Na pewno usiądę do poprawiania, a raczej przeredagowania.

 

Tu trochę brakowało mi oparcia opowiadania o jeszcze coś – czy to opis świata czy niestandardowego potwora.

Ten niestandardowy potwór dodatkowo brzmi ciekawie – pomyślę nad tym. Choć nie wiem, czy nie będzie już za dużo. Opisów świata więcej dawać nie będę. Prędzej ubarwię i złagodzę te obecne.

 

Dzięki za przeczytanie!

Pozdrowienia.

Nowa Fantastyka