- Opowiadanie: JacobChilde - Papierowe Groby

Papierowe Groby

Praca z której najbardziej jestem dumny, mimo faktu że jest techniiicznie niedokończona. Mimo tego, może komuś wpadnie w oko.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Papierowe Groby

I.

 

Josh uniósł swoje spocone czoło i spojrzał przed siebie. Na horyzoncie widać już było zatopione w piachu wraki wieżowców i miliony ziarenek wirujących w wydrążonej metropolii. Czując ciarki na sobie, z cicha klął pod nosem. Dave, tak samo spocony i ubrudzony spojrzał na niego. Usłyszał jego skargi, i powoli kręcił głową, ale pewnie rozumiał uczucia Josha. Przed nimi leżał masowy pochówek dla wygody, szansy i nadziei. Idąc autostradą I-15, krajobraz rozpostarty przed nim przypominał upadły raj, zakopany żywcem przez znudzoną ludzkość. Zużyta zabawka. Niepotrzebna im, więc wyrzucili w nicość, zapominając o przyszłych tworach. Z każdym ociężałym krokiem po asfalcie, przygotowywał się mentalnie na impakt z burzą. Przynajmniej wiedział, że się zbliżają.

Wiedza ta jednak nie zmniejszała wagi łańcucha przywiązanego do jego pasa, ani wagi tego grubego skurwiela, Metzgera, który kierował karawaną. Ciągnięcie powozu z Dave’em w parze nieco polepszało sprawę. Gdyby coś się z nim stało w ruinach, musiałby targać to cholerstwo z tym co zwinęli, samemu. Wie, że Metzger nie zawaha się go zostawić na środku pustyni jeśli nie dotrą do jaskiń w przeciągu 2 dni. Oto więc sunęli; po brudnej autostradzie, ślimaczym tempem prowadząc połowę pickupa z panującym spaślakiem, by pozbierać śmieci swych poprzedników, po czym opylić jakiemuś frajerowi z pustkowi za marną sumkę. Josh wiedział, że nic nie poradzi na ten los, więc czemu nadal był sfrustrowany tym cholernym fatum?

Była to jego dwudziesta wyprawa zbieracka, ale u Śmieciarzy pracował już z 16 lat. Nie był pewien i nie było mu to potrzebne. Zwykł do sklejania elektroniki i wszystkiego tego, co przytachali ze zwiadów. Sklejania, nie naprawiania. Nie dało się naprawić tego co zostawiły te kutafony starego świata. Nie obchodziło ich to. Zgładzili siebie, a z nimi twory wyrosłe z atomowego piachu. Tych pokroju Josha.

Dla ludzi jak Josh nic nie było nowe. Żyli od dnia do dnia na ochłapach martwego pokolenia. Żadnej wygody, żadnego spełnienia, żadnego logicznego celu. Każdy dzień to tyranie od dnia do nocy, a na wołanie o odpoczynek ziemia odpowiadała śmiercią. Nie mieli przeszłości, a z tym nie mogą mieć przyszłości. Są sierotami Boga, i pozostaną takimi na dobre. Nienawidził tych, co zniszczyli świat, nienawidził tych, dla których tyrał, i nienawidził człowieka, który go spłodził i oddał w tą piaszczystą otchłań, by nigdy już nie wrócić. Nawet nie powołał się na słowa wsparcia, na jakąś lekcję czy nawet „Żegnaj, synu”. Po prostu go porzucił jak był najmłodszy, gdy go było najłatwiej zostawić. Od tamtej pory żyje w nieprzerwanym cyklu okropnej świadomości. Samotny, beznadziejny i zapomniany. Josh naprawdę był dzieckiem na wzór świata, w którym przyszło mu żyć.

Zbliżali się do przedmieść. Już było czuć tornado piachu, raniącego i drapiącego w jakikolwiek kawałek odsłoniętej skóry. Na nieszczęście Josha, nie miał ani kiecki ani spodni by zasłonić nogi. Zazdrościł Dave’owi. Stać chama było. Kiedykolwiek Josh spoglądał na swe gołe odnóża, widział coraz więcej czerwonych krost i zadrapań, podczas gdy manierka z wodą mu obijała beztrosko o udo. Zaczął ciężej sapać, stopy odmawiały posłuszeństwa. Z każdym potknięciem był dodatkowy opieprz od tego spaślaka Metzgera, którego, mimo wszechobecnej katatonii piachu, niestety dobrze słyszał. Pole widzenia ograniczyło się do około 10 stóp przed nim. Jeden z powodów dlaczego nie podnosił głowy i się nie rozglądał. Oczy miał przyklejone do asfaltu, starając się nie potknąć na tyle, na ile mógł. Gdyby był bez palta z kapturem i gogli, z pewnością padłby po 5 minutach spaceru w takiej burzy. Im dalej w głąb miasta, tym gorzej. Słyszał historie o ciałach odnalezionych w śródmieściu. Całe ubrania poszarpane i w ruinie, a skóra w niezasłoniętych miejscach doszczętnie zdarta, że podobno widać każdą tkankę. Niektórym udało się wrócić w takim stanie, ale długo nie ciągną po tym. Nigdy w życiu nie chciał tego zobaczyć, ani doświadczyć. W duchu powoływał się na wyrozumiałość karawaniarza na tyłach, by nie kazał wchodzić w te tereny. W chwilach jak te, w duchu Josh cieszył się że chociaż dorastał u Śmieciarzy. Mógł trafić znacznie gorzej. Nauczyli go czytać i składać szajs, co nie znaczy że wyciskanie siódmych potów dla tych skurwysynów było warte. Nie było.

Grubas warknął na stop, co oznaczało że wypatrzył jakiś stabilny budynek. Ciężko sapiąc, Josh wreszcie obejrzał się dookoła. Widok na niebo zasłaniał betonowy wiadukt, ciągnący się pewnie przez następne 500 metrów. Przez to piach leciał w wąskim korytarzyku ulicy, co wyjaśniało dlaczego ciął gorzej niż zwykle. Wyglądanie za i przed siebie nie miało większego sensu, i tak nic by nie zobaczył przez zupę mdłej żółci. Na lewo od siebie, po drugiej stronie ulicy dostrzegł tylko puste ramy okienne i wyważone drzwi. W trzech widocznych otworach panowała kompletna ciemność. Jeśli miały wszystkie możliwe wejścia otwarte, to był znak że albo ktoś już tam był, albo lepiej nie zaglądać do środka. Otwarte wejście oznacza zaproszenie, a niektórzy myślą że chcą być zaproszeni. Mylą się. Na prawo od nich widniał budynek na około sześć pięter. Uznał że albo biurowiec albo kompleks mieszkaniowy. Jeśli był wyższy, to nie mógł dowidzieć dalszych pięter. Tabliczka przy zabarykadowanych drzwiach była kompletnie zamazana. Okna były ustawione naprzeciw wiatru, co oznaczało że nie trzeba było się martwić o piach pod nogami i wichurę w korytarzach. Poza tym, budynek całkiem dobrze się trzymał. Spaślak zawsze mógł wybrać gorzej.

Metzger zeskoczył z pickupa i w swym szerokim płaszczu, praktycznie przykrywającego całe swoje ciało, wyszedł naprzeciw burzy. Odpiął Dave’a i Josha od łańcuchów i dał im po plecaku na rupiecie ze zszytych szmat. Josh skulił się i okrył szatą, aby uchronić się jak najlepiej przed dalszymi ranami od ziarenek. On, partner i Metzger przemierzyli parę bolesnych kroków nim dotarli do bezpiecznego przedsionka, tuż przed wejściem. Powiedział im swoim siarczystym basem standardowy cynk, o tym by brać tylko to, co da się sprzedać i że jak wezmą za dużo to ich problem bo oni ciągnął. Josh dał sobie spokój z uważnym słuchaniem. Był zbyt zajęty piekielnym pieczeniem i krwią na nogach. W myślach kazał spaślakowi spierdalać i dać im wreszcie wejść do środka, bo inaczej wykituje na miejscu i Dave będzie musiał ciągnąć całe to gówno o własnych siłach. Po otworzeniu spróchniałych drzwi za pomocą łomu, Metzger wywalił ich do holu i życzył powodzenia w postaci powiedzenia „Patrzcie pod nogi i nad siebie, Bóg jeden wie ile ta rudera jeszcze postoi”. Josh i Dave rozdzielili się, Dave zaczynał od najniższego piętra, a Josh skierował się do klatki schodowej, by zacząć od najwyższego.

 

II.

 

Znalazł się przed schodami w prawym skrzydle, umiejscowionymi ironicznie tuż obok windy. Josh musiał spędzić około pół minuty decydując, czy warto spróbować się dostać do elewatora i zaistnieje dziś jakiś niby cud, czy ma się przygotować na rozczarowanie. Ostatecznie wybrał opcję pierwszą. Wcisnął guzik ze strzałką w dół. Nad drzwiami zaświeciła się dioda. Josh stał jak wryty, zaskoczony światełkiem nadziei. W nim także zaświeciła się dioda nadziei. Może tym razem nie będzie musiał dawać susa na górę. Więc czekał, czekał i czekał dalej na zbawienie od zdradliwych i kruchych stopni. Minęły dwie minuty nim Josh zdał sobie sprawę, że nie słyszy maszynerii windy. Poczuł jak zalewa go znane dobrze rozczarowanie i wstyd. Westchnął głośno, a dźwięk niósł się przez cały parter. Podzielił się swoją nędzą. Z niechęcią zaspanego szympansa powoli odwrócił się w stronę klatki schodowej. Po staremu, zatem.

Spojrzał w głąb schodów. Wyliczył dwa zestawy po 10 stopni, z małym przedsionkiem między piętrami. Spojrzał w dół na swoje nogi, jak małe dziecko patrzy w górę na mamę przed przejażdżką górską. Gdyby Josh miałby zapytać „Dam radę?”, to oblepione krwią i piachem nogi złośliwie odpowiedziałyby „Nie wiem, dasz?”. Ta, też się pierdolcie, pomyślał. Piekło go niemiłosiernie. Podszedł tuż przed pierwszy stopień, z lewą nogą wysuniętą do przodu. Nigdy nie można być pewien co do schodów w tego typach budynków. W jaskiniach słyszał historie o zostawionych w ruinach śmieciarzach bo podobno postanowili potrenować stepowanie na takich schodach. Większość po takim zawaleniu nie wracała, więc wniosek jest oczywisty: nie testować ich. Dlatego wypracował taktykę szybkich skoków. Susy, dwa stopnie naraz, odpoczynek paro sekundowy w przedsionku i ponowne skoki na palcach, w sumie ich pięć i witamy pierwsze piętro.

Zatem Josh napiął mięśnie piszczelowe, stał przez pewien moment w pozycji wyskoku z prawej nogi by mieć wyczucie, po czym wybił się i wylądował palcami na schodku. Stąd szybkie hop, hop, hop, hop na palcach i był już w przedsionku. Sapał. Okropnie sapał. Widok zaczął mu się zlewać. Z rękami na kolanach spojrzał na następny zestaw schodków. Zmrużył oczy. Nie dostrzegł nic poza piaskiem. Jeszcze tylko pięć takich hopów i odsapnie wreszcie. Ostrożnie podszedł do kolejnego schodka. Poczuł jak jego stopa czegoś dotyka i momentalnie jego uszy zalał przeraźliwy dźwięk. Nie miał czasu by spojrzeć z czym wszedł w kontakt, bo samo natężenie tego piskliwego i irytującego dźwięku posłało go na pięty i prawie zrzuciło w dół schodów. Instynkt przetrwania zaczął działać. W strachu i bez namysłu Josh wymierzył skok na drugi stopnień, po czym aż rzucił się do ucieczki na palcach w górę. Już bez przerw. Słychać jedynie było hophophophophop, a potem tępe łup! Josh przylegał do ściany z wycieńczenia, i osunął się na zakurzoną podłogę, obijając przy tym swoje biodro. Znowu sapał, jeszcze mocniej. W całym tym szaleństwie zbierał resztki świadomości po niespodziewanej zasadzce w przedsionku. Nadal słyszał. Ten pisk. Ze zmrużonymi oczyma spojrzał w dół schodów. Zielona szklana butelka turlała się powoli po szorstkiej podłodze, zalewając całą klatkę schodową tą nieznośną katatonią. Słaby u siłach Josh zaśmiał się cicho z absurdu tego straszliwego spotkania. Przynajmniej był już na drugim piętrze i mógł odpocząć z dala od bezlitosnych oczu Metzgera.

Po chwili odpoczynku i głębokich wdechów, Josh zdał się wreszcie na odwagę. Powoli odpiął manierkę od pasa z syntetycznej skóry. Odkręcił korek i przystawił otwór do swojego nosa. Ta czysta woń, czegoś kompletnie bezcennego zarazem dla jego ciała i reszty świata, była istnie upajająca. Jak coś tak ważnego, tak niezbędnego, tak ż y c i o d a j n e g o, może być uznawane za luksus? ‘Widocznie w dzisiejszym świecie może’, westchnął głośno. Przystawił dziurkę do spękanych, zakurzonych ust i przechylił ostrożnie, by zaznał jedynie ułamka tego płynnego kawioru ich czasów. Drobny łyczek ambrozji wystarczył by nawilżyć usta, suche gardło i posłać w bieg jego organiczne koła zębate. Siły zaczęły mu powoli wracać. Przeniósł swój wzrok na obolałe i oblepione krwistą mieszaniną nogi. Jeśli chciał jakoś wejść na resztę pięter i nie zostać porzucony w środku miasta to musiał się pozbyć tego ciasta.

Odwiązał kaptur na głowię, wytrzepał nieco, skręcił mocno i włożył sobie między zęby, mocno zaciskając przy tym. Zbliżył manierkę do prawej nogi. Odwrócił wzrok by było mu jeszcze lżej. Drżącą dłonią przechylił manierkę i wylał na piszczel ułamek zawartości. Reakcja wody z zapiaszczonym i zakrwawionym ciałem spowodowało jeszcze większą sensację pieczenia. Oczy jakby same mu się zamknęły z chwilą bolesnego kontaktu. Razem z przebiegiem tej okropnej fali, z całej siły zaciskał zęby aż do bólu dziąseł i bezdźwięcznie wył niczym postrzelone zwierzę. Jego ciało przechodziło przez gwałtowne spazmy przez to doznanie. Przez szczelnie domknięte powieki wydostały się emigrujące łzy; jedna na oko. Katorgi razem z czasem ubywało, co pozwalało na małe rozluźnienie szczęki, oczu i ciała. Niestety, druga noga potrzebowała też opieki. Josh dobrał się do manierki i z jeszcze większym wahaniem polał cienkim strumieniem lewą nogę. Sensacja wróciła, z pozornie spotęgowanym efektem. Tak jak wcześniej; szczelne powieki, zaciśnięte zęby i zaśliniona tkanina w ustach, stłumiony skowyt i spazmatyczne ruchy. Po około dwóch minutach ból prawie ustał. Wyjął szmatkę z obolałej szczęki, otarł nią łzy i wytarł nogi. Zmyty czerwony piach odsłonił tysiące czerwonych punkcików, już nie krwawiących na szczęście. Przypiął z powrotem manierkę do pasa. Materiał który służył jako wygodny ręcznik i kaptur w jednym zbliżył do ust. Mocno wycisnął jakąkolwiek wilgoć prosto do buzi. Ponownie musiał zamknąć oczy, ponieważ gorzkość wody z odzysku była niemal nie do zniesienia, co jest spodziewane z założenia o koktajlu ze śliny i wody zmieszanej z piachem i krwią. Wykręcił to co mógł i szybko połknął. Nie najlepszy sposób zaspokajania pragnienia ale na marnotrawstwo nie mógł sobie pozwolić.

-Cholerny słabeusz!

Na te słowa Josh tak szybko podniósł głowę że porządnie obił jej tył o ścianę. Głaskając zranioną potylicę dociekliwie szukał autora słów zaadresowanych na pewno do niego. Barwa głosu nie przypominała ani Dave’a ani Metzgera. Zresztą, znał już ten głos. Oczom nie udało się zarejestrować kogokolwiek na dole schodów, na przedsionku wyżej ani w korytarzu. Brzmiał jakby był z bardzo bliska, niemal wrzeszczący mu do ucha. Pozostało tylko echo, prowadzące dziwnie w górę schodów.

O nie. Znowu tu jest. Prześladuje go. Przypomniał sobie butelkę. Szkło zawsze go zdradza. Prędzej czy później się z nim tu spotka. Czuł to.

Obowiązki prowadziły go na wyższe piętra, więc Josh musiał zakończyć odpoczynek. Podczas wstawania czuł jakby stracił połowę nerwów które zostały zastąpione kamieniami w kończynach dolnych. Oparł się mocno o ścianę i powoli rękoma przesuwał swój tors coraz wyżej, wyżej aż czuł, że jest w stanie stanąć na nogi. Odbił od oparcia i chwiał się przez chwilę próbując utrzymać balans. Zrobił dwa kroki do przodu by przyzwyczaić nogi do wysiłku. Czuł jakby proporcje dolnej części ciała do górnej wynosiły 3 : 1, ale musiał sobie poradzić z tym ciężarem jakoś. Zrobił parę kółek przed schodami by nareszcie wyczuć tą połowę schowanych nerwów, a ciężar zanikał.

Stanął przed pierwszym schodkiem. Po powierzchownym zbadaniu swej trasy nie znalazł żadnych pęknięć ani potencjalnych zagrożeń jak butelki. Przyjął pozycję na start. Prawa przed lewą, lekkie nachylenie, parę głębokich wdechów i wydechów i w drogę. Pięć takich hopów, chwila na złapanie oddechu w przedsionku, i kolejne 5 hopów. To już drugie piętro. Zadyszka go oszczędziła tym razem. Josh czuł się na siłach, więc zgłosił się na kolejną wspinaczkę. Przeanalizował schody, przybrał pozycję, hop hop hop hop hop, odpoczynek, hop hop hop hop hop na palcach i witamy na trzecim piętrze. W nagrodę (a także bo musiał) zwilżył usta życiodajnym napojem z manierki. Szło mu nawet nieźle.

 

III.

Okazuje się że Josh miał prawie rację co do liczby pięter. Po niezliczonych hopach i kicaniach, stopień po stopniu po stopniu dotarł na siódme piętro. Nogi, jak również i owinięte bandażami stopy nadal piekły, ale nie stać go było na kolejny odpoczynek. Wystarczająco czasu spędził na pierwszym piętrze. Wykreślił zadanie „Nie padnij z wycieńczenia idąc na górę” ze swojej listy w głowie i przeszedł do kolejnego punktu: „Znajdź coś do opylenia”.

Rozciągał się przed nim długi korytarz. Był cały zaśmiecony skrawkami papieru, plastikiem po staroświeckim jedzeniu, piachem, metalowymi puszkami po napojach i konserwach oraz… rozbitym szkłem. Z tym ostatnim Josh unikał kontaktu wzrokowego. Czuł jakby zawieszony w powietrzy kurz zapełniał jego płuca i całą atmosferę dookoła. Stęchlizna materialna była wszechobecna. Lewa ściana była podziurawiona oknami; większość bez szyb a nieliczne z framugami. Część z nich nawet nie przypominało okien, bliżej im było do niechlujnie wyciętych otworów w ścianie. Bliżej im do rysunków dwulatka, któremu kazano narysować owe „okna”. W sumie dziur wyliczył sześć. Podszedł do najbliższej. W dawnych czasach z tej strony musiało ludzi witać słońce od samego ranka. Niedoszły piękny widok został kompletnie przesłonięty dziką zawieruchą piachu. Przynajmniej nie wiał prosto na niego. Naprzeciw każdego „okna” było wejście do mieszkań. Wejścia też się różniły. Naliczył dwa z faktycznymi drzwiami, ale bez klamek. Jedne wyglądały na niedostępne, ale okazało się że przykrywa je po prostu długa sklejka od drugiej strony. Pozostałe dwa progi były kompletnie nieosłonięte. Wyglądało jakby drzwi wypruto razem z zawiasami. Oznaczało to tylko mniej wysiłku przy dostaniu się do mieszkania.

Do rewizji Josh wybrał pierwsze mieszkanko po prawej. Ruszył w stronę nadal stabilnych drzwi, dzielących go od tego, czy dziś w ogóle coś włoży do żołądka. Szedł powoli i ostrożnie by nie nadziać się na jakiś gwóźdź, kamień czy

Nie myśl o nim nie myśl o nim po prostu zniknie może już zniknął tylko nie patrz na nie i nie myśl o nim i nie waż się patrzeć na ten zaszczany

kawałek szkła. Pchnął powoli drzwi. Uchyliły się przy głośnym szuraniu. Coś musiało podpierać je z drugiej strony. Odpowiedział na opór mocniejszym pchnięciem. Razem z otwarciem drzwi na oścież usłyszał okropny trzask przed sobą. Źródłem hałasu było przewrócone krzesło. Josh uznał je odpowiedzialne za szuranie i blokowanie drzwi, ale mniejsza z tym. Mógł wreszcie się rozejrzeć za „kosztownościami”.

Rozkład. Tak jednym słowem można opisać sytuację w mieszkaniu. Pierwsze co się rzuciło Joshowi w oczy to ogromna ilość prostokątnych kartonów na drewnianej podłodze. W układzie z masywnym składem puszek, opakowań i podobnych wokół podejrzanej beczki na samym środku tego bałaganu nie trudno wydedukować, że to było terytorium skwaterów. Kartony pewnie służyły jako prowizoryczne łoża. Parę rozbitych desek tu i tam, szafeczka nocna, kompletnie pokryta pradawnym już kurzem, parę walających się sklejek, pozostałości po nieźle trzymającej się szafie. Po drugiej stronie pokoju widok wichury zasłaniały zdarte u dołu zasłony. Niegdyś nieskazitelnie białe, teraz bezdusznie szare, jakby wampir dobrał im się do nieistniejących szyi i użyczył sobie ich życia do syta. Wśród kartonów i syfu usadowiona była staromodna lodóweczka, kompletnie wybebeszona ze swych wnętrzności. Największym luksusem w tej nędzy był, bez dwóch zdań, materac. Nie był to jednak widok warty podziwu. Wypruty bok i wystające sprężyny był żywo jak z obrazka lub z kreskówki ale musiał zadowolić tu kogoś. Tym kimś był pewnie lider lokatorów. Miał nawet pod ręką lampkę nocną. Może była bez osłonki i została goła żarówka, ale światło to światło. Wydedukowanie że to pokój hotelowy nie wymagało od Josha niesamowitej pracy mózgownicą.

Wkroczył w pełni do pokoju i przełożył wór do prawej ręki w gotowości. Skupił pełną uwagę na rewizji pokoiku i poszukiwaniu czegokolwiek na czym może się w jakikolwiek sposób wzbogacić. Elektronika, metale, chemia, żarcie, leki, ozdoby, amunicja jeśli mu się poszczęści. Cokolwiek co spowoduje że z nieba spadnie mu parę monet do łapy i odciągnie myśli od tych rzeczy. Podszedł do pierwszej rzeczy która przykuła jego uwagę, czyli do ołtarzyka jakim była stalowa beczka. Przeszedł parę kroków po kartonie, próbując jak najbardziej nie narobić za dużo hałasu i spojrzał do środka. Zlepek stopionych plastików, papierów i podobnych. Odróżnienie formułki tego bałaganu wiązało się z niemożliwym. Nie ma mowy by cokolwiek przeznaczonego na palenisko przetrwało. Josh zostawił beczkę w świętym spokoju i postanowił poszukać czegoś, co dla odmiany można zamienić w chleb na stole. Przełączył zainteresowanie na szkielet lampy. Odłączył kabel od przepalonego gniazdka, które kiedyś z pewnością było wodopojem słodkiej energii elektrycznej. Związał nim nagą Pannę Lampę i wrzucił do wora. Jakieś siedem kroków dalej, naprzeciw monarszego łoża stała o dziwo nie zrujnowana szafka. Na szafce stała zakurzona framuga.

Josh ruszył po więcej skarbów starego świata. Postanowił sobie wziąć na pamiątkę obrazek, może jak postawi sobie przy stole do obróbki będzie mu mniej samotnie. Schylił się, zrównany ze stojącą framugą. Zmiótł ręką gruby kurz z powierzchni zdobyczy, oczekując jakiegoś miłego portretu. Zaniemówił na odkopany widok. Spodziewał się wyblakłej i szczęśliwej rodziny hasającej w nieistniejącej już zieleni, lub może chociaż twarzy kobiety czyichś snów czy faceta kogoś marzeń. Zamiast tego dostał młodzieńca, skąpanego w kurzu do tego stopnia że zakrywał pory i zmarszczki na twarzy oraz ani milimetra włosów na głowie. Nieznajoma twarz patrzyła prosto w oczy Josha z rozwartymi ustami, wygiętymi w wieczny wyraz zaskoczenia. Gdy przez dłuższą chwilę wpatrywał się w zdjęcie, mógł przysiąc że uwieczniony młodzieniec oddycha i mruga nie dość że do niego, ale r a z e m z nim. Wtem, w geście zrozumienia tego fenomenu, zamknął usta niedowiarka, a osoba uwięziona we framudze postąpiła tak samo. Josh uśmiechnął się do siebie, w sposób który mówił „Tak, tak, bardzo śmieszne, debil nie widział swego odbicia na oczy, ha ha kurwa ha”. Jego bliźniakowi po drugiej stronie też było do śmiechu. Przynajmniej teraz wiedział jaki z niego przystojniak. Do tej pory oglądał siebie jedynie w kubkach wody, ale te odbicia przypominały malunki dziecka. Teraz jak zobaczył siebie w całej okazałości, nie miał powodu oglądać siebie kiedykolwiek indziej. Ktoś inny za to może chcieć, więc zabierze ze sobą, co mu szkoda.

Pozostawił zwierciadełko na swoim miejscu. Zajął się przeszukaniem czterech szuflad. Pociągnął za gałkę po prawej stronie szuflady, która rano uznała pewnie że dziś jej się po prostu nie chce i została wyrwana od reszty mebla. Przy użyciu metody prób i błędów oraz zaawansowanej dedukcji postanowił nie szarpać tak mocno następnym razem. Złapał za lewą gałkę i ciągnął do siebie tak wolno jak się da. Tej zajęło nieco dłużej na odłączenie się od reszty swego drewnianego ciała, ale udało się ruszyć w stronę Josha. Położył odseparowane gałki na blacie, po czym wbił palce w wąską przerwę w szufladzie i szarpnął do siebie. Zawartość tępo uderzyła o ściankę. To nie był brzdęk metalu czy szklanego pojemnika,

dzięki Bogu

czegoś łatwego do opylenia. W środku leżała książka, oprawiona w startej przez czas skórę.

 

IV.

 

Josh nigdy nie widział czegoś podobnego. Jasne, miał kontakt technicznie z książkami, nawet parę czytał, ale nigdy nie widział tego. Miał głównie styczność z o wiele cieńszymi i większymi tomami, które w większości służyły jako poradniki do powszechnych problemów pt. „Jak to sklecić?”. Nawet te najlepsze miały okładki tylko z papieru, lub były sklejone ze znalezionych skrawków. Reszta ‘czytadeł’, jeśli można je tak nazwać do oczywiście świerszczyki do których mają dostęp tylko starsi Śmieciarze. Kiedykolwiek Josh próbował podkraść jeden z tomów to dostawał po łapach i opieprz, przy którym często słyszał by spierdalał w podskokach i znalazł sobie własny materiał do robienia dobrze. Zwykle zerkał tylko na okładkę, która ma być usposobieniem jurności ale nigdy nie widział o co całe to halo. To co było przed nim wychodziło ponad jego styczność ze słowem pisanym do tej pory. Sięgnął po skórzany tom i przyjrzał mu się z bliska. Szorstka okładka, bez żadnego tytułu, podpisu czy innego napisu które opisałyby jakkolwiek to co miał w ręce. Na odwrocie też nic, tylko odciśnięta powierzchnia szuflady na brązowej skórze. Kartki na grzbiecie były całe zżółkniałe, w miejscach ciemne punkciki lub widocznie wyrwane strony. Widział gorzej zachowane pisemka. Pan Tiktak mógł gorzej się z nim obejść. Ten miks enigmatycznych elementów opisujących książkę w ręce Josha dały mu zastrzyk niesamowitej ciekawości, której od dawna nie czuł i której desperacko potrzebował. Ważył swoje opcje; otworzyć tom i poznać szczere tajemnice starego świata, czy wrzucić na pakę, przeznaczyć skórę na ubranie a kartki na ogień i tym uniknąć dzięki temu zrzędzenia Metzgera że jest darmozjadem?

Otworzył pradawną książkę. Chciał się odciągnąć od tej okropnej rzeczywistości piachu i brudu. Cokolwiek w tym piśmie nie było, uznał że równie dobrze może spróbować zapomnieć o smutkach martwej Ziemi. Po separacji okładki od pierwszej strony miliony drobinek uwolniło się od wiecznego więzienia w tej szparze. Powrócili do swych braci i sióstr w długim i szerokim świecie, a Josh spojrzał co mu zostawili w podziękowaniach. Pierwsze słowa jakie go powitały:

 

Własność

Jonathana Phoenixa”

Przez krótką chwilę Josh mrużył oczy by odczytać te zawijasy atramentem, znane także jako kursywa. Nauczył się czytać drukowane litery z etykiet i czytadeł, więc musiał się nieco przyzwyczaić do tego hermetycznego pisma. Imię prawdopodobnego umarlaka nic naturalnie mu nie mówiło, zresztą nie interesowało go jak się nazywał. Chciał konkretów. Faktycznych słów ułożonych w namacalne zdania budujące ścianę tekstu, która choć trochę miała sens. Chciał uciec do lepszych czasów i wyobrazić sobie je. Tak naprawdę uciec gdziekolwiek, byle nie zostać duchowo tam, gdzie faktycznie był. Bowiem gorzej niż tutaj nie mogło być. Odpowiedź na jego wołania była tylko jeden ruch palcem i stronę dalej.

To niewymagające wysiłku marzenie mniej więcej się spełniło. Od górnego boku do dolnego rozciągała się ściana tekstu (kursywą, oczywiście). Coś co idealnie go odciągnie od fatalnej sytuacji. Tekst lekko ucierpiał w surowych kajdanach czasu, gdyż niektóre słowa były wytarte, niezrozumiałe lub po prostu nieczytelne z innego powodu, np. przez falisty charakter pisma który Joshowi wcale nie był do smaku. No ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Odszyfrowywanie słowa po słowie mu nieco zajęło, ale w końcu w głowie udało mu się odtworzyć mniej więcej większość tekstu:

19 stycznia, 2004 rok.

 

Kończy nam się żarcie. Obiecałem Buddy’emu że pójdę pozbierać resztki z [?] ale nie ma mowy by do tej pory nie ogołocono kompletnie tej meliny, nie mówiąc już o jakimkolwiek innym sklepie w okolicy. Nawet pojedynczego dropsa pewnie nie znajdę w tej opustoszałej hali. Zresztą chyba Żużle się już tam zadomowili, więc nie warto zapuszczać się w te strony. Trzeba będzie [?] rajd na śródmieście. Ryzykowne bo cała psiarnia co przetrwała zamieszki na przedmieściach i w getcie przeniosła się tam i zrobiła z [?]wood cholerną twierdzę. Będziemy potrzebowali więcej petrolu na taki wypad, co oznacza spuszczanie co się da z wraków na ulicy albo kupienie od jakiegoś frajera za pięciokrotną cenę. Oczywiście sam będę musiał to zorganizować bo cała reszta ćpa z tej [?] beczki która miała być na ogrzewanie. Wezmę tych najbardziej trzeźwych i zrobimy szybki wypad gdy psiarnia będzie miała ręce pełne roboty resztą gangów.

Trudno mi się śpi na kartonie razem z [?]. Mały często budzi się w nocy z krzykiem, przez co cała reszta ma jego, a razem z nim mnie, dość. Musi być cholernie głodny, a nie ma co zapychać bagażnika i toreb żarciem dla bobasów bo nikt poza nim tego nie będzie jadł. Kruszę i robię w paćkę to co mogę, ale i tak trudno mu jest to jeść. Słyszałem jak Sonny gadał z innym [?] o tym by sprzedać pod moją nieobecność małego za nieco kasy bo jest za dużym balastem dla nas. Wbiłem mu oko do czaszki łomem i powiedziałem by trzymał się od niego z dala, bo inaczej sam straci własne potomstwo. Od tamtej pory dostaję krzywe spojrzenia od reszty. Wiem że też to po cichu rozważali. Modlę się żeby nadal tu był jak wrócę. Tylko jego mam i na Boga nie chcę jeszcze jego stracić.”

 

Lekturę przerwał mu zakończenie zapisu na stronie oraz powracająca świadomość, że ma być w pracy. Czytanie zeznania o już wtedy fatalnej sytuacji poprzedzającej cokolwiek co sprowadziło na świat powrót do ciemnych wieków nieco go odgoniło od rzeczywistości. Pod koniec strony uczepił się swym hakiem w świadomość Josha i ciągnął, dopóty dopóki go nie wyłonił z wód zaczytania. Świadomość walczyła z nieuniknionym powrotem do rzeczywistości, trzymała się kurczowo słowa po słowie, byle by ten stan ignorancji trwał jeszcze choć nanosekundę dłużej. Opór był na nic niestety, a Josh umysłem wrócił na tą zakurzoną podłogę, przed tą rozpadającą się szafką, do tego zniszczonego pokoju, w tym wypróżnionym truchle miasta, na tej jałowej ziemi. Puk puk, puka rozczarowanie. Jak miło że się spodziewałeś gości.

Jedną ręką zamknął książkę z głośnym klaśnięciem strony o stronę. Zrobił wielkie oczy z realizacji co zrobił, i gorzej, co może nastąpić. Echo uderzenia wypełniło korytarz. Zgiął kolana, i w kompletnej ciszy czekał na konsekwencje swej nieuwagi. Zamknął oczy przed widokiem. Oddychał ciężko, niemal panicznie. W głowie powtarzał swoją mantrę:

Nie ma go. To tylko w mojej głowie. Nie ma go. To tylko w mojej głowie. Nie ma…

Czekał. Czekał na przybycie

niego.

Ale w końcu nie przybył mu na spotkanie. Po paru minutach bezruchu Josh otworzył ostrożnie prawą powiekę. Widok nic a nic się nie zmienił. Nie przybyło nikogo. Nawet karalucha. Otworzył lewe oko i nerwowo rozejrzał się po całym pokoju. Rzeczywiście, ni duszy poza nim samym. Głęboko westchnął, nie za głośno, oraz rozluźnił ciało. Okropne uczucie nadejścia sił prastarych i złych go opuściło. Napełnił płuca powietrzem z dodatkiem piachu i kurzu, co w chwili przypominało mu najsłodszą substancję znaną ludzkości, oraz wypuścił pozostałości przez usta. Pojawił się krótki uśmiech ulgi, ale nie mógł pławić się w niej tak długo. Miał robotę do zrobienia, czy mu to się podobało czy nie. Parę minut wartych westchnień i głębokich oddechów i wrócił do tego co zaczął. Z dziennikiem dalej w prawej ręce, przykucnął i skierował swą lewą do trzeciej, przedostatniej szuflady. W tych ostatnich dwóch leżała cała jego nadzieja na nareszcie coś dobrego.

Złapał za gałkę lewą ręką. Trzy razy próbował pociągnąć do siebie najdelikatniej jak mógł, ale szuflada ani rusz. Z impetem pociągnął jak najmocniej by wyrwać szufladę z zaklinowania. Przez ułamek sekundy była kompletnie pusta. Potem dobył się ze środka brzdęk. Brzdęk szkła.

Sekundę po otworzeniu schowka siłą, szklana butelka o zielonym zabarwieniu potoczyła się w stronę Josha, a razem z uderzeniem jej o ścianę wydała dźwięk rozdzierający uszy. Z zapartym tchem, Josh odskoczył do tyłu i mało nie upadł na więcej szkła na kartonie. Jego uwaga nie była teraz na tym skupiona. Ręce trzęsły mu się z dwukrotną siłą teraz niż gdy odkażał rany. Był niezdolny do oddychania. Jego rozdziawione usta sparowane z pełni odsłoniętym gałkami ocznymi było widokiem reakcji na grozę, jak i widok absolutnej, pierwotnej grozy. Cały czas wpatrzony w zieloną, przeźroczystą butelkę na skraju szuflady. Nadal słysząc ten dźwięczny brzdęk, inwokację tego, co zagrzebane i pozornie zapomniane w jego podświadomości. Niczym przeraźliwy róg wojenny, po którym niedługo następuje ryk. Ryk nieludzki. Ryk ukształtowany przez świat w jakim żył, wezwany na spotkanie, bez zgody Josha. Czuł oczekiwanie tego. Czuł strach.

Był pewien, że może do tego nie dojść. To wszystko można cofnąć. Może znowu się nie zjawi. Na pewno tak musi być. Był przerażony, ale wmawiał sobie że to iluzja jego urojonego umysłu. Wcześniej mu się to przydarzało i nauczył się od tamtego czasu. Znał te konfrontacje. Sam ten fakt jednak nie był w stanie zmniejszyć jego delirycznego stanu. Powtarzał w myślach zaufaną mantrę. Próbował się opanować dzięki powtarzaniu sobie formułki. Starania o harmonie w takim stanie były na nic. Zaczął między zdaniami z mantry wpychać prośby o zbawienie, co w końcu przerosło w ciągły baraż bełkotów i błagań o wyjście z tej fatalnej sytuacji, z najczęstszym słowem będącym skromne „proszę”. Mętlikowi w umyśle towarzyszyły zamknięte szczelnie powieki, z których zaczęły cieknąć łzy. Z desperacji szeptał pod nosem swoje bełkoczące litanie, przerywane pociągnięciami nosem.

-Wołałeś mnie, gówniarzu?

Po usłyszeniu basowego głosu otworzył spuchnięte oczy. Głos wywiercił się do głowy Josha i odpychał na bok jakiekolwiek jego myśli. Słyszał jak się odbija o ściany jego umysłu. Za nic nie mógł się pozbyć wewnętrznego echa basu swego prześladowcy. Przysięgał sobie że to tylko wymyślony głos. Nie istnieje naprawdę i żadna osoba co go posiada na pewno nie wyrządzi mu szkody. Nie pierwszy raz się z nim spotykał, ale mimo to walczył z głosem. Zaplątał się ciasno wokół jego psychiki i powoli przesiąkał prosto do niej. Głos stał się jedyną rzeczą, o której mógł myśleć. Dochodził niedaleko, zza jego pleców, ale czuł jakby był wszechobecny. Tak samo jak na pierwszym piętrze.

-Moja własna krew a wygrzebuje same skrawki jak jakiś szczur! Rzygać mi się chce gdy na ciebie patrzę!

nie patrz do tyłu nie patrz na niego nie patrz mu w oczy nie pozwól by wygrał nie ma go tam naprawdę nie patrz nie patrz

Josh próbował trzymać swój wzrok na czymkolwiek przed nim. Gorączkowo się trząsł po całym ciele. Tak bardzo chciał odpowiedzieć prześladowcy, ale dolna warga mu się trzęsła do tego stopnia że szansa wypowiedzenia jakiegokolwiek słowa równała się z zerem. Jego oczy skakały po wszystkim co leżało przed nim: otwarta szafka, butelka, kurz, zbite szkło pod jego nogami, zardzewiała puszka, starte opakowanie plastikowe i lusterko na szafce, w którym zobaczył

Niego

Cień, bez żadnych naznaczonych cech charakterystycznych, poza tym że z postury, szerokości barków i podobnych cech sylwetka przybierała postać mężczyzny w wieku średnim. Siedział nonszalancko na materacu, pod ścianą, z jedną nogą prostą a na drugiej miał opartą rękę. I tylko wpatrywał się nieistniejącymi ślepiami. Chyba że całe jego ciało służyło mu jako oczy. Cały wibrował. Płaski obraz cienia. Ten sam cień, który się widzi po zamknięciu oczu i skupieniu na tym, czego się NIE widzi. Jego głos jak najbardziej pasował do swej prezentacji.

Ledwie sekundę po znalezieniu wzrokiem swojego prześladowcy, Josh panicznie wrócił wzrokiem na butelkę w szafce. Brud zaczął spływać mu po twarzy. Dotknął niespokojną ręką swojego czoła. Było wilgotne. Na palcach miał błoto. Czuł jak spływało mu po polikach, skroniach i po szyi. P o c i ł s i ę.

-Nawet nie chce popatrzeć własnemu ojcu w oczy! W życiu bym nie wychował syna, gdybym wiedział że skończy jak ty!

Nie słuchaj się go nie słuchaj on nie jest prawdziwy to tylko twój spierdolony umysł dobre myśli już dobre myśli już przychodzą tylko nie myśl o nim on nie jest prawdziwy

-Jestem prawdziwy tak długo jak mi na to pozwalasz! To TWOJA wina że teraz trzęsiesz nogami na mój widok! Z każdą próbą pozbycia się pamięci o mnie, coraz bardziej przybieram na sile! Czas nauczyć ciebie szacunku, gówniarzu!

Josh czuł że jego żołądek był czterokrotnie za duży, a zarazem był nieskończoną wyrwą, która nigdy nie jest syta, a kwas solny wżerał mu się w ścianki. Nie mógł nadążyć za myślami w jego głowie, i czuł że jest za mała by pomieścić je wszystkie. Wszystkie były inwazyjne i żadna nie należała do Josha. Jego nogi stały się wykałaczkami które podtrzymywały tors o wadze kowadła. Próbował trzymać się na siłach ale sensacje które odczuwał obezwładniły chłopca, przez co chwilę później z hukiem padł na wznak na brudne deski. To wszystko skumulowało się w jedno okropne uczucie: stracił kontrolę nad swoim ciałem.

Przeciw woli Josha, jego oczy spojrzały na sylwetkę prześladowcy. Zastał to samo cielsko, w tej samej pozycji, ale było rozciągnięte. Tors sięgał górnej części ściany. Josh podążał za wzrokiem, i widział ręce ciemności i szyję ciemności. Dotarł w końcu wzrokiem do głowy, która wisiała dokładnie n a d n i m. Wejrzał w głąb cienia, a cień ukazał się mu w całej swej trwodze. Nadal wibrując. Josh rozwarł usta, a łzy pociekły mu po polikach. Był oko w oko z samą bestią i nosiła skórę Josha.

Wtem z czeluści myśli, pojawił się jeden, jedyny komunikat który był Josha. Pośród obcych agresji w umyśle, usłyszał ten jeden wrzask nadziei, mający na celu uchronienie biedaka. Wiadomość z otchłani:

UCIEKAJ!!!

Wrócił do siebie. Krzepkim ruchem przewrócił się na swój bok, w stronę drzwi. Nie miał czasu rozejrzeć się gdzie wyląduje, przez co jego nagie żebro zostało nakłute stłuczonym szkłem. Zawsze tym cholernym szkłem. Podniósł się na nogi i zgięty wpół popędził w stronę korytarza z głową na dół. Ból w jego umyśle nie miał absolutnie znaczenia, przez co nic sobie nie robił z cieknącej krwi z klatki oraz stóp i paru obić barkami o futrynę. Musiał jedynie uciec przed strachem. Potem się pozamartwia sobą. Przez całą ewakuację z pokoju dalej czuł obecność cienia nad sobą.

W obskurnym korytarzu gorączkowo spojrzał w lewo i prawo. Ważył opcje ucieczki. Nie mógł sobie pozwolić na zejście na dół, ta szuja Dave mógłby nakablować do Metzgera. Nie podobała mu się perspektywa tarzania się w piachu na czworakach z głodu i pragnienia w ostatnich momentach swego nędznego życia, chociaż inne sposoby też nie wyglądały mu najlepiej. Pozostało mu więc tylko jedno. Ruszył w prawo, minął drugie, kompletnie ogołocone z drzwi wejście do pokoju i wybrał trzeci pokój za swoje schronienie. Za drzwi służyła sklejka zakrywająca całą powierzchnię wejścia. W pośpiechu Josh popchnął prowizoryczne zakrycie. Ani rusz. Desperacko uderzył drewno parę razy. Ani rusz. Zrobił odstęp między sobą a drewnem i kopnął je resztą swych sił. Dało radę. Deska przy przechyleniu się nabrała prędkości i padła z hałasem równym zawaleniu się pięciopiętrowej rudery parę przecznic dalej. Grzmot i jego możliwy efekt jeszcze bardziej popędził Josha. Wtoczył się do mieszkanka bez jakiejkolwiek troski o to co w środku może czekać. Doszedł na środek, obejrzał się dookoła siebie. Widział jak w korytarzu światło pada na jakiś obiekt, poruszał się. Zmotywowało go to jeszcze bardziej. W końcu rzucił się do kąta wnęki w pokoju, której nie dało się za nic zobaczyć przez drzwi. Leżał skulony, sapiąc astmatycznie, próbując to ściszyć jak się da. Nadal było dla niego za głośne, podobnie jak dobijanie się serca z jego piersi. Siedział oparty o kąt i tak czekał, w kompletnej katatonii.

 

V.

 

Aż przestał czekać. W końcu Cień go nie odnalazł, skulonego, z oczami jak perły. Może też go odnalazł ale postanowił odejść, widząc jego, pławiącego się w trwodze i udręce. Może faktycznie był tuż przed Joshem, a Josh o tym nie wiedział, gdyż jego wilgotne i spuchnięte powieki niczym stare, zardzewiałe drzwi po prostu nie mogły się otworzyć. Nie ufały temu, co widziały nawet chwilę temu. Jak można zracjonalizować to, czego doświadczył w pokoju obok? Jak wyrostek jego pokroju może sobie poradzić z ciężarem tej sytuacji, która nadal pulsuje i gryzie nerwy wewnątrz jego głowy? Jak może jakkolwiek zaufać swoim zmysłom po czymś takim? Z każdą minutą spędzoną w kłębku z zaciśniętymi powiekami kupował sobie dodatkowy czas z dala od tego niezrozumiałego Czegoś.

W tym samym czasie przeżywał najdziwniejsze uczucie Jamais Vu. Znał tą posturę i znał tą głębię głosu. To Coś było niczym forma, która mogłaby być zapełniona innymi osobami. Joshowi właśnie się zdawało że często wchodził w kontakt z ludźmi, których cechą wspólną była właśnie ta forma. Była to postawa Autorytetu. Staruszkowie używający fraz typu „Kiedy mówię ci by skoczyć, ty pytasz ‘Jak wysoko?’”. W świecie w jakim przyszło mu żyć zmarszczki i skolioza była wyznacznikiem władzy. A cień wyglądał jakby miał CAŁĄ władzę nad nim, co było absolutną prawdą. Josh nie fatygował się z łudzeniem siebie że ma kontrolę. Nie znał kontroli w tamtym momencie.

Czuł że minęło wystarczająco czasu. Rozchylił palec wskazujący i środkowy by wyjrzeć na scenę przed sobą. Przekrwione oko rozglądało się po manifeście ruiny. Prawie identyczny do tego co napotkał w pokoju wcześniej 20 minut temu, albo godzinę, albo 4 godziny temu. Może nawet dzień temu. Karton, plastik i oczywiście szkło. Nadal leżał skulony i oparty o ścianę w bezpiecznej wnęce. Nie miał widoku na drzwi na korytarz. Wiedział że w końcu będzie musiał tam zajrzeć.

Zaczął powoli opuszczać ręce od swej twarzy. Patrzył niechętnie i nieufnie zza ciężkich, spuchniętych powiek. Zastał ten sam bałagan niedegradowanych śmieci. Jedyną jasną zmianą był brak beczki z zakazaną zupą. Poza tym, prawie ta sama mozaika szkła i plastiku co poprzednio. Spojrzał na swoje ręce. Lekko czerwone linie biegły wzdłuż jego przedramion, po czym skręcały do wewnątrz jego torsu. Obszar kąta prostego w tym miejscu był już bardziej różowy. Josh był nieco zaniepokojony ale i też zaciekawiony. Jakim cudem uzyskał te znaki? Połączył dwa przedramiona obok siebie. Kształt utworzony po złączeniu był prostokątem. Różowy prostokąt, jakby zaabsorbowany przez jego przedramiona. Podążając detektywistyczną intuicją, spojrzał na swój brzuch. Leżał na nim dziennik oprawiony w skórę. Tak długo leżał w tej żałosnej pozycji że przestał czuć całą książkę na swoim brzuchu. W sumie, to nie pamiętał nawet zabierania jej ze sobą. Nie czuł jej zaciśniętej w ręce gdy biegł tutaj. Perspektywa odgonienia swych okropnych myśli od Cienia to był luksus, na który wcześniej nie mógł sobie pozwolić. Miał całkowicie dość pławienia się w trwodze niedawnego doświadczenia, więc skierował uwagę oczu swej duszy na właśnie ten dziennik.

Przejechał jeszcze raz palcem po szorstkiej powierzchni. Desperacko chciał jeszcze raz się wczuć w te same emocje które przeżywał gdy po raz pierwszy ujrzał ten cudny tomik. Gdy go otworzył, uwolnił miliony drobin kurzu do atmosfery. Kartkował i kartkował, po czym zaczął czytać. Znowu.

Koniec

Komentarze

Praca z której najbardziej jestem dumny, mimo faktu że jest techniiicznie niedokończona.

Jacobie, co to znaczy, że opowiadanie jest technicznie niedokończone?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jest chyba bardzo niedokończone. Oto analiza jednego akapitu, jeżeli dalej jest podobnie, to sugeruję poprawki w całym tekście, ewentualnie zapoznanie się z Betalistą. Informacje o tym, czym ona jest, znajdziesz tu: Portal dla żółtodziobów

 

Josh uniósł swoje spocone czoło i spojrzał przed siebie. Na horyzoncie widać już było zatopione w piachu wraki wieżowców i miliony ziarenek wirujących w wydrążonej metropolii. Czując ciarki na sobie, z cicha klął pod nosem. Dave, tak samo spocony i ubrudzony spojrzał na niego. Usłyszał jego skargi, i powoli kręcił głową, ale pewnie rozumiał uczucia Josha. Przed nimi leżał masowy pochówek dla wygody, szansy i nadziei. Idąc autostradą I-15, krajobraz rozpostarty przed nim przypominał upadły raj, zakopany żywcem przez znudzoną ludzkość. Zużyta zabawka. Niepotrzebna im, więc wyrzucili w nicość, zapominając o przyszłych tworach. Z każdym ociężałym krokiem po asfalcie, przygotowywał się mentalnie na impakt z burzą. Przynajmniej wiedział, że się zbliżają.

No więc po pierwsze masz tu dość ciężki przypadek zaimkozy. Zacznij od tego, że nie mógł unieść cudzego czoła, więc pierwszy z zaimków jest doskonale zbędny. Połowa pozostałych też da się wywalić.

Po drugie podmioty się tu gubią, a już idący autostradą krajobraz jest dość komiczny.

Po trzecie jest to bardzo purpurowe (purple prose, możesz wyguglać). Patetyczne sformułowania, na dodatek bardzo wydumane i sztuczne, efekt raczej komiczny. Np. pochówek nie może przed nikim leżeć. Pochówek to albo techniczny termin archeologiczny, albo rzeczownik oznaczający czynność, a czynności zasadniczo nie leżą nigdzie. Gdybyś użył prostego słowa “grób”, efekt byłby znacznie lepszy.

Po czwarte interpunkcja też kuleje.

Po piąte “impakt” to nie jest potoczne polskie słowo, używa się go wyłącznie w odniesieniu do kolizji kosmicznych, burza to trochę mało. Zderzenie z burzą da radę.

Po szóste, kto się zbliża? W sumie o podmiotach już było, prawda?

 

No więc zasadniczo nie mam ochoty na dalszą lekturę :(

 

PS. Ponieważ nie skomentowałeś od zarejestrowania się ANI JEDNEGO OPOWIADANIA, włącznie ze swoimi, co oznacza, że nawet nie odpowiadasz na komentarze, o poprawianiu tekstów nie mówiąc, nawet te parę minut poświęcone pierwszemu akapitowi było zapewne czasem zmarnowanym :( Tylko takie pytanie: czego właściwie oczekujesz od użytkowników tego portalu?

http://altronapoleone.home.blog

Hej, Jacob!

 

Drakaina przeanalizowała pierwszy akapit, ale nie widać poprawy. Szkoda. Ja spróbuję się zmierzyć z pierwszym rozdziałem.

Gdyby coś się z nim stało w ruinach, musiałby targać to cholerstwo z tym co zwinęli, samemu.

Szczególnie w drugiej części zdania dałoby się to ładniej posklejać. Np. musiałby targać cholerny wóz z łupami samemu.

Wie, że Metzger nie zawaha się go zostawić na środku pustyni jeśli nie dotrą do jaskiń w przeciągu 2 dni.

“Wiedział” i “dwa dni”

Pojawił się nagle czas teraźniejszy. A liczebniki zapisujemy słownie.

Oto więc sunęli; po brudnej autostradzie,

Ten średnik tu nie pasuje. Średniki stawiamy raczej gdy przecinek to za mało, a kropka to za dużo. Może chciałeś użyć dwukropka, ale w mojej opinii jest zbędny.

Dla ludzi jak Josh nic nie było nowe.

To zdanie jest niezrozumiałe – może “Dla ludzi takich jak Josh nic nie było nowe.”

Żyli od dnia do dnia(+,) na ochłapach martwego pokolenia.

przecinek

Są sierotami Boga(-,) i pozostaną takimi na dobre.

Tu z kolei jest zbędny

Po prostu go porzucił jak był najmłodszy, gdy go było najłatwiej zostawić.

Niezgrabne to – może “jak był jeszcze mały”, “jak był jeszcze noworodkiem”

Po prostu go porzucił jak był najmłodszy, gdy go było najłatwiej zostawić. Od tamtej pory żyje w nieprzerwanym cyklu okropnej świadomości. Samotny, beznadziejny i zapomniany. Josh naprawdę był dzieckiem na wzór świata, w którym przyszło mu żyć.

Zbliżali się do przedmieść. Już było czuć tornado piachu, raniącego i drapiącego w jakikolwiek kawałek odsłoniętej skóry.

Robi się byłoza, a chociażby to ostatnie zdanie da się przekuć na coś znacznie lepszego i pozbyć się “było”. Przykładowo “Josh poczuł latający w tornadzie piach, raniący i drapiący każdy kawałek odsłoniętej skóry”. Nie ma był i jest nakierowanie na uczucia bohatera.

podczas gdy manierka z wodą mu obijała beztrosko o udo.

podczas gdy manierka z wodą obijała mu się beztrosko o udo. 

albo

podczas gdy manierka z wodą obijała mu beztrosko udo.

Niektórym udało się wrócić w takim stanie, ale długo nie ciągną po tym.

Znów rozbieżność w czasach narracji. Raz przeszły, raz teraźniejszy. Może druga część zdania: “ale długo tak nie pociągnęli”. Albo jeśli chcesz napisać o zjawisku ciągle się powtarzającym to całe zdanie: “Niektórym udaje się wrócić w takim stanie, ale długo tak nie ciągną”.

Metzger zeskoczył z pickupa i w swym szerokim płaszczu, praktycznie przykrywającego całe swoje ciało, wyszedł naprzeciw burzy.

Płaszcz przykrywa swoje ciało? Powinno być “przykrywającym całe ciało” A to “swym” można wyrzucić i wychodzi:

Metzger zeskoczył z pickupa i w szerokim płaszczu, praktycznie przykrywającym całe ciało, wyszedł naprzeciw burzy.

Jeszcze bym się przyczepił, czy płaszcz przykrywa również głowę? Bo trochę tak brzmi :)

Odpiął Dave’a i Josha od łańcuchów(+,) i dał im po plecaku na rupiecie ze zszytych szmat.

Przecinek by się przydał i czy oni będą zbierać do tych plecaków “rupiecie ze zszytych szmat”? To chyba mało wartościowe znaleziska ;)

Powiedział im swoim siarczystym basem standardowy cynk, o tym by brać tylko to, co da się sprzedać(+,) i że jak wezmą za dużo to ich problem(+,) bo oni ciągnął.

“Swoim” do wyrzucenia, przecinki też by się przydały, na końcu “ciągną”

 

To co wskazałem to i tak tylko część niedoróbek. Z drugiej strony sam piszesz we wstępie, że praca jest “technicznie niedokończona”. No technicznie stoi słabo, a do przeczytania jest ponad 40k znaków. To nie zachęca. Druga rzecz, która nie zachęca, to Twoje milczenie – szkoda, że nie odpowiadasz na komentarze – ludzie tu nie gryzą, ale też nie głaszczą po głowie, jeśli nie ma za co głaskać. Każdy kto pisze kiedyś zaczynał, do każdego tekstu, nawet piórkowego ktoś się przyczepia, więc nie ma się co bać. Jeśli chcesz się podszkolić w pisarskim rzemiośle – dopytuj, poprawiaj, sprawdzaj.

Drakaina podlinkowała Ci już “Portal dla żółtodziobów” na początku swojego posta – uwierz mi: poświęcenie czasu na jego przeczytanie przed wrzuceniem kolejnego tekstu da Ci znacznie więcej niż publikacja piętnastu tekstów, jeśli olejesz zawarte tam rady. Lepiej pokazać jeden tekst, pod którym będzie merytorycznych 15 komentarzy, niż dziesięć, pod którymi będą 1-2 komentarze, gdzie np. Reg pyta co oznacza Twoja przedmowa (na co nie doczekała się odpowiedzi :( a powinna, bo może wtedy zdecydowałaby się przeczytać i dać kilka wskazówek).

 

To chyba tyle ode mnie. Powodzenia w dalszej pracy twórczej!

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Cześć 

Po komach wnioskuję, że jest ciężko. Hmm, poczytniemy, zoabaczymy.

 

Josh uniósł swoje spocone czoło i spojrzał przed siebie.

Brzmi trochę jakby wyszedł z siebie i stanął obok. O to chodziło?

 

Na horyzoncie widać już było zatopione w piachu wraki wieżowców i miliony ziarenek wirujących w wydrążonej metropolii.

Bohater miał świetny wzrok, jeśli zobaczył ziarenka piasku na horyzoncie. 

 

Czując ciarki na sobie, z cicha klął pod nosem.

O, ładne :D. Można z głośna kląć pod nosem? 

 

Usłyszał jego skargi, i powoli kręcił głową, ale pewnie rozumiał uczucia Josha.

Jakie skargi? Przecież Josh się nie skarżył, tylko z cicha klął pod nosem.

 

Przed nimi leżał masowy pochówek dla wygody, szansy i nadziei.

Zawsze mi się wydawało, że pochówek to sposób w jaki składa się ciało do grobu, a nie sam grób. Ale ja to się może nie znam :]. 

 

Idąc autostradą I-15, krajobraz rozpostarty przed nim przypominał upadły raj, zakopany żywcem przez znudzoną ludzkość.

Krajobraz szedł rozpostarty i przypominał? Brawurowo, uch mocne, podoba mi się :D

 

przez znudzoną ludzkość. Zużyta zabawka. Niepotrzebna im, więc wyrzucili w nicość, zapominając o przyszłych tworach.

Kim jest im? Bo podmiotem z domyślnym jest chyba ludzkość? Nie powinno być jej?

 

Z każdym ociężałym krokiem po asfalcie, przygotowywał się mentalnie na impakt z burzą. Przynajmniej wiedział, że się zbliżają.

Cały czas chodzi o ten krajobraz idący ulicą? Tylko się upewniam :D. Impakt z burzą – ładne :].

 

Wiedza ta jednak nie zmniejszała wagi łańcucha przywiązanego do jego pasa, ani wagi tego grubego skurwiela, Metzgera, który kierował karawaną. Ciągnięcie powozu z Dave’em w parze nieco polepszało sprawę.

No dobra, tu się trochę zgubiłem. Czy to Josh jest tym krajobrazem? Wcześniej szedł sam, a teraz z powozem? 

 

Ciągnięcie powozu z Dave’em w parze nieco polepszało sprawę. Gdyby coś się z nim stało w ruinach, musiałby targać to cholerstwo z tym co zwinęli, samemu.

Z wozem, czy z Dave’m?

 

Oto więc sunęli; po brudnej autostradzie, ślimaczym tempem prowadząc połowę pickupa z panującym spaślakiem, by pozbierać śmieci swych poprzedników, po czym opylić jakiemuś frajerowi z pustkowi za marną sumkę.

Podoba mi się kreatywne użycie średnika; tak zgrabnie podkreśla to sunięcie. Oczyma wyobraźni widzę jak lewitują tym powozem po brudnej autostradzie. Tylko nie wiem nad czym panował spaślak? Może trochę się domyślam :P. I co to za połowa pickupa? Miał być powóz, czy nie?

 

Josh wiedział, że nic nie poradzi na ten los, więc czemu nadal był sfrustrowany tym cholernym fatum?

Bo może nie wiedział co znaczy fatum? Tak strzelam ;]. 

 

Zwykł do sklejania elektroniki i wszystkiego tego, co przytachali ze zwiadów.

Nie nie przypadkiem przywykłBTW mnie uczyli, że elektronikę to się raczej lutuje aniżeli klei, ale co ja się znam :P.

 

Sklejania, nie naprawiania.

Aaa, już wszystko jasne – z definicji miało nie działać. Got it :]. 

 

Zgładzili siebie, a z nimi twory wyrosłe z atomowego piachu.

Hmm, jakie twory? Bo jak głowica nuklearna gdzieś grzebnie to raczej nic tam nie wyrasta, a wręcz przeciwnie. 

 

Żadnej wygody, żadnego spełnienia, żadnego logicznego celu.

Też to czuję. Z każdym zdaniem coraz bardziej. 

 

 

Tutaj podziękuję, bo tekst jest dla mnie zbyt metaforyczny i nie łapię przekazu. Ja to lubię prosto i jasno. 

 

pozdro

M.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

Tekst wymaga sporo poprawek technicznych i wyraźnego poprawienia zwłaszcza na płaszczyźnie językowej. Trudno jest bowiem docenić fabułe, która jest nawet niezła, gdy pojawiają się problemy ze zrozumieniem, o co chodzi w zdaniu albo do kogo odnosi się podmiot domyślny.

Chwytaj przydatne linki. Treści w nich zawarte pomogą Tobie:

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850

Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133 

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Poradnik Issandera, jak dostać się do Biblioteki ;)

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842782 

Opis funkcjonowania portalu i tutejszych obyczajów autorstwa Drakainy:

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842842 

Powodzenia!

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Przeczytałam pierwszą część i nie wciągnęło. Dużo biadolenia na straszny strach, a ja jeszcze nie zżyłam się z bohaterem na tyle, żeby mu współczuć i kibicować. Wykonanie też nie zachęca do dalszej lektury.

Czując ciarki na sobie, z cicha klął pod nosem.

A można czuć ciarki gdzieś indziej niż na sobie?

Idąc autostradą I-15, krajobraz rozpostarty przed nim przypominał upadły raj,

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo wychodzi, że to krajobraz szedł autostradą.

w przeciągu 2 dni.

W beletrystyce liczby raczej piszemy słownie.

W duchu powoływał się na wyrozumiałość karawaniarza na tyłach, by nie kazał wchodzić w te tereny.

Co według Ciebie znaczy “powoływał”? Bo żadne z normalnych znaczeń mi tu nie pasuje.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka