Skrzypnęły drzwi i do gabinetu wślizgnęła się Vera. Podeszła do okna, zamiast usiąść przy biurku i skończyć przeglądanie stosu dokumentów i ksiąg z alchemicznymi formułami. Wschód słońca nad oceanem niezmiennie ją zachwycał i napełniał energią. Odetchnęła morską bryzą. Słysząc dziewczęcy śmiech wychyliła się mocniej, aby dojrzeć w dole ogród z zielnikiem. Jagoda szła właśnie pod rękę z Brenną i Marysią, coś opowiadając. W pewnym momencie Brenna skręciła w stronę drzew, zapewne do barci po miód na śniadanie. Zamek budził się do życia.
Verze trudno było uwierzyć, że minęły prawie dwa lata, od kiedy zjawiła się w Azylu na Krańcu Świata. A dziś, w równonoc jesienną, minie rok od wybrania jej na przywódczynię zgromadzenia sióstr. W jej pamięci mignęły wspomnienia odkrycia przez nią kamienia filozoficznego, ucieczki przed rozszalałymi wieśniakami, przybycia tutaj i poznanie innych skrzywdzonych przez los i ludzi kobiet. Odkrywanie tego przepełnionego magią miejsca, strata przyjaciółki – Damaris i zyskanie sióstr. Tak, długa droga za mną, pomyślała. I jeszcze dłuższa przede mną. Rozejrzała się po nowym gabinecie, niezwiązanym z przykrymi wspomnieniami o Damaris, swojej poprzedniczce. Była teraz bliżej sióstr, ale okna nadal wychodziły na ukochany ocean.
Zdecydowane pukanie wyrwało ją ze wspomnień. Fiona.
Zamiast uśmiechu rudowłosej wiedźmy zobaczyła niepokój, tak obcy u tej silnej kobiety.
– Ktoś się rozpytuje o Azyl – zaczęła bez zbędnych uprzejmości. – Nasz zaprzyjaźniony karczmarz dał nam znać.
– To rzeczywiście dość niepokojące… ale przynajmniej czar i moje dodatkowe zabezpieczenia nadal skrywają zamek przed obcymi. Musimy się chyba przyzwyczajać, że coraz głośniej o nas będzie, jeśli nadal chcemy ratować kobiety.
– Oczywiście, że tak.
– Nie wszystkie siostry to popierają. Na szali jest poczucie bezpieczeństwa naszej społeczności, a pomoc obcym.
– Mówisz jak Matylda. Prawda jest taka, że większość z nich prędzej czy później odchodzi z Azylu, nie potrafiąc znieść izolacji i próbując żyć jak dawniej. Im Damaris pomogła, dlaczego więc mają odmawiać tego innym? Nie ma co pusto gadać, trzeba działać.
– Dobrze. Zwołaj dziewczyny.
Vera, patrząc na zgromadzone w gabinecie przyjaciółki, odczuwała ulgę, że może współdzielić z nimi troski i ciężar podejmowanych decyzji. Patrząca sercem Jagoda – młoda zielarka, pełna pozytywnej energii i siły Fiona, roztropna i spokojna Brenna, pomysłowa Tara oraz zrzędząca, lecz z ogromną mądrością życiową Morgan. I na końcu alchemiczka, Vera. Tak wyglądał skład nieformalnej rady Azylu.
– Powtórz to, co mi powiedziałaś – poprosiła Vera, siadając za biurkiem.
– W pobliskiej wiosce jakaś kobieta rozpytuje się o Azyl.
– Szlag – wyszeptała Matylda. – Czego chce?
– Nie mówi. Na razie zatrzymała się w karczmie „Pod Jeleniem”.
– Może potrzebuje pomocy? – podsunęła Jagoda.
– Albo to następny szpieg.
– Nie ma rady – powiedziała Vera. – Muszę się z nią spotkać i dowiedzieć, skąd o nas wie i co chce.
– Chyba żartujesz! – Fiona aż wstała. – Tara ma rację, pewnie to kolejna pułapka. Skoro Kazimierze nie udało się rok temu wkupić w nasze łaski i spalić zamku, to próbują nas zwabić do siebie.
– Jak już przy tym jesteśmy, to czy udało się dowiedzieć kto nasłał Kazimierę? Jej odpowiedź, że jacyś możni nie za bardzo pomoże w ustaleniu naszych wrogów?
– Celna uwaga, Brenna, ale niestety nie. – Fiona poprawiła ogniste włosy, próbując ukryć poirytowanie. – Dopiero werbuję szpiegów spośród ludności. Trudno znaleźć zaufane osoby, które chciałyby się narażać. Ale słyszałam, że może są to władze prowincji wschodniej.
– To daleko. Żadna z sióstr chyba stamtąd nie pochodzi.
– Baśkę od nich próbowaliśmy uratować, ale nie przeżyła przesłuchania, czy jest czarownicą.
Zebrane pogrążyły się na chwilę w ciszy. Vera traktowała to jako swoją porażkę, ponieważ nawet mikstura z domieszką kamienia filozoficznego nie uleczyła ran zadanych przez żelazo i ogień.
– Raczej nie odpuścili. – Oczy zebranych przeniosły się na Verę. – Siostry pilnujące granicy przy Skale Niedźwiedzia, widziały przemykające w oddali postaci, skryte pod zgniłozielonymi pelerynami. Sprawiały wrażenie, że szukają czegoś. Na razie poleciłam zapędzić w tamten rejon wilki, na odstraszenie.
– Jeszcze im mało?! – Wszystkie spojrzały zaskoczone na zawsze spokojną i życzliwą Jagodę. – Oskarżają nas o czary, torturują, wieszają i palą na stosach za nic, a teraz próbują sami nas znaleźć i odebrać ostatnie miejsce na ziemi… – Po rumianych policzkach zielarki spłynęły łzy. Fiona objęła Jagodę, którą traktowała, jak młodszą siostrę.
Vera przemilczała, że po części obawy zwykłych ludzi były uzasadnione. Wiedziała do czego zdolne były Damaris i Ursula i jakie nieszczęścia pragnęły przywołać przez wrota Krańca Świata.
– Wróćmy lepiej do tej kobiety z wioski – odezwała się Matylda.
– Od razu mówię, że idę z Verą. Nie puszczę jej samej.
Reszta sióstr uśmiechnęła się w duchu, wiedząc, że z zapalczywą Fioną nic jej nie grozi.
– Dziękuję. Trochę mi ulżyło, że nie będę sama. Brenna, jak zawsze przejmiesz zarząd nad Azylem. Postanowione, ruszamy jutro rano.
Vera i Fiona stanęły przed drzwiami zadbanego zajazdu. Ogromne poroże, wiszące tuż nad wejściem, dobitnie wskazywało, że to karczma „Pod Jeleniem”. Weszły do środka, nie zsuwając kapturów. Tego dnia ruch był mały. Kilkoro przyjezdnych siedziało to tu, to tam. Ciche rozmowy nie potrafiły wypełnić gwarem dużej sali. A i grajka bardziej zajmowała smakowicie parująca potrawka niż oparta o ławę lutnia.
Od razu podeszły do rosłego karczmarza. Równo przystrzyżoną brodę znaczyły siwe pasemka.
– Witaj, Jaromirze. Jak czuje się córka?
– Dzięki wam przeżyła – odpowiedział mężczyzna. Przenikliwym spojrzeniem wpatrywał się w ocieniony kaptur Very. – Tylko jeszcze kaszle.
– Powiem Jagodzie, żeby zrobiła odpowiednią mieszankę ziół na napar.
Oczy karczmarza na chwilę rozbłysły wdzięcznością.
– Jest tu ta kobieta, o której mówiłeś?
Mężczyzna wskazał głową na stół w rogu sali.
– Nikt z mieszkańców nie chciał o was rozmawiać, to czeka tu. Pewno ma nadzieję, że same do niej przyjdziecie.
– No i jesteśmy – odparła z przekąsem Fiona, rozbawiając Jaromira.
– Wydaje się niegroźna, tylko zdesperowana.
– Dziękujemy.
– To ja dziękuję. Grzaniec na mój koszt.
Kiedy usiadły przy stole, nieznajoma zesztywniała. Próbowała dojrzeć twarze w kapturach, lecz szybko spuściła wzrok, gdy Fiona spokojnie położyła nóż na blacie. Vera, widząc to, przeklęła w myślach, nim się odezwała.
– Skąd o nas wiesz?
Nieznajoma zwilżyła spierzchnięte usta, próbując uspokoić oddech.
– Przez kilka dni mieszkała w moim domu Laura – zaczęła zachrypniętym głosem. – Opowiadała o zgromadzeniu kobiet, które jej pomogło. Zazdrosna sąsiadka skłamała, że widziała u niej w domu demona, dlatego poddano ją próbie wody. Jedna z was wyłowiła ją w dole rzeki i zabrała do Azylu.
Vera pamiętała Laurę. Nie odznaczała się niczym nadzwyczajnym, a już na pewno nie miała żadnych niecnych konszachtów. Nieznajoma, więc jak na razie mówiła prawdę.
– Jak masz na imię?
– Ludmiła.
– Czemu nas szukasz?
Kobieta uciekła spojrzeniem w bok, nim wydukała:
– Moja wioska potrzebuje pomocy.
Fiona zaśmiała się nieprzyjemnie. Aż Verę przeszedł dreszcz.
– Wieśniacy zabijają nas przez swoje zabobony, a my mamy im jeszcze pomagać?
– W naszej wiosce nigdy nie było pogromu. – Głos kobiety pierwszy raz był pewny siebie. – Żyjemy na uboczu, nikogo nie krzywdzimy. Mój mąż jest dobry dla mnie i boję się o niego.
Fiona już miała coś odpowiedzieć, ale Vera powstrzymała ją gestem. Przyjrzała się Ludmile. Nie była brzydka. W średnim wieku, ogorzała od słońca twarz poorana zmarszczkami, spracowane dłonie. Ale z jej oczu wyzierał autentyczny lęk, a Vera poczuła w ustach słodki posmak truskawki – pozytywne wibracje Ludmiły, czyli dobry znak.
– W czym mamy pomóc?
Widać było, że Ludmiła zbiera myśli, nie wiedząc od czego zacząć. Całe spotkanie ją zaskoczyło i przestraszyło.
– Nasi mężczyźni znikają. Najpierw myśliwy, żyjący w chacie na uboczu. Myśleliśmy, że niedźwiedź go dorwał, ale potem zniknął drwal. Siłacz niesamowity. A później młynarz. Kawaler, sam mieszkał we starym młynie nad pobliską rzeką. No, to w wiosce zrobił się lament. Kowal i jego brat poszli w las szukać tamtych. Wzięli siekiery i widły dla bezpieczeństwa. I wiecie co?
– Zniknęli – dopowiedziała kąśliwie Fiona. Vera miała ochotę kopnąć ją w kostkę, widząc minę Ludmiły.
– Teraz boimy się iść do lasu. A no, i była zakochana para, która w noc świętojańską poszła w las. Rano spłakana Marysia powiedziała, że jak się obudziła, to nigdzie ukochanego nie było.
– Czyli sami mężczyźni… Widzieliście ślady walki?
– Chyba nie. Po prostu zniknęli. Tera rozumiecie, czemu tak boję się o mojego chłopa. To naprawdę dobrzy ludzie. A jeśli nam pomożecie to i naszą wdzięczność będziecie miały i pomoc w tych ciężkich czasach.
– Na pewno się przyda – westchnęła Vera, zupełnie nie wiedząc, co począć. Bardzo chciała pomóc Ludmile, lecz skąd w ogóle pomysł, że kobiety z Azylu są w stanie rozwikłać taką tajemnicę?
– Ten pokaz z nożem był niepotrzebny – wyszeptała Vera, kiedy zostały z Fioną z tyłu za Ludmiłą.
– Potrzebny, potrzebny – wysapała Fiona, nie mogąc nadążyć za żwawą przewodniczką. Na dodatek musiała uważać w zapadającym zmierzchu na kamienie i wystające korzenie na leśnej drodze. Przy okazji znalazła sakiewkę. – Masz za dobre serce i ludzie to wykorzystują. Tak jak teraz. Po co, na wszystkie czorty, zgodziłaś się jej pomóc?! Co niby mamy zrobić we dwie, skoro rośli mężczyźni nie dali rady? A co jeśli to pułapka? Pomyślałaś o tym?
– Uprzedziłam Jaromira, dokąd się wybieramy. Poza tym sama Damaris wyjeżdżała z Azylu i ryzykując, ratowała kobiety. I… mam dobre przeczucia co do Ludmiły.
– Te twoje przeczucia.
W tym samym momencie zatrzymały się przed chatą, stojącą na skraju wioski. Zachodziły w głowę, jak mogły nie zauważyć osady, pochłonięte rozmową. Kilka nadszarpniętych czasem chałup, rozsianych było po całej polanie. Dopiero po chwili można było dostrzec, że mają jeden centralny punkt – studnię. Każde gospodarstwo otaczały grządki z marchewkami, kapustami, cebulą i bobem. I jabłonka ze śliwą też się znalazła. Płoty z gałęzi wyglądały bardziej na umowne wydzielenie parceli, niż na próbę ochrony obejścia. Gdzieś tam kury szły spać, gdzie indziej koza jeszcze dokazywała. W oddali krowa pasła się na skrawku trawy. A i niewielkie poletko żyta złociło się na skraju lasu. Typowa, swojska wieś. Coś jednak było w tym obrazu nienaturalnego. Brak ludzi. Jedynie jedna kobieta przebiegła pobiegła od studni i szybko schowała się za drzwiami swojego domu.
Izba przywitała ich ciepłem paleniska i duchotą. Na skrzypienie otwieranych drzwi z zydla podniósł się mąż Ludmiły. Odgarnął nerwowo długie, niechlujne włosy. Na spracowanej twarzy widać było niepokój. Ukłonił się kilka razy niepewnie, przyglądając się ukradkiem żonie. Kiedy jednak zobaczył, że ta zaczęła krzątać się po izbie, tak jak zawsze, odetchnął. Boi się nas? Zaśmiała się w duchu Vera.
– Wchodźcie, wchodźcie – zachęciła gospodyni, chowając szybko do skrzyni rozrzucone ubrania.
Fiona uchyliła się przed wiszącym pod powałą workiem z zapasami, a Vera cofnęła się przed uciekającą myszą. Nie była przyzwyczajona do ciasnych i ciemnych wiejskich chat, dawniej mieszkając we dworze wraz z ojcem i bratem, a teraz w opuszczonym zamku Azylu.
– Nie musicie się martwić. Tylko Bogdan wiedział, kogo idę szukać. Proszę, siadajcie – powiedziała, wskazując ławy pod ścianą. Zajrzała do pustych garnków, po czym spojrzała na męża.
– Jadałem u starej Brygidy.
– No tak… to zagotuję wodę na napar z czarnego bzu.
– Przyniosę wodę.
Bogdan zakasał rękawy koszuli. Vera dostrzegła na przedramieniu mężczyzny jątrzącą się ranę.
– Długo nie chce się zagoić?
– A tak z kilka dni.
Fiona wstała, by przyjrzeć się jej. Bogdan stał nieruchomo, wpatrując się wyłupiastymi oczami w rudowłosą zielarkę.
– Pocisz się, gorączkujesz. Niedługo będzie za późno. Trzeba oczyścić ranę, bo ropa jest. Przydałyby się robaki, one najlepiej usuwają zgniliznę, a zostawiają zdrowe miejsca. – Przerażony mężczyzna spojrzał na żonę. – Potem przemyć ranę wywarem z przywrotnika i żywokostu, a na koniec przyłożyć chleb z pajęczyną i śliną. Pewno nie macie w wiosce zielarki.
– Nie, odkąd zmarła poczciwa Czesława z mężem. Zawsze pomogli w potrzebie. – Bogdan przytaknął żonie. – Teraz to nawet ból zęba to problem. Już mi policzek spuchł.
– Na ropień zęba najlepsze pijawki – rzuciła Fiona, siadając na swoim miejscu.
– Tak samo mówiła Czesława – ucieszyła się Ludmiła.
– Może mogłabym wam pomóc, a wy pewnej dziewczynie – zaczęła ostrożnie Vera, przyglądając się gospodarzom.
– O której myślisz?
– Anieli. Ostatnio wspominała, że marzy o mężu i dzieciach. Źle znosi zamknięcie. Może tu chciałaby zacząć od nowa? – Vera zwróciła się teraz do małżeństwa. – Dziewczyna bardzo przeżyła, że sąsiedzi przepędzili ją z wioski. Bali się, że kogoś otruje. Zielarki nie na wszystko znają lek. Ale starają się pomóc, jak mogą.
– Też niejedną historię słyszałam, ale to ci ludzie robili źle, wbrew naukom czynienia dobra. I zaraza nas ominęła. Tak se myśle, że to przez nią ludzie są tera tacy zabobonni.
– My tu dbamy o siebie i z żoną zaopiekujemy się dziewczyną. A i młody kawaler czy dwóch się znajdzie. Choćby mój bratanek. Złoty chłopak, uczynny, spokojny i miły. Muchy nie skrzywdzi.
Vera uśmiechnęła się, czując ulgę na te słowa.
– To co to może u was grasować? – spytała rzeczowo Fiona, zmieniając temat.
Małżeństwo spojrzało na siebie bezradnie.
– Nie wiemy – odparł Bogdan.
– Ale sąsiedzi widzieli w lesie dziwną mgłę. – Ludmiła pochyliła się ku gościom, jakby powierzała największą tajemnicę. – A z niej wyłoniła się blada postać w łachmanach i z włosami, jakby ją piorun strzelił.
– Topielica?
– A tam, babskie gadanie. To pewno jakiś obłąkaniec błądzi po lesie i morduje. Tylko złapać go nie możemy. Nawet sidła nie pomogły. A myśliwy wsiąkł na początku. Szkoda chłopa. Dobry kompan a i ślady zwierząt czytał niezgorzej. On by mógł pomóc.
– A to przy jeziorze ją widzieli? Wołała albo śpiewała?
Ludmiła zagapiła się na Fionę, po czym powoli pokręciła głową.
– To blisko wioski było.
– Czyli to raczej nie to – rzekła zielarka. Po prawdzie Vera, jako alchemik, bardziej wyznawała się na nauce niż wiejskich wierzeniach. Dlatego cieszyła się, że jest z nią przyjaciółka.
– A może to rusałki? – spytała Fiona gospodarzy, ale ci tylko popatrzyli na nią bez zrozumienia. – Inaczej boginki, dziwożony? – Na tę nazwę ożywili się. – To by wyjaśniało dlaczego znikają tylko mężczyźni, wabieni przez piękne demony. I już nie wracają. Ale przy kilku porwaniach nie było nowiu. Dziwna sprawa.
W chałupie nastała nienaturalna cisza. Przejmujący chłodem wiatr wdzierał się do środka. Ludmiła wstała i zaczęła zamykać okiennice, wyrzucając sobie, że nie zrobiła tego, nim ziąb wziął we władanie domostwo. W tym czasie Fiona przypomniała sobie o znalezisku. Wyciągnęła z torby skórzaną sakiewkę i wysypała na dłoń jej zawartość, zaciekawiając tym Verę.
– Topaz – szepnęła zielarka, biorąc w dwa palce mały kamień o barwie zachodzącego słońca, płynnie przechodzącego w złoto. – Kamień uduchowienia, dodający mocy i energii. A tu Hematyt, aby realizować zamierzenia pomimo przeciwnościom losu.
Vera sięgnęła po stalowoszary minerał.
– Dziwny zestaw właściwości. I to… – Wskazała na srebrny medalion. Po otwarciu zobaczyły naszkicowany portret brodatego mężczyzny.
Fiona powąchała sakiewkę.
– Zapach ziół, ale nie mogę wyczuć, co dominuje. Jakaś nieznana mi mieszanka.
Już miała zapytać gospodarzy, czy ktoś z wioski nie zgubił tego, gdy nagle wpatrzony w rozpalone palenisko Bogumił, rzekł:
– Z dawien dawna, zanim jeszcze to się zaczęło, niektórzy widzieli w okolicach rogatego starucha… borowego… Pana lasu.
– Nie bluźnij! – Przerażona Ludmiła zrobiła znak na odczynienie, nim zdzieliła męża ścierą. – Przed chwilą wyśmiewałeś babskie gadanie, a tera sam zaczynasz bajać.
– Tylko powtarzam, to co dziadek opowiadał. Zresztą, któż inny mógłby opiekować się borami, jak nie on? – Zerknął na zasłuchane Verę i Fionę, co ośmieliło go. – Najczęściej wyłaniał się z porannej mgły i z daleka bacznie obserwował wioskę. Kiedy jednak padł na niego czyi wzrok, rozpływał się. Nieraz również ludziska czuli czyiś wzrok, zapuszczając się za daleko w las. A gdy i złe czyny za tym szły… oj, biada nieszczęśnikowi.
Nagle drzwi otworzyły się. W wejściu stała młoda kobieta z dzieckiem na ręku.
– Ogniki w lesie! Mój Antek, głupi, pobiegł sprawdzić i pewno nie wróci.
Vera i Fiona wybiegły za Bogdanem, trzymającym siekierę, podczas gdy Ludmiła zajęła się płaczącą kobietą.
Las nocą wyglądał przerażająco w blasku pochodni. Długie cienie rzucane przez pełgające płomienie mamiły wzrok, udając złowrogie postacie. Każdy szelest pod stopami, zimny powiew na wilgotnej skórze, pohukiwanie sowy w koronach drzew czy szybszy oddech towarzyszy przyprawiał o mocniejsze bicie serca.
– Zniknęły – wyszeptała Vera. Czy jej się zdawało, czy dostrzegła smukłą postać chowającą się za krzew?
Fiona przykucnęła.
– Od pewnego czasu dostrzegałam ślady jelenia, ale zamiast czterech racic, widzę dwie…
– Tam się palą! – Bogdan nagle wskazał kilka błękitnych płomyków, unoszących się w powietrzu. Migotały przyjaźnie niczym gwiazdy, zapraszając do siebie.
– Nareszcie dowiem się, kim są. A jeśli to Raróg w swej nocnej postaci? A ze wschodem słońca znów przemieni się w ptaka?
Vera nie podzielała ekscytacji przyjaciółki. Im dalej szli w ciemny las za ognikami, tym bardziej cierpła jej skóra, a w ustach czuła zgniliznę. Ufała swoim przeczuciom. Szli wiedzeni na rzeź i byli właściwie bezbronni. Głupota.
– Nie rozdzielamy się, słyszycie? Wyczuwam zagrożenie.
Oboje kiwnęli głowami.
Buki i jesiony powoli były wypierane przez poczerniałe kikuty dębów. Zaintrygowana Vera oparła rękę na pniu i od razu cofnęła ją z sykiem.
– Przepełnia je cierpienie – szepnęła, rozglądając się dookoła.
– Gadasz, jak Jagoda. Bogdan, gdzie nas prowadzą te światełka?
– Nie wiem. – Mężczyzna zatoczył się na jedno z drzew. Gorączka dawała o sobie znać coraz bardziej. – Nigdy tak daleko nie chodzimy. Pono wśród tych dębów z dwa wieki temu żyła jakaś sekta.
– I dopiero teraz to mówisz?!
– Dziadek za młodu zapuścił się tam i opowiadał, że żadnych dziwów nie widział. Tylko nieswojo się czuł, to uciekł. – Bogdan próbował bronić się przed rudowłosą wiedźmą. Czy ona zawsze miała takie wielkie oczy i zębiska? Zastanawiał się.
Vera i Fiona przyjrzały się drzewom, wśród których teraz błyskały iskierki. Księżyc dawał nikłe światło, a mgła stawała się coraz gęstsza, lecz już z daleka widzieli majestatyczne korony zdrowych dębów.
Im bliżej byli, tym Vera odczuwała większy ból, wywołujący torsje. Jednocześnie zmęczenie odbierało jej siły. Snuła się powoli, krok za krokiem jedynie dzięki sile woli, próbując wymijać tańczące pnie.
– A jeśli to wąpierz? – wymamrotał Bogdan, blady niczym upiór. Poprawił uchwyt na wilgotnym trzonku siekiery.
– Ja tam widzę dziada leśnego. – Zielarka wskazała knieje, wytężając wzrok. – Oj, nie podoba mu się, że tu krążymy… leśne licho jedno. A może to Bies? Te rogi mylą.
– Czujesz ten słodki zapach? – szepnęła Vera do Fiony, kiedy wpadły na siebie.
– Mhm. Mieszanka przyjemnych ziół – odparła leniwie. Jej ruchy były powolne, tak jak Bogdana, któremu kleiły się oczy. Co chwilę zdrową ręką wycierał spływający po twarzy pot, drugą się opędzając. Nagle Fiona przystanęła.
– Wawrzyn i… i… To pułapka…
Lecz Vera już odpływała na miękkiej pościeli z traw.
Pomóż lasowi… Czujesz ich cierpienie, niemoc, wściekłość i głód… ciągły, nienasycony głód. Zło. Pragnął się od tego uwolnić. Uwolnij je… oczyść… a ja uratuję was…
Szept w głowie odbijał się echem, kiedy Vera uchyliła powieki, jeszcze otumaniona. Chciała odgarnąć włosy z twarzy, ale poczuła opór. Szarpnęła ręką, bez powodzenia. Zmysły wyostrzyły się, choć ból głowy nadal ćmił, przeszkadzając w osądzie sytuacji. Spojrzała w dół. Była obwiązana liną. Spojrzała w prawo wprost na ludzką czaszkę wrośniętą w pień drzewa. Krzyk uwiązł jej w gardle. Czuła, jak krew odpływa z twarzy, a usta cierpną. Weź się w garść! Krzyknęła jej rozsądna część. Rozejrzała się dookoła, próbując przeanalizować sytuację. Była przywiązana do jednego z dębów, tworzących krąg wokół polany. Do drzewa obok uwiązano Fionę, a dalej zakneblowanego nieznajomego mężczyznę. Nigdzie jednak nie widziała Bogdana. Dłuższą chwilę przyglądała się środkowi polany, gdzie ognisko wysyłało ku niebu gniewne iskry. Stały przy nim trzy zakapturzone postacie. Wszechogarniający ból znów brał nad Verą kontrolę, lecz zrozumiała, że jego źródłem są dęby. Wrażliwość na świat, na jaką otworzył ją Azyl, miała i swą ciemną stronę. Wpływała na jej umysł i ciało. Spojrzała na przyjaciółkę. Ta, choć przerażona i nieco odurzona oparami, zdawała się nie być podatną na emanującą z drzew negatywną energię. Skup się! Musisz wymyślić, jak uciec!
– Obudziłyście się – powiedziała nieznajoma.
Vera nie zauważyła, kiedy oprawcy do nich podeszli. Wszyscy troje mieli teraz opuszczone kaptury. Kobieta z błyskiem szaleństwa w oczach, rosły mężczyzna o twarzy bandyty i młodzian, bardziej przerażony wszystkim, niż chciałby pokazać, tworzyli osobliwą grupę. Ale jak się okazało bardzo skuteczną i niebezpieczną.
– Gdzie mężczyzna, z którym przyszłyśmy?! – spytała Vera ostrzej niż zamierzała.
– Zostawiliśmy go. Jego zatrute ciało jedynie zaszkodziłoby Dębom.
Vera i Fiona wymieniły spojrzenia.
– Nie widzę stołu ofiarnego, to jak chcecie nas zabić?
– My nie zabijamy. – Kobieta wydała się szczerze zdziwiona pytaniem Fiony. – Jedynie karmimy bogów, żyjących w świętych dębach. Gdyby nie nasz zakon uschłyby, pozbawione energii.
– W nich nie ma bogów! Jedynie co robicie, to nasycacie je cierpieniem, doprowadzając do obumierania!
– Zamilcz! Kim jesteś, by bluźnić przeciw prawdom objawionym! – krzyknęła obłąkańczo kapłanka, a osiłek jej zawtórował.
– To irytujące, że banda wieśniaczek okupuje miejsce niespotykanej mocy. Ale już niedługo. – Wykrzywił usta w uśmiechu. – Śledziliśmy was, aż tu.
– Pomimo waszych plugawych sztuczek i tak odnajdziemy to miejsce i przejmiemy. Lepiej więc dla was byście po dobroci nas tam zaprowadziły.
– Nasz zakon będzie potrafił odpowiednio wykorzystać święte ziemie.
Więc to oni chcą przejąć Azyl. Jeśli wejdą w posiadanie jego mocy… Vera spojrzała na Fionę. W jej głowie pomału rodził się plan ucieczki i powstrzymania tego szaleństwa. Musiała tylko poczekać. Wtem dostrzegła w trawie ruch, obok ogniska. Czy jej się zdawało, czy zauważyła wiewiórkę? Porywacze zdawali się jednak tego nie dostrzegać, nadal opiekając zająca. Tymczasem zwierzątko węszyło pomiędzy jukami, a po chwili trzymając ząbkami, ciągnęło coś małego w pobliże ogniska, by po chwili rozpłynąć się w ciemnościach.
Sen w końcu zmorzył heretyków. Nawet nowicjuszowi, mającemu stać na straży, głowa opadła na pierś. W tym czasie Vera medytowała, starając odciąć się od wszechobecnej negatywnej energii. Podszepty drzew wplatały się w myśli, mącąc umysł, wysysając siły. Najprostszym sposobem okazało się wyobrażenie sobie muru, którym odgradza się od otoczenia. Kiedy uznała, że jest gotowa, zrobiła coś, czego nie robiła odkąd stanęła na czele Azylu. Zmieniła się w kruka. Krępujące ją więzy poluzowały się, lecz lina wplątała się w skrzydła. Próby oswobodzenia szły w parze z bolesnymi uderzaniami o pień. Z gardła niemal wyrwał się kruczy sprzeciw. Kilka piór uleciało z wietrzykiem, nim pęta opadły. Była wolna! Niezgrabnie podleciała do oszołomionej Fiony i znów zmieniła się w kobietę.
– Widziałam cię już w tej postaci, ale ujrzeć samą przemianę… – szepnęła Fiona, patrząc jak Vera klęka i sięga pod jej sukienkę. – Co robisz?
Kiedy jednak zobaczyła, że Vera wysuwa z pochwy nóż, zamilkła. Po chwili i jej więzy opadły na ziemię.
– Sprytna z ciebie bestyjka, wciąż mnie zaskakujesz.
– Ciii… Idź go uwolnij. – Vera kiwnęła w kierunku przyglądającemu się im, skrępowanemu mężczyźnie. Domyślała się, że to Antek.
Fiona zachwiała się, próbując stanąć na zdrętwiałych nogach. Każdy krok okazywał się dużym wysiłkiem. Czuła, że część jej życiodajnej energii została już wyssana.
Sama Vera skierowała się w stronę ogniska, podnosząc po drodze wysuszoną gałąź. Cichutko, krok za krokiem, zbliżała się do oprawców. Na każdy ich ruch, każde chrapnięcie przez sen, zamierała. W powietrzu czuła delikatną, odurzającą woń ziół. Gdy dotarła do ogniska, zabrała woreczek z mieszanką, podpaliła gałąź i jak najszybciej wróciła do krawędzi kręgu. Przy następnym pniu dostrzegła ludzki kształt. Podeszła bliżej. Blask pochodni oświetlił puste oczodoły i wysuszoną skórę, oblekającą czaszkę mumii, która jeszcze niedawno była młynarzem.
– Muszę to przerwać – wyszeptała, powstrzymując szloch.
Przyłożyła płomień do konaru, a kiedy ten zapalił się, podbiegła do następnego drzewa. Fiona poszła w jej ślady, znajdując drugą gałąź. Niczym w amoku podpalały kolejne dęby. Nagle przestrzeń wypełniły ogłuszające piski, zlewające się w jedną wielką kakofonię. Wdzierały się w umysł Very, powodując fizyczny ból. Rzuciła pochodnię i próbowała zatkać uszy. Ogień tymczasem szybko ogarniał krąg, tworząc czerwoną łunę nad polaną. Gęsty dym ulatywał ku niebu, niczym uwolnione dusze potępieńców. Wtem do pisku dołączyły krzyki. Vera odwróciła się akurat, by zobaczyć, jak olbrzymie łapska zaciskają się na jej szyi, choć z całych sił próbowała je od siebie oderwać. Zacharczała, nie mogąc złapać tchu. Z przerażeniem spojrzała na biegnących ku niej Fionę i Antka, błagając o pomoc. Antek wyrwał zaskoczonej zielarce nóż i rzucił w osiłka. Ostrze wbiło się, aż po rękojeść w umięśniony bark. Uchwyt zelżał. Vera wyrwała się z uścisku. Z trudem łapała oddech, trzymając się za obolałą, posiniaczoną szyję. Antek nie czekał, aż kapłan wyjdzie z szoku. Wyrwał mu nóż i próbował znów ugodzić, tym razem w plecy. Mężczyzna, w szale, jednym uderzeniem powalił Antka, po czym dopadł do niego. Pięści trafiały w twarz, ramiona i tors pomimo prób zasłony. Vera, pod postacią kruka, atakowała kapłana pazurami. Ten jednak odganiał ją, niczym natrętną muchę. W tym czasie Fiona przeszukiwała na kolanach trawę w miejscu, gdzie upadł nóż. Kiedy natrafiła dłonią na ostrze, błyskawicznie wstała i wykorzystując zamieszanie, z całej siły wbiła je w szyję napastnika. Zaskoczony wyrwał sobie nóż, jedynie pogarszając sytuację. Krew zalewała ubranie. Jego błękitne oczy szybko gasły, aż nie opadł na ziemię. Fiona opadła na ziemię, tuż przy wycieńczonym Antku.
– Wstawajcie… Musimy uciekać zanim znajdziemy się… w pułapce – wychrypiała Vera. Rozglądając się za pozostałymi członkami sekty. Jej uwagę zwrócił dochodzący z oddali przerażający wrzask.
Kapłanka, próbując w szale ugasić święte dęby, sama się zapaliła. Biegła teraz niczym żywa pochodnia. Tymczasem nowicjusz, widząc co się dzieje, w ostatniej chwili zniknął w mrokach nocy. Ognisty pierścień zamykał się coraz bardziej. W przerażeniu rozglądali się, szukając drogi ucieczki. Coś błysnęło nagle poza kręgiem, zwracając uwagę Very.
– Tam jest jeszcze prześwit! – Wskazała miejsce, gdzie w ognistej zaporze ziała dziura. Podbiegli tam, choć z bliska widok nie napawał optymizmem. Ogniste sklepienie wiło się niczym żywe, a płomienie pełzły po trawie. Osłonili rękami twarze i zbierając odwagę, przebiegli przez wyrwę. Płomienie liznęły ramię Very i tylko dzięki Fionie, włosy nie zajęły się ogniem. Nie mieli jednak czasu na użalanie się. Pożar szybko ogarniał coraz to nowe drzewa, wychodząc poza krąg. Kikuty zapalały się niczym pochodnie, wypędzając ich coraz dalej. Huk ognia i pełny bólu skowyt nie milkły. Wszechobecny żar sprawiał, że ubrania paliły skórę. Popiół wpadał do oczu i dławił oddech. Dym sprawiał, że tracili orientacje, nie wiedząc dokąd uciekać. Wtem obok nich przebiegł jeleń. Tknięta przeczuciem Vera krzyknęła:
– Za nim!
Ledwo nadążali za zwinnym zwierzęciem, gubiąc go co trochę w dymie. I jedynie cud sprawił, że Fiona dostrzegła leżącego nieprzytomnego Bogdana. Antek, resztkami sił, dźwignął go i poniósł dalej.
Ogień zatrzymał się tuż przed zdrowym lasem, niczym na niewidzialnej barierze. Tam również natknęli się na mieszkańców wioski, próbujących ugasić pożar wiadrami z wodą. Kilku mężczyzn dojrzało ich w dymie i podbiegło, by przejąć oprzytomniałego Bogdana. Dzięki nim szybko wyszli z pułapki, krztusząc się i słaniając ze zmęczenia. Ktoś podał im wodę do picia. Jedna z kobiet wybiegła z tłumu i rzuciła się na szyję Antka, na zmianę śmiejąc się i płacząc. Ulga na twarzach mieszkańców wioski sprawiła, że i nieprzejednana Fiona musiała się uśmiechnąć. Vera tymczasem wpatrywała się w niszczycielski żywioł, próbując zrozumieć jego istotę. Niemal czuła w trzewiach palący żar. W oddali zamajaczyła rogata postać.
– To cud! – podniosły się okrzyki, odciągając uwagę Verę. – Jak udało wam się uciec bestiom?
– Potwierdza się, że największymi potworami są ludzie – odpowiedziała Fiona. Wyczerpana usiadła na ziemi.
– Prawda – potwierdził Antek. – To nie żadne stwory z opowieści, ale ludzie z krwi i kości. Obłąkańcy założyli sektę. Porywali ludzi i przywiązywali ich do tamtych dębów. – Wskazał w stronę kręgu, skąd unosiły się kłęby dymu. – Gdyby nie te dwie kobiety, dalej by nas zabijali. Nie wiem, jakich magicznych sztuczek użyłyście, ale jeśli to nas uratowało, to dziękuję po trzykroć.
Pełne wdzięczności twarze zebranych zwróciły się ku Verze i Fionie.
– Dopisało nam szczęście i to, że byli otumanieni własnymi ziołami – tonowała Vera. Emocje opadały i coraz bardziej dokuczała jej poparzona ręka.
– Ale jak udało im się porywać mężczyzn? – zapytał ktoś z tłumu.
– Spalali mieszankę odurzających ziół – wyjaśniła Fiona. – Ich ofiary stawały się bezwolne.
– A dlaczego ta pożoga nie idzie dalej?
– Właśnie! Mamy brać swój dobytek i uciekać?
– Możliwe, że jest to oczyszczający ogień i trawi jedynie skażoną część lasu, nie chcąc wyrządzić już nikomu krzywdy. – Przemilczała, że mógł mieć w tym swój udział Pan lasu.
– Czemu porywali tylko mężczyzn?
– Zapewne uważali, że ci mają dość energii, by oddać ją drzewom-bogom. Ale z czasem pewnie posunęliby się dalej.
Vera czuła od nich świadomość, lecz uważała, że to nie bogowie zamieszkiwali dęby, a sprowadzone przez okrutne obrzędy demony. Miała nadzieję, że pożar strawi całe nagromadzone zło i wioska znów zazna spokoju.
Nagle Ludmiła objęła ją.
– Dziękuję za uratowanie nas – mówiła przez łzy.
– Zawsze jesteście tu mile widziane – wyszeptał Bogdan, a mieszkańcy przytaknęli entuzjastycznie.
– Cieszymy się, ale teraz trzeba zająć się tobą. – Fiona wstała i zdecydowanym krokiem podeszła do podtrzymywanego przez sąsiadów Bogdana. – Wy dwaj i ty, Ludmiło, chodźmy do domu. Przynieście mi czyste ścierki, gorącą wodę, może też być alkohol, jeśli macie. Vero, tobą zajmę się za chwilę. Na szczęście wzięłam ze sobą kilka medykamentów… – głos się oddalał.
– Bądźcie czujni – Vera zwróciła się do mieszkańców. – Jeden chłopak z sekty uciekł. Nie wiem, ilu członków liczy zgromadzenie i jak bardzo są niebezpieczni. Wydają się bezwzględni. Nasz dom również jest zagrożony.
– Nie przejmuj się. – Szczery uśmiech Antka i bijąca od niego pewność siebie, koiły. – Teraz znamy wroga. A jeśli połączymy siły z Azylem, to razem damy radę.
– Słyszałeś o Azylu?
– Ta Laura, co zatrzymała się u kuzynki, opowiadała o nim, a tu wczoraj zjawia się wiedźma i ty. Od razu się domyśliliśmy. – Vera próbowała ukryć uśmiech, w duchu ciesząc się, że Fiona tego nie słyszy. – Pomogłyście nam, a teraz my postaramy się odwdzięczyć.
Mam taką nadzieję, pomyślała Vera, ciesząc się, że być może znalazła kolejnych sojuszników.