- Opowiadanie: LanaVallen - Krąg taktu, szaleństwa i totalnej obłudy

Krąg taktu, szaleństwa i totalnej obłudy

Opo­wia­da­nie, nie­ste­ty, po­wsta­wa­ło w bó­lach. Wy­da­je mi się, jak­bym na­pi­sa­ła je w jeden dzień, choć pro­ces był dużo dłuż­szy. Nie­ste­ty miesz­ka­nie w lesie koń­czy się tym, że cza­sem przez jakiś czas brak­nie prądu... Dla­te­go też pu­bli­ku­ję na ostat­nią chwi­lę.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

wilk-zimowy, Użytkownicy IV, Krokus

Oceny

Krąg taktu, szaleństwa i totalnej obłudy

Uznał, że brą­zo­we szko­ty będą naj­lep­sze. I dziś bo­la­ła go głowa, choć nie jak kie­dyś, gdy ból był nie do znie­sie­nia. Po­ran­ny ry­tu­ał za­kłó­ca­ło mu in­ten­syw­ne my­śle­nie, przez co na­stę­pu­ją­ce po sobie czyn­no­ści za­bie­ra­ły nie­po­trzeb­nie ko­lej­ne cenne mi­nu­ty.

Otwie­ra­jąc oczy, stwier­dził bo­wiem, że żona już go nie kocha. Po­dob­na myśl za­glą­da­ła doń czę­ściej, lecz tym razem nie było żad­nych wąt­pli­wo­ści. Być może miał z tym zwią­zek fakt, że kilka dni temu ją zabił.

Dla­te­go też nie uro­nił łzy. Nie uwa­żał, że pierw­szą rze­czą, którą robi się w po­dob­nej mu sy­tu­acji, jest płacz.

 

 

 

PIĄ­TEK

 

To jest ten dzień, w któ­rym La­ra­ine jest zdzi­wio­na, że budzi się na samym skra­ju łóżka, z prawą dło­nią i lewą stopą do­ty­ka­ją­cą dy­wa­nu. Zdzi­wie­nie bie­rze się z nie­na­tu­ral­no­ści tej po­zy­cji, po­nie­waż trud­no jest jej zro­zu­mieć, czemu kto­kol­wiek miał­by spać w ten spo­sób.

Gor­szym jest, co na­stę­pu­je potem. Teraz czuje już prze­ra­że­nie, bo całą po­zo­sta­łą część ma­łe­go, ale jed­nak dwu­oso­bo­we­go łóżka, zaj­mu­je nie­zna­ny męż­czy­zna. Jego po­ro­śnię­ta gę­stym wło­siem klat­ka pier­sio­wa po­ru­sza się w nie­re­gu­lar­nych i gwał­tow­nych wde­chach, przy­po­mi­na­jąc tym za­pcha­ny miech ko­wal­ski.

Męż­czy­zna jest otyły, ale La­ra­ nie po­tra­fi rozbudzić w sobie obrzy­dze­nia. In­stynk­tow­nie wie, że obu­dze­nie się obok nie­zna­nej i nie­atrak­cyj­nej osoby po­win­no wy­zwa­lać ne­ga­tyw­ne emo­cje.

Można by za­su­ge­ro­wać, że La­ra­ine nie czuje w tym mo­men­cie nic, by­ło­by to jed­nak nie­do­po­wie­dze­niem. Dy­so­nans emo­cjo­nal­ny to praw­dzi­wa zmora dla kogoś, kto nie pa­mię­ta ni­cze­go oprócz wła­sne­go imie­nia, lecz jed­no­cze­śnie nie ma w związ­ku z tym ocze­ki­wa­ne­go mę­tli­ku w gło­wie i pod­skór­nie czuje, co na­le­ży czuć i zro­bić.

Pierw­szą po­zy­tyw­ną emo­cją u La­ra­ine oka­zu­je się ulga, że jest w pełni ubra­na. To może nic nie zna­czyć, zna­czyć też może wszyst­ko. Wsta­je więc, choć w tym mo­men­cie na­le­ża­ło­by uści­ślić, że z po­wo­du obec­nej po­zy­cji ra­czej się zsuwa, i wkła­da buty. Ubiór zdaje się kogoś in­ne­go, kogoś, kto nie upił się do nie­przy­tom­no­ści, aby na­stęp­ne­go dnia nic nie pa­mię­tać.

La­ra­ żegna w my­ślach ob­ce­go męż­czy­znę i wy­my­ka się z po­ko­ju. Nagle zo­sta­je przy­tło­czo­na przez nad­miar za­pa­chów i świa­tła, jak gdyby do­pie­ro teraz po­wsta­ła z mar­twych.

Długi ko­ry­tarz nie­koń­czą­ce­go się odu­rze­nia pro­wa­dzi do kuch­ni i ja­dal­ni. Wnę­trze nosi ślady in­ten­syw­ne­go uży­wa­nia, ale za­cho­wa­ny jest po­rzą­dek. Schlud­na kuch­nia, z któ­rej do­cho­dzi za­pach świe­żo pra­żo­nej kawy, wy­wo­łu­je u La­ra­ine dziw­ne po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa.

Ko­bie­ta ma­chi­nal­nie siada przy stole, jakby to była wła­ści­wa czyn­ność w ciągu jej ry­tu­ału dnia. Sko­ła­ta­ny umysł cze­pia się każ­de­go skraw­ka prze­ja­wu nor­mal­no­ści, tak że Lara nie zważa na sie­dzą­ce­go obok męż­czy­znę. Na stole roz­ło­żo­ną ma ga­ze­tę, na któ­rej ukła­da skór­ki po­ma­rań­czy. Gdy tylko wkła­da do ust ka­wa­łek owocu, nie gry­zie go od razu. Naj­pierw ssie, okrę­ca kilka razy ję­zy­kiem i do­pie­ro potem po­ma­łu wcze­pia weń zęby, wy­da­jąc przy tym wes­tchnie­nia przy­jem­no­ści.

W tym cza­sie ko­bie­ta gapi się w okno. Nie szuka ni­cze­go zna­jo­me­go, po pro­stu nie chce roz­ma­wiać z męż­czy­zną ko­cha­ją­cym po­ma­rań­cze.

Po tym, jak nawet nie zwró­cił na nią uwagi, La­ra­ine do­my­śla się, że oboje się znają, tak więc cisza nie po­win­na być nie­kom­for­to­wa. Ko­bie­ta ma wręcz wra­że­nie, że nie roz­ma­wia­ła­by z nim.

W końcu tam­ten wsta­je, by po chwi­li po­sta­wić przed nią kubek czar­nej kawy. Już pierw­szy łyk przy­no­si pew­ność, że nie po­win­na ni­cze­go do na­po­ju do­da­wać.

– Jak tam głowa? – pyta męż­czy­zna z nutą szy­der­stwa w gło­sie. W takim razie fak­tycz­nie mu­sia­ła upić się po­przed­niej nocy.

– W po­rząd­ku.

Tam­ten ma czuj­ny wzrok i zręcz­ne dło­nie. Wy­wi­ja no­ży­kiem o ostro za­koń­czo­nym czub­ku. Ide­al­ny do obie­ra­nia po­ma­rań­czy.

– Długo spa­łaś – nóż upada na stół, two­rzy dziur­kę w ce­ra­cie – ale le­piej dla cie­bie. Do­brze jest od­le­cieć na jakiś czas. – Męż­czy­zna za­bie­ra się za ko­lej­ną po­ma­rań­czę. Jest szyb­ki. Twar­da skór­ka scho­dzi, jak gdyby obie­rał ziem­nia­ka. – Lara! Je­steś pięk­na jak ta lala! – beł­ko­cze. – Ale jed­nak muszę ci coś po­ka­zać.

– Naj­pierw muszę coś zjeść. Umie­ram z głodu. – Po­sta­na­wia grać na czas, li­cząc, że wy­da­rzy się coś, co uwol­ni ją od czło­wie­ka, który za­nad­to kocha po­ma­rań­cze.

– No ja myślę! Jakby… nic dziw­ne­go… 

Są takie wy­mów­ki, z któ­ry­mi nie spo­sób się nie zgo­dzić. A ta jest na­praw­dę dobra. By­ła­by nawet lep­sza, gdyby La­ra­ine fak­tycz­nie czuła głód. Mimo to wkła­da do ust łyżkę let­niej owsian­ki, którą szyb­ko po­pi­ja kawą. Być może nie lubi owsian­ki.

Ko­bie­ta nie ma nawet chwi­li, aby prze­cią­gać śnia­da­nie. Obcy bo­wiem wska­ku­je na stół, strą­ca­jąc skór­ki po­ma­rań­czy. Sie­dząc w kuc­kach, za­pa­la pa­pie­ro­sa.

– Obym zna­lazł dzi­siaj ja­kichś sa­mot­ni­ków. Po­trze­bu­ję tego. – W ob­ło­ku dymu iskrzą zie­lo­ne oczy. Męż­czy­zna mówi kom­bi­na­cją ak­cen­tów z Tek­sa­su i Ka­ro­li­ny Po­łu­dnio­wej, więc zgnie­cio­ne i nie­wy­raź­ne wy­ra­zy łączą się z prze­cią­ga­niem sa­mo­gło­sek i pra­wie po­mi­ja­niem spół­gło­sek. – Jak się nie uda, tym razem fiknę z czwar­te­go pię­tra, bo z trze­cie­go to je­dy­nie nie­źle mnie wy­krę­ci­ło. Może z Kró­lo­wej Wik­to­rii? Wyżej się nie da. No, chyba że z dachu, ale nie jara mnie dra­ma­tyzm.

Lara wpa­tru­je się pusto w blat stołu, nie wie­dząc, co od­po­wie­dzieć. Uświa­da­mia sobie, że jej wy­mów­ka wcale nie była taka dobra.

Kilka na­stęp­nych łyżek owsian­ki nie wy­star­czy, aby miska była pusta, lecz La­ra­ine i tak nie do­sta­je tej szan­sy. Do na­czy­nia z chlu­po­tem wpada ucho. Przed ze­mdle­niem ko­bie­ta chcia­ła­by zro­bić wię­cej, niż pa­trzeć je­dy­nie, jak biała ce­ra­ta na­sią­ka krwią.

 

 

 

SO­BO­TA

 

Skó­ru­je się kró­li­ka ostrym nożem, a póź­niej ob­ci­na mu głowę. Nie na od­wrót. Na­le­ży do­kład­nie wy­pa­tro­szyć brzuch – jest to naj­trud­niej­sza, po­nie­waż naj­waż­niej­sza czyn­ność. Na­stęp­nie wy­py­cha się kró­li­ka po­kro­jo­nym w ćwiart­ki jabł­kiem i ostrą pa­pry­ką. Do tego tro­chę, nie za dużo, pie­przu i ma­je­ran­ku. Póź­niej sma­ru­je­my go roz­to­pio­nym ma­słem z do­dat­kiem cy­try­ny. Tak przy­go­to­wa­ne­go kró­li­ka wkła­da się do pie­kar­ni­ka na około dwie go­dzi­ny.

Lara wy­ko­nu­je wszyst­kie te czyn­no­ści au­to­ma­tycz­nie, bo to jej ulu­bio­na po­tra­wa. Je­dy­na, z któ­rej jest dumna. Być może je­dy­na, która wy­cho­dzi.

Z tego też po­wo­du do­pie­ro za­my­ka­jąc pie­kar­nik, uświa­da­mia sobie, że coś jest nie w po­rząd­ku. Jakby już tu była, a jed­no­cze­śnie wciąż spała.

La­ra­ine na­le­ży do roz­sąd­nych ko­biet, dla­te­go opie­ra się o umy­wal­kę i po­dej­mu­je wy­si­łek wy­ko­na­nia głę­bo­kich wde­chów.

– Świet­nie pach­nie. – Sły­szy za ple­ca­mi.

Ko­bie­ta od­wra­ca się, ale nie gwał­tow­nie. Głos ją prze­stra­szył, ale zdaje się zna­jo­my. Tak samo zresz­tą jak i jego wła­ści­ciel, choć jakby nie wi­dzia­ła go przez jakiś czas. Męż­czy­zna jest otyły, o sym­pa­tycz­nej twa­rzy, ale ra­czej ni­ja­kiej apa­ry­cji. Ot, mysie, rzed­ną­ce włosy, małe oczy, wą­skie wargi. Przy­naj­mniej jego wagę ko­ry­gu­je strój – wy­pra­so­wa­na ko­szu­la o wła­ści­wym roz­mia­rze, szel­ki, spodnie w kant, wy­pa­sto­wa­ne buty.

Jest w nim coś, co wy­zwa­la w ko­bie­cie po­zy­tyw­ne emo­cje, ale przez to, że go nie pa­mię­ta, czuje się sko­ło­wa­na. Naj­wi­docz­niej to widać, męż­czy­zna bo­wiem traci rezon, wiot­cze­je w ra­mio­nach.

– No tak, za­po­mnia­łem. – Spusz­cza wzrok. – Wy­bacz, Laro. Cza­sem cięż­ko nie trak­to­wać wszyst­kich dni w ten sam spo­sób. Je­stem Terry. Te­ran­ce. W tym wła­śnie mo­men­cie – do­da­je, spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek – ob­ra­casz kró­li­ka. Po­win­naś go ob­ró­cić.

Te­ran­ce stęka, gdy przy­ku­ca obok pie­kar­ni­ka. Jego ruchy nie są nie­zdar­ne, po pro­stu ama­tor­skie. Jakaś część La­ra­ine pra­gnie od­go­nić Te­ran­ce’a, żeby po­ka­zać mu, jak to się robi. Jed­nak stoi w miej­scu nie­zdol­na do ruchu.

– Coś tam jesz­cze z nim ro­bisz, ale trzy­masz to w se­kre­cie.

– Po­le­wam… Po­le­wam go tłusz­czem gro­ma­dzą­cym się na dnie bla­chy.

– No pro­szę – mówi Terry. – A więc so­bot­ni obiad bę­dzie do­kład­nie taki jak za­wsze.

Ru­ty­na po­wo­li za­bi­ja, lecz cza­sem, w tych rzad­kich przy­pad­kach, chro­ni przed sza­leń­stwem.

W tym cza­sie La­ra­ wyj­mu­je ta­le­rze, za­mie­rza­jąc na­kryć stół. Naj­pierw ścią­ga obrus, aby wy­trze­pać go z okrusz­ków i w ten spo­sób od­sła­nia rdza­wą plamę krwi. Przed ocza­mi staje jej cie­płe, pul­su­ją­ce ucho uno­szą­ce się na owsian­ce. I te ja­do­wi­cie zie­lo­ne oczy sza­leń­ca… które widzi, kiedy unosi głowę.

– Lala, kró­lik co do dnia i mi­nu­ty. Nic cię nie po­wstrzy­ma! – Znowu ten przy­tła­cza­ją­cy, chra­pli­wy głos. Twarz, która przy­po­mi­na kow­bo­ja ze sta­rych fil­mów, tyle że ten kow­boj spę­dził przy­naj­mniej rok na od­wy­ku. I zde­cy­do­wa­nie zbyt młoda, nie­pa­su­ją­ca do sta­rych oczu i star­te­go głosu. Lara z prze­ra­że­niem za­uwa­ża, że męż­czy­zna ma opa­tru­nek w miej­scu, w któ­rym po­win­no być prawe ucho.

– Ringo… – jęczy Te­ran­ce. – Po pro­stu… sia­daj.

– Jasne, sze­fie. Jasne, jasne.

Ringo kła­dzie nogi na stole i od­pa­la pa­pie­ro­sa. Terry pod­su­wa mu po­piel­nicz­kę, zanim ten strzep­nie po­piół na pod­ło­gę, po czym za­czy­na na­kry­wać stół. Ma dość szyb­kie ruchy, zwa­żyw­szy na wagę.

Ko­bie­ta przyj­mu­je pa­nu­ją­cy tutaj sys­tem i zaj­mu­je się kró­li­kiem. Stara się uspo­ko­ić i wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści. Nie wa­rio­wać.

– No, no, Lala – mówi Ringo po kilku kę­sach – je­stem pod wra­że­niem. No żesz psie licho, jak ty mnie za­im­po­no­wa­łaś w tej chwi­li. Nigdy nie za­wo­dzisz, nawet jak ci palną w łeb.

– Ringo! – huczy Te­ran­ce, waląc pię­ścią w stół.

– Cooo? Za­mie­rza­łeś jej kie­dyś po­wie­dzieć, sze­fun­ciu? – Ringo igno­ru­je po­piel­nicz­kę i strze­pu­je po­piół na pod­ło­gę.

– Mamy…

– Prze­rwę ci w tym mo­men­cie. Mamy od cho­le­ry czasu. Więc im wcze­śniej lalka od­zy­ska głowę, tym le­piej, nie? Bo, do psiej duszy, je­stem kurde znu­dzo­ny. – Ringo za­pa­la na­stęp­ne­go pa­pie­ro­sa od po­przed­nie­go.

– Nie na­zy­waj mnie lalką – bur­czy La­ra­ine.

– Oho, jed­nak coś do niej do­cie­ra. Prze­pra­szam, księż­nicz­ko. Je­steś pewna, że nie boli cię głowa? – Męż­czy­zna wy­chy­la się i stuka pal­cem po­środ­ku jej czoła. – O, tutaj. Wła­śnie w tym miej­scu.

La­ra­ine prze­cho­dzi dreszcz. Tym razem nie przez Ringo, choć czuje jego piż­mo­wy za­pach, ale prze­błysk wspo­mnie­nia wła­snej śmier­ci. Trwa ono pół se­kun­dy, lecz emo­cje i pust­ka, która na­stą­pi­ła potem, po­zo­sta­je.

– Jak tam ucho? – pyta więc za­czep­nie.

– Do­brze, nie­ste­ty. – Ringo wzdy­cha. To typ czło­wie­ka, który urzą­dziłby scenę nawet w pu­stym po­ko­ju. – Uży­nam je sobie co ty­dzień i jak każde le­kar­stwo za­ży­wa­ne w nad­mia­rze, prze­sta­je dzia­łać.

– Dosyć – prze­ry­wa mu Terry gro­bo­wym gło­sem. – Czy to nie czas, kiedy rzu­casz się z okna? Czy może w so­bo­tę zaj­mu­jesz się tymi sa­mot­ni­ka­mi, któ­rych za­my­kasz w piw­ni­cy? Tak czy siak, wy­no­cha.

Ringo się nie spie­szy. W za­sa­dzie robi wszyst­ko, aby jego odej­ście trwa­ło jak naj­dłu­żej. W końcu roz­le­ga się dźwięk za­my­ka­nych drzwi, po któ­rym na­stę­pu­je długa cisza.

– Terry. Co tu się, do cho­le­ry, dzie­je? – szep­cze Lara, uno­sząc bladą twarz.

Te­ran­ce wzdy­cha. Wy­glą­da jak bar­dzo zmę­czo­ny czło­wiek, jakby ule­cia­ło zeń całe życie. Zdaje się, że nie umie do­brać od­po­wied­nich słów. Ko­bie­ta łapie go za dło­nie.

– Dla­cze­go mam cią­gle deja vu, choć nic nie pa­mię­tam?

– Bo cię za­bi­łem.

– Ale… dla­cze­go…

– Teraz już za późno – spo­glą­da na ze­ga­rek – do­wiesz się w nie­dzie­lę.

 

 

 

NIE­DZIE­LA

 

La­ra­ine sie­dzi w ogro­dzie z fał­szy­wym ży­ciem, w umy­śle mie­sza jej się kil­ka­na­ście wspo­mnień z tego dnia, nie jest pewna, któ­rym po­dą­ży dzi­siaj. W od­bi­ciu oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych widzi obcą osobę. Ktoś inny sie­dzi teraz na me­ta­lo­wym krze­śle z ażu­ro­wym opar­ciem, sa­mot­ny wśród naj­pięk­niej­szych dźwię­ków przy­ro­dy. Cudza twarz wpa­tru­je się w ko­ro­ny drzew. Cudza głowa boli przy każ­dym ruchu.

W tej chwi­li myśli Lary nie ukła­da­ją się w słowa, lecz w opo­wie­ści na temat cu­dze­go życia. Życia tak przy­tła­cza­ją­ce­go emo­cjo­nal­nie, że ma ocho­tę wyć.

– Ach, Lala, Lala. Żeby cię licho – mru­czy Ringo. – Nigdy nie przy­cho­dzę tu o tej go­dzi­nie. Te świer­go­ty, ten za­pach… Ugh.

– Czy na­praw­dę nie ma ni­ko­go in­ne­go w tym prze­klę­tym domu?

– Ja się tu po­świę­cam, więc za­wrzyj pysz­czek. – Ringo od­pa­la che­ster­fiel­da i siada na krze­śle obok. Śmier­dzi. Wy­glą­da, jakby całe życie cho­dził w tej samej skó­rza­nej kurt­ce. Włosy opa­da­ją mu na twarz, ukry­wa­ją oczy sza­leń­ca. – Ale luz, to nie tylko twoja wina. Coś się spie­przy­ło w tym cyklu, ale wytrzymasz. Czło­wiek to za­wzię­te bydle.

Ringo rzuca nie­do­pa­łek na zie­mię, po czym wyj­mu­je me­ta­lo­we pu­de­łecz­ko z ty­to­niem i wkła­da odro­bi­nę pod wargę.

– Więc… – za­czy­na La­ra­ine – Terry mnie zabił?

– Tak to ujął? Że cię krop­nął? Ożeż ty, praw­dzi­wy z niego cock­ney. No nie mogę! – Ringo rży. – Nie wiemy, co do­kład­nie się nagle od­wa­li­ło, ale nie zabił cię, po pro­stu cię nie ura­to­wał, nie rzu­cił się, ni­czym naj­praw­dziw­szy bo­ha­ter, wprost pod lufę. To wła­śnie jego sło­dziu­śne serce upier­do­li­ło nas tym gów­nem. – Męż­czy­zna pluje, ale La­ra­ine nie wie, czy z po­wo­du emo­cji, czy ty­to­niu.

– Mó­wiąc gówno, masz na myśli te prze­sko­ki w cza­sie? Bo przed chwi­lą było wczo­raj… chyba.

Ringo znowu pluje, po czym wy­cią­ga nogi, a ręce za­kła­da pod głowę. La­ra­ine zaś pa­trzy na wik­to­riań­ską re­zy­den­cję, na lekko za­nie­dba­ny ogród i wła­sne ubra­nie – jest boso, ale su­kien­ka zdaje się po­rząd­nie wy­ko­na­na. Łą­cząc to wszyst­ko, po­win­na czuć in­stynk­tow­ną od­ra­zę do sie­dzą­ce­go obok wsza­rza, lecz za­miast tego cie­szy się, że nie jest sama.

– Wczo­raj była so­bo­ta – od­zy­wa się w końcu Ringo, ale mówi ina­czej niż wcze­śniej. Jakby sza­leń­stwo było tylko maską. – Piąty dzień. Dzi­siaj jest nie­dzie­la. A za do­kład­nie pół mi­nu­ty po­nie­dzia­łek. Póź­niej, czyli za czte­ry go­dzi­ny i czter­dzie­ści dwie mi­nu­ty od teraz, wto­rek. Wto­rek to po­czą­tek. I tak dalej, Lala. I tak dalej. Od, kuźwa, dzie­się­ciu lat. – Ringo pa­trzy na ko­bie­tę pod­krą­żo­ny­mi ocza­mi. To spoj­rze­nie wcale nie jest sza­lo­ne. Lara poj­mu­je ze zgro­zą, że jest iście czło­wie­cze: zła­ma­ne i po­kie­re­szo­wa­ne. Tak pa­trzeć może je­dy­nie ktoś, kto już pra­wie nie ist­nie­je.

 

 

 

PO­NIE­DZIA­ŁEK

 

W tym dniu La­ra­ine stoi przy oknie w ciem­nym po­ko­ju. Jesz­cze przed chwi­lą wspo­mnie­nia ata­ko­wa­ły ją z każ­dej stro­ny. Chyba pró­bo­wa­ły do­stać się na właściwe miej­sce, teraz bo­wiem czuje spo­kój i może otwo­rzyć w gło­wie prze­gród­kę z od­po­wied­nią myślą, wła­snym wspo­mnie­niem.

Wie już, że choć tkwi w pięk­nej re­zy­den­cji w Lin­li­th­gow, z po­wo­dów fi­nan­so­wych zaj­mu­ją je­dy­nie ka­wa­łek wschod­nie­go skrzy­dła. Nie pła­wią się w luk­su­sach, przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o samo miesz­ka­nie, bo wciąż mają do dys­po­zy­cji wiel­ki ogród. Wie, że jutro ktoś bę­dzie pró­bo­wał ją za­strze­lić. Wie, że przez kilka dni le­ża­ła nie­przy­tom­na, bo ktoś ją zabił. Wie też, że tkwią w pętli cza­so­wej od dzie­się­ciu, zgro­zo, lat. Wciąż po­zo­sta­je dużo pytań, ale naj­bar­dziej fun­da­men­tal­nym jest: „dla­cze­go?”.

Za oknem cisza i choć słoń­ce już za­cho­dzi, La­ra­ine mo­gła­by stwo­rzyć mapę tego miej­sca z za­mknię­ty­mi ocza­mi. Tam, gdzie teraz stoi, ma widok na za­chod­nie skrzy­dło. Ostat­nie pro­mie­nie słoń­ca two­rzą wokół niego rdza­wo-po­ma­rań­czo­wą łunę. Jest to mocny, ośle­pia­ją­cy… ogień.

Za­chod­nie skrzy­dło stoi w pło­mie­niach.

– Ringo! – wrzesz­czy z ca­łych sił Lara, pró­bu­jąc prze­krzy­czeć łomot spa­da­ją­cych desek i wy­bu­cha­ją­ce okna. – RIIIN­GO­OO!

W końcu go do­strze­ga, jak za­ta­cza się w ob­ło­kach gę­ste­go dymu. Śpie­wa quasi pi­jac­kim gło­sem w ryt­mie trza­ska­ją­ce­go ognia. Bo ko­bie­ta, drżąc, wie, że męż­czy­zna wcale nie jest upity, choć fak­tycz­nie trzy­ma w ręku bu­tel­kę. Ringo, co wy­da­je jej się nagle oczy­wi­ste, upija się na smut­no.

– Czemu za­chod­nie? Czemu aku­rat za­chod­nie… Tyle mia­łeś do pa­le­nia – jęczy Te­ran­ce. Jest w szla­fro­ku i za­ła­mu­je ręce. – Ringo, su­kin­ko­cie! Chry­ste panie.

Zdzi­wie­nie La­ra­ine sło­wa­mi Te­ran­ce’a trwa tylko chwi­lę. Jest gło­śno. Nie po­win­no być aż tak gło­śno. Bez­wietrz­na noc, a jed­nak w re­zy­den­cji wi­cher hula, wali, jęczy… Nie­sie krzy­ki umar­łych.

Ringo łapie sa­mot­ni­ków, gdy wejdą w nie­od­po­wied­nią alej­kę. Za­my­ka ich, gnębi, a teraz naj­wi­docz­niej rów­nież pali żyw­cem. 

Lara stoi ode­rwa­na od rze­czy­wi­sto­ści, pusto wpa­tru­jąc się w ogień. Igno­ru­je łka­nie, chra­pli­wy śmiech i te dal­sze, mniej ważne dźwię­ki – krzy­ki ludz­kich po­chod­ni. Spy­cha emo­cje, od­dzie­la się od nich, bo to i tak nie ma zna­cze­nia. Jutro dzień, w któ­rym ten krąg sza­leń­stwa za­czy­na się od nowa. Sa­mot­ni­cy będą cali i zdro­wi. Ale ona nie.

 

 

 

WTO­REK

 

La­ra­ine jest spo­co­na. Zimny pot spra­wił, że ob­ci­sła pi­dża­ma nie­przy­jem­nie klei się do ciała, a całe prze­ście­ra­dło zwi­nę­ło się wokół niej na małym łóżku. Więk­szość koł­dry to sama po­szew­ka.

Ko­bie­ta wsta­je, choć na ze­wnątrz wciąż jest ciem­no. Nie może jed­nak wy­trzy­mać w tej nie­kom­for­to­wej po­zy­cji. Cy­fer­blat wska­zu­je szó­stą rano.

Póki co może cie­szyć się błogą nie­wie­dzą. Jesz­cze przez czte­ry go­dzi­ny bę­dzie zwy­czaj­ną urzęd­nicz­ką, która nie­chęt­nie przy­ję­ła pro­po­zy­cję po­zo­sta­nia w po­sia­dło­ści Te­ran­ce’a Brock­ban­ka z po­wo­du burzy stu­le­cia. Od­mó­wi­ła jed­nak­że za­ję­cia naj­więk­szej sy­pial­ni, twier­dząc, że wy­star­czy jej ta dla służ­by. Do­brze wie­dzia­ła, że pana Brock­ban­ka na żadną służ­bę nie stać, tak że miała całą część dla sie­bie. Z dala od jego po­żą­dli­we­go spoj­rze­nia. Oj­czu­lek na­uczył ją ostroż­no­ści, toteż nie za­po­mnia­ła za­mknąć drzwi na klucz.

Jesz­cze czuje ra­dość. Na dwo­rze bo­wiem jest cicho i spo­koj­nie, burza mi­nę­ła. Wy­nie­sie się więc stąd naj­szyb­ciej, jak na­ka­że dobre wy­cho­wa­nie – go­spo­da­rzo­wi zo­sta­wi uśmiech i uprzej­me słowa, a rad­ne­mu przy­nie­sie proś­bę o prze­ka­za­nie pana Brock­ban­ka komuś in­ne­mu. Ode­tchnę­ła. Nie ma więk­szej ulgi od zna­le­zie­nia roz­wią­za­nia na za­tru­wa­ją­cy życie pro­blem.

La­ra­ine bie­rze długą ką­piel, ko­rzy­sta­jąc z tego, że nie bę­dzie to stra­ta czasu. Nor­mal­nie nie może sobie na to po­zwo­lić. W całym po­ko­ju zna­la­zła je­dy­nie dwie po­wie­ści: „Lo­li­tę” i „120 dni So­do­my”. Nie wy­bra­ła żad­nej. W wan­nie za­do­wa­la się więc my­śle­niem.

Ko­bie­ta wkła­da wczo­raj­szą gar­son­kę, upina włosy, po czym sprzą­ta. Nie chce po­zo­sta­wić po sobie śladu, że kie­dy­kol­wiek tu była. W końcu do­cho­dzi ósma. Bie­rze głę­bo­ki od­dech i wy­cho­dzi.

Chcia­ła­by nie mieć tak gło­śnych butów, ale z dru­giej stro­ny prze­cież nie może wy­mknąć się tyl­ny­mi drzwia­mi – to nie leży w do­brym gu­ście. Przy­naj­mniej od­głos ob­ca­sów ude­rza­ją­cych o ka­mień w moc­nym ryt­mie za­wsze do­da­je jej pew­no­ści sie­bie.

Jed­nak gdy nagle wpada na ob­ce­go męż­czy­znę, który wy­nu­rza się zza za­krę­tu ko­ry­ta­rza, wy­ima­gi­no­wa­ny cha­rak­ter zde­rza się z rze­czy­wi­sto­ścią.

Męż­czy­zna nie wy­glą­da na kogoś, kto zdaje się trosz­czyć o swoją po­wierz­chow­ność. Ma włosy spię­te w kucyk, nie­za­wią­za­ny kra­wat, roz­pię­te gu­zi­ki ka­mi­zel­ki. Ca­łość two­rzy wra­że­nie, jak gdyby ktoś mocno czu­wał nad jego gar­de­ro­bą, ale on sam po­stę­po­wał z nią nie­dba­le. Choć Larę od­rzu­ca­ją nie­chluj­ni męż­czyź­ni, musi przy­znać, że ten ma w sobie pe­wien hip­no­ty­zu­ją­cy urok.

– Cześć, skar­bie. Zgu­bi­łaś się?

La­ra­ine po­pra­wia ża­kiet.

– Prze­pra­szam – od­po­wia­da jak naj­bar­dziej wy­nio­słym tonem, pró­bu­jąc prze­pchnąć się obok.

– Luuuz. La­la­ine, nie?

La­ra­ine. Jed­nak­że dla pana panna Mont­go­me­ry – cedzi, sta­ra­jąc się nie zgrzy­tać zę­ba­mi. Ten męż­czy­zna, a w szcze­gól­no­ści jego dziw­ny język i nie­sta­ran­ny spo­sób mó­wie­nia, za­czy­na jej dzia­łać na nerwy.

Ten jed­nak nadal za­sła­nia przej­ście. Wy­cią­ga pa­pie­ro­sa i za­pa­la. Pod­czas za­cią­ga­nia się, lu­stru­je ją od stóp do głów. Nie jest to po­żą­dli­wy wzrok i nie za­trzy­mu­je się na kon­kret­nych czę­ściach ciała. Lara czuje się oce­nia­na, tak jak oce­nia się zwie­rzę na po­lo­wa­niu – czy jest wart za­cho­du, z któ­rej stro­ny po­dejść.

Ko­bie­ta, ni­czym to zwie­rzę, chce uciec. Od my­śli­we­go i od dusz­ne­go dymu, który za­miast ule­cieć, za­gę­ścił się, za­czął roz­py­chać mię­dzy nimi. Lara chce w końcu opu­ścić ten prze­klę­ty dom.

Po­py­cha więc męż­czy­znę i pra­wie bie­gnie, sły­sząc za sobą śmiech.

W końcu udaje jej się do­trzeć do sa­lo­nu we wschod­nim skrzy­dle. Tam czeka już pan Brock­bank, ele­ganc­ko ubra­ny i ufry­zo­wa­ny, z ma­ho­nio­wą laską, którą używa, by dodać sobie pre­sti­żu. La­ra­ine nie po raz pierw­szy myśli, czy nie używa jej aby po to, żeby opie­rać na niej swój wiel­ki cię­żar.

– Dzień dobry. Mam na­dzie­ję, że nie­wy­go­dy nie zmą­ci­ły pani snu – mówi z wy­stu­dio­wa­nym, jo­wial­nym uśmie­chem.

– Nie za­li­czam czy­stej po­ście­li i dachu nad głową do nie­wy­gód, panie Brock­bank.

– Och, mia­łem na myśli burzę. Ja ledwo zmru­ży­łem oko.

– Ja rów­nież, ktoś bo­wiem usil­nie pró­bo­wał do­stać się do mojej sy­pial­ni – od­po­wia­da nie­dba­le Lara, niby strze­pu­jąc pyłek z ża­kie­tu.

– Ojej, to mu­siał być wiatr. Tak, nie­ste­ty w czę­ści dla służ­by nie po­sta­ra­no się o po­rząd­ne drzwi. To jeden z po­wo­dów, dla któ­rych od­ra­dza­łem pani spa­nie w tam­tym miej­scu. Do­my­ślam się, że z chę­cią zje pani śnia­da­nie.

– Rzad­ko je jadam – od­po­wia­da La­ra­ine, ale zaraz tak­tow­nie do­po­wia­da: – ale z przy­jem­no­ścią na­pi­ję się kawy.

Pod­czas gdy pan Brock­bank po­szedł zająć się pa­rze­niem (twier­dząc z dumą, że robi to sam, odkąd za­ku­pił nie­sa­mo­wi­ty eks­pres uży­wa­ją­cy ci­śnie­nia wody), ko­bie­ta siada na obrze­żu ka­na­py. Po­sia­dłość czasy świet­no­ści ma za sobą, ale przy­naj­mniej jest schlud­na, tak że ze sta­re­go mebla nie wy­la­tu­je chmu­ra kurzu.

Lara pa­trzy na ze­ga­rek, aby za­no­to­wać, po ilu mi­nu­tach pan Brock­bank po­now­nie jej się oświad­czy. Robił to wcze­śniej wie­lo­krot­nie, mó­wiąc, że jego do­mo­stwo po­trze­bu­je ko­bie­cej ręki, a ona jest prze­cież naj­ład­niej­szą ko­bie­tą w mie­ście. 

– Mamy sześć­dzie­sią­ty trze­ci rok, na Boga! – zwie­rzy­ła się kie­dyś sio­strze. – Ko­bie­ty nie wy­bie­ra się ni­czym ob­ra­zu w wi­try­nie! I z pew­no­ścią nie za­mie­rzam sprzą­tać i go­to­wać temu ob­mier­z­łe­mu wie­przo­wi.

La­ra­ine musi jed­nak przy­znać, że kawę parzy wy­bor­ną.

– W ko­ry­ta­rzu spo­tka­łam pew­ne­go męż­czy­znę – za­czyna po pierw­szym łyku. – Wy­glą­dał jak ogrod­nik, choć miał na sobie ele­ganc­kie ubra­nie. Zo­sta­wił po sobie ra­czej… oso­bli­we wra­że­nie.

W oczach pana Brock­ban­ka można przez chwi­lę do­strzec prze­strach, jakby na­kry­ty zo­stał na czymś wsty­dli­wym.

– Ach, to… Ri­chard Mor­gan. Ame­ry­ka­nin szkoc­kie­go po­cho­dze­nia. Mój, hm, da­le­ki krew­ny. Po­zwo­li­łem mu tu za­miesz­kać na kilka dni. Gdy­byś kie­dyś jesz­cze z nim roz­ma­wia­ła, panno Mont­go­me­ry, ra­dził­bym nie przy­kła­dać za­nad­to wagi do jego słów. A naj­le­piej nie wie­rzyć mu w ogóle. To kan­ciarz i oka­zjo­nal­nie nie­chcia­ny przy­błę­da.

Roz­ma­wia­ją jesz­cze jakiś czas, pod­czas któ­re­go pan Brock­bank oświad­cza się La­ra­ine dwa razy, po czym zegar wy­bi­ja wpół do je­de­na­stej. Ko­bie­ta po­sta­na­wia wy­ko­rzy­stać tę oka­zję, aby w końcu ogło­sić, że choć wi­zy­ta była bar­dzo przy­jem­na, jako urzęd­nicz­ka ma do wy­ko­na­nia dużo pracy. Męż­czy­zna prosi, żeby mógł ją cho­ciaż od­pro­wa­dzić do bramy.

Lara stara się nadać szyb­kie tempo, aby jak naj­prę­dzej opu­ścić to miej­sce. Nie­ste­ty, gdy cel jest już bli­sko, gdy od wol­no­ści dzie­li ją nie­speł­na dwa­dzie­ścia me­trów, drogę za­gra­dza im Ri­chard Mor­gan.

– O. Witaj, Ri­char­dzie – mówi pan Brock­bank ze spo­ko­jem. La­ra­ine jed­nak­że prze­cho­dzi naraz dreszcz. – Wła­śnie od­pro­wa­dza­łem pannę Mont­go­me­ry do bramy. Czy ty też się gdzieś wy­bie­rasz?

Ri­chard nie od­po­wia­da. Wy­cią­ga je­dy­nie re­wol­wer i o dzie­sią­tej czter­dzie­ści dwa strze­la. Te­ran­ce chro­ni Larę wła­snym cia­łem.

 

 

 

ŚRODA

 

Wdech za­trzy­mu­je się La­ra­ine w gar­dle. Przy­po­mnie­nie o obec­nej sy­tu­acji ude­rza. Ma ocho­tę pła­kać. Świa­do­mość, że co ty­dzień Terry i Ringo do­świad­cza­ją tego sa­me­go obez­wład­nia­ją­ce­go uczu­cia, wcale nie umniej­sza jej wła­sne­go bólu.

Krąg sza­leń­stwa za­czy­na się od nowa. Przy­naj­mniej tym razem nie stra­ci­ła pa­mię­ci. Nie li­cząc oczy­wi­ście wczo­raj­sze­go dnia, ich praw­dzi­wą zmorą bo­wiem jest to, że wtor­ko­we wspo­mnie­nia są za­wsze bar­dzo nie­wy­raź­ne. Ko­bie­ta pa­mię­ta je­dy­nie, że była w go­ści­nie u Te­ran­ce’a, a dzień koń­czy się, gdy męż­czy­zna, któ­re­go nie twa­rzy nie może doj­rzeć, do niej strze­la. Terry za­wsze rzuca się, aby ją ura­to­wać.

I tyle. Dla­te­go nie mogą prze­rwać cyklu, bo nie mają moż­li­wo­ści zro­bie­nia cze­go­kol­wiek ina­czej. Przy­naj­mniej świa­do­mie, bo w końcu ostat­nim razem było ina­czej…

– Lara? – Głos Te­ran­ce’a do­cho­dzi jakby z od­da­li, ale sie­dzi zaraz za nią.

– Już ci po­ma­gam.

Boże, jakże ona cie­szy się, że przy­naj­mniej nie jest sama. Z uśmie­chem więc od­wra­ca się do męża i za­bie­ra do zmia­ny jego opa­trun­ku. Kula tra­fi­ła w ramię.

– Auł. Nie tę­sk­ni­łem za tym.

– Czyli wy­star­czy ty­dzień prze­rwy, aby stra­cić uod­por­nie­nie na cią­gły ból.

– Wła­ści­wie to kła­ma­łem – mówi Terry z prze­pra­sza­ją­cym uśmie­chem. – Nigdy się nie przy­zwy­cza­iłem i za­wsze boli tak samo. Ale to nic.

Lara wzdy­cha, od­kła­da­jąc za­krwa­wio­ny ban­daż na bok.

– A więc jest i ko­lej­na wi­sien­ka na na­szym tor­cie. Już brak na nie miej­sca – od­po­wia­da ko­bie­ta na pozór cierp­ko, ale po zmia­nie opa­trun­ku ca­łu­je męża.

– Prze­szka­dza­my? – woła od progu Ringo. Trzy­ma za ramię młodą ko­bie­tę.

Po raz ko­lej­ny La­ra­ine prze­cho­dzi dziw­ny dreszcz.

– Jak za­wsze, Ringo. Jak za­wsze – od­po­wia­da Te­ran­ce, po­cie­ra­jąc czoło.

Obca ko­bie­ta pa­trzy na Ringo z uwiel­bie­niem. Ewi­dent­nie przy­szła tu z wła­snej woli. Są tacy męż­czyź­ni, któ­rzy są ob­mierz­li, wręcz od­ra­ża­ją­cy, a jed­nak dzia­ła­ją na ko­bie­ty hip­no­ty­zu­ją­co, pa­trząc na nie ocza­mi po­gań­skich ksią­żąt.

– Luz, wi­dzia­łem już wszyst­ko.

Czemu ważne wspo­mnie­nia wy­ry­wa­ją się na­szej pa­mię­ci, przez co cią­gle po­wta­rza­my te same błędy, a te, o któ­rych za­po­mnieć chce­my naj­bar­dziej, wciąż roz­gry­wa­ją się po­now­nie przed na­szy­mi ocza­mi? Za­iste, Ringo wi­dział już wszyst­ko. Po­ja­wia się w naj­mniej ocze­ki­wa­nych mo­men­tach. Choć gło­śny i dra­ma­tycz­ny, po­tra­fi snuć się ni­czym duch. Poza tym i La­ra­ine nie umia­ła mu się oprzeć tej jed­nej nocy… I w kilku ko­lej­nych. Upór jest bez­na­dziej­nym wro­giem w ob­li­czu po­tę­gi czasu.

Pół go­dzi­ny póź­niej roz­le­ga się wy­strzał.

 

 

 

PO­NIE­DZIA­ŁEK

 

To jest ten dzień, w któ­rym La­ra­ine po­sta­na­wia, że musi się upić. Wczo­raj Ringo urzą­dził igrzy­ska po­mię­dzy sze­ścior­giem swo­ich sa­mot­ni­ków. Żaden nie prze­żył.

– W sumie szko­da – mówi, włą­cza­jąc gra­mo­fon. – Na­stęp­nym razem każę im z nami pić.

Na po­cząt­ku wy­bie­ra­ją z za­mknię­ty­mi ocza­mi. To jedna z ich ulu­bio­nych gier. Jest sześć róż­nych bu­te­lek: whi­sky, wódka, wino, woda, ocet i bim­ber rin­go­wej ro­bo­ty. Na­le­ży wypić szklan­kę wy­bra­ne­go trun­ku.

Zrzą­dze­niem losu Te­ran­ce za­zwy­czaj lo­su­je bim­ber. Sma­ku­je jak rzygi. Ringo warzy go mię­dzy in­ny­mi ze sple­śnia­łe­go chle­ba i ket­chu­pu. Poza tym wy­krę­ca wą­tro­bę.

– Do dna, ko­cha­ny! 

La­ra­ine i Ringo po­kła­da­ją się ze śmie­chu, wi­dząc, jak Terry po­wo­lut­ku zie­le­nie­je na twa­rzy. Mimo to od­wra­ca szklan­kę do góry dnem, twier­dząc, że po set­nym razie z par­szy­we­go zro­bił się tylko wstręt­ny.

Ringo lo­su­je ocet. Lara i Te­ran­ce skrę­ca­ją się z obrzy­dze­nia, bo Ringo wy­pi­ja wszyst­ko jed­nym hau­stem.

– Jakaś dziw­na ta woda. Jakby kto w niej zdechł – ko­men­tu­je.

La­ra­ine przy­pa­da wódka. Wsta­je, od­dy­cha szyb­ko jak przed wej­ściem do zim­nej wody, po czym mie­rzy się z prze­ciw­ni­kiem. Zaj­mu­je jej to kilka minut, ale w końcu daje radę.

Na­stę­pu­je druga runda, po któ­rej wszy­scy są już pod­chmie­le­ni. Lara do­pie­ro po chwi­li orien­tu­je się, że Terry spadł z krze­sła, a ona tań­czy z Ringo. Zwar­ci w uści­sku, nie zwa­ża­ją na to, że ko­ły­szą się do „Are You Lo­ne­so­me To­ni­ght?”.

– To ty do mnie strze­lasz, praw­da? – pyta Lara.

– Pew­nie tak, skar­bie – od­po­wia­da Ringo z pewną nutą smut­ku.

– Chyba wszy­scy mu­sie­li­śmy zro­bić coś… coś okrop­ne­go. „Pie­kło jest puste. Wszyst­kie de­mo­ny są tutaj”*… – La­ra­ine czuje, że zie­mia przy­cią­ga ją coraz moc­niej.

– Chyba nie. Nie wy­da­je… mi… się.

Nagle ko­bie­ta trzeź­wie­je, wy­czu­wa­jąc na ple­cach Ringo scho­wa­ny pod kurt­ką re­wol­wer. Męż­czy­zna ledwo stoi na no­gach, więc Lara wy­cią­ga broń, po czym kła­dzie Ringo na pod­ło­dze. Dźwięk za­cię­te­go gra­mo­fo­nu ściga ją, gdy bie­gnie ko­ry­ta­rzem wprost na zimne, nocne po­wie­trze. Czy pró­bo­wa­ła już tego? Nie przy­po­mi­na sobie, ale warto spró­bo­wać.

Nie po­win­no się łą­czyć al­ko­ho­li, ale wódka i bim­ber mają na nią ożyw­czy wpływ. Pa­trząc na to, co wła­śnie za­mie­rza zro­bić, może i głów­na za­sa­da „nie mie­szaj”, ma jed­nak sens.

Ze­ga­rek od­li­cza ostat­nie chwi­le cyklu. Lara strze­la sobie w głowę w ostat­nią se­kun­dę.

 

 

 

WTO­REK

 

La­ra­ine wy­ska­ku­je z łóżka jak opa­rzo­na. Jest spo­co­na i obo­la­ła. Ma wra­że­nie, jakby w jej gło­wie ziała dziu­ra. Uświa­do­mie­nie sobie wszyst­kie­go zaj­mu­je jej kilka cen­nych minut. Nie ma pew­no­ści, czy się udało, czy po pro­stu znowu prze­spa­ła parę dni, jak po­przed­nim razem, gdy umar­ła.

Cy­fer­blat wska­zu­je szó­stą rano. Żad­ne­go dnia nie budzi się o tej go­dzi­nie. Poza tym tkwi w po­ko­ju dla służ­by, a wi­szą­cej na sza­fie gar­son­ki nie wkła­da­ła już od bar­dzo dawna…

Po­sta­na­wia zro­bić wszyst­ko ina­czej. Wto­rek jawi jej się jako roz­my­te wspo­mnie­nie, ale na pewno nie cho­dzi wtedy w ko­szu­li noc­nej. Otwie­ra więc drzwi i z roz­wia­nym wło­sem wy­bie­ga na ko­ry­tarz. Pod żad­nym po­zo­rem nie może spo­tkać się z Ringo.

Chłód po­ran­ka czer­wie­ni jej nos i uszy. Jed­nak musi biec dalej. Bocz­nym wyj­ściem do­cie­ra do ogro­du. W ostat­niej chwi­li chowa się za mur, gdy za­uwa­ża Terry’ego i Ringo, roz­ma­wia­ją­cych nie­opo­dal.

– No nie wiem, sze­fun­ciu – mówi Ringo.

– A tak żeś krzy­czysz wszę­dzie, jaki to z cie­bie dobry strze­lec!

– No strze­lec to ze mnie obłęd­ny, wąt­pię ra­czej w twoje… szyb­kie ruchy. Jak nie zdą­żysz, to księż­nicz­ka zgi­nie. Ale dobra, za­łóż­my, że się uda. Serio my­ślisz, że rzuci ci się w po­dzię­ce na szyję?

Terry kła­dzie dłoń na ra­mie­niu Ringo.

– To bar­dzo do­brze wy­cho­wa­na ko­bie­ta, wie, jak na­le­ży po­stę­po­wać. Po czymś takim nie bę­dzie zdol­na mi od­mó­wić.

– Ob­łud­nik z cie­bie, sze­fie – re­cho­cze Ringo. – Ale sza­nu­ję za kre­atyw­ność. Tylko dziew­czy­ny szko­da.

– Jak się nie uda, nas wszyst­kich bę­dzie szko­da.

– Jak się uda, pew­nie też. To, hm, do zo­ba­cze­nia.

Lara nie po­tra­fi czuć do nich gnie­wu. Już nie. Po dzie­się­ciu la­tach pie­kła nie zo­sta­ło jej na to siły. Poza tym zna ich tak do­brze, że jed­no­cze­śnie nie wie­rzy, w to, co sły­szy, a jed­no­cze­śnie dziwi się, że nie wpa­dła na to wcze­śniej.

 

 

ŚRODA, CZWAR­TEK I WSZYST­KO, CO POTEM

 

Pa­mię­ta­ją wszyst­ko. Wo­le­li­by za­po­mnieć, bo wtedy może, być może, trzy­ma­li­by się od sie­bie z da­le­ka. Być może sta­li­by się in­ny­mi ludź­mi. Ale choć cykl nie­szczęść się skoń­czył, krąg nadal trwa.

Po pew­nym cza­sie La­ra­ine za­czy­na uspra­wie­dli­wiać zbrod­nia­rzy, bo tak jej wy­god­niej. Ru­ty­na ra­tu­je od sza­leń­stwa, a czas łamie każdy upór. Nie wie tylko, że hu­ma­ni­za­cja zbrod­nia­rzy de­hu­ma­ni­zu­je ją samą.

 

 

* Burza – W. Sha­ke­spe­are

Koniec

Komentarze

Hmmm. Mam wrażenie, że nie zrozumiałam tekstu.

Niby wszystko jest jasne, ale nie mam pojęcia, co chciałaś przekazać. No, są od lat zamknięci w jakiejś pętli, powtarzają czynności, wprowadzają drobne zmiany. I? Czemu to wszystko ma służyć? Kara? Piekło? Czyściec? Koszmarne niebo, w którym każdy przeżywa wymarzoną za życia przygodę?

Babska logika rządzi!

A ja mam dla odmiany odczucie “to nie moja szuflada, ale to udany tekst”. Płynność czytania? Odbieram takową, być może dlatego, że lubię motywy typu “Biegnij, Lola, biegnij”. Klimat? Bardzo odczuwalny. Czy weird, to nie wiem, ale całość w stylu retro, czas akcji można było wyczuć, trochę można było wyczuć okolic pomysłu z “Lśnienia”, ale poszło w bardziej przyziemnym kierunku – i dobrze na tym wyszło.

Całość trochę schodzi klimatem w drugiej połowie, ale… Ale dociera do puenty i uderza nią zaskakująco mocno, jak na w gruncie rzeczy spokojny (mimo uszu itp.) tekst. Bo to:

Lara nie potrafi czuć do nich gniewu. Już nie. Po dziesięciu latach piekła nie zostało jej na to siły. Poza tym zna ich tak dobrze, że jednocześnie nie wierzy, w to, co słyszy, a jednocześnie dziwi się, że nie wpadła na to wcześniej.

gdzieś tam zaczyna wkładać przekaz do pozornie “tylko historii” (Finklu, a propos tego, czy tu coś czemuś służy). A ostatni akapit jest tu naprawdę znaczący:

Po pewnym czasie Laraine zaczyna usprawiedliwiać zbrodniarzy, bo tak jej wygodniej. Rutyna ratuje od szaleństwa, a czas łamie każdy upór. Nie wie tylko, że humanizacja zbrodniarzy dehumanizuje ją samą.

To jest straszne, bo to jest o wielu ludziach i wielu pozornie normalnych sytuacjach, w tym spokojnym społeczeństwie, w którym każdy gotowy na skurwysyństwo, byle żyć dobrze i każdy gotów do niego przywyknąć, bo rutyna bezpieczniejsza…

Zresztą tak się właśnie zastanawiam na ile tu świadomie spychasz “samotników” gdzieś na obrzeża. Tak w trakcie czytania tekstu nie wiadomo do końca, czy to mają być ludzie, choć pewnie tak. Jeśli ludzie – czy pracownicy willi (na służbę niby Terry’ego nie stać, ale sprzątacze, ktokolwiek), czy może np. włóczędzy, którzy byli w okolicy i z jakiegoś powodu też wpadli w pętlę… A może i ofiary innych pętli albo duchy kogoś z przodków (a w kontekście finału: ofiary innych manipulacji Terry’ego)? Cholera wie, ale…

No właśnie, ale. Przychodzi ostatni akapit, przychodzi uderzenie jego przekazu. Schodzi uderzenie i nagle pojawia się drugie. Spychanie osób, które niewiele znaczą dla akcji, czy może pomijanie czyjegoś losu?

Nie wiem, czy to specjalnie, podejrzewam, ze bardzo nadinterpretuję intencje autorskie, ale jak cholera pasuje to do opowieści, zwłaszcza, jeśli doda się poszczególne elementy opowiadania i nagle wyjdzie, że to lata sześćdziesiąte, USA, gdzieś tam pojawia się akcent teksański… Być może przypadkowo, ale elementy układanki pasują i między sobą i do tej puenty. Zwłaszcza w kontekście tego, że nikogo zdaje się nie ruszać los “samotników”, co najwyżej dochodzi do wywrócenia oczami przy pożarze.

Humanizacja sprawców, która dehumanizuje ofiary.

Nie jest to aż “Pewnego dnia, być może, oby”, ale jest to nieźle napisana historia, z której pełną oceną mam problem właśnie z powodu wspomnianej “nie mojej szuflady”. Niemniej udane, bardzo udane.

 

"Nie wybrała żadnej"

– czas narracji się zmienił.

 

"mężczyzna, którego nie twarzy nie może dojrzeć"

– do przeredagowania

 

"Ale szanuję za kreatywność"

Trochę słowo "kreatywność" nie pasuje do całości stylu.

 

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Cześć!

 

Strasznie zagmatwany tekst, taki w Twoim stylu. Zgubiłem się dosyć szybko – ale takie chyba było założenie i potem, okruszek po okruszku, razem z bohaterką dowiadywałem się, o co chodzi. Jak rozumiem, wyszłaś od pętli czasowej, w której uwięzieni są bohaterowie, ale dodałaś do niej jeszcze niejedno.

Miałem trochę problem z określeniem bohaterów, nie wiem, czy Lara i Laraine to ta sama osoba. Nie wiem też, kim była kobieta, z którą przyszedł Ringo, czy to jedna i ta sama, tylko w innym momencie cyklu? Ciekawe i wciągające, ale jak na mnie zbyt zagmatwane i bez rozwiązania (a może nastąpiło, ale go nie złapałem). Nie do końca rozumiem ostatnią rozmowę mężczyzn i zdecydowanie nie łapię roli zakończenia oraz jego relacji z resztą tekstu. Jak rozumiem, pan amant chciał zorganizować ustawkę, by zaimponować bohaterce, ale cos poszło nie tak, więc obciął sobie ucho? Trochę za szybko, zbyt zdawkowo, tropów jest tak dużo, że nie daję rady tropić tego zająca i mi umyka.

 

Ale pomysł i wykonanie niezłe, jeszcze z rzeczy edycyjnych:

Najwidoczniej to widać, mężczyzna bowiem traci rezon, wiotczeje w ramionach.

Powtórzenie

Tam czeka już pan Brockbank, elegancko ubrany i ufryzowany, z mahoniową laską, którą używa, by dodać sobie prestiżu.

Czy tu nie powinno być której?

gdy mężczyzna, którego nie twarzy nie może dojrzeć, do niej strzela.

Zbędne.

 

Pozdrawiam i Powodzenia w konkursie!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

ale cos poszło nie tak, więc obciął sobie ucho

Ucho to chyba pan szalony pomocnik, a nie pan amant manipulant.

 

Możliwe, ja po jednym czytaniu nie jestem pewny i odniosłem wrażenie, że to o amanta chodziło. Po drugim czytaniu pewnie więcej złapię, ale pewnie jeszcze nie wszystko i w związku z tym zastanawiam się, czy chce mi się kolejny raz czytać.

Pomysł niezły i przyjemnie zrealizowany, ale też nic mnie aż tak nie urzekło czy zaintrygowało, by ciekawość wzięła górę i zmobilizowała do kolejnego czytania. Prześpię się i jutro zobaczymy.

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cóż, Lano, opowiadanie mnie pokonało. Nie pojęłam, co chciałaś opowiedzieć.

 

Męż­czy­zna za­bie­ra się za ko­lej­ną po­ma­rań­czę. → Męż­czy­zna za­bie­ra się do kolejnej pomarańczy.

 

jak biała ce­ra­ta na­sią­ka krwią. → Cerata jest nieprzemakalna, nie wchłania wilgoci, więc nie nasiąknie krwią.

 

dla­te­go opie­ra się o umy­wal­kę… → Zdaje mi się, że Lara jest w kuchni, nie w łazience, więc: …dla­te­go opie­ra się o zlew

 

Cza­sem cięż­ko nie trak­to­wać wszyst­kich dni… → Cza­sem trudno nie trak­to­wać wszyst­kich dni

 

No żesz psie licho→ No żeż psie licho

 

Wciąż po­zo­sta­je dużo pytań, ale naj­bar­dziej fun­da­men­tal­nym jest: „dla­cze­go?”.Wciąż po­zo­sta­je dużo pytań, ale naj­bar­dziej fun­da­men­tal­ne jest: „dla­cze­go?”.

 

two­rzą wokół niego rdza­wo-po­ma­rań­czo­wą łunę. → …two­rzą wokół niego rdza­wopo­ma­rań­czo­wą łunę.

 

z ma­ho­nio­wą laską, którą używa, by dodać sobie pre­sti­żu. → …z ma­ho­nio­wą laską, której używa, by dodać sobie pre­sti­żu.

 

ko­bie­ta siada na obrze­żu ka­na­py. → Można usiąść na brzegu kanapy, ale nie wiem jak można usiąść na jej obrzeżu…

Za SJP PWN obrzeże  1. «wąski pas ciągnący się wzdłuż linii ograniczającej pewną przestrzeń» 2. «granica, poza którą kończy się zakres jakiegoś zjawiska lub czyjejś działalności»

 

Roz­ma­wia­ją jesz­cze jakiś czas, pod­czas któ­re­go pan Brock­bank oświad­cza się La­ra­ine dwa razy… → Czy dobrze rozumiem, że pan Brock­bank oświad­czał się La­ra­ine podczas czasu?

 

męż­czy­zna, któ­re­go nie twa­rzy nie może doj­rzeć… → Dwa grzybki w barszczyku.

 

że ko­ły­szą się do „Are You Lo­ne­so­me To­ni­ght?”. → Tytuł albo w cudzysłowie, albo napisany kursywą. Nie używa się jednocześnie kursywy i cudzysłowu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Oj, widzę, że się nazbierało. Przepraszam za opóźnienia, gdyż, albowiem, bo ciągłe problemy z prądem. A na telefonie naprawdę nie lubię załatwiać spraw. Nie zapomniałam więc o was. Wręcz przeciwnie! Wolę jednak odpisywać na spokojnie i komfortowo, więc dziękuję za odwiedziny, jutro powinno mi się już udać odpisać każdemu :)

Nie wysyłaj krasnoluda do roboty dla elfa!

Hmm, mam wrażenie, że sposobem na powstrzymanie tej pętli jest powstrzymanie się od zabijania. I nie rozumiem dlaczego tego nie robią. Bo przecież coś tam jednak w te wtorki im świta, wspomnienia są wprawdzie zamglone, ale wiedzą, że zdarzy się coś strasznego. Trzymanie w tym momencie spluwy przy boku jest proszeniem się o kłopoty.

Końcowy twist… no nie wiem. Trochę wyskakuje ni z gruszki, ni z pietruszki. Domyślam się, że odnosi się do mieszkańców wynajmowanego skrzydła budynku, ale czemu oni właściwie w tym tkwią? Przecież dramat rozgrywa się pomiędzy trójką z drugiego skrzydła. Rozumiem, że Terence chciał w jakiś sposób wymusić na Larze, by została jego żoną i wymyślił, że jeśli ją ochroni przed atakiem, to ona mu ulegnie. Namówił Ringo, żeby do nie strzelił, ale albo nie zdążył, albo stchórzył, w każdym razie nie uratował. Więc pojawienie się w pętli samotników jest trochę pod końcowy twist.

I skąd oni wiedzą, że tkwią w tym dziesięć lat?

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Witaj.

 

Opowiadanie niesamowite. Zgadzam się z Wilkiem Zimowym, i mnie daleko do takiej twórczości, ale wrażenie robi niezwykłe! :)

 

Zastanawiające są tu w sumie różne elementy.

Pozycja wybudzonej bohaterki – jak można bowiem spać na łóżku tak, aby dywanu dotykać prawą dłonią oraz lewą stopą, kiedy jednocześnie resztę łóżka ma zajmować otyły mężczyzna? Czy ona leży rozkrzyżowana? Pod nim? Na nim? Ponad nim? Czemu? 

 

Jedyny zamieszczony w opowiadaniu przypis odnosi się do „Burzy” Szekspira, która również opowiada o dziwacznych przejściach bohaterów, miłościach, zdradzie, zawiści, zemście, żądzach, próbach gwałtu, walkach i kilkunastoletnich zmaganiach. Pewnie nie jest to przypadek.

Przypis ten mówi o obecnych tu demonach i pustym piekle. Lara twierdzi, że musieli zrobić coś złego, skoro wspólnie tkwią w tej chorej pętli czasu. Prawdopodobnie zatem jest to kara za grzechy. Zakończenie zdaje się utwierdzać w tym wniosku – wszyscy troje są winni, wszyscy są zbrodniarzami. Zielonooki Ringo dokonuje masowych mordów. Czyżby to dusze ofiar w zemście spowodowały takie zapętlenie czasowe?

 

Często opowiadana zbrodnia, dokonana na Laraine, najpierw wskazuje na jej męża jako sprawcę, potem – na jego pomocnika czy krewnego, a nawet nią samą. Raz Terrance chroni Larę własnym ciałem, innym razem – nie. Jak rozumiem, z podsłuchanej przez bohaterkę rozmowy wynika, że Ringo ma strzelać do dziewczyny, by Terry osłonił ją samym sobą i tym sposobem zyskał jej zaufanie oraz wdzięczność, czyli – że to zostało przez nich obu zaplanowane. W innych momentach dziewczyna stara się wyrwać z tej pętli, zmieniając akt zabójstwa. 

 

Bohaterowie opowieści zajmują skrzydło wschodnie, natomiast zachodnie ulega spaleniu. Tam giną sprowadzeni przez szalonego Ringo nieszczęśnicy. Jego nagły skok z zajmowanego krzesła na blat stołu wydaje się mało realny, a jednak nie zdumiewa nikogo i mężczyźnie przychodzi z łatwością. W dodatku, podczas skoku, trzyma on w dłoniach nożyk do obierania pomarańczy oraz palące się papierosy. Albo dziewczynie się to śni, albo też Ringo nie jest człowiekiem, lecz inną istotą. Senniki podają, że sen o ciętej pomarańczy jest ostrzeżeniem. Powtarzany wielokrotnie kolor oczu Ringo, dość rzadki u mężczyzn, jest uważany powszechnie za najbardziej atrakcyjny (czy to dlatego Lara spędziła z nim kilka nocy?), zaś wspomniany już Szekspir pisał, że jego posiadacze są wyjątkowo zazdrośni.

 

 

We wtorek bohaterowie opowiadają o wieczorno-nocnej burzy stulecia i konieczności przeczekania jej przez bohaterkę w tym domu, ale w poniedziałek nikt o niej nie wspomina. Czy poniedziałki są tam inne/różne?

Obie znalezione w całym domu powieści wskazują jednoznacznie na dziwaczne zainteresowania gospodarza.

Wspomnienie wcześniejszego zwierzania się siostrze świadczy o tym, że Lara znała gospodarza zanim zdecydowała się przeczekać u niego burzę. Raz mówią sobie oboje per „pani-pan”, innym razem „na ty” i są małżeństwem. Sam akt zawarcia małżeństwa nie pojawia się jednak w opisanych wspomnieniach. Czemu?

 

Mocnym jest dla mnie ten fragment, w moim odczuciu zawierający najwięcej treści: „Coś się spieprzyło w tym cyklu, ale wytrzymasz. Człowiek to zawzięte bydle”.

Do tego, brzmiące gorzko i przykro nazywanie dziewczyny „księżniczką”.

 

Gratuluję Ci serdecznie oryginalnego pomysłu i wyobraźni.

 

Pozdrawiam. :)

 

 

Pecunia non olet

Pomysł bardzo fajny, trochę skojarzył mi się z grą “12 Minutes”.

Opisy przeżyć, uczuć, myśli bohaterki są dobre, ale zabrakło mi trochę bardziej wyrazistych opisów czasów, w których to się dzieje. Wiem, że były, ale jakby tak trochę ich więcej było, to bym się nie obraził, a i klimat byłby lepszy.

Też odczułem pewien problem z płynnością. Jakby tych zaimków coś za dużo, może momentami za dużo powtórzeń podmiotu?

Mężczyzna mówi kombinacją akcentów z Teksasu i Karoliny Południowej, więc zgniecione i niewyraźne wyrazy łączą się z przeciąganiem samogłosek i prawie pomijaniem spółgłosek.

W mojej głowie zaczął mówić po polsku z takim właśnie akcentem ;p Ale oczywiście rozumiem, że tak trzeba było napisać.

Kobieta odwraca się, ale nie gwałtownie.

Opisanie jak czegoś postać NIE robi to fajny zabieg, ale mam wątpliwości, czy tutaj akurat pasuje.

Ostatecznie myślę, że jest okej, mogłoby być lepiej, ALE nieidealne, ale ukończone opowiadanie, jest stokroć, albo i tysiąckroć, lepsze niż idealne, ale nieukończone ;)

Cześć,

Komentarz ten został napisany jeszcze przed wstawieniem komentarza z jurorskim obrazkiem, zatem do tego momentu w tekście mogły zajść zmiany, których już nie śledziłem.

Oj, Lano, Lano. Miałem problem z tym tekstem, ale już chyba nie mam, bo… czytałem dwa razy. Mocno mi weszłaś w głowę tym tekstem.

Mocną stroną tekstu są bohaterowie. Momentami zdają się szaleni, ale ostatecznie są wiarygodni. Do tego współgrają z klimatem, ni to mrocznym, ni to brudnym, może zamglonym. Dopełnia to obraz świata, w którym trudno znaleźć jakiś punkt zaczepienia.

Samo zapętlenie rodzi wątpliwości, nie wszystko chyba zrozumiałem, mechanizm jest nieco zamglony, ale może w tym też jego urok. W końcu bohaterowie też się w tym gubią. Przy pierwszym czytaniu do ostatnich akapitów zachodziłem w głowę o co tu w ogóle chodzi i uderzyłaś pięścią w twarz gdy już opuściłem gardę. Musiałem ochłonąć, przemyśleć sprawę i zabrać się za lekturę ponownie. I taki to chyba jest tekst, że przy drugim czytaniu jest jeszcze ciekawszy, można wychwycić więcej.

Motyw konkursowy oceniam wysoko. Masz jedną, klarowną księżniczkę, a jestem wręcz zły, że w tekście padło słowo „księżniczka” (nawet dwa razy) – byłoby nawet subtelniej (to mój najpoważniejszy i jednocześnie lichy zarzut). Tydzień w tydzień Laraine jest ratowana, czasem nie. Jest w tym ogrom dramatu, choć wydaje się być dziwny. Samo ratowanie jest też osią historii. Nawet nie mogę napisać, że motyw konkursu wpasowałaś do tekstu – to tekst jest wpasowany w motyw konkursu.

Technicznie również jestem pod wrażeniem: opisy, wtrącanie szczegółów w narrację, przechodzenie z jednej sceny do drugiej, tak różnych od siebie, daje świetny efekt. Złapałem jeden błąd, przy którym musiałem się na chwilę zatrzymać, reszta popłynęła. Do tego znakomite tempo i nie widać pisania w górnym limicie.

Gratuluję, Lano, bo to kawał dobrego opka. Tym bardziej mi się podoba, bo jest ważne, ma swój wydźwięk, choć obawiam się, że osoby dotknięte takim zapętleniem zupełnie by się w nim nie odnalazły, co również w tekście zawarłaś. Ani trochę nie gniewam się za ten potężny cios w twarz.

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Cześć, LanaVallen! Bardzo Ci dziękuję za udział w konkursie.

 

Opowiadanie stanowi niemałe wyzwanie. Trudno się tu zorientować w fabule, a postaci mi się konsekwentnie myliły, ale mimo to opowiadanie intrygowało coraz mocniej z każdym kolejnym dniem. Bardziej się domyślam drugiego dna niż go rozumiem i jeśli dobrze zakładam Lara jest uwieziona w zaświatach wraz ze swoimi oprawcami. To chyba jeden z tych tekstów, które każdy może niejako zinterpretować po swojemu. Dla mnie wplotłaś tu motyw przyzwyczajania się do oprawców i to, że nawet najgorsze towarzystwo może być lepsze niż samotność w okropnym świecie. Niestety to wszystko jest jak dla mnie zbyt mocno zagmatwane. Trudno mi się tu doszukać realizacji tematu konkursowego.

 

Wyróżnienie Alicelli

Bardzo mnie zaintrygowała pętla czasowa, uważam że świetnie sobie poradziłaś z tym trudnym zadaniem.

 Ech, Lano, strasznie nagmatwałaś. Mam wrażenie, że siedzi tutaj fajny pomysł, którego nie byłem w stanie do końca odczytać, bo zwyczajnie pogubiłem się w wydarzeniach i nie wiem, co tak naprawdę zaszło. Miałem też problemy z określeniem bohaterów i nie podnosiło to satysfakcji z lektury. Na duży plus natomiast zaliczyłem opis uczuć i myśli bohaterki, ewidentnie jest to coś, co wychodzi Ci świetnie. Kolejnym atutem tekstu jest przemycanie życiowych prawd pomiędzy wierszami ;)

Wykonanie niby fajne, niby spoko, ale jednak trudno brnęło mi się przez tekst i nie potrafię do końca wytłumaczyć dlaczego. Sporą mam zagwozdkę.

Bardzo mi się jednak podoba, że praktycznie każdy Twój tekst jest kompletnie inny od poprzedniego i bawisz się różnymi stylami, a chociaż efekty są różne, to bardzo przyjemnie obserwuje się te eksperymenty.

Muchas gracias za udział w konkursie! Pozdrówka!

 

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka