- Opowiadanie: Outta Sewer - Lamb Farm Road

Lamb Farm Road

Miało być na kon­kurs lo­ve­cra­ftow­ski, ale nie wy­szło bo nie zdą­ży­łem. I chyba do­brze, bo po pro­zie HPLa opo­wia­da­nie się tylko śli­zga. Po­sta­no­wi­łem więc zużyć po­mysł na Ty­tu­li­ki, jed­nak hasło “Dwa metry pod ulicą” za­war­te w tym tek­ście by­ło­by zbyt pre­tek­sto­we, toteż opo­wia­da­nie wrzu­cam poza ja­kim­kol­wiek kon­kur­sem.

 

Dzię­ku­ję bar­dzo za betę: Ge­ki­ka­ra, Ali­cel­la, Fi­li­pWij, Mo­ni­que M. oraz Ha­ra­gi­ta­nai.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Lamb Farm Road

1

 

Dom po­ło­żo­ny na samym końcu Lamb Farm Road był w cał­kiem nie­złym sta­nie, bio­rąc pod uwagę fakt, że stał pusty od pię­ciu lat, kiedy to wy­zio­nął ducha ostat­ni jego miesz­ka­niec, który wedle umowy miał prawo zaj­mo­wać go aż do śmier­ci. Za bu­dyn­kiem, od wscho­du, znaj­do­wał się spory ka­wa­łek grun­tu po­ro­śnię­ty drze­wa­mi, za­koń­czo­ny stro­mą skar­pą, opa­da­ją­cą ku spo­koj­nym wodom rzeki An­dro­scog­gin. Od pół­no­cy, w od­le­gło­ści stu me­trów, prze­bie­ga­ła mię­dzy­sta­nów­ka numer 295, którą można było do­trzeć do Bo­sto­nu, a potem, wzdłuż wy­brze­ża, dalej na po­łu­dnie. Miej­sce było ciche i spo­koj­ne, nawet po­mi­mo nie­usta­ją­ce­go szumu sa­mo­cho­dów pę­dzą­cych nie­opo­dal po rów­nym as­fal­cie i oka­zjo­nal­nych im­prez or­ga­ni­zo­wa­nych na te­re­nie pola gol­fo­we­go, roz­cią­ga­ją­ce­go się na tra­wia­stych łą­kach od po­łu­dnia.

Derek sie­dział na usta­wio­nej wzdłuż pod­jaz­du ławce, wsłu­cha­ny w dźwię­ki oto­cze­nia, roz­ko­szu­jąc się sma­kiem zim­nej coli i ostat­ni­mi pro­mie­nia­mi sierp­nio­we­go słoń­ca. Jutro miał od­wie­dzić lokal na za­ple­czu nie­wiel­kie­go mar­ke­tu w po­bli­żu te­re­nów spor­to­wych Pic­kard Field. Pla­no­wał otwo­rzyć biuro ar­chi­tek­to­nicz­ne, re­ali­zu­jąc ko­lej­ne ze świe­żo od­ku­rzo­nych ma­rzeń, do­tych­czas po­grze­ba­nych pod zo­bo­wią­za­nia­mi na­rzu­ca­ny­mi mu przez ro­dzi­cie­la, a zwią­za­ny­mi z ro­dzin­ną firmą w Ohio. Na szczę­ście tutaj, w Brun­swick, funk­cjo­no­wa­ła tylko jedna agen­cja tego typu, co ozna­cza­ło, że nie po­wi­nien mieć pro­ble­mów, za­rów­no z klien­ta­mi, jak i z kon­ku­ren­cją.

Po­cią­gnął łyk na­po­ju i spoj­rzał w dół ulicy, li­cząc domy. Lamb Farm Road była krót­ka, sta­no­wi­ła od­no­gę o wiele dłuż­szej River Road, więc i są­sia­dów było nie­wie­lu. Za­le­d­wie pięć domów. Derek po­sta­no­wił, że jako nowy miesz­ka­niec musi zro­bić dobre wra­że­nie i przy­wi­tać się z au­to­chto­na­mi. Zwy­czaj na­ka­zy­wał, by idąc w gości przy­nieść jakiś pre­zent, tra­dy­cyj­nie cia­sto lub szar­lot­kę, jed­nak pora była dość późna, zatem po­mysł na­le­ża­ło prze­ło­żyć na jutro. Pod­niósł się z ła­wecz­ki i ru­szył do domu wy­pa­ko­wać resz­tę szpar­ga­łów do­star­czo­nych dzi­siej­sze­go po­po­łu­dnia przez firmę prze­pro­wadz­ko­wą, kiedy do szumu au­to­stra­dy oraz trelu pta­ków do­łą­czył ryt­micz­ny dźwięk po­stu­ki­wa­nia. Po­bo­czem nad­cho­dził sta­ru­szek ze zwie­szo­ną głową, pod­pie­ra­jąc się przy każ­dym kroku drew­nia­ną la­secz­ką.

Derek przy­sta­nął, gotów przy­wi­tać męż­czy­znę, który, jak po­dej­rze­wał, był jed­nym z są­sia­dów. Przy­wo­łał na twarz naj­lep­szy ze swo­ich uśmie­chów i uniósł rękę w ge­ście po­zdro­wie­nia.

– Dzień dobry! – wy­krzyk­nął. – A ra­czej dobry wie­czór!

Sta­rzec do­pie­ro teraz uniósł głowę, spoj­rzał na De­re­ka i za­trzy­mał się nagle. Za­miast od­po­wie­dzieć na po­zdro­wie­nie wy­ko­nał zwrot na pię­cie i szyb­kim kro­kiem od­da­lił się w stro­nę, z któ­rej przy­szedł.

Derek zdzi­wił się za­cho­wa­niem męż­czy­zny, ale zrzu­cił je na karb wieku oraz stra­chu przed nie­zna­jo­mymi. Wzru­szył ra­mio­na­mi, wrzu­cił pustą bu­tel­kę do po­jem­ni­ka na szkło i ru­szył koń­czyć za­do­ma­wia­nie się w nowym miej­scu.

 

2

 

Prze­stron­ne po­ko­je na par­te­rze, ogrom­ny salon i wiel­ka kuch­nia, nieco mniej­sze po­miesz­cze­nia na pię­trze, dwie ła­zien­ki, garaż, a nawet piw­ni­ca, która wcale nie była czymś nor­mal­nym w sta­rych do­mach o drew­nia­nej kon­struk­cji. To miało być nowe miej­sce, ka­wa­łek pry­wat­ne­go nieba, z dala od zgieł­ku du­że­go mia­sta, z dala od de­spo­tycz­ne­go ojca i od firmy, bę­dą­cej koł­kiem, na który od­wie­sił kilka lat temu swoje wiel­kie plany. De­re­ka ra­do­wał rów­nież fakt, że dom był prak­tycz­nie w ca­ło­ści ume­blo­wa­ny, choć wszyst­kie szafy, ko­mo­dy i półki miały już swoje lata, o czym naj­do­bit­niej świad­czy­ły licz­ne dziu­ry po kor­ni­kach. Wy­łącz­nie kuch­nia po­trze­bo­wa­ła po­waż­niej­sze­go do­po­sa­że­nia w po­sta­ci ku­chen­ki, okapu oraz lo­dów­ki, po­nie­waż znaj­du­ją­ce się w niej sprzę­ty mu­sia­ły pa­mię­tać czasy Re­aga­na, albo nawet Car­te­ra.

Przed pół­no­cą Derek zdo­łał pod­łą­czyć i skon­fi­gu­ro­wać wzmac­niacz sy­gna­łu, dzię­ki czemu uzy­skał do­stęp do in­ter­ne­tu. Nowe ma­te­ra­ce do łóżek miał za­miar kupić jutro, toteż po­ło­żył się na pie­rzy­nach roz­ło­żo­nych na pod­ło­dze w sa­lo­nie. Od­pa­lił na lap­to­pie film i za­głę­bił się w jego nie­skom­pli­ko­wa­nej fa­bu­le.

Nie wie­dział, kiedy za­snął. Gdy się obu­dził, ekran kom­pu­te­ra był wy­ga­szo­ny, tylko zegar wy­świe­tla­ny w rogu mo­ni­to­ra po­ka­zy­wał go­dzi­nę: czwar­ta nad ranem. W domu było cicho. Derek po­pra­wił po­dusz­kę pod głową i wsłu­chał się w ciszę, którą nie­spo­dzie­wa­nie zmą­ci­ło ty­ka­nie ze­ga­ra.

Tik. Tak. Tik. Tak.

Urzą­dze­nie ty­ka­ło przez kilka se­kund, a póź­niej znów za­pa­dła cisza.

– Dziw­ne – po­wie­dział na głos, uniósł głowę i wy­ło­wił z mroku kon­tur sto­ją­ce­go pod ścia­ną sta­re­go, drew­nia­ne­go ze­ga­ra. Sta­ro­mod­ny cza­so­mierz mu­siał zbu­dzić się na chwi­lę z wie­lo­let­niej drzem­ki. Może to jakaś sprę­ży­na, bo te sta­ro­cie mają chyba sprę­ży­ny, po­my­ślał.

Znów przy­mknął oczy i kiedy Mor­fe­usz po­now­nie wy­cią­gnął ku niemu ręce, ty­ka­nie wró­ci­ło.

Tik. Tak. Tik. Tak.

Ko­lej­ne kilka se­kund, któ­rych chło­pak już nie za­re­je­stro­wał, od­pły­wa­jąc w sen.

 

3

 

Cały na­stęp­ny dzień Derek za­ła­twiał ważne spra­wy. Obej­rzał lokal, który miał być jego biu­rem, za­mó­wił szyl­dy re­kla­mo­we w nie­da­le­kim Black Seal Let­te­ring, od­wie­dził sklep ze sprzę­tem AGD, gdzie kupił eks­pres do kawy i nowe wy­po­sa­że­nie kuch­ni, nabył dwa ma­te­ra­ce do szkie­le­tów łóżek, a na ko­niec zaj­rzał do Union Stre­et Ba­ke­ry.

Do domu wró­cił póź­nym po­po­łu­dniem, za­opa­trzo­ny w pięć ro­dzin­nych por­cji bez­glu­te­no­we­go cia­sta mar­chew­ko­we­go. Wła­śnie roz­pa­ko­wy­wał wy­pie­ki na ku­chen­nym bla­cie, gdy za­uwa­żył przez okno zna­jo­me­go sta­rusz­ka. Tym razem męż­czy­zna nie był sam, szedł pod rękę z dziew­czy­ną, na oko nie star­szą niż Derek, o kasz­ta­no­wych włosach opa­da­ją­cych na ra­miącz­ka błę­kit­nej ko­szul­ki. Szczu­pła syl­wet­ka i pięk­na, usia­na pie­ga­mi twarz spo­wo­do­wa­ły, że serce chło­pa­ka za­bi­ło szyb­ciej, a w brzu­chu roz­la­ło się przy­jem­ne cie­pło. Sta­ru­szek wska­zał na dom la­secz­ką. Twa­rze oboj­ga pie­chu­rów zwró­ci­ły się w tym samym kie­run­ku. Derek wie­dział, że oso­bli­wy duet mu­siał go do­strzec przez po­zba­wio­ne fi­ra­nek okno, uniósł więc dłoń i za­ma­chał ener­gicz­nie. Po­spiesz­nie zła­pał cia­sto i bie­giem rzu­cił się do wyj­ścia.

Zanim wy­padł przed dom, spa­ce­ro­wi­cze zdą­ży­li za­wró­cić i teraz od­da­la­li się w stro­nę, z któ­rej na­de­szli.

– Hej! – krzyk­nął Derek. – Dzień dobry!

Chło­pak ru­szył szyb­kim tem­pem w ślad za star­cem i dziew­czy­ną, a gdy dzie­li­ło go od nich za­le­d­wie kilka me­trów, za­wo­łał:

– Je­stem Derek Tem­per! Je­stem tutaj nowy! Chcia­łem się tylko przy­wi­tać!

Dziew­czy­na pu­ści­ła rękę star­ca i po­wie­dzia­ła mu coś cicho. Star­szy je­go­mość po­drep­tał wolno przed sie­bie, zo­sta­wia­jąc to­wa­rzysz­kę samą, z ma­lu­ją­cym się na twa­rzy prze­pra­sza­ją­cym uśmie­chem.

– Cześć. Jak mó­wi­łem, je­stem nowy w Brun­swick, prze­nio­słem się z Ohio – po­wie­dział Derek, kiedy sta­nął dwa kroki przed nie­zna­jo­mą.

– Cześć. Je­stem Nat Kin­ka­id. Prze­pra­szam za dziad­ka, ale on ma różne swoje fik­sa­cje. Na­praw­dę nie wiem, co go ugry­zło…

– Nie szko­dzi. – Chło­pak wszedł jej w słowo. – Star­si lu­dzie by­wa­ją… dziw­ni. Oczy­wi­ście nie mam ni­cze­go złego na myśli, tylko chcia­łem…

Derek za­ciął się, nie wie­dząc co po­wie­dzieć, by nie ura­zić nowo po­zna­nej pięk­no­ści. Dziew­czy­na uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko, szcze­rze roz­ba­wio­na jego zmie­sza­niem.

– Nie mu­sisz się tłu­ma­czyć. A więc mó­wisz, że bę­dziesz na­szym nowym są­sia­dem? Faj­nie. Miesz­kam z ro­dzi­ną w pierw­szym domu od River Road.

– Wła­śnie, ekhem, wła­śnie chcia­łem od­wie­dzić wszyst­kich są­sia­dów, żeby się przed­sta­wić. Ku­pi­łem nawet cia­sto, o, wi­dzisz. – Wy­cią­gnął przed sie­bie fo­rem­kę. – To jest dla cie­bie. Zna­czy dla two­jej ro­dzi­ny.

– Dzię­ki. Słod­ki je­steś, wiesz? Może nawet jak to cia­sto.

Chło­pak za­czer­wie­nił się jak pod­ro­stek, sły­sząc kom­ple­ment z ust do­pie­ro co po­zna­nej ko­bie­ty, któ­rej uroda po­wo­do­wa­ła plą­ta­nie się ję­zy­ka i przy­jem­ne drże­nie nóg.

– O! A teraz nawet przy­bra­łeś jego kolor! – za­śmia­ła się dziew­czy­na za­lot­nie i zmie­ni­ła temat. – Miesz­kał tutaj, w tym domu, ktoś z two­jej ro­dzi­ny?

– Eeee, tak jakby. W za­sa­dzie tak, ale to dość skom­pli­ko­wa­ne. Mógł­bym ci o tym opo­wie­dzieć, gdy­byś chcia­ła wpaść na kawę, albo coś.

– Dzię­ki za pro­po­zy­cję, ale może na­stęp­nym razem. Poza tym masz jesz­cze czte­rech in­nych są­sia­dów, któ­rym się chyba nie przed­sta­wi­łeś.

– No… tak, masz rację. Prze­pra­szam.

– Nie masz za co. – Z ust dziew­czy­ny nie scho­dził fi­glar­ny uśmiech. – Pew­nie bę­dzie­my się czę­ściej wi­dy­wać. Pójdę już. I nie miej urazy do dziad­ka, on za­wsze za­wra­ca przed tym domem. Jest dość stary, umysł płata mu figle. Twier­dzi, że wy­glą­dasz jak Edgar Bower, czło­wiek, który miesz­kał kie­dyś tutaj, ale znik­nął dawno temu. Dzia­dek mówi, że on był ja­kimś cza­row­ni­kiem, czy coś w tym stylu, nie sta­rzał się, więc uważa, że to ty nim jesteś. Takie star­cze ga­da­nie, nie przej­muj się za bar­dzo. Do zo­ba­cze­nia.

– Do zo­ba­cze­nia, Nat.

Dziew­czy­na ode­szła w ślad za sta­rusz­kiem. Po dro­dze od­wró­ci­ła się jesz­cze do sto­ją­ce­go jak kołek na środ­ku drogi De­re­ka i ski­nę­ła mu przy­jaź­nie. Chło­pak gapił się na nią, na od­kry­te plecy mu­ska­ne koń­ców­ka­mi wło­sów, na szczu­płe ręce trzy­ma­ją­ce fo­rem­kę z cia­stem, na kształt­ne po­ślad­ki oraz zgrab­ne łydki, czu­jąc w ciele burzę hor­mo­nów. Jed­nak w jego gło­wie, obok po­żą­da­nia, za­lę­gła się też inna myśl.

Edgar Bower – cza­row­nik, któ­re­go czas się nie imał.

 

4

 

Ko­lej­ny ty­dzień minął De­re­ko­wi na do­gry­wa­niu spraw zwią­za­nych z otwar­ciem biz­ne­su. Za­po­mniał o Ed­ga­rze Bo­we­rze, ale nie o pięk­nej Nat Kin­ka­id. Prze­sia­dy­wał wie­czo­ra­mi na ła­wecz­ce przed domem, w na­dziei, że znów zo­ba­czy dziew­czy­nę. Jed­nak ani ona, ani jej dzia­dek nie wy­bra­li się już w tym ty­go­dniu na spa­cer wzdłuż Lamb Farm Road.

Każ­de­go wie­czo­ra Derek kładł się spać zmę­czo­ny, a gdy za­sy­piał, sły­szał na­tręt­ne:

Tik. Tak. Tik. Tak.

Za­wsze trwa­ło tylko chwi­lę i za każ­dym razem chło­pak obie­cy­wał sobie, że na­krę­ci ten cho­ler­ny zegar albo wy­wa­li go na śmiet­nik, lecz rano już o tym nie pa­mię­tał.

 

5

 

Biuro było pra­wie go­to­we. Je­dy­ne czego bra­ko­wa­ło, to szyld nad drzwia­mi wej­ścio­wy­mi, który miał do­trzeć lada mo­ment, do­star­czo­ny przez pra­cow­ni­ka Black Seal. Derek cze­kał na ze­wnątrz bu­dyn­ku, wy­pa­tru­jąc sa­mo­cho­du z lo­giem firmy re­kla­mo­wej, a kiedy po­jazd wresz­cie się po­ja­wił, serce chło­pa­ka o mało nie wy­sko­czy­ło z pier­si – za kie­row­ni­cą sie­dzia­ła Nat Kin­ka­id. Dziew­czy­na za­par­ko­wa­ła przy chod­ni­ku i wy­sia­dła z auta, uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko.

– A więc, panie Tem­per, jest pan ar­chi­tek­tem. No, no, nie dość, że słod­ki, to jesz­cze in­te­li­gent­ny. Cie­ka­wy są­siad mi się tra­fił. Cześć.

– Eeee, cześć, Nat. Pra­cu­jesz w Black Seal? – za­py­tał Derek. W tym samym mo­men­cie zo­rien­to­wał się, że py­ta­nie nie na­le­ża­ło do naj­mą­drzej­szych, bo co niby dziew­czy­na ro­bi­ła­by w fir­mo­wym sa­mo­cho­dzie, gdyby nie była za­trud­nio­na w BSL?

– Tak. Kiedy zo­ba­czy­łam szyld z twoim na­zwi­skiem, upar­łam się, że sama go do­star­czę. A ty znów wy­glą­dasz jak cia­sto mar­chew­ko­we – za­śmia­ła się krót­ko, po­de­szła do tyl­nych drzwi fur­go­nu i wy­cią­gnę­ła prze­sył­kę.

– Aku­rat mam tro­chę tego cia­sta w biu­rze. – Chło­pak od­zy­skał rezon. – Może masz ocho­tę? Przy oka­zji zo­ba­czysz moje miej­sce pracy?

– A, chęt­nie, panie Bower, tylko pro­szę mnie nie za­nu­dzać hi­sto­ria­mi z po­cząt­ku ze­szłe­go wieku – za­kpi­ła, przyj­mu­jąc za­pro­sze­nie.

Nat nie tylko zo­ba­czy­ła biuro De­re­ka, ale dała się rów­nież na­mó­wić na lunch w knajp­ce po dru­giej stro­nie ulicy, a póź­niej od­wio­zła go do domu. Chło­pak miał prawo jazdy, ale nie po­sia­dał sa­mo­cho­du, na razie ko­rzy­stał z tak­só­wek i ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej, wła­sne czte­ry kółka pla­nu­jąc kupić z oszczęd­no­ści, które zo­sta­ną po za­ła­twie­niu pil­niej­szych wy­dat­ków.

Tego wie­czo­ra Derek nie po­tra­fił za­snąć, wciąż my­śląc o pięk­nej są­siad­ce i dniu, który z nią spę­dził. Nie miał ocho­ty oglą­dać żad­ne­go filmu, tylko sie­dział w sa­lo­nie, raz po raz roz­pa­mię­tu­jąc frag­men­ty roz­mów z Nat. Roz­trzą­sał wła­sne słowa i zmie­niał je, by zro­bi­ły na dziew­czy­nie wra­że­nie, a póź­niej pró­bo­wał prze­wi­dzieć jej re­ak­cje na do­ko­na­ne zmia­ny, do­kład­nie tak, jak robi każdy facet, kiedy pozna ko­bie­tę, co do zna­jo­mo­ści, z którą wiąże ja­kieś kon­kret­niej­sze na­dzie­je.

Tik. Tak. Tik. Tak.

– Pie­przo­ny złom! – Derek ze­rwał się z ka­na­py, zły na chi­me­rycz­ne tyk­nię­cia sta­re­go ze­ga­ra, które prze­rwa­ły mu snu­cie po­lu­kro­wa­nych wła­snym ego wizji.

Pod­szedł do wy­so­kie­go cza­so­mie­rza, otwarł drzwicz­ki i zaj­rzał do środ­ka. Nie zna­lazł we­wnątrz żad­nej sprę­ży­ny ani nawet ja­kie­go­kol­wiek śladu me­cha­ni­zmu. Zegar był albo atra­pą, albo ktoś dawno temu wy­mon­to­wał z niego werk, zo­sta­wia­jąc pustą sko­ru­pę. Do­pie­ro teraz Derek za­uwa­żył, że tar­cza nie po­sia­da nawet wska­zó­wek.

Zdzi­wio­ny chło­pak we­tknął głowę głę­bo­ko do środ­ka urzą­dze­nia i wów­czas znów usły­szał na­tręt­ne:

Tik. Tak. Tik. Tak.

Nie do­cho­dzi­ło z ze­ga­ra.

Całą noc Derek prze­trzą­sał dom w po­szu­ki­wa­niu źró­dła dźwię­ku, które co jakiś czas po­ja­wia­ło się, a póź­niej znów za­mie­ra­ło, nie­za­leż­nie w któ­rym po­miesz­cze­niu aku­rat prze­by­wał.

Tik. Tak. Tik. Tak.

Ty­ka­nie, dotąd ba­ga­te­li­zo­wa­ne, za­po­mi­na­ne, teraz kłuło w uszy, darło spo­kój De­re­ka na strzę­py. Rano, wy­czer­pa­ny po nie­prze­spa­nej nocy wy­peł­nio­nej ury­wa­nym ty­ka­niem i bez­owoc­ny­mi po­szu­ki­wa­nia­mi, Derek za­mó­wił tak­sów­kę do biura.

Za­mknął drzwi na klucz i prze­spał na pod­ło­dze kilka nie­spo­koj­nych go­dzin, na­wie­dza­ny dziw­ny­mi kosz­ma­ra­mi, peł­ny­mi bla­dych istot, któ­rych fi­zjo­no­mii nie mógł sobie przy­po­mnieć po prze­bu­dze­niu. Pró­bo­wa­ły go zła­pać, go­niąc po la­bi­ryn­cie o ścia­nach zro­bio­nych z ze­ga­ro­wych tarcz i wska­zó­wek.

 

6

 

Z nie­da­ją­ce­go od­po­czyn­ku snu wy­rwał De­re­ka dzwo­nek te­le­fo­nu. Wy­świe­tlacz in­for­mo­wał, że było już grubo po po­łu­dniu, a numer, z któ­re­go dzwo­nio­no, nie był za­pi­sa­ny w książ­ce ad­re­so­wej. Prze­tarł oczy i prze­su­nął pul­su­ją­cą zie­lo­no ikon­kę słu­chaw­ki.

– Derek Tem­per, ar­chi­tekt – po­wie­dział zmę­czo­nym gło­sem, pró­bu­jąc stłu­mić ziew­nię­cie.

– Hej! Nat z tej stro­ny. Gdzie je­steś?

– Cześć. Skąd masz mój numer?

– Jest na szyl­dzie, pod na­zwi­skiem. Stoję pod biu­rem. Jest za­mknię­te.

– Po­cze­kaj. Zaraz otwo­rzę.

Derek ze­rwał się na równe nogi, ci­snął przy­nie­sio­ny z domu koc za biur­ko i w pa­ni­ce zlu­stro­wał po­miesz­cze­nie, spraw­dza­jąc, czy nie pa­nu­je w nim zbyt­ni ba­ła­gan. Wresz­cie pod­szedł do drzwi i prze­krę­cił klucz.

Nat wy­glą­da­ła jak zwy­kle. Młoda, pełna ener­gii, z sze­ro­kim uśmie­chem, który mocno zbladł na widok De­re­ka.

– Oj, nie wy­glą­dasz za do­brze. Już nie jak cia­sto mar­chew­ko­we, tylko ja­go­do­wa muf­fin­ka.

– Co masz na myśli? – za­py­tał sko­ło­wa­ny chło­pak.

– Że je­steś blady, a pod ocza­mi masz fio­le­to­we ślady. Stało się coś?

– Wejdź – po­wie­dział Derek. – Na­pi­jesz się kawy? Bo mnie się przy­da.

Chło­pak ru­szył do sto­ją­ce­go na sto­li­ku pod ścia­ną eks­pre­su i włą­czył urzą­dze­nie.

– Spa­łeś tutaj?

– Ehh… Tak. Ale nie pytaj dla­cze­go, bo uznasz mnie za wa­ria­ta. – Derek od­wró­cił się do Nat i uśmiech­nął słabo.

– Dzia­du­nio opo­wia­da mi cza­sem takie rze­czy, że mało co mnie już dziwi. Na przy­kład o dzi­kich zwie­rzę­tach, po­dob­no omi­ja­ją­cych sze­ro­kim łu­kiem naszą ulicę. Albo o bla­dych cie­niach, któ­rych dotyk od­bie­ra życie. Cza­sem te hi­sto­rie są cał­kiem prze­ra­ża­ją­ce.

– Serio? No, dobra, niech ci bę­dzie, skoro tak sta­wiasz spra­wę. – Chło­pak od­chrząk­nął. – To przez ty­ka­nie, które sły­szę w domu. Po­ja­wia się na mo­ment, potem usta­je. My­śla­łem, że to stary zegar w sa­lo­nie, ale oka­za­ło się, że nie ma w nim me­cha­ni­zmu.

Chło­pak roz­krę­cał się ze słowa na słowo, jed­no­cze­śnie na­ci­ska­jąc gu­zi­ki eks­pre­su, któ­re­go dzia­ła­nia jesz­cze do­kład­nie nie opa­no­wał.

– Prze­szu­ka­łem w nocy cały dom w po­szu­ki­wa­niu źró­dła tych dźwię­ków, ale ni­cze­go nie zna­la­złem. My­śla­łem, że może to jakiś inny zegar i ty­ka­nie nie­sie się przez ka­na­ły wen­ty­la­cyj­ne, ale to nie może być to, bo sły­sza­łem je nawet w pu­stej piw­ni­cy, gdzie ka­na­łów nie ma. Wiem, że to wa­riac­two, prze­cież to tylko ty­ka­nie cho­ler­ne­go ze­ga­ra, ale…

– Derek…

Coś dziw­ne­go było w gło­sie Nat. Na tyle dziw­ne­go, że chło­pak od­wró­cił się za­cie­ka­wio­ny. Sie­dzia­ła przy jego biur­ku. Już się nie uśmie­cha­ła.

– Po­przed­ni lo­ka­tor, pan Mil­ler, on też mówił o ty­ka­niu. Uni­ka­łam go, bo był tro­chę sza­lo­ny, ale teraz ty o tym mó­wisz…

Zimny dreszcz prze­szedł po ple­cach De­re­ka.

– Dzia­du­nio kie­dyś wspo­mi­nał, że ten Bower, wła­ści­cie­lu domu, któ­re­go przy­po­mi­nasz, był miej­sco­wym ze­gar­mi­strzem.

– To był mój dzia­dek – wy­ja­śnił chło­pak. – Po­rzu­cił mo­je­go ojca na progu sie­ro­ciń­ca. Nie zna­łem go, oj­ciec też nie. Mie­siąc temu zgło­sił się do nas miej­sco­wy no­ta­riusz, facet stąd. Po­in­for­mo­wał o spad­ku. Tata nie chciał o tym nawet sły­szeć. Po­wie­dział, że nie miał ojca i zro­bił mi awan­tu­rę, kiedy za­su­ge­ro­wa­łem, że ja przej­mę po­sia­dłość. Ale pa­pie­ry spad­ko­we pod­pi­sał, na­mó­wio­ny przez mamę. Ak­tu­al­nie ze sobą nie roz­ma­wia­my. On sie­dzi nadal w Co­lum­bus i pro­wa­dzi firmę, a ja po­sta­no­wi­łem, wbrew jego woli, za­miesz­kać tutaj i otwo­rzyć biuro.

– Pew­nie dla­te­go przy­po­mi­nasz Bo­we­ra dziad­ko­wi. Geny. Ale to ty­ka­nie? My­ślisz, że też mo­gła­bym je usły­szeć?

– A chcesz je usły­szeć? – za­py­tał Derek po­waż­nie. – Bo jeśli tak, to mo­że­my po­je­chać do mnie.

– To za­pro­sze­nie na rand­kę? – Nat pró­bo­wa­ła za­żar­to­wać, ro­biąc nie­win­ną minkę, choć wcale nie było jej do śmie­chu. De­re­ko­wi też nie.

– To się zda­rza tylko wie­czo­rem i w nocy.

– Więc wpad­nę do cie­bie wie­czo­rem. Pa­su­je?

– Ja… Tak, Nat, pa­su­je.

 

7

 

Nat Kin­ka­id była nie tylko pięk­na, ale po­tra­fi­ła rów­nież nie­źle go­to­wać. Przy­nie­sio­na przez nią la­za­nia była naj­lep­szą, jaką Derek jadł w życiu. Nawet w dro­gich wło­skich knajp­kach w Co­lum­bus, w któ­rych czę­sto bywał w trak­cie stu­diów na Au­stin. E. Knowl­ton Scho­ol of Ar­chi­tec­tu­re, ku­cha­rze nie po­tra­fi­li oddać wło­skie­go cha­rak­te­ru tego dania. Choć moż­li­we, że nie była to kwe­stia sa­me­go smaku, ale to­wa­rzy­stwa.

Po ko­la­cji Derek pod­łą­czył lap­to­pa do te­le­wi­zo­ra i obej­rze­li razem jeden z now­szych block­bu­ste­rów, wy­peł­nio­ny akcją, lu­ka­mi fa­bu­lar­ny­mi oraz mnó­stwem po­sta­ci w span­dek­so­wych uni­for­mach. Co jakiś czas chło­pak za­trzy­my­wał od­twa­rza­nie i na­słu­chi­wał. Jak na złość ty­ka­nie nie po­ja­wi­ło się ani razu, choć Derek mógł­by przy­siąc, że re­je­stro­wał je na gra­ni­cy słu­chu.

Przed pół­no­cą, po skoń­czo­nym se­an­sie, Nat wsta­ła z ka­na­py. Za­czę­ła zbie­rać się do wyj­ścia.

– Pójdę już. Dziew­czy­na nie po­win­na prze­sia­dy­wać po no­cach u nowo po­zna­ne­go fa­ce­ta. Tym bar­dziej że ro­dzi­ce coś sobie ubz­du­ra­li i od kilku dni raczą mnie głu­pi­mi alu­zja­mi.

– Ja­ki­mi kon­kret­nie? – za­in­te­re­so­wał się Derek.

Nat zer­k­nę­ła na niego z po­li­to­wa­niem, lecz po chwi­li uśmiech­nę­ła się pro­mien­nie.

– Do­myśl się.

Tik. Tak. Tik. Tak.

Oboje za­mar­li. Strach ob­ja­wił się mro­wie­niem w człon­kach i nie­po­ko­jem ści­ska­ją­cym płuca.

– Sły­szę to – wy­szep­ta­ła Nat.

Tik. Tak. Tik. Tak.

I znów cisza.

– Wyjdź­my stąd. Dzwo­nię po tak­sów­kę i jadę do biura. Tutaj nie zasnę. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, chyba w ogóle dziś nie zasnę.

Derek ze­rwał się z ka­na­py i po­cią­gnął dziew­czy­nę ku wyj­ściu. Kiedy zna­leź­li się na ze­wnątrz, znów usły­sze­li ty­ka­nie.

Tik. Tak. Tik. Tak.

– Tego… – Derek prze­łknął gło­śno ślinę. – Tego jesz­cze nie było. Nie na ze­wnątrz. Sły­szysz to?

– Tak. Nie bę­dziesz sam sie­dział w biu­rze, ja też nie dam rady za­snąć, pod­wio­zę cię. I zro­bi­my coś jesz­cze. Mój tato jest dy­rek­to­rem bi­blio­te­ki miej­skiej. Sko­czę do domu, wezmę jego klu­cze. Spraw­dzi­my rocz­ni­ki gazet, może uda nam się zna­leźć coś o tym Bo­we­rze.

– Mo­żesz to zro­bić? Boże, będę ci wdzięcz­ny, Nat. Wiem, że to mój pro­blem…

– Derek, to jest ja­kieś chore i sama za­czy­nam się bać tego domu, nawet tej ulicy, a miesz­kam tu od ponad dwu­dzie­stu lat. Jutro spró­bu­ję pod­py­tać dziad­ka. Jeśli nie znaj­dzie­my ni­cze­go w bi­blio­te­ce, jest szan­sa, że on bę­dzie mógł nam pomóc.

 

8

 

– Czym zaj­mu­je się twój oj­ciec? – za­py­ta­ła Nat, prze­glą­da­jąc rocz­ni­ki miej­sco­wej ga­ze­ty na bi­blio­tecz­nym kom­pu­te­rze.

– Pro­wa­dzi dużą firmę bu­dow­la­ną. Skoń­czy­łem ar­chi­tek­tu­rę, żeby mu po­ma­gać i kie­dyś prze­jąć biz­nes – od­parł Derek. Nie za­pa­li­li świa­teł w bi­blio­te­ce, aby nie wzbu­dzić niczyjej cie­ka­wo­ści, więc upior­ny nie­bie­ski blask wy­ła­wiał z mroku je­dy­nie ich twa­rze. – Po stu­diach pra­co­wa­łem z ojcem jakiś czas, ale zro­zu­mia­łem, że nie śnię jego snów. Mam swoje. On chce bu­do­wać no­wo­cze­sne dra­pa­cze chmur, ogrom­ne gma­chy, tego typu rze­czy. Ja wolę domy, cie­płe miej­sca ogrze­wa­ne ro­dzin­nym ogni­skiem.

– Ro­man­tyk z cie­bie, wiesz?

– Po pro­stu sam nie za­zna­łem tego cie­pła w domu – skwi­to­wał chło­pak po­nu­ro. – Mój oj­ciec to de­spo­ta, a matka to nie­wol­ni­ca jego po­glą­dów. Wiem, że nie jest szczę­śli­wa, ale żyje z nim, bo tak jej wy­god­nie. Gdyby od niego ode­szła, zy­ska­ła­by wol­ność, ale ma­te­rial­nie… W pew­nym sen­sie ją ro­zu­miem, ale ja nie chcę tak żyć, na koszt ojca, z ma­rze­nia­mi ze­pchnię­ty­mi poza mar­gi­nes fi­nan­so­we­go bez­pie­czeń­stwa. Tutaj, mam na­dzie­ję, będę mógł żyć po swo­je­mu. Oj­ciec za­ło­żył mi konto gdy byłem mały, sam też nieco za­osz­czę­dzi­łem. Jest tego kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy, więc na razie się nie mar­twię, ale jeśli nie będę miał klien­tów może za­cząć być kru­cho.

– Derek… Zna­la­złam coś! Ogło­sze­nie. Re­kla­ma w pra­sie. Edgar Bower, usłu­gi ze­gar­mi­strzow­skie, Maine Stre­et 294. Ten adres…

– To adres mo­je­go biura.

 

9

 

– Przy­kro mi, panie Tem­per, ale nie je­stem w sta­nie pomóc. Bu­dy­nek na­le­ży do mojej ro­dzi­ny od za­wsze, wcze­śniej był tutaj sklep że­la­zny, teraz jest mar­ket. Może, gdyby za­py­tał pan mo­je­go ojca. Zaraz po­wi­nien tutaj być, przed chwi­lą dzwo­nił, że je­dzie z do­sta­wą owo­ców i wa­rzyw.

Zanim Derek wy­szedł na ze­wnątrz, do cze­ka­ją­cej w fir­mo­wym wozie Nat, kupił jesz­cze dwie pusz­ki coli i ba­to­ni­ki. Po chwi­li przed skle­pem za­trzy­mał się sa­mo­chód do­staw­czy, z któ­re­go wy­siadł Ben War­ming – nie­wy­so­ki, siwy męż­czy­zna około sześćdzie­siąt­ki.

– Panie War­ming! – za­wo­ła­ła Derek. – Dzień dobry.

– Dzień dobry, panie Tem­per. I dzień dobry, Nat. Widzę, że pan nie próż­nu­je i zdą­żył już po­znać pannę Kin­ka­id. – Męż­czy­zna pu­ścił do De­re­ka oko i zwró­cił się do dziew­czy­ny. – Co tam u dziad­ka? Po­zdrów go ode mnie.

– Jasna spra­wa – za­pew­ni­ła Nat.

– Mam do pana spra­wę – wtrą­cił się Derek. – Pana córka po­wie­dzia­ła mi, że może pan bę­dzie pa­mię­tał co­kol­wiek na temat Ed­ga­ra Bo­we­ra…

– Ze­gar­mi­strza, który kie­dyś miał tutaj swój warsz­tat? – zdzi­wił się Ben. – Pa­mię­tam, że znik­nął z mia­stecz­ka, kiedy mia­łem dzie­więt­na­ście lat.

Męż­czy­zna otwo­rzył klapę sa­mo­cho­du i z tru­dem wy­cią­gnął pierw­szy kosz wy­peł­nio­ny świe­ży­mi wa­rzy­wa­mi. Derek bez słowa zła­pał drugi, po­ma­ga­jąc star­sze­mu męż­czyź­nie roz­ła­do­wać fur­gon.

– Dzię­ku­ję za pomoc, u mnie lata już nie te. A wiesz, że tro­chę mi go nawet przy­po­mi­nasz? To ktoś z two­jej ro­dzi­ny?

– Mój dzia­dek.

– Aha. Ro­zu­miem, że nigdy go nie po­zna­łeś? W sumie nie dziwi mnie to. Jego żona zmar­ła przy po­ro­dzie, dziec­ko też chyba umar­ło… Póź­niej, wy­bacz słowo, zdzi­wa­czał. Pro­wa­dził nadal warsz­tat, ale lu­dzie za­czę­li go uni­kać. A potem znik­nął, po­rzu­ca­jąc wszyst­ko, tak jak stało. Mój świę­tej pa­mię­ci oj­ciec pew­nie mógł­by po­wie­dzieć coś wię­cej, ale, cóż, od­szedł do na­sze­go Pana kilka lat temu.

– Jasne – zmar­twił się Derek. – No nic, dzię­ku­ję za po­świę­ce­nie mi chwi­li. Do wi­dze­nia.

– Niech pan po­cze­ka. Rze­czy po­zo­sta­wio­ne w warsz­ta­cie oj­ciec prze­niósł do ma­ga­zy­nu Gra­ni­te Sto­ra­ge. Sam od lat wrzu­cam tam wszyst­ko, co jest mi już nie­po­trzeb­ne, ale wma­wiam sobie, że jesz­cze może się przy­dać. Nie widzę prze­szkód, żeby prze­trzą­snął pan tę ru­pie­ciar­nię. Ra­czej nie wróżę suk­ce­sów, bo myszy i inne szkod­ni­ki pew­nie zro­bi­ły swoje…

– Będę na­praw­dę wdzięcz­ny – ucie­szył się chło­pak. – Gdzie jest to miej­sce?

– Po­cze­kaj, sko­czę tylko do domu, a potem tam po­je­dzie­my. Masz sa­mo­chód?

 

10

 

– To bę­dzie trwa­ło wieki – zmar­twi­ła się Nat.

Ma­ga­zyn nie był szcze­gól­nie duży, miał ja­kieś czter­dzie­ści me­trów sze­ścien­nych po­jem­no­ści. Pro­ble­mem było to, że ku­ba­tu­ra była nie­mal cał­ko­wi­cie wy­ko­rzy­sta­na. Ben War­ming był naj­wy­raź­niej fanem Te­tri­sa, po­nie­waż znaj­du­ją­ce się we­wnątrz po­miesz­cze­nia przed­mio­ty uło­żo­ne były tak, że trud­no by­ło­by we­pchnąć mię­dzy nie co­kol­wiek więk­sze­go od port­fe­la.

– Damy radę – po­wie­dział Derek, wes­tchnął cięż­ko i za­brał się do pracy.

Po trzech go­dzi­nach wy­cią­ga­nia pu­stych kon­te­ne­rów, ob­ła­żą­cych z farby mebli i skle­po­wych re­ga­łów, pudeł za­peł­nio­nych za­tę­chły­mi ubra­nia­mi, szpu­la­mi do ośmio­ścież­kow­ców oraz starą elek­tro­ni­ką, dwój­ka przy­ja­ciół do­ko­pa­ła się wresz­cie do cie­kaw­szych przed­mio­tów. To, co za­le­ga­ło na samym tyle było o wiele star­sze niż do­tych­cza­so­we zna­le­zi­ska. Widok za­ku­rzo­nych, drew­nia­nych skrzyń i po­rdze­wia­łych, me­ta­lo­wych kaset wlał w De­re­ka nową ener­gię. Ze zdwo­jo­ną siłą i en­tu­zja­zmem chło­pak otwie­rał ko­lej­ne po­jem­ni­ki, prze­trzą­sa­jąc ich za­war­tość i prze­glą­da­jąc zna­le­zio­ne we­wnątrz pa­pie­ry. Nat dziel­nie se­kun­do­wa­ła De­re­ko­wi, w prze­po­co­nej z wy­sił­ku ko­szul­ce i ubru­dzo­nych spodniach wy­sy­pu­jąc bi­be­lo­ty na chro­po­wa­tą po­wierzch­nię be­to­no­wej po­sadz­ki.

– Mam! Nat, jest! – wy­krzyk­nął chło­pak, ner­wo­wo wy­do­by­wa­jąc z oku­te­go że­la­zem kufra pliki pa­pie­rów, ele­men­ty we­rków i ze­gar­mi­strzow­skie na­rzę­dzia. – Tutaj są rze­czy po­rzu­co­ne przez Bo­we­ra. Ja­kieś ra­chun­ki, za­pi­ski, stare no­tat­ni­ki.

Otwarł naj­grub­szy, opra­wio­ny w skórę notes na lo­so­wej stro­nie i przyj­rzał się za­pi­skom.

– Spójrz na to.

Dziew­czy­na za­gląd­nę­ła De­re­ko­wi przez ramię.

– W jakim to jest ję­zy­ku? Co to w ogóle jest za al­fa­bet? Nie wi­dzia­łam cze­goś ta­kie­go nigdy wcze­śniej.

Chło­pak prze­wer­to­wał kilka kar­tek, od­naj­du­jąc dziw­ne sche­ma­ty, sym­bo­le i ry­sun­ki. Za­trzy­mał się na wy­peł­nia­ją­cym całą stro­nę szki­cu, przed­sta­wia­ją­cym ko­ry­tarz o ścia­nach za­peł­nio­nych ze­ga­ro­wy­mi tar­cza­mi. Derek po­bladł nagle, po czym wy­chry­piał przez ści­śnię­te gar­dło:

– Wi­dzia­łem coś ta­kie­go w kosz­ma­rach.

Drżą­cy­mi pal­ca­mi otwarł no­tat­nik na pierw­szej stro­nie, gdzie znaj­do­wa­ły się ini­cja­ły E.B. oraz na­pi­sa­ny za­ma­szy­stym sty­lem tytuł “Li­tur­gi­je”. Spo­mię­dzy kar­tek wy­su­nął się i upadł na pod­ło­gę zło­żo­ny na czwo­ro ar­ku­sik. Zwie­rał na­ry­so­wa­ną od­ręcz­nie mapkę oraz ciąg ośmiu cyfr w lewym, dol­nym rogu.

– Za­ła­duj­my to do sa­mo­cho­du i za­wieź­my do biura – za­rzą­dził Derek. – Będę miał co czy­tać dzi­siej­szej nocy.

 

11

 

Ło­mo­ta­nie do drzwi zbu­dzi­ło De­re­ka, który za­snął w agen­cji, przed za­gra­co­nym zna­le­zio­ny­mi no­tat­ka­mi biur­kiem. Prze­tarł oczy i po­drep­tał otwo­rzyć nie­cier­pli­we­mu go­ścio­wi.

Na ze­wnątrz cze­ka­ła Nat, trzy­ma­jąc w ręce prze­tłusz­czo­ną, pa­pie­ro­wą to­reb­kę, opa­trzo­ną lo­giem miej­sco­wej knajp­ki.

– Hej! Przy­nio­słam śnia­da­nie.

– Dzię­ki, Nat. Wejdź.

Dziew­czy­na wy­pa­ko­wa­ła ma­śla­ne bułki na sto­lik obok eks­pre­su.

– I co? Zna­la­złeś coś cie­ka­we­go w tych no­tat­kach? – za­py­ta­ła.

– Te za­pi­ski w nie­zna­nym al­fa­be­cie są nie do roz­czy­ta­nia. Prze­szu­ka­łem in­ter­net i nie zna­la­złem ni­cze­go, co by­ło­by choć tro­chę po­dob­ne do tych ba­zgro­łów. Za to mapka… Po­rów­na­łem ją z mapą geo­de­zyj­ną nie­ru­cho­mo­ści. Za­zna­czo­ny na niej punkt, o ten iks – Derek pod­su­nął Nat po­żół­kły ar­ku­sik. – To miej­sce przed domem na Lamb Farm Road. Prze­ska­lo­wa­łem go. Wy­cho­dzi na to, że ozna­czo­ne miej­sce znaj­du­je się na środ­ku drogi, ka­wa­łek przed miej­scem, w któ­rym koń­czy się as­falt.

– Chcesz roz­ko­pać drogę?

– Tak. – Ton, jakim Derek wy­po­wie­dział to słowo, su­ge­ro­wał, że nie żar­tu­je. – Znasz jakąś firmę, która wy­naj­mu­je mi­ni­ko­par­ki?

– Ty tak serio?

– Serio.

– Znam. Jasne, że znam. Tylko nawet jeśli, bę­dziesz po­trze­bo­wał ze­zwo­le­nia.

– Za moim domem nie ma już ni­cze­go. Jeśli za­cznę drzeć as­falt pod pre­tek­stem ko­pa­nia rowu pod, po­wiedz­my wy­pro­wa­dze­nie od­wod­nie­nia te­re­nu, nikt nie po­wi­nien się cze­piać. Zanim kto­kol­wiek się zo­rien­tu­je, przy­wró­cę drogę do stanu po­cząt­ko­we­go. To aku­rat żaden pro­blem.

– A co z ob­słu­gą ko­par­ki? Ope­ra­tor pew­nie bę­dzie chciał zo­ba­czyć po­zwo­le­nie.

– Nat, pra­co­wa­łem w fir­mie bu­dow­la­nej ojca od czter­na­ste­go roku życia. Wiem jak ope­ro­wać mi­ni­ko­par­ką i mam nawet sto­sow­ne pa­pie­ry. Po­trze­bu­ję firmy, która wy­naj­mie mi sprzęt bez ope­ra­to­ra.

– Je­dy­ne co mi przy­cho­dzi do głowy to Maine Equ­ip­ment Ren­tals, tylko że to w Au­gu­ście, nie­ca­łe czter­dzie­ści mil stąd.

Derek we­pchnął sobie w usta bułkę, prze­żuł i usiadł przed mo­ni­to­rem. Po­ło­żył ręce na kla­wia­tu­rze.

– Mam na­dzie­ję, że do­sta­wa bę­dzie jesz­cze dzi­siaj.

 

12

 

Zanim sprzęt do­tarł na Lamb Farm Road, Derek zdą­żył wy­ty­czyć do­kład­ne miej­sce, w któ­rym po­wi­nien kopać. Nat pró­bo­wa­ła pod­py­tać dziad­ka o by­łe­go są­sia­da i dom na końcu ulicy, ale sta­ru­szek nie miał ocho­ty opo­wia­dać o Ed­ga­rze Bo­we­rze, tylko splu­nął przez ramię i ob­ra­żo­ny po­drep­tał do ogro­du, mam­ro­cząc pod nosem coś o sta­rych dia­błach, za­bie­ra­ją­cych czas do­brym lu­dziom.

Derek szyb­ko przy­po­mniał sobie jak ob­słu­gi­wać mi­ni­ko­par­kę i przed dzie­więt­na­stą pierw­szy raz wbił łyżkę ma­szy­ny w twar­de po­bo­cze. Naj­pierw ścią­gnął war­stwę as­fal­tu, a do­pie­ro póź­niej za­czął kopać głę­biej. Przez cały ten czas Nat stała obok ma­szy­ny, po­pi­ja­jąc piwo im­bi­ro­we i przy­glą­da­jąc się coraz pew­niej­szym dzia­ła­niom De­re­ka, sys­te­ma­tycz­nie po­głę­bia­ją­ce­go wykop.

Słoń­ce już pra­wie cał­ko­wi­cie znik­nę­ło za ho­ry­zon­tem, kiedy łyżka zgrzyt­nę­ła o coś tward­sze­go. Derek wy­sko­czył z ko­par­ki, aby przyj­rzeć się zna­le­zi­sku.

– Gra­ni­to­wa płyta – za­uwa­żył, roz­gar­nia­jąc wil­got­ną zie­mię rę­ka­mi. – Wy­glą­da jak na­grob­na.

Tik. Tak. Tik. Tak.

Nat aż pod­sko­czy­ła na dźwięk ty­ka­nia.

– Znów za­czy­nam się bać. Za­po­mnia­łam o stra­chu, bo to wy­glą­da­ło jak fajna przy­go­da. Jak z filmu, tego ze skar­bem pi­ra­tów. Może po­win­ni­śmy zo­sta­wić to w spo­ko­ju? – za­pro­po­no­wa­ła nie­pew­nie.

– Pie­przyć to. To tylko ty­ka­nie, nic wię­cej. Pod spodem jest pew­nie jakiś me­cha­nizm.

Derek wsiadł z po­wro­tem do kok­pi­tu i pod­wa­żył ra­mie­niem ko­par­ki płytę, po­zwa­la­jąc jej pla­snąć obok otwo­ru, który za­kry­wa­ła.

Tik. Tak. Tik. Tak.

Za­schło mu w ustach, więc samym tylko ge­stem przy­wo­łał do sie­bie dziew­czy­nę, kiedy sta­nął nad wiel­ką, pro­sto­kąt­ną dziu­rą, na któ­rej dnie spo­czy­wa­ła naj­więk­sza szafa pan­cer­na, jaką kie­dy­kol­wiek wi­dział. Po­my­ślał, że mo­gli­by się w niej zmie­ścić we dwoje z Nat, i jesz­cze zo­sta­ło­by pew­nie tro­chę miej­sca. Sejf, po­mi­mo spę­dze­nia w ziemi kil­ku­dzie­się­ciu lat, nie nosił na sobie śla­dów rdzy. Igno­ru­jąc szar­pią­cy wnętrz­no­ści nie­po­kój, Derek wszedł do dziu­ry. Sta­nął na drzwiach szafy, przyj­rzał się wiel­kie­mu po­krę­tłu i się­gnął do kie­sze­ni spodni.

– Co ro­bisz? – za­py­ta­ła cicho Nat. – Pro­szę, wyjdź stam­tąd. Nie wiemy, co jest w środ­ku.

– Zaraz się do­wie­my. Spójrz. – Derek po­ma­chał ar­ku­si­kiem z mapką. – Tutaj w rogu, to pew­nie kom­bi­na­cja otwie­ra­ją­ca sejf.

Chło­pak ostroż­nie prze­krę­cił gałkę po raz pierw­szy.

Tik.

Za­marł na mo­ment. Prze­krę­cił po­now­nie.

Tak.

– Zo­sta­ła jedna – po­wie­dział, gdy do­tarł do ostat­niej cyfry.

Spoj­rzał na sto­ją­cą na brze­gu wy­ko­pu dziew­czy­nę. Za­ci­ska­ła pię­ści, by dodać sobie otu­chy, a na jej twa­rzy ma­lo­wa­ły się strach i nie­pew­ność. Po­ru­szył po­krę­tłem ostat­ni raz.

Tak.

– Otwie­ra­my? – za­py­tał, gdy wy­gra­mo­lił się z dziu­ry.

Zanim dziew­czy­na zdo­ła­ła od­po­wie­dzieć, drzwi szafy pan­cer­nej drgnę­ły. Raz, póź­niej drugi, aby wresz­cie z im­pe­tem otwo­rzyć się na oścież, ude­rza­jąc gło­śno w brzeg wy­ko­pu.

Z ciem­ne­go wnę­trza wy­su­nę­ła się nie­na­tu­ral­nie długa, blada ręka o ko­ści­stych pal­cach, za­koń­czo­nych krót­ki­mi pa­zu­ra­mi. Za nią po­ja­wi­ła się druga. Po­twor­ne dło­nie zła­pa­ły za kra­wę­dzie szafy i na­pię­ły się, uno­sząc z wnę­trza ano­rek­tycz­nie chudy, hu­ma­no­idal­ny kor­pus zwień­czo­ny bez­wło­są czasz­ką. Dwa ma­leń­kie śle­pia wio­nę­ły czer­nią znad dłu­gie­go, za­krzy­wio­ne­go dzio­bu, upodob­nia­ją­ce­go isto­tę do sie­dem­na­sto­wiecz­nych dok­to­rów plagi. Ostat­nie po­ja­wi­ły się pa­ty­ko­wa­te nogi. Stopy za­głę­bi­ły się w świe­żo roz­grze­ba­nej ziemi.

Po­twór sta­nął wy­pro­sto­wa­ny, gó­ru­jąc nad De­re­kiem i Nat, roz­warł ptasi dziób, a wów­czas po­nio­sło się z niego ciche:

Tik. Tak. Tik. Tak.

Isto­ta ru­szy­ła na­przód.

Nat krzyk­nę­ła i od­sko­czy­ła. Po­czu­ła, jak ręka po­two­ra ocie­ra się o jej głowę, upa­dła. Za ple­ca­mi De­re­ka zma­te­ria­li­zo­wa­ła się po­dob­na masz­ka­ra, trzy­ma­ją­ca dło­nie na ra­mio­nach za­sty­głe­go w bez­ru­chu chło­pa­ka. Drugi po­twór roz­warł dziób, z któ­re­go rów­nież po­pły­nę­ło ty­ka­nie, po czym zwol­nił uchwyt jed­nej z bla­dych dłoni. Oswo­bo­dzo­ny z sejfu demon minął zmar­twia­łe­go chło­pa­ka i sta­nął za nim, obok dru­giej isto­ty. Uniósł rękę i za­ci­snął pa­zu­ry na wol­nym ra­mie­niu. Póź­niej oba stwo­ry znik­nę­ły.

Derek stał jesz­cze przez mo­ment, prze­ra­żo­ny i sko­ło­wa­ny, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co wła­śnie za­szło. Nagle coś za­czę­ło się dziać z jego cia­łem – marsz­czy­ło się, kar­la­ło, tra­ci­ło włosy. Wresz­cie chło­pak prze­wró­cił się, nie po­tra­fiąc ustać na ra­chi­tycz­nych, roz­trzę­sio­nych no­gach star­ca.

 

13

 

Zimny, je­sien­ny wiatr roz­wie­wał włosy Nat, sto­ją­cej przy ba­rier­ce nie­wiel­kie­go stat­ku ry­bac­kie­go, który wła­śnie opusz­czał wody za­to­ki Mid­dle Bay. Mi­ja­li Wha­le­bo­at Is­land, skąd nie­da­le­ko już było do wyj­ścia na oce­anicz­ne wody Atlan­ty­ku. Derek sie­dział na wózku in­wa­lidz­kim, za­ku­ta­ny w grube koce, bro­nią­ce chło­do­wi do­stę­pu do jego przed­wcze­śnie po­sta­rza­łych kości.

Nat od­gar­nę­ła z czoła ko­smyk si­wych wło­sów, pa­miąt­kę po spo­tka­niu z po­że­ra­czem czasu. Spoj­rza­ła smut­no na skle­ro­tycz­ny uśmiech za­do­wo­lo­ne­go idio­ty, ma­lu­ją­cy się na po­marsz­czo­nej twa­rzy chło­pa­ka, skie­ro­wa­nej ku rzu­ca­ją­ce­mu ostat­nie cie­płe pro­mie­nie słoń­cu.

– Pro­szę pani, niech pani za­bie­rze dziad­ka pod po­kład, bo się jesz­cze prze­zię­bi, a w jego wieku to nie prze­lew­ki. Przed nami na­praw­dę długa droga.

– Racja, panie ka­pi­ta­nie. Pro­szę mnie po­in­for­mo­wać, kiedy znaj­dzie­my się na wy­so­ko­ści Clar­ke’s Har­bo­ur – po­pro­si­ła Nat.

– Pani płaci, pani jest tutaj sze­fo­wą.

Dziew­czy­na ski­nę­ła męż­czyź­nie i zła­pa­ła uchwy­ty wózka. Zanim ukry­ła się z De­re­kiem przed sło­nym wia­trem, zer­k­nę­ła raz jesz­cze na cięż­ką pan­cer­ną szafę, umo­co­wa­ną na środ­ku po­kła­du gru­by­mi li­na­mi.

Tik. Tak. Tik. Tak.

Po wy­da­rze­niach tam­te­go wie­czo­ra zna­la­zła wśród no­ta­tek prze­oczo­ny przez De­re­ka klucz do al­fa­be­tu, któ­rym Bower na­pi­sał swoje “Li­tur­gi­je”. Prze­czy­ta­ła je i zro­zu­mia­ła, że za każ­dym z nas cią­gle kro­czy pa­ty­ko­wa­ta isto­ta o pta­sim dzio­bie, po­że­ra se­kun­dy na­sze­go życia, spra­wia­jąc, że prze­mi­ja­my. Za De­re­kiem kro­czy­ły dwa takie mon­stra – jego wła­sne oraz to, które od­dzie­lił od sie­bie i za­mknął w sej­fie Edgar Bower. Wspól­nie za­bie­ra­ją resz­tę, która po­zo­sta­ła De­re­ko­wi, za każdą se­kun­dę po­że­ra­jąc dwie. Jego śmierć była kwe­stią dni.

Nat nie mogła znieść na­pa­wa­ją­cej nieustannym lę­kiem myśli, że ona rów­nież nie jest wolna od kar­mią­ce­go się cza­sem de­mo­na. Zna­le­zio­ne w domu De­re­ka pie­nią­dze wy­da­ła na przy­go­to­wa­nie ob­rzę­dów, a póź­niej prze­ku­pie­nie ka­pi­ta­na łodzi, żeby za­brał ją na otwar­te wody oce­anu i zro­bił to, o co pro­si­ła. Stary wilk mor­ski nie za­da­wał pytań, za­pła­ta była so­wi­ta.

Pchnę­ła wózek i po­my­śla­ła, że dziw­nie się losy po­tra­fią uło­żyć. Znaj­du­jesz miej­sce, które jawi ci się jako wła­sne niebo, a oka­zu­je się, że nie­opo­dal stoi otwo­rem przed­sio­nek pry­wat­ne­go pie­kła. Cza­sem cał­kiem nie­da­le­ko, kilka kro­ków od ganku, dwa metry pod ulicą.

Tik. Tak. Tik. Tak.

Nat nie wie­dzia­ła, gdzie znaj­dzie swoje niebo, ale na jego od­szu­ka­nie miała całą wiecz­ność. Pie­kło zaś po­sta­no­wi­ła zo­sta­wić w miej­scu, w któ­rym nikt do niego nie do­trze. Głę­bo­ko. Kilka ty­się­cy me­trów pod po­wierzch­nią Atlan­ty­ku.

Jesz­cze tylko parę go­dzin i już nigdy nie usły­szy tego upior­ne­go, do­cho­dzą­ce­go z wnę­trza sejfu ty­ka­nia.

Koniec

Komentarze

Witaj.

Potęgować nastrój grozy to Ty potrafisz! :)

Ciekawa opowieść, nieco kryminalna, zagadkowego horroru sporo, pomysł bardzo oryginalny.

Oczywiście ogromnie mi żal dwójki głównych bohaterów i ich zaprzepaszczonych marzeń. :)

Jako wielbicielka tajemniczych, długo trzymających w napięciu horrorów, jestem zachwycona. :) 

 

 

Co do zapytań, przepraszam, bo nie wiem, czy się nie mylę, ale między rozdziałami: piątym i szóstym dostrzegłam niekonsekwencję – Derek wyłączył telefon i zasnął, a potem zbudził go telefon. 

 

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Dom położony na samym końcu Lamb Farm Road był w całkiem niezłym stanie,

biorąc pod uwagę fakt,

że stał pusty od pięciu lat,

kiedy to wyzionął ducha ostatni jego mieszkaniec

W becie ewidentnie zabrakło poety :D

 

Za jego kierownicą siedział nie kto inny jak Nat Kinkaid.

siedziała

 

 

Wspaniała historia. Narrację budujesz nieśpiesznie, powoli wykładając karty przed czytelnikiem, te najlepsze zostawiasz na później… a te naprawdę najlepsze trzymasz w rękawie, by w odpowiednim momencie zagrać je i nie brać jeńców. Bardzo mi się podobało, każda postać ma swoją historię, cechy szczególne, fabuła jest przemyślana i w mojej opinii bardzo logiczna.

Lovecrafta w sumie nie ma, bo starożytne symbole to nie tylko Lovecraft, ale nic nie szkodzi, to nawet lepiej.

No, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko pochylić czoło przed wykonaną pracą i pofrunąć do biblioteki na skrzydłach zachwytu.

Pozdrawiam!

 

Dało się przeczytać ;P

A tak na serio – fajne, spokojnie napisane. Przeczytałem bez jakichś większych przystanków, bez oznak znużenia i podglądania “ile tego jeszcze zostało”. Wielkich fajerwerków fabularnych tu nie ma, ale też nie jest źle. Ot, do przeczytania przy herbacie. Jak na horror, to trochę mało przerażające, ale rozumiem, że to w konkretnej konwencji, więc jakoś szczególnie się nie czepiam. Jedyne co trochę przeszkadza, to ciut za długie zdania tu i ówdzie. I tu jednak przyjmuję, że to próba stylizacji na dość… szczególnego autora. 

Tu też jest ciekawie, bo powiedziałbym, że inne opowiadania spod szyldu “Outta Sewer”, które czytałem, były napisane innym językiem. To żaden zarzut, po prostu gdybyś wrzucił jako anonim, to bym nie rozpoznał autora. 

 

Edit – Wrzuciłem do nominacji, a co!

Bardzo mi się spodobała koncepcja na demona pożerającego czas. Niby oczywista sprawa, ale kiedy domieszałeś do tego “spadek” po dziadku, wywarło na mnie wrażenie. Lubię, kiedy magia podlega jakimś prawom, i dlatego na swój sposób fajnie, że wnuk musiał spłacić długi dziadka.

I cena straszna – czas to cholernie wartościowe coś.

Ale nie bardzo rozumiem, dlaczego dziadek zostawił mapkę w notesie. Sposób ukrycia sugeruje, że nie zamierzał sejfu otwierać. Jeśli już sporządził coś dla pamięci, to powinien walnąć wielki czerwony napis “Nie otwierać! Niebezpieczeństwo”. A on nawet szyfr usłużnie podał… Nienawidził wnuka?

Czytało się przyjemnie i jako horror fajne, bo nietypowe – bez wypruwania flaków i litrów krwi.

Mieszkał tutaj, w tym domu, ktoś z Twojej rodziny?

Czemu dużą literą?

Babska logika rządzi!

Yo!

 

@bruce

 

Ciekawa opowieść, nieco kryminalna

Fajnie, że dostrzegasz tę “kryminalność”, bo to pierwsza moja próba napisania czegoś w tym stylu :)

 

A za wychwyconą niekonsekwencję dziękuję, zaraz to poprawię.

 

@Corrin

 

W becie ewidentnie zabrakło poety :D

Ha! Dopiero teraz to widzę. Rzeczywiście, poety nie było, choć Geki jedno opowiadanie miał mocno poetyckie :)

 

Cieszy mnie, że ta nieśpieszność narracji, to dokładanie cegiełek do rozwiązania sekretu Ci się podoba. Inspiracji miałem kilka, trochę Lovecrafta, albo Poego, a Alicella uświadomiła mi, że ostatecznie wyszedł trochę taki King :) Dziękuję bardzo za miłe słowa :)

 

@silver

 

Jak na horror, to trochę mało przerażające, ale rozumiem, że to w konkretnej konwencji, więc jakoś szczególnie się nie czepiam. Jedyne co trochę przeszkadza, to ciut za długie zdania tu i ówdzie. I tu jednak przyjmuję, że to próba stylizacji na dość… szczególnego autora. 

Wiem, że za mało przerażające i miałem opory przed tagiem “horror”, ale niestety nie ma takiej etykietki, jak “opowiadanie grozy”, które chyba bardziej pasuje. A przynajmniej mnie się tak wydaje. Długie zdania to moja zmora, zawsze tak piszę, a później, na becie lub przy samodzielnej obróbce tekstu, przycinam je i rozbijam na kilka. Tym razem jednak uparłem się, że zostają, bo pasowały mi do przyjętej konwencji.

 

Tu też jest ciekawie, bo powiedziałbym, że inne opowiadania spod szyldu “Outta Sewer”, które czytałem, były napisane innym językiem. To żaden zarzut, po prostu gdybyś wrzucił jako anonim, to bym nie rozpoznał autora. 

Raz, że fabuła oraz konwencja zupełnie inne niż w moich innych tekstach, a dwa, to wspomniane wcześniej nieprzycinanie zdań.

 

Dzięki, że wpadłeś, cieszę się, że dobrze się czytało :)

 

@Finkla

 

Lubię, kiedy magia podlega jakimś prawom, i dlatego na swój sposób fajnie, że wnuk musiał spłacić długi dziadka.

I cena straszna – czas to cholernie wartościowe coś.

Ja też lubię, kiedy istnieją jakieś zależności, a w przyjętej konwencji, że wszystko ma swoją cenę, którą ktoś będzie musiał spłacić. Dla mnie czas też stanowi ogromną wartość, nie lubię go tracić, albo czuć, że przecieka mi przez palce. Chyba dlatego ta koncepcja z opowiadania mnie osobiście przeraża :)

 

Ale nie bardzo rozumiem, dlaczego dziadek zostawił mapkę w notesie. Sposób ukrycia sugeruje, że nie zamierzał sejfu otwierać. Jeśli już sporządził coś dla pamięci, to powinien walnąć wielki czerwony napis “Nie otwierać! Niebezpieczeństwo”. A on nawet szyfr usłużnie podał… Nienawidził wnuka?

Prawdę powiedziawszy, to nie zastanawiałem się nad tym zbyt głęboko. Ale, żeby Ci odpowiedzieć, wymyśliłem prequel, którego głównymi bohaterami są Edgar Bower i dziadek Nat, pan Ezra Kinkaid :) I chyba go nawet napiszę, bo klei mi się ten pomysł. Chcę przez to powiedzieć, że dziękuję Ci za inspirujące pytanie, na które odpowiem opowiadaniem, które, jeśli czas pozwoli, niebawem napiszę :D

 

Czytało się przyjemnie i jako horror fajne, bo nietypowe – bez wypruwania flaków i litrów krwi.

Nie uważam, żeby było nietypowe, ale to chyba wina tego, że zawsze stroniłem od krwawych horrorów, przedkładając nad nie HPLa, Poego albo Grabińskiego, których opowiadania grozy zawsze bardziej mnie straszyły niż wypruwanie flaków.

 

Dzięki wielkie za odwiedziny i klika :) Babol zaraz poprawię.

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Powiadają, że dobre pytanie to pół odpowiedzi.

Czekam zatem na drugą połówkę. ;-)

Babska logika rządzi!

Czytając miałem mocne skojarzenie z niektórymi powieściami Kinga. Zdecydowanie więcej skupienia na postaciach i przedstawieniu świata zwykłego niż na siłach nadprzyrodzonych. A te nadnaturalne elementy raczej jako lokomotywa dla zdarzeń i żeby nam ukazać człowieka w różnych sytuacjach.

Nie ma tutaj jakichś zwrotów akcji ani niczego od czego spadłyby mi buty ale czytałem z zaciekawieniem i chciałem dowiedzieć się jak to wszystko się skończy. Pomysł na demona ciekawy, a z końcówki jestem zadowolony i niezadowolony. Zadowolony bo całkiem życiowa, że nic się nie rozwiązało i nic tak naprawdę nie skończyło w sposób sprawiedliwy. A niezadowolony z tego samego powodu, bo czasem od literatury oczekiwałbym czegoś co mnie bardziej pozytywnie zaskoczy :)

Niemniej jednak udane opowiadanie i czytałem z przyjemnością więc klikam.

 

Kilka drobiazgów:

Za budynkiem, od wschodu, znajdował się spory kawałek gruntu porośnięty drzewami, a zakończony stromą skarpą,

A nie lepiej po prostu:

Za budynkiem, od wschodu, znajdował się spory kawałek gruntu porośnięty drzewami, zakończony stromą skarpą,

 

tradycyjnie ciasto lub szarlotkę

To czep wyższego poziomu ale czy szarlotka to nie ciasto? :P

 

Bardzo często używałeś słowa chłopak. Nie wiem czemu ale rzuciło mi się to w oczy. Popatrzyłem i wychodzi, że 29 razy czyli prawie jeden chłopak na tysiąc znaków :). A tu poniżej trochę zbyt blisko:

Chłopak odchrząknął. – To przez tykanie, które słyszę w domu. Pojawia się na moment, potem ustaje. Myślałem, że to stary zegar w salonie, ale okazało się, że nie ma w nim mechanizmu.

Chłopak

On chce budować nowocześnie

Chyba wiem co chciałeś napisać ale lepiej brzmiałoby mi nowoczesne

 

co zalegało na samym tyle

Dziwni mi zabrzmiało to tyle w tym zdaniu

 

Łomotanie do drzwi zbudziło Dereka, który zasnął w agencji, przed zagraconym znalezionymi notatkami biurkiem. Chłopak przetarł oczy i podreptał otworzyć niecierpliwemu gościowi.

I tutaj np. bym tego chłopaka zupełnie wyrzucił. Wiadomo że o niego chodzi :)

@Finkla

 

Najpierw tekst na Tytuliki, potem się zobaczy :)

 

@Edward

 

Cieszę się, że czytało się dobrze, pomimo niespiesznej narracji i braku fajerwerków. Za to Twoje zadowolenie/niezadowolenie w pełni rozumie, czasem też mam ochotę na happy end, jednak w tej konwencji chyba szczęśliwych zakończeń nie ma, a nawet jeśli są, to obarczone jakimś “ale” :)

Przeskanuję jeszcze tekst pod kątem wyłapanych przez Ciebie uchybień i poprawię, co zauważę. Dzięki wielkie za czas poświęcony na przeczytanie, skomentowanie oraz za klika.

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Cześć!

 

Pomysł z pożeraczami czasu jest ciekawy, a zakończenie okazało się zaskakujące. Po przeczytaniu ostateczniej wersji nadal jednak podtrzymuję swoją opinię z bety, że początek nie zachęca, moim zdaniem jeszcze wymagało to niewielkich cięć. Kreacja postaci jest jak dla mnie płaska, nadal nie widzę w nich żadnych charakterystycznych cech osobowości. Ale pomimo tych mankamentów historia jest ciekawa i czyta się przyjemnie. To co najważniejsze w horrorze, czyli groza, w drugiej części tekstu zdecydowanie się pojawiło.

Yo, Ali :)

 

Dzięki raz jeszcze za betę. Z Twoimi uwagami się oczywiście zgadzam, początek nie jest specjalnie zachęcający, ale będę się upierał, że do tej konwencji taka niespieszna narracja jednak pasuje :) Cieszę się też, że ta groza, co do której miałem wątpliwości, dała się gdzieś w tekście odnaleźć :)

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

 

Known some call is air am

Cześć!

 

Moje uwagi z bety właściwie są nadal aktualne, tak samo jednak jak i pochwały. Przede wszystkim historia w pewnym momencie wciąga, pojawia się dobry haczyk i można poczuć dreszczyk. Wiem, że chciałeś powoli budować klimat, choć wydaje mi się, że niektóre opisy mogłyby być bardziej obrazowe, bardziej nietuzinkowe, aby ten początek nie odstraszał. Dla czytających komentarze przed lekturę napiszę tylko, że warto się przez to przebić, aby spędzić miło kilka minut na poznawaniu dalszych losów Dereka.

Nadto wydaje się, że osiągnąłeś zamierzony cel, pisząc dreszczowiec w starym stylu, niespiesznie odkrywając kolejne karty opowieści. Bohaterowie są tacy, jacy są, ale z drugiej strony, czy zawszą muszą być zarysowani grubymi krechami i oryginalni do bólu? ;-) Do takiej nieco staromodnej historii nawet pasują, więc nie ma co przesadnie marudzić. ;-)

Dziwię się, że tekst nie dotarł jeszcze do zbioru B, co niniejszym naprawiam. ;-)

 

Pozdrawiam!

"Kozy mają mnie w nosie, a psy na ogonie." T. Rałowski

Cześć, Outta!

 

Mi z Lovecraftem nie do końca po drodze, ale tu bardziej skojarzyłem “Miasteczko Salem” Kinga. Od początku wiedziałem, że to ma być horror, więc napięcie budowało się przy każdym kamyczku jaki podrzucałeś, a podrzuciłeś ich tu kilka.

Nie mogę za to powiedzieć, że się jakoś bałem, ale ja tak ogólnie mam z czytanymi horrorami, że mnie jakoś nie straszą ;) Do tego gdy już zbudowałeś napięcie, wyszły dziobate stwory, miała być kulminacja to… nagle wszystko się ucięło. Ot, wyszły, chwyciły, ukradły młodość i koniec akcji z dziobatymi. W ogóle w trzynastym rozdziale opowieść zmieniła swój charakter na nieco filozoficzny, swoją drogą całkiem fajny – spodobało mi się to.

I jak to się stało, że stwory wróciły do skrzyni?

Małomiasteczkowy klimat amerykański udał Ci się całkiem przyjemnie, choć gdyby nie “internet” i “laptop” to powiedziałbym, że to lata ‘80.

Wątpliwości budziła nieco Nat. Przedstawiona jako piękność, pracuje jako kurier, wciąż ma czas dla Dereka i do tego leciutko nawiązuje się między nimi porozumienie. Może nie miałeś zbyt dużo przestrzeni, żeby wszystko umotywować, zarysować relację, bo wyszłoby kilka lub kilkanaście tysięcy znaków więcej, ale to mi się wydało naiwne.

Nie powiem, żeby porwało, ale też nie znudziło – to na pewno solidnie napisany tekst. Chyba brakuje jednego klika, więc spadam polecać.

Edyta: no już nie trzeba ;) otworzyłem zakładkę z opkiem jak rano przyszedłem do pracy i w międzyczasie WijFilip wykonał ostatnie pchnięcie.

 

Pozdrawiam

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Siema :)

 

@Filip

 

Dzięki za betę raz jeszcze :)

Nadto wydaje się, że osiągnąłeś zamierzony cel, pisząc dreszczowiec w starym stylu, niespiesznie odkrywając kolejne karty opowieści.

Cieszę się, że takie są Twoje odczucia co do narracji :) I dzięki za ostatniego klika.

 

@Krokus

 

I jak to się stało, że stwory wróciły do skrzyni?

Tylko jeden, ale ten zabierający czas Nat, wrócił. Odprawiła konieczne liturgije i uwolniła się od swojego pożeracza :) Jakby co, to będzie pisany prequel, ale dopiero po skończeniu innego tekstu, konkursowego.

 

Małomiasteczkowy klimat amerykański udał Ci się całkiem przyjemnie, choć gdyby nie “internet” i “laptop” to powiedziałbym, że to lata ‘80.

To też mnie cieszy. Nawet miałem pewne opory przed umieszczaniem akcji współcześnie, chcąc bardziej w stylu lat ‘70 napisać to opowiadanie, ale ostatecznie postawiłem na aktualne realia, doprawione właśnie małomiasteczkowym klimatem – a stało się tak po przejściu się dzięki StreeView ulicami Brunswick, bo tam nawet współcześnie taki klimat jest, co widać na zdjęciach :)

 

Przedstawiona jako piękność, pracuje jako kurier, wciąż ma czas dla Dereka i do tego leciutko nawiązuje się między nimi porozumienie. Może nie miałeś zbyt dużo przestrzeni, żeby wszystko umotywować, zarysować relację, bo wyszłoby kilka lub kilkanaście tysięcy znaków więcej, ale to mi się wydało naiwne.

Pracuje w Black Seal, ale nie jest powiedziane, że jako kurier. Sama Nat mówi, że uparła się dostarczyć Derekowi zamówiony szyld, po tym jak zaobaczyła, dla kogo on jest. Może pracować tam w biurze, albo jako handlowiec, czy cokolwiek innego. Czy Twój zarzut to przedstawienie jej jako pieknej kobiety, która poczuła coś do Dereka? Bo nie do końca jest to dla mnie jasne.

Tobie również dziękuję za klika, który choć potrzebny nie był już, to doceniam chęć przyznania go :)

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Pracuje w Black Seal, ale nie jest powiedziane, że jako kurier. Sama Nat mówi, że uparła się dostarczyć Derekowi zamówiony szyld, po tym jak zaobaczyła, dla kogo on jest. Może pracować tam w biurze, albo jako handlowiec, czy cokolwiek innego. Czy Twój zarzut to przedstawienie jej jako pieknej kobiety, która poczuła coś do Dereka? Bo nie do końca jest to dla mnie jasne.

Ok, to czy kurier czy nie to już drugorzędna sprawa, ale w pewnym momencie tak bardzo pchała mu się przed nos, że myślałem iż będzie zaplątana w całą intrygę, że zaraz wyszczerzy zbyt długie kły i wbije je w szyje Dereka. Była niemal nachalna i nie wiem, czy nie ociera się trochę o Mary Sue. Może zabrakło kontry w postaci opisu nawiązania relacji z innymi mieszkańcami, wtedy ta ich relacja mogłaby wyjść bardziej “przy okazji”, ale to z kolei znużyłoby czytelnika krótkiej formy.

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Była niemal nachalna i nie wiem, czy nie ociera się trochę o Mary Sue.

Chyba, jako autor, tego nie widzę :/ Mary Sue? Kurde, nie, nie wiem jak do tego doszedłeś :) Co do innych postaci, to byłoby to wciskanie ich na siłę, dokładanie cegiełek, które finalnie okazałyby się niczego nie podtrzymywać, nie być częścią budowli i tylko spowalniałyby narrację, która i tak jest bardzo niespieszna. Ale będę miał na uwadze Twoje zastrzeżenia podczas pisania prequela :)

Known some call is air am

Życzyłabym sobie czytać właśnie takie horrory!

Lubię zawitać do niewielkiego spokojnego miasta, trafić do miłego domu, w pobliżu którego mieszkają życzliwi, czasami nieco zdziwaczali sąsiedzi, gdzie niewiele się dzieje, a dni są do siebie podobne. Ale można się domyślać, że pod tą jakże złudną idyllą czai się coś, co sprawia, że nowo przybyły mieszkaniec traci spokój ducha i ma koszmary, a czytelnik zaczyna odczuwać niepokój.

Outto, wybrałeś dla Dereka bardzo zacne monstrum i zgotowałeś bohaterowi zaiste paskudny los, ale cieszę się, że obyło się bez okaleczeń, krwi, wywlekania flaków i ostrych narzędzi. Atmosfera towarzysząca przyjaciołom w dochodzeniu sedna rzeczy jest należycie zagęszczona i podczas lektury czułam niemiłe dreszcze.

No i wykonanie – cieszę się, że nie mam się do czego przyczepić! Nie mam już po co chodzić do klikarni, ale z radością odwiedzę nominowalnię. :D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałam jednym tchem, po drugim rozdziale historia rozwija się tak dynamicznie, że nie sposób się oderwać. Momentami bardzo kojarzyło mi się z Kingiem – senne, nudne miasteczko czy pozornie zwykłe rzeczy, jak tykanie zegara, które są tym wszystkim najbardziej niepokojące. 

Ciekawy pomysł i świetne wykonanie – wyszło naprawdę fajne opowiadanie grozy.

Pozdrawiam!

Hej, Outta! Zacne to opowiadanie. Jest klimat małego miasteczka, stopniowe i spokojne rozwiązywanie tajemnicy, jest wszystko, aby czytanie było czystą przyjemnością, i taka właśnie było. Na podstawie tego tekstu widziałbym film, oj widziałbym. Jedno, małe czepialstwo: Jest tak jakoś wszystko zbyt poukładane i, hm, liniowe? Mam na myśli, że bohaterowie idą po nitce do kłębka, a zabrakło mi czegoś między wersami. Rozwinięcia wątku romantycznego? Więcej przeszkód rzuconych pod nogi? Kolejne elementy układanki przychodziły bowiem jedne po drugim, bez większych problemów. Generalnie jednak jestem trzy, a nawet cztery razy na TAK ;)

Przyszło mi się pojawić pod tym opowiadaniem, ale nie zdążyłem kliknąć. I to przez ciebie, nicponiu, bo tekst wrzuciłeś oddzielnie, zamiast opublikować ten z bety, a ja zawsze się wtedy gubię.

 

Opowiadanie uważam za przynajmniej ciut przegadane. Nie podoba mi się też sposób przedstawienia relacji Derek-Nat (trochę mi trąciła nastoletnimi fantazjami) – i to tyle z rzeczy, na które mogę narzekać. Teraz będzie chwalenie.

Przede wszystkim klimat. Bo jest. Wczułem się w to małe amerykańskie miasteczko, opisywałeś wszystko płynnie i wprawnie, że aż widziałem to przed oczami. Fabuła bardzo filmowa, a przynajmniej serialowa i ja z chęcią bym coś takiego obejrzał. Dawkujesz odpowiednio grozę i wzbudzasz zainteresowanie, które towarzyszyło mi aż do końca lektury. Pomysł na Pożeraczy Czasu bardzo udany.

Jeśli opowiadanie miało być na lovecraftowy konkurs, to szkoda, że nie wzięło w nim udziału, bo czuć tutaj taki duszny klimat pełzającej grozy, z jakim mi się Lovecraft kojarzy. 

"Odpowiedz najpierw na jedno ważne pytanie: czy umysł istnieje?" - Golodh, "Najlepsze teksty na podryw, edycja 2023"

Komentarz z teraz, czyli współczesny.

Gdy zobaczyłam tytuł lekko westchnęłam, że hamerykański, ale po kilku akapitach mi przeszło, ponieważ nie mogłeś dać innego z uwagi na treść i narrację. Wyszło idealnie pod tym względem i nie tylko z tytułem. Jest filmowo i książkowo, dla mnie czyste i zgrabne prowadzenie bez zbędnych wtrętów. 

Nie odnosiłam wrażenia, że historia za wolno się rozwija, raczej, że  jest w sam raz. Czytało się nadzwyczaj gładko, bo zgrabnie wprowadzałeś mnie jako czytelnika w opowieść. Pomysł zaskoczył, historia urealnia się przez różne szczegóły, a bardzo lubię, gdy tak jest i Autor nie wyciąga magicznych królików z prestidigitatorskiego kapelusza. 

Gdybym miała poszukać jakiejś szufladki na gatunek, wydaje mi się groza nieweirdowa na pograniczu horroru, więc rozumiem dylemat, ktory miałeś z tagami. Ostatnio znowu polubiłam takie opowieści. Mnie straszyło i wystraszyło, zwłaszcza że chodzi o koncept związany z czasem, strasznie fajny pomysł. :-) Pysznie się czytało!

 

Gdybym miała jakieś „ale” wyłuszczyć, a przecież zawsze da radę takie znaleźć, pewnie napisałabym, że historia o chłopaku i dziewczynie z sąsiędztwa, że schemat trochę wyeksploatowany, i z popkulturowego amerykańskiego przedmieścia, które niekoniecznie wygląda tak sielsko-anielsko, ale, ale, czepiać się nie zamierzam, bo czytalomi się bardzo płynnie, bez zatrzymań! Drugie „ale” – czy przekonywujący bohater, bo raczej dwuwymiarowo zbudowany, choć przy tej liczbie znaków nie wiem, czy dałoby rady zawalczyć o coś więcej, więc… po cóż nad tym deliberować. ;-) Pogłębienia dziewczyny w ogóle bym się nie czepiała, gdyż widzimy wszystko oczami chłopaka. Może lekko można byłoby jeszcze podkręcić grozę związaną z „wiadomo czym”, czyli nie ma ostatecznej rozgrywki, choć niby jest, ale obecna migawkowo.

 

Nominuję za:

*gładkie dopasowanie języka, zdań i fabuły do charakteru i miejsca opowieści,

*umiejętne dawkowanie grozy,

* koncept.

 I udaję się do wiadomego wątku. xd

 

Srd

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Bardzo dobrze się czytało. Podobnie jak Finkla, uważam, że miałeś wybitny pomysł na pożeracza czasu – w zależności od realizacji, to mogłoby być coś z pełnokrwistego horroru albo z odcinka Doctora Who, takiego z tych lepszych. Brawo: potwór jest pomysłowy, groźny, budzi jakiś dreszcz niepewności i grozy. Świetnie też ogrywasz prosty efekt, jakim jest tykanie.

Natomiast nie do końca przekonała mnie literacka strona tekstu, a konkretnie – dialogi, bo co reszty, nie mam uwag. Wydają mi się chwilami mało naturalne, dość wymuszone – to się tyczy przede wszystkim pierwszego spotkania Nat i Dereka. Podejrzewam, że chciałeś ograć tam trochę niepewności i nawet niezdarności (zwłaszcza Dereka) przy pierwszym spotkaniu z atrakcyjną osobą płci przeciwnej, ale IMHO cały ten flirt wyszedł dość przyciężko i mało naturalnie.

Zabrakło mi również nieco rozwinięcia kwestii podobieństwa między Derekiem a Bowerem – rozumiem, że dziadek Nat wziął Dereka za starego zegarmistrza, bo są fizycznie podobni, jako krewni? Bo w pierwszej chwili wydaje się, że to podobieństwo sporo wykracza poza zwykłe dziadek – wnuk. Ale może to tylko skutek przeczytania przeze mnie “Przypadku Charlesa Dextera Warda” o jeden raz za dużo…

ninedin.home.blog

Amerykański małomiasteczkowy klimat – super. Choć mam wrażenie, że w tego typu opowieściach sporo do klimatu dałaby jeszcze określona pora roku i idące za nią konsekwencje przyrodnicze i społeczne. Ale to już dodatek.

Fajnie zbudowałeś i utrzymałeś napięcie do samego końca opowiadania. Aż nie chciało się odrywać od lektury.

Bohaterowie może nie są szczególnie psychologicznie pogłębieni, ale ich chęć rozwiązania zagadki jest zrozumiała i nie wymaga jakiejś dużej nadbudowy.

Czytało się bardzo przyjemnie i płynnie.

Zaintrygowała mnie postać dziadka-zegarmistrza, więc mam nadzieję, że jakieś prequel się ukaże ;)

 

Klimat małego miasteczka, tajemnicze domostwo, równie tajemniczy przodek. Całkiem sprawnie zgrałeś klasyczne elementy w ciekawe, dobrze napisane i trzymające w napięciu opowiadanie. Może odrobinę zbyt szybko przyszło rozwiązanie akcji (sytuacja po otwarciu sejfu jakoś szybko się skończyła, zabrakło mi jakiegoś dłuższego opisu istot, grozy jaka towarzyszyła bohaterom kiedy je zobaczyli), więc to jedyny mankament jaki mi nie grał. Cała reszta jest jak najbardziej solidna, może bez fajerwerków, ale czytało się bardzo dobrze.

Hej!

 

@Reg

 

Outto, wybrałeś dla Dereka bardzo zacne monstrum i zgotowałeś bohaterowi zaiste paskudny los, ale cieszę się, że obyło się bez okaleczeń, krwi, wywlekania flaków i ostrych narzędzi.

Jak wspominałem wcześniej, krew i wnętrzności mnie w horrorach nie straszą. Raczej powiedziałbym, że brzydzą. Cieszę się, że poczułaś dreszcze czytając ten thriller ;)

 

I bez łapanki, wow! Muszę chyba betującym jakiś ołtarzyk postawić, bo bardzo pomogli w usuwaniu usterek :) Dziękuję za odwiedziny oraz nominację.

 

@Nayane

 

Dziękuję bardzo za odwiedziny i bardzo miły komentarz :) Cieszę się, że znalazłaś to opowiadanie interesującym.

 

@Realuc

 

Jest tak jakoś wszystko zbyt poukładane i, hm, liniowe? Mam na myśli, że bohaterowie idą po nitce do kłębka, a zabrakło mi czegoś między wersami

Wiedziałem, że ktoś to wytknie i bardzo się cieszę, że tak się stało. Masz rację, ta historia to railroad, pociąg porusza się od przystanku do przystanku. To celowe, bo poszedłem na łatwiznę i właśnie filmowo – jak wspomniałeś – poprowadziłem tę historię. Mam taką manierę po latach grania w erpegi, kiedy wiedziałem, że sesja będzie jednorazowa, bez kontynuacji wątków i rozwijania postaci, więc robiłem railroad, żeby doprowadzić scenariusz do końca i podomykać wątki podczas jednego posiedzenia :)

 

Dziękuję za odwiedziny i komentarz :)

 

@Geki

 

Dzięki raz jeszcze za betę :)

 

Opowiadanie uważam za przynajmniej ciut przegadane. Nie podoba mi się też sposób przedstawienia relacji Derek-Nat (trochę mi trąciła nastoletnimi fantazjami) – i to tyle z rzeczy, na które mogę narzekać.

To przegadanie wynika IMHO z niespiesznej narracji i leniwego prowadzenia wątku, senność miasteczka chyba też sprawia takie wrażenie. Ale możliwe, że to przez moje gadulstwo, które nawet w opowiadania bezwiednie przenoszę :) Relacje Dereka i Nat są równie proste jak fabuła, takie właśnie filmowe, serialowe, nie miałem zamiaru skupiać się na nich głębiej. Poza tym pasowały mi do klimatu miasteczka, gdzie życie toczy się nieco inaczej, wolniej, według pewnych hermetycznych reguł :)

 

Dzięki raz jeszcze, Geki. Czekam na listopad, kiedy opublikujesz tę swoją “Drogę mleczną z wybojami” :)

 

@Asylum

 

Gdybym miała poszukać jakiejś szufladki na gatunek, wydaje mi się groza nieweirdowa na pograniczu horroru

Sam nie wiem, gdzie bym to wsadził, w która z szufladek :) Ale zaproponowana przez Ciebie etykietka wydaje się właściwa :)

 

Masz rację, że relacja Nat-Derek jest sztampowa, wyeksploatowana. I masz rację, bo właśnie taka relacja kojarzy mi się z filmami o sennych miasteczkach, skrywających jakiś mroczny sekret. Dereka pewnie dałbym radę pogłębić, dodając kilka tysięcy znaków, coś na temat jego relacji z matką, może jakiś miłosny zawód, albo coś, co nadal pasowałoby do klimatu, ale nadało chłopakowi więcej charakteru. Ale początkowo próbowałem się zamknąć w limicie na “Tytuliki” a i tak przeszarżowałem – to drugi powód dla którego ten tekst nie poszedł w konkursie Irki i Zana, bo nie chciałem ciąć na siłę. Nie wiem, czy takie migawkowe podkręcenie końcówki dałoby tekstowi więcej grozy, może, ale nie jestem przekonany. Dla mnie, jako autora, przerażające są tutaj nie stwory, nie to, że pożerają czas, ale to, że są nie tylko za bohaterami opowiadania, ale za każdym z nas; czy śpimy, czy bierzemy prysznic, czy siedzimy w pracy, nad książką, ze znajomymi przy grillu, cały czas za naszymi plecami stoją patykowate, blade istoty o długich rękach i łysych czaszkach, opatrzonych dziobami – zaciskają palce na naszych ramionach i tykają, choć tego nie słyszymy. I mnie taka wizja przerażą :)

 

Dzięki, Asylum, za odwiedziny, komentarz i nominację :)

 

@ninedin

 

Cieszę się, że pomysł przypadł Ci do gustu, a pożeracze czasu uważasz za ciekawe :)

 

Natomiast nie do końca przekonała mnie literacka strona tekstu, a konkretnie – dialogi, bo co reszty, nie mam uwag. Wydają mi się chwilami mało naturalne, dość wymuszone – to się tyczy przede wszystkim pierwszego spotkania Nat i Dereka. Podejrzewam, że chciałeś ograć tam trochę niepewności i nawet niezdarności (zwłaszcza Dereka) przy pierwszym spotkaniu z atrakcyjną osobą płci przeciwnej, ale IMHO cały ten flirt wyszedł dość przyciężko i mało naturalnie.

O, toto, o to chodziło. Rzeczywiście wygląda to mało naturalnie, trochę nieśmiały i niezdarny chłopak z dużego miasta kontra śmiała dziewczyna z sennego miasteczka. Potrzebna mi była relacja bohatera z kimś miejscowym, wiem, że poszedłem na łatwiznę, ale ten ograny schemat chłopak-dziewczyna najbardziej mi pasuje do tego typu opowieści. Cóż, wyszło jak wyszło, postaram się lepiej :)

Podobieństwo Dereka i Bowera jest znaczne. I nie, to nie efekt przeczytania wspomnianego dzieła HPLa, to celowy zabieg, skalkulowany pod to, że czytelnik może skojarzyć jakieś motywy w stylu “Harry Angel” albo “Planescape Torment” i da się zwieść, podążając tropem “zbyt uderzającego podobieństwa, by coś się za tym nie kryło” ;) Ale planowany prequel nieco wyjaśni jeszcze :)

 

Dziękuję za odwiedziny i komentarz :)

 

@Ali

 

Prawie, ale bardzo, bardzo blisko :)

 

@PanDomingo

 

Zaintrygowała mnie postać dziadka-zegarmistrza, więc mam nadzieję, że jakieś prequel się ukaże ;)

Mam już zrobiony plan wydarzeń i wstępny szkic, ale nie wiem, kiedy do tego siądę, bo życie pozaportalowe znów przyspiesza :) Dzięki za miłe słowa i odwiedziny :)

 

@Belhaj

 

abrakło mi jakiegoś dłuższego opisu istot, grozy jaka towarzyszyła bohaterom kiedy je zobaczyli

Masz całkowitą rację. Dopiero kiedy przeczytałem Twój komentarz, zdałem sobie sprawę, że rzeczywiście nie dałem zbyt wielu emocji moim postaciom w finale, kiedy zostaje otwarty sejf. Mea culpa, to kolejna rzecz, o której będę musiał pamiętać. Przy prequelu więc się poprawię ;)

 

Dzięki za odwiedziny i komentarz.

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

 

 

 

 

 

Known some call is air am

Hej, hej, Outta

Na wstępie zaznaczę, że nie lubię czytać horrorów, więc jestem uprzedzony ;)

Kreujesz świetny klimat Kingowego miasteczka i u zgodzę się z poprzednikami, że pięknie Ci to wyszło. To popijanie coli na werandzie, ciasto dla sąsiadów, małe domki spokojnych przedmieść – świetne. Atmosfera z początku jest idylliczna, a potem wprowadzasz COŚ dziwnego, co łamie poczucie spokoju i beztroski – tu również odczułem wpływ Kinga.

Tak samo pochwalę lovecraftowskie podejście do horroru – legendy, oszukana śmierć, która tylko czeka, by odebrać dług, pamiętniki przodka i ponura historia rodziny. Ładnie tym operujesz i wplatasz w fabułę.

Zgrzytała mi tylko relacja pary dwójki bohaterów. Trochę taka wyjęta z młodzieżowych pisemek – piękna dziewczyna, nieśmiały chłopak, flirt działa błyskawicznie i romansik prawie gotowy. Bardzo amerykańskie, ale od tej złej strony. Dysonans był wyczuwalny, na szczęście zalety przeważają nad tą jedną wadą ;)

Jestem więc zadowolony z lektury, mimo okazjonalnego zażenowania romansem. Szczególnie pochwalę zakończenie – jest mocne i pomysłowe.

PS Na Tytuliki od biedy dałoby radę to podciągnąć ;) Myślę, że spokojnie napiszesz coś równie dobrego.

Pozdrawiam

Nastrojowe.

 

Z plusów. Bardzo dobrze kreujesz nastrój, szczególnie w początkowej fazie tekstu. Rzeczywiście czuć tu klimat zbliżony do tego z twórczości Kinga – małe miasteczko, duży nacisk na bohaterów, elementy nadprzyrodzone raczej w tle. Działa to nieźle. Pomaga temu niezła kreacja postaci.

 

Z minusów. Trochę to wszystko zbyt wygodne. Przypadkiem znalezione klamoty. Nat, która ma dojścia do biblioteki. Bohater, który ma uprawnienia na koparkę. Mapa i kod do sejfu. Troszkę zbyt bardzo czuć tu rękę autora, zbyt bardzo rzeczy dzieją się “bo tak chce opowieść”. Przez to całość zbacza delikatnie w kierunku prozy przygodowej, gdzie takie “wygodnictwo” jest mocniej osadzone w konwencji.

Całość sprawia też wrażenie nieco zbyt pośpiesznej. Ktoś już wcześniej wspomniał, że Nat jest niemal namolna – i faktycznie, ledwie poznała chłopaka, a już wszędzie jej pełno. Później ledwie raz usłyszy tykanie, a ogarnia ją zgroza. Ledwie dowiadujemy się, że dziadziunio coś kombinował z zegarami, a już jest po wszystkim. To poprawnie skonstruowana fabuła, jednak nadałeś jej nieco zbyt wysokie tempo, ta groza nie ma czasu się rozwinąć.

Finał budził we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony bardzo fajny pomysł. Oryginalny i upiorny.

Z drugiej scenie trochę brakuje kopa. Znów daje o sobie znać pośpieszność. Ledwie dowiadujemy się o sejfie, a już jest po wszystkim. Nie ma tu czasu, żeby się poczuć tę dziwność, żeby odmalować ogarniającą bohaterów zgrozę. Epilog trochę tu pomaga, dodaje do mieszanki szczyptę egzystencjalnej zgrozy (bardzo lovecraftowskiej), ale chciałoby się tego więcej, dużo więcej.

 

Minusy bardziej rozbudowane niż plusy, jednak tekst oceniam pozytywnie. Czytałem go z przyjemnością. Na przyszłość (bo gorąco liczę na to, że prequel faktycznie powstanie), zwolnij tylko trochę. Daj mi czas się przestraszyć.

 

Na koniec dwa nawet nie czepy, co dziwne pytania.

Czemu w finale stwory były widoczne, skoro normalnie ich nie widzimy?

I jaki dźwięk wydawały, zanim wynaleziono zegary? :P

 

Cześć!

Uwielbiam Lovecrafta więc musiałam zajrzeć po zerknięciu na wstęp :) I się nie rozczarowałam, choć jest parę rzeczy do których się przyczepię, ale opowiadanie jest bardzo udane.

Zacznę od plusów, niżej kilka czepów, ale żaden nie jest jakiś drastyczny, raczej drobnostki.

Po pierwsze: naprawdę gratulację za zbudowanie klimatu amerykańskiego miasteczka – pierwsza część opowiadania bardzo filmowa, tj. podobna do wielu filmów grozy (nowy dom, miła sąsiadka), ale w sumie uważam, że to plus i dobry zabieg. Dzięki temu od razu zwizualizowałam to sobie w głowie i poczułam klimat. A oddanie go wcale nie jest łatwe, przynajmniej takie aby było wiarygodne, a nie sztuczne. 

Bohater dość łatwo dawał się zbijać z tropu Nat, ale kupuję to po życiu i pracy z ojcem despotą. Zaskoczyło mnie zakończenie i demony pożerający czas, szczególnie, że były ich dwa i Derek płacił dług dziadka. To chyba najmocniejszy element opowiadania.

Co do czepów, to chyba głównie mam zastrzeżenia do tempa – Nat szybko zaprzyjaźniła się z Derekiem (nawet bardzo), wiele dość szczęśliwych zbiegów okoliczności (magazyn, mapa, koparka tego samego dnia), ale biorę poprawkę na limit (spokojnie można by to opko wydłużyć do 50-60k). 

Trochę mało było tu dla mnie Nat i jej charakteru – przedstawiłeś ją jako flirciarę (a przynajmniej pod tym kątem się mocno wybija), co dla mnie jako kobiety jest jednak niewystarczające. Nie znoszę takiego przedstawiania bohaterek i to mój subiektywny czep (zwłaszcza, że flirtuje niemal od 1 sekundy spotkania – dlaczego? taka jest? on taki przystojny?) .

Przyczepię się też pierwszego akapitu – strasznie, ale to strasznie długie zdania, multum informacji i nazw własnych. Można się dobić szczerze mówiąc, więc chyba radziłabym nie pakować tyle w jeden akapit, szczególnie ten otwierający opowiadanie.

 

Podsumowując jednak: opowiadanie bardzo dobre, zasługuję na nominację do piórka i to też idę uczynić w odpowiednim wątku.

 

– Dzięki. Słodki jesteś, wiesz? Może nawet jak to ciasto.

Chłopak zaczerwienił się jak podrostek, słysząc komplement z ust dopiero co poznanej kobiety, której uroda powodowała u Dereka plątanie się języka i przyjemne drżenie nóg.

dla mnie bardzo nie :( od razu czymś takim?

 

Na razie korzystał z taksówek i komunikacji miejskiej, własne cztery kółka planując kupić z oszczędności, które zostaną po załatwieniu pilniejszych wydatków.

trochę tu powątpiewam, bo w takich małych miasteczkach prawie komunikacja nie istnieje, a taksówki są drogie, bardziej wiarygodne byłoby gdyby jednak auto miał

 

Nat Kinkaid była nie tylko piękna, ale potrafiła również nieźle gotować. Przyniesiona przez nią lazania była najlepszą, jaką Derek jadł w życiu. Nawet w drogich włoskich knajpkach w Columbus, w których często bywał w trakcie studiów na Austin. E. Knowlton School of Architecture, kucharze nie potrafili oddać włoskiego charakteru tego dania. Choć możliwe, że nie była to kwestia samego smaku, ale towarzystwa.

Po kolacji Derek podłączył laptopa do telewizora i obejrzeli razem jeden z nowszych blockbusterów, wypełniony akcją, lukami fabularnymi oraz mnóstwem postaci w spandeksowych uniformach.

Tu wykresliłabym imię bohatera bo w sumie dla mnie zupełnie jasne było o kim mowa.

 

– Tak. Nie będziesz sam siedział w biurze, ja też nie dam rady zasnąć, podwiozę cię. I zrobimy coś jeszcze. Mój tato jest dyrektorem biblioteki miejskiej. Skoczę do domu, wezmę jego klucze. Sprawdzimy roczniki gazet, może uda nam się znaleźć coś o tym Bowerze.

Tutaj akcja zaczęła jak dla mnie zbyt szybko galopować. Mamy jakiś lekki, niepokojący szczegół, coś jest nie tak i bam od razu całe śledztwo. Zakładam, że tu jednak limit zrobił swoje.

Ładnie zbudowałeś nastrój małego amerykańskiego miasteczka. Jakbym się tam znalazła :) Tempo nieśpieszne, ale lubię takie opowieści. Zresztą tempo pasuje do miejsca akcji :)

Bardzo spodobał mi się pomysł na pożercza czasu. Prosty, ale efektowny :) Scena, w której pożeracz się uwalnia i staje za plecami Dereka jest rewelacyjna, świetnie to opisałeś. W ogóle opko porządnie napisane, czytało się dobrze :) Może nie na jeden raz, ale ja z tekstami grozy tak mam, że jak napięcie idzie w górę, to muszę chwilę odetchnąć. A szło :) Generalnie mi się podobało, choć mam trochę uwag.

Pierwsza sprawa – relacje Dereka i Nat, przecież oni ledwie co się poznali, a jednak dziewczyna postanawia się zająć Derekiem i jego… problemem. Jakoś trudno mi to sobie wyobrazić, bo to postawa sugerująca głęboką miłość, a na to oni nie mieli po prostu czasu. Do tego, czy ona przypadkiem nie ryzykuje, że będzie następna? Oba pożeracze nie nasycą się życiem Dereka, bo będzie ono zdecydowanie krótsze, ponieważ Nat jest związana z Derekiem, co stoi na przeszkodzie, by w następnej kolejności nie zajęły się nią? Tym bardziej, że pożeracz już ją naznaczył. Osobiście bym o tym pomyślała, tymczasem Nat dość beztrosko traktuje tę sprawę.

Same rozmowy Dereka i Nat wydają mi się nieco sztuczne. Derek brzmi jak nastolatek, a przecież to facet po studiach, z jakimś tam stażem w firmie ojca, a więc pewnie bliżej trzydziestki. To sprawia, że postać mi się trochę rozjeżdża.

Trochę też za łatwo im idzie odkrywanie tajemnicy. Najpierw Nat ma klucze do biblioteki, potem bez problemu znajdują informatorów, a w magazynie znajdują potrzebne notatki. I w końcu kwestia koparki, zupełnym przypadkiem architekt, syn właściciela firmy z aspiracjami do budowy wieżowców ma uprawnienia na koparkę. Tak to wygląda, jakby się składało, bo Ci pasuje.

Kolejna kwestia to zakończenie. Dziadek Dereka oddzielił pożeracza od siebie i zamknął w sejfie, ale przecież pożeracz się wydostał. Co więc tyka w sejfie i czemu Nat zadaje sobie tyle trudu, aby się go pozbyć?

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Yo!

 

@Zan, Shanti oraz Irka

 

Zbiorowo odpowiem Wam w temacie Nati i jej relacji z Derekiem :)

 

Zgrzytała mi tylko relacja pary dwójki bohaterów. Trochę taka wyjęta z młodzieżowych pisemek – piękna dziewczyna, nieśmiały chłopak, flirt działa błyskawicznie i romansik prawie gotowy. Bardzo amerykańskie, ale od tej złej strony. Dysonans był wyczuwalny, na szczęście zalety przeważają nad tą jedną wadą ;)

Trochę mało było tu dla mnie Nat i jej charakteru – przedstawiłeś ją jako flirciarę (a przynajmniej pod tym kątem się mocno wybija), co dla mnie jako kobiety jest jednak niewystarczające. Nie znoszę takiego przedstawiania bohaterek i to mój subiektywny czep (zwłaszcza, że flirtuje niemal od 1 sekundy spotkania – dlaczego? taka jest? on taki przystojny?) .

Same rozmowy Dereka i Nat wydają mi się nieco sztuczne. Derek brzmi jak nastolatek, a przecież to facet po studiach, z jakimś tam stażem w firmie ojca, a więc pewnie bliżej trzydziestki. To sprawia, że postać mi się trochę rozjeżdża.

Przyznam, że poszedłem tutaj po linii typowo filmowych relacji dwójki młodych postaci. W mojej głowie Derek jest nieśmiałym chłopakiem, który dopiero co wyrwał się spod kurateli despotycznego ojca. Jego relacje w domu rodzinnym sprawiły, że jest dość nieśmiały. Wyrwał się na wolność, zaczyna realizować swoje marzenia, pierwszy raz jest naprawdę samodzielny, szuka kontaktu z kimś miejscowym, jakiegoś punktu zaczepienia. Z kolei Nat to – jak napisała Shanti – flirciara, piekna dziewczyna z niewielkiego miasteczka na zadupiu Stanów, która się tam po prostu nudzi, bo mocno odstaje charakterem i charyzmą od leniwego tempa życia. Gdy w pobliże jej domu wprowadza się Derek, widzi w nim kogoś więcej niż sąsiada – chłopaka z wielkiego miasta, w jej wieku, architekta z pieniędzmi i planami na przyszłość. Derek jest dla niej możliwością, która niesie ze sobą przerwanie tej monotonii małomiasteczkowej egzystencji. A kiedy do ich relacji dochodzi tajemnica, która może skrywać dom Dereka, Nat nie zastanawia się i daje się ponieść, bo to coś, na co czekała – jej sie wydaje, że to, o czym marzyła, to przerwanie monotonii życia, własnie się zaczęło i będzie tylko lepiej, dlatego bez oporów daje sie ponieść przygodzie. Możliwe, że nie zawarłem w tekście wystarczającej ilości informacji, które świadczyłyby o podejściu Nat i Dereka, ale to nie pierwszy raz, kiedy się przekonuję, że za dużo zostaje w mojej głowie. Co zabawne, kiedy w opowiadaniu chcę z kolei pokazywać wszystko, po kolei, to jestem besztany za łopatologiczność narracji. Nadal szukam tego złotego środka, ktory wciąz gdzieś mi ucieka, raz w jedną, raz w drugą stronę :)

 

@Zan

Jestem więc zadowolony z lektury, mimo okazjonalnego zażenowania romansem. Szczególnie pochwalę zakończenie – jest mocne i pomysłowe.

Cieszę się, choć z niewielkim niepokojem przyjmuję do wiadomości Twoje zażenowanie relacjami bohaterów. Bo to nie pierwszy raz, kiedy ktoś pisze mi o zażenowaniu pewnymi aspektami – nazwijmy je “miłosnymi” – które pojawiają się w moich tekstach :)

 

@None

 

Trochę to wszystko zbyt wygodne. Przypadkiem znalezione klamoty. Nat, która ma dojścia do biblioteki. Bohater, który ma uprawnienia na koparkę. Mapa i kod do sejfu. Troszkę zbyt bardzo czuć tu rękę autora, zbyt bardzo rzeczy dzieją się “bo tak chce opowieść”. Przez to całość zbacza delikatnie w kierunku prozy przygodowej, gdzie takie “wygodnictwo” jest mocniej osadzone w konwencji.

Zdaję sobie z tego sprawę, bo pisałem to pod limit, który i tak przekroczyłem. Taki railroad, i prawdę powiadasz, że to bardziej pod “przygodówkę” z całym jej wygodnictwem podpada.

 

Nie ma tu czasu, żeby się poczuć tę dziwność, żeby odmalować ogarniającą bohaterów zgrozę.

I tutaj też zgoda. Dopiero po napisaniu tekstu i przeczytaniu go po raz setny zdałem sobie sprawę, że zbyt skąpo potraktowałem to, co dzieje się w bohaterach. W prequelu postaram się dać tego więcej.

 

Czemu w finale stwory były widoczne, skoro normalnie ich nie widzimy?

I jaki dźwięk wydawały, zanim wynaleziono zegary? :P

Odpowiedź na pierwsze pytanie będzie w prequelu, zaś co do drugiego pytania, to… myslę nad tym :)

 

@Shanti

 

Przyczepię się też pierwszego akapitu – strasznie, ale to strasznie długie zdania, multum informacji i nazw własnych. Można się dobić szczerze mówiąc, więc chyba radziłabym nie pakować tyle w jeden akapit, szczególnie ten otwierający opowiadanie.

Ja tak niestety mam, o czym wspominałem już wczesniej. Buduję długie zdania i w “postprodukcji” skracam je, rozbijam na kilka. Początkowo każdy mój tekst jest przeładowany takimi zdaniami, potem szlifuję. Tym razem postanowiłem jednak zostawić te długie zdania, bo pasowały mi do konwencji i klimatu.

 

trochę tu powątpiewam, bo w takich małych miasteczkach prawie komunikacja nie istnieje, a taksówki są drogie, bardziej wiarygodne byłoby gdyby jednak auto miał

Brunswick ma ponad 20k mieszkańców. Mój rodzinny Mikołów podobnie i chyba dlatego jest dla mnie oczywiste, że jeżdżą autobusy, a postojów taksówek jest kilka. Mozliwe, że to błąd, w końcu mieszkam w GOP, a Brunswick to jednak wygwizdowo Stanów.

 

@Irka

 

Scena, w której pożeracz się uwalnia i staje za plecami Dereka jest rewelacyjna, świetnie to opisałeś.

Cieszę się, że Ci ta scena siadła. Długo myślałem nad tym, jak ma wyglądać finał, więc miło mi, że to, jak go pokazałem, uważasz za ciekawe.

 

Najpierw Nat ma klucze do biblioteki, potem bez problemu znajdują informatorów, a w magazynie znajdują potrzebne notatki. I w końcu kwestia koparki, zupełnym przypadkiem architekt, syn właściciela firmy z aspiracjami do budowy wieżowców ma uprawnienia na koparkę. Tak to wygląda, jakby się składało, bo Ci pasuje.

Teochę wyżej pisałem o railroadzie, w odpowiedzi do None. Tutaj tylko odniosę się do tych uprawnień na koparki – to wina Gekiego :P A serio, to on początkowo wyjaśniał Nat skąd ma te uprawnienia, ale na becie zasugerowano mi usunięcie tego fragmentu, więc usunąłem. Wyjaśniam: Derek miał przejąć biznes od ojca, ojciec to despota, Derek pracował w firmie u niego i musiał nauczyć się wielu rzeczy, nie tylko obsługi koparki, ale tez murowania, wylewek, zbrojenia, szałowania – właściciele firm pokroju ojca Dereka cały czas myślą, że pracownicy chca ich okraść albo oszukać, co w przemyśle budowlanym w sumie nie jest takie niespotykane. No i tacy właściciele wiele sami potrafią, żeby wiedzieć co z czym i jak, przez co pracownicy nie są w stanie wciskać im kitu. Ojciec Dereka zmuszał go do poznawania fachu od odstaw, żeby i Derek nie dawał się robić w konia. Może też działa tutaj moje własne doświadczenie, bo pomimo wykonywania pracy biurowej oraz humanistycznego wykształcenia, sam potrafię wiele rzeczy, o które nikt mnie nie podejrzewa (na przykład mam paipiery na wózki widłowe :))

Co zaś do pretekstowości, to naprawdę pretekstowe są klucze do biblioteki u Nat. Potem wszystko logicznie wynika jedno z drugiego. Znajdują adres warsztatu, pytają właściciela lokalu o Bowera. Okazuje się, że Bower zostawił graty, kiedy pospiesznie opuszczał miasteczko (o tym szerzej będzie w prequelu). Odnajdują graty, wśrod nich zapiski. Może zbyt to wygodne, ale nie jest wzięte z kapelusza. A przynajmniej mnie się tak wydaje :)

 

Kolejna kwestia to zakończenie. Dziadek Dereka oddzielił pożeracza od siebie i zamknął w sejfie, ale przecież pożeracz się wydostał. Co więc tyka w sejfie i czemu Nat zadaje sobie tyle trudu, aby się go pozbyć?

Pożeracz, który tyka w sejfie, jest pożeraczem, którego oddzieliła od siebie Nat :) W zakończeniu stoi:

 

Nat nie mogła znieść napawającej lękiem myśli, że ona również nie jest wolna od karmiącego się czasem demona. Znalezione w domu Dereka pieniądze wydała na przygotowanie obrzędów, a później przekupienie kapitana łodzi, żeby zabrał ją na otwarte wody oceanu i zrobił to, o co prosiła. Stary wilk morski nie zadawał pytań, zapłata była sowita.

(…)

Nat nie wiedziała, gdzie znajdzie swoje niebo, ale na jego odszukanie miała całą wieczność. Piekło zaś postanowiła zostawić w miejscu, w którym nikt do niego nie dotrze. Głęboko. Kilka tysięcy metrów pod powierzchnią Atlantyku.

Dziękuje Wam za odwiedziny i czas poświęcony na lekturę oraz podzielenie się uwagami :)

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

 

 

 

Known some call is air am

Pierwsza scena nieco przegadana. Serwujesz dużo informacji o domu, położeniu, a jednocześnie mało konkretów. Trochę trwonisz energię tej początkowej sceny, gdzie jeszcze masz pełną uwagę czytelnika.

Druga sprawa to styl, który nie do końca mi podchodzi. Dużo zdań złożonych, często jedno po drugim. Zdania te są gramatycznie poprawne, na dobrą sprawę nic nie można im zarzucić, ale brakuje im pewnej harmonii, subtelnego polotu, który sprawia, że mknie się przez tekst jak na skrzydłach.

U Ciebie ta lektura jest raczej jak podróż drogą krajową: nawierzchnia przyzwoita, dziury połatane, bez wątpienia dotrze się do celu… ale to jednak nie autostrada.

(co ciekawe, takie wrażenie miałem tylko w tych pierwszych scenach, później było już dużo lepiej)

 

toteż położył się na pierzynach rozłożonych na podłodze w salonie. 

Aliteracja

 

Gdy się obudził, ekran komputera był wygaszony, tylko zegar wyświetlany w rogu monitora pokazywał godzinę: czwarta nad ranem. W domu było cicho.

Bytozy też miejscami zbyt dużo

 

Kasztanowe włosy opadające na ramiączka błękitnej koszulki, szczupła sylwetka i piękna, usiana piegami twarz spowodowały, że serce chłopaka zabiło szybciej, a w brzuchu rozlało się przyjemne ciepło.

Końcówka jak z romansu dla nastolatek ;)

 

Dalsza część sceny z rudą dobra. Aż szkoda, że nie zacząłeś od niej, bo jednak te opisy domu nie porywają, a gdy się pojawiają ludzie i interakcja, to już tak.

 

Chłopak zaczerwienił się jak podrostek, słysząc komplement z ust dopiero co poznanej kobiety, której uroda powodowała u Dereka plątanie się języka i przyjemne drżenie nóg.

Druga połowa zdania zbędna. Niepotrzebnie tłumaczysz to, co wiadomo z kontekstu.

 

Dziadek mówi, że on był jakimś czarownikiem, czy coś w tym stylu, 

Trochę tego za dużo. Albo „jakimś czarownikiem”, albo „czarownikiem, czy coś w tym stylu”

 

Chłopak miał prawo jazdy, ale nie posiadał samochodu. Na razie korzystał z taksówek i komunikacji miejskiej, własne cztery kółka planując kupić z oszczędności, które zostaną po załatwieniu pilniejszych wydatków.

Czy to zdanie, jest niezbędne dla fabuły? Bo brzmi jak wyjaśnienie dla betaczytaczy. Zawiozła go i tyle. Nie ma potrzeby wnikać, bo nie o to w tej historii chodzi.

 

Derek szybko przypomniał sobie jak obsługiwać minikoparkę i przed dziewiętnastą pierwszy raz wbił łyżkę maszyny w twarde pobocze.

Zbędne. Czytelnik już wie, że Derek ma papiery na koparkowego, więc Ci uwierzy, że potrafi kopać. Szkoda więc rozwadniać tekstu, zwłaszcza że udało Ci się zbudować napięcie i zbliżasz się do kulminacji. Ostatnie co potrzebujesz w takim momencie, to wspominanie nieistotnych detali.

 

Podsumowując, początek przegadany i wypełniony detalami, które w większości są nieistotne dla fabuły (rozumiem, że chciałeś zbudować klimat, ale IMHO skórka nie była warta wyprawki. Trochę się wynudziłem). Stylistycznie ta pierwsza scena też nie porywa… jest „poprawna”.

Lepiej robi się przy scenie spotkania Nat, a jeszcze lepiej, gdy dochodzimy do sedna problemu. Ładnie tu zbudowałeś napięcie i wywołałeś ciekawość, szkoda, że tak późno.

 

Zakończenie… sam nie wiem, co o nim myśleć. Czuję pewien niedosyt, jakbyś poszedł droga na skróty.

 

Ocena: 4.95/6

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Siema, Chro :)

 

Trochę trwonisz energię tej początkowej sceny, gdzie jeszcze masz pełną uwagę czytelnika.

To tak samo, jak w poprzednim, skomentowanym przez Ciebie, moim opowiadaniu. Muszę się oduczyć budowania scenerii na samym początku, a skupić się na przemycaniu jej fragmentów porozrzucanych gdzieś w tekście.

 

U Ciebie ta lektura jest raczej jak podróż drogą krajową: nawierzchnia przyzwoita, dziury połatane, bez wątpienia dotrze się do celu… ale to jednak nie autostrada.

(co ciekawe, takie wrażenie miałem tylko w tych pierwszych scenach, później było już dużo lepiej)

Ciekawa metafora :) I tutaj znów jak poprzednio :D

 

Czy to zdanie, jest niezbędne dla fabuły? Bo brzmi jak wyjaśnienie dla betaczytaczy. Zawiozła go i tyle. Nie ma potrzeby wnikać, bo nie o to w tej historii chodzi.

Zastanowię się nad tym. Po prostu chciałem też Dereka nieco uzależnić od Nat, wcisnąć jakąś drobną zachaczkę, pretekst do kontaktów, i brak samochodu oraz chęć Nat do podwożenia go tu i tam jakoś mi zagrała z tymi postaciami. Stąd to zdanie.

 

Zakończenie… sam nie wiem, co o nim myśleć. Czuję pewien niedosyt, jakbyś poszedł droga na skróty.

Pisałem pod limit, który ostatecznie i tak przekroczyłem. Z drugiej strony taka budowa podoba się mnie w historiach tego typu – szczegóły, szczególiki, śledztwo i napięcie i szybka kulminacja. W opowieściach grozy mam tak, że im więcej wiem o tym co straszy, tym mniej mnie to coś straszy. Dlatego lubię, gdy to coś pojawia się na końcu, na moment, bez rozwodzenia się nad wyglądem straszydła i jego działaniami, zostawiając mnie, czytelnika, trochę w zawieszeniu. Może to jest błąd, rozumiem, ze nie każdemu to może się podobać, ale będę miał na uwadze Twoje rady.

 

Podsumowując: początek zbyt długi, potem coraz lepiej, ale za krótko, koniec może być. Jakbym żonę słyszał :P Dzięki bardzo za pochylenie się nad tekstem, Chro. Doceniam :)

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Pożeracz, który tyka w sejfie, jest pożeraczem, którego oddzieliła od siebie Nat :) W zakończeniu stoi:

Faktycznie można to tak interpretować :) Choć przyznam, że odczytałam to zakończenie inaczej, że Nat będzie mogła odetchnąć swobodniej, kiedy już pozbędzie się sejfu i… Dereka. Notomiast w porównaniu do Deraka reszta życia mogła jej się wydawać wiecznością ;)

A jak ona go oddzieliła? Dziadek zostawił instrukcję? Trochędziwne, bo wześniej z nikim się nie podzielił odkryciem.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Podsumowując: początek zbyt długi, potem coraz lepiej, ale za krótko, koniec może być. Jakbym żonę słyszał :P

:)))

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Lubię Twój styl pisania, Outta, ale tu go w ogóle nie rozpoznaję. Nie w sensie “innego stylu”. Po prostu w tym tekście jakoś brakło “cech charakterystycznych”, gdyby było anonimowo w ogóle bym nie dopasował do kogokolwiek z portalu, raczej strzelałbym, że to ktoś zupełnie nowy, kto zaczyna pisać. To znaczy czasami brak cech charakterystycznych jest atutem, ale tu niestety wyszło, przykro mi to mówić, zeszytowo. A szkoda, bo pomysł naprawdę fajny, Ty umiesz pisać, a tu… Nie wyszło.

Ogólnie jestem typem czytelnika, który widząc dobry pomysł, często jest w stanie darować gorsze wykonanie. Problem jednak w tym, że w tym konkretnym tekście, który prosił się o klimat (z jego stopniowaniem lub bez), właśnie klimatu brakło.

Widać gdzieś tam konstrukcję będącą jakimś echem konstrukcji typowych dla Mastertona (to nie jest zarzut), ale bez mastertonowego finału (co też nie jest zarzutem), ale bez tego typu emocji po drodze (które by się już przydały). Alternatywą byłoby budowanie nastroju jak w Obłędotwórczym tuktaniu (przywołuję akurat ten tekst, bo się skojarzył z tym tik tak tik tak), ale tego też tu nie ma.

Jest scenariusz, jest scenografia i tylko gdzieś brakło w niej życia, autentyczności, prawdziwości postaci, tych rzeczy, które się udały choćby w Oumuadua (jakkolwiek był to tekst zupełnie inny, ale mówię o “ożywieniu” świata, nie o pomyśle, czy konwencji).

Koniec końców coś, co było i w pomyśle dobre i nadające się do realizacji w ramach Twoich umiejętności, na etapie realizacyjnym nie tylko nie nabrało tyle, ile mogło, ale tez nie nabrało nawet części tego. Jest sprawny szkielet, jest fasada. Nie ma tynków, nie ma rekwizytów, nie ma wypełnienia. Przepraszam za komentarz gniotący, ale tak widzę ten tekst. O co mam żal, bo nie jesteś zupełnie początkujący, a ten tekst nie przypomina “pisanego na raty i w zły dzień” (takie rzeczy mogą zdarzyć się każdemu), a zwyczajnie nie Twój. No nie jest to kwestia na przykład niechlujności (co też każdemu się może zdarzyć), a właśnie braku jakiegokolwiek obudowania, które by zaangażowało. Sorry.

 

"River Road"

-> czemu przeczytałem River Raid? ;P

 

"piękna, usiana piegami twarz"

– z Hm, no dobra, jestem krótkowidzem, ale i tak wydaje mi się dziwne, że z większej odległości, patrząc przez okno na kogoś dalej, na ulicy, dopatrzył się piegów.

 

"O! A teraz nawet przybrałeś jego kolor!"

-> ciasta marchewkowe to zwykle mają piernikowy kolor ;) Czasem też żółtawo-pomarańczowawe. Ale czerwone? ;-)

 

"Po wydarzeniach tamtego wieczora znalazła wydrapany na wewnętrznej ściance sejfu"

– i tylko brakło wzmianki o tym, ze mogło być jej co najmniej trudno tam wejść po tym, co się stało. Niby drobiazg, niby w domyśle, ale w tym konkretnym przypadku wpływa to na wiarygodność tekstu. Zdecydowanie brakło czegoś pomiędzy, choćby nawet jednego zdania.

 

Witaj, Outta!

Przybywam z dość mieszanymi wrażeniami. Zacznijmy od tego, że świetnie się to opowiadanie czyta. Akcja leci do przodu, dłużyzn nie ma aż tak wiele – po prostu tekst daje radę utrzymać ciekawość czytelnika. To bardzo duża zaleta. I gdyby rozpatrywać “Lamb Farm Road” w kategoriach czysto rozrywkowego, czerpiącego z Kinga czytadła do poczytania przy obiedzie – jest to opowiadanie do polecenia z czystym sercem każdemu.

Jeśli jednak wgryźć się w detale, to zaczyna chrzęścić między zębami. Wspominany w komentarzach klimat amerykańskiego miasteczka odebrałem jako co najmniej nierówny. Tu zamiast siódmej mamy dziewiętnastą, tam bohater na amerykańskiej prowincji polega na komunikacji zbiorowej, w innym miejscu pojawiają się metry sześcienne zamiast stóp, czy czego oni tam używają. Same nazwy własne wykorzystane w tym tekście, od tytułowej nazwy ulicy zaczynając, to chyba co do jednego pospolite rzeczowniki, które z powodzeniem również można by przetłumaczyć na polski i zastanawiam się, czy gdyby ten tekst trafił jako zlecenie do tłumacza, to nie rozprawiłby się z tymi wszystkimi Granite Storage, Middle Bay, Union Street Bakery, etc.

Relację bohaterów odbieram niestety jako wybitnie pozbawioną głębi, naiwną, takie wczesne gimnazjum. :c Dialogi to dla mnie bodaj największa bolączka tego tekstu, są rodem z niskobudżetowych filmów young adult Netflixa. Zastanawiałem się także, czym ci ludzie się zajmują i z czego żyją, że mają czas tak całymi dniami uganiać się za duchami. To kolejna cecha typowa dla nastolatków, którą widzę u tych dorosłych już przecież bohaterów. Do tego: Derek zna Nat bardzo krótko, a szybko pozwala sobie na sporą wylewność i opisuje niezbyt przyjemne szczegóły z przeszłości swojej i swojej rodziny. Nie wiem, czy wkradł się tutaj pośpiech, ale te monologi były dla mnie po prostu zbyt oczywistą ekspozycyjną łopatą. No bo swoją robotę zrobiły, nadbudowały jakiś tam kontekst działań postaci. Tylko imo kłóci się to z show, don’t tell.

Dziwny dziadek, postać, która zaciekawiła mnie najbardziej z całej tej trójki, to kolejny zmarnowany potencjał. Po prostu w pewnym momencie zniknął, a można było go wykorzystać na tyle sposobów – albo żeby sabotował działania Dereka, albo żeby podbijał napięcie, wprowadzając jakiś zwrot akcji. Oprócz tego Derek i Kat, jakkolwiek początkowo jawili się jako jakoś zniuansowani, w pewnym momencie po prostu dali się porwać akcji i jakby stracili podmiotowość. Kat niby coś tam przebąkuje, że ee nie, może nie rozkopujmy ulicy, ee może nie otwierajmy sejfu, ale w sumie to nic nie robi. Derek okazuje się być także wolny od jakichkolwiek rozterek i wszystko kończy się tak jak się skończyło.

I tak narzekam, narzekam, bo przez ¾ tekstu naprawdę więcej elementów mnie odrzucało, niż przyciągało, ale w końcu pojawia się perełka, która sprawia, że to opowiadanie błyszczy. I jest to demon kradnący czas. Czuję się nim absolutnie oczarowany, a fakt, że nie ma tu happy endu, tylko bohater został brutalnie skarcony za swoje wścibstwo, dodaje tej historii smaczku. Nie rozumiem tylko, dlaczego Edgar zaznaczył na mapie miejsce ukrycia swojego demona, skoro chciał się go pozbyć. Lokalizacja pod drogą jest idealna – bardzo długo nikt by tam nie zaglądał.

Yo!

 

@Irka

 

A jak ona go oddzieliła? Dziadek zostawił instrukcję? Trochędziwne, bo wześniej z nikim się nie podzielił odkryciem.

Przeprowadziła odpowiedni rytuał. O tym szerzej będzie w prequelu.

 

@Wilk

 

Problem jednak w tym, że w tym konkretnym tekście, który prosił się o klimat (z jego stopniowaniem lub bez), właśnie klimatu brakło.

Tak, zdaję sobie sprawę, że gdzieś mi uciekł klimat grozy trochę, bo bardziej skupiłem sie chyba na klimacie takiego amerykańskiego miasteczka. Musze poćwiczyć ten klimat jeszcze, jak go budować.

 

Przepraszam za komentarz gniotący, ale tak widzę ten tekst. O co mam żal, bo nie jesteś zupełnie początkujący, a ten tekst nie przypomina “pisanego na raty i w zły dzień” (takie rzeczy mogą zdarzyć się każdemu), a zwyczajnie nie Twój. No nie jest to kwestia na przykład niechlujności (co też każdemu się może zdarzyć), a właśnie braku jakiegokolwiek obudowania, które by zaangażowało. Sorry.

Jaki gniotący? Nie siadło, to nie siadło, a ja nie jestem typem człowieka, który miałby za złe szczerość. Trzy razy mnie w komentarzu przeprosiłeś, to za mało, więc masz przeteges, wpadnę na Tychy i… pewnie i tak Cię nie dogonię :D A tak zupełnie serio, to nie mam żalu, bo o co niby? Szczerą opinię? Nie róbmy dramy, jesteśmy dorosłymi ludźmi :)

 

@MrB

 

Tu zamiast siódmej mamy dziewiętnastą, tam bohater na amerykańskiej prowincji polega na komunikacji zbiorowej, w innym miejscu pojawiają się metry sześcienne zamiast stóp, czy czego oni tam używają. Same nazwy własne wykorzystane w tym tekście, od tytułowej nazwy ulicy zaczynając, to chyba co do jednego pospolite rzeczowniki, które z powodzeniem również można by przetłumaczyć na polski

No tak, zupełnie nie czuję systemu miar imperialnych i jakoś mi to umknęło. A nazwy zostały takie, jakie są w oryginale, bo to miasteczko i wszystkie te lokacje, od Lamb Farm Road, przez Union Street Bakery po Granite Storage, to istniejące miejsca, które możesz odnaleźć w Brunswick, jeśli sobie odpalisz mapy google i sprawdzisz. Używałem StreetView, żeby pochodzic po mieście, dopasować lokacje, żeby nie były z czapy, zbyt daleko od siebie, albo zbyt nowe, żeby mozna je było odnosić do przeszłości dziadka Dereka.

 

Dziwny dziadek, postać, która zaciekawiła mnie najbardziej z całej tej trójki, to kolejny zmarnowany potencjał.

O dziadku więcej będzie w prequelu – jest jednym z dwóch głównych bohaterów.

 

I jest to demon kradnący czas. Czuję się nim absolutnie oczarowany, a fakt, że nie ma tu happy endu, tylko bohater został brutalnie skarcony za swoje wścibstwo, dodaje tej historii smaczku.

Cieszę się, że przynajmniej to wyszło, bo taki demon przysnił mi sie dawno temu i pod niego dokleiłem resztę, kiedy pisałem, początkowo pod konkurs Lovecraftowski, a finalnie w oderwaniu od klimatów Cthulhu.

 

Nie rozumiem tylko, dlaczego Edgar zaznaczył na mapie miejsce ukrycia swojego demona, skoro chciał się go pozbyć. Lokalizacja pod drogą jest idealna – bardzo długo nikt by tam nie zaglądał.

To też będzie w prequelu, ale to nie jest zbyt skomplikowany temat. Mapa z zaznaczonym miejscem ukrycia to plan poprowadzenia asfaltowej nawierzchni, który zdobył Bower i zaznaczył na nim miejsce, w którym wykopie dziurę i umieści w niej sejf – to oczywiście się działo dawno, kiedy przeprowadził swój rytuał, a Lamb Farm Road była jeszcze pozbawiona asfaltu.

 

Dzięki wielkie za przeczytanie i pochylenie się nad tym tekstem, za pozostawienie komentarzy, podzielnie się uwagami i wątpliwościami :)

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Koncept demona rewelacyjny. Ma to potencjał.

Jednak dla mnie problemem było nierówne tempo tekstu. Zaczynasz wolno (okej, to styl a’la Lovecraft, więc rozumiem), ale zbyt późno dostałem jakiś zarys tajemnicy. Potem przez to powolne rozkręcanie się, gdzieś umknęło mi budowanie napięcia – niby sceny z “Tik. Tok” powinny je podbijać, ale jakoś tego za bardzo nie czułem. Zabrakło mi poczucia niewypowiedzianej grozy.

Tak więc sam koncept główny, stojący za tym koncertem fajerwerków, jest rewelacyjny. Zgubiło go jednak tempo tegoż.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Cześć, NwM :)

 

Nierówne tempo, mówisz? To już też ktoś zauważył. Następna rzecz do przepracowania przy kolejnych tekstach. Cieszę się jednak, że sam koncept przypadł Ci do gustu :)

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Nie siadło, to nie siadło

A bo widzisz, jak dla mnie problem nie w “nie siadle”, tylko w wykonaniu ;-)

 

Czyli nadal pełna zgoda: nie siadło, bo wykonanie :D

Known some call is air am

Hej, hej,

 

postaram się nie marudzić, bo wiele już powiedziano wyżej i nie ma sensu mielić tego w nieskończoność.

 

Tekst porządnie napisany, akcja toczy się dość logicznie, podoba mi się w jaki sposób pojawiają się poszczególne miejsca akcji – dom, biuro, biblioteka, magazyn. Obawiałem się, że akcja skupi się wokół domu, a to wionęłoby nudą, IMHO.

Relacja Dereka z Nat taka romansowa, lekka, przyjemna, wg mnie fajnie to łamie przyciężki klimat rodem z HPL’a, który zwykle towarzyszy takim historią. No i w tej sielance pojawienie się nagle demona było dla mnie sporym zaskoczeniem i twistem :)

Końcówka też robi robotę – demon wtrącony w morze. Może też jest to potencjał na drugą część, kiedy znudzona czy też zawiedziona życiem Nat, stara się odnaleźć demona i umrzeć…

 

Trochę białych plam dostrzegam:

Co się stało z dziadkiem Dereka? Skoro demon był zamknięty w szafie, dziadek powinien żyć, prawda? Czy po uwolnieniu demon nie powinien ścigać swoją dawną ofiarę (dziadka)?

Co się dzieje z demonem czasu po śmierci ofiary?

Dlaczego klucz do języka notatek dziadka był wydrapany w ścianie pancernej szafy?

 

W głosowaniu piórkowym będę na nie i kluczowe (notabene) są dla mnie wypisane wyżej wątpliwości. Być może warto byłoby iśc tutaj jednak śladami HPL’a i wrzucić więcej informacji o zapiskach dziadka, może wręcz poprowadzić narrację z jego perspektywy. Taka narracja przesunięta o kilkadziesąt lat wcześniej otworzyłaby pole do świetnego światotwórstwa i być może połączenia świata przeszłego ze współczesnym – np. poprzez biuro Dereka, postać dziadka Nat. Ale to już trochę moja fantazja, a nie Twoja historia…

 

Pozdrawiam serdecznie!

Che mi sento di morir

Cześć!

 

Przyjemny opowiadanie, czuć ducha HPL oraz całkiem spory powiew świeżości. Jak zwykle u HPL bohaterem jest mężczyzna odwiedzający/poznający nowe miejsce, w tym przypadku dom swego przodka. Ładnie, ale krótko stopniujesz napięcie. Tajemnicze tykanie zegara bardzo szybko z ciekawostki staje się “celem życia” bohatera, w zasadzie bohaterów, bo Nat niemal natychmiast i bez zrozumiałych powodów zaczyna towarzyszyć protagoniście w jego poszukiwaniach. Rozumiem, zauroczenie plus ciekawość, ale niezwykle szybko się to dzieje. Jak na tak długie opko, zabrakło dodatkowych 5 k znaków, by wyważyć całość.

Napisane bardzo sprawnie, z wielką ilością kwestii pobocznych, które uwiarygodniają i dobrze osadzają w realiach całą opowieść (konflikt z ojcem, rozładowywanie warzyw). Poniżej kilka kwestii, które jakoś rzuciły mi się w oczy:

Na razie korzystał z taksówek i komunikacji miejskiej, własne cztery kółka planując kupić z oszczędności, które zostaną po załatwieniu pilniejszych wydatków.

Ok, ale to strasznie “nieamerykańskie”.

Roztrząsał własne słowa i zmieniał je, by zrobiły na dziewczynie wrażenie, a później próbował przewidzieć jej reakcje na dokonane zmiany, dokładnie tak, jak robi każdy facet, kiedy pozna kobietę, co do znajomości, z którą wiąże jakieś konkretniejsze nadzieje.

:-) Lubię te Twoje teksty, zawsze coś ciekawego wpada.

Po kolacji Derek podłączył laptopa do telewizora i obejrzeli razem jeden z nowszych blockbusterów, wypełniony akcją, lukami fabularnymi oraz mnóstwem postaci w spandeksowych uniformach.

:-) Jak wyżej.

 

 

Z rzeczy edycyjnych:

Za jego kierownicą siedziała nie kto inny jak Nat Kinkaid.

To trochę niezręcznie brzmi.

– Ehh… Tak. Ale nie pytaj dlaczego, bo uznasz mnie za wariata. – Derek odwrócił się do Nat i uśmiechnął słabo.

– Dziadunio opowiada mi czasem takie rzeczy, że mało co mnie już dziwi. Na przykład o dzikich zwierzętach, podobno omijających szerokim łukiem naszą ulicę. Albo o bladych cieniach, których dotyk odbiera życie. Czasem te historie są całkiem przerażające.

To przejście od odwiedzin do tematów “niewyjaśnionych” wyszło bardzo sztucznie, za szybko, czegoś tu brakuje.

Oboje zamarli. Strach objawił się mrowieniem w członkach i niepokojem ściskającym płuca.

To nie brzmi dobrze w takiej scenie.

Porównałem ją z mapą geodezyjną nieruchomości.

Co to jest mapa geodezyjna?

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Nowa Fantastyka