Ktoś chwycił mnie za ramię…
…nie wrzasnęłam jedynie dlatego, że wydanie z siebie jakiegokolwiek dźwięku w tym konkretnym momencie, nie było… no cóż, wskazane. Przedwczesne zdradzanie swojej pozycji wrogowi, który i tak miał przewagę w objętości oraz liczebności, i który z pewnością wygra – niby dlaczego miałabym ułatwić mu robotę?
No ale przecież nie bez podstaw mówią – nadzieja umiera ostatnia.
Mówią też, że nadzieja matką głupich. Ciekawe, kto ma rację…
– Na pewno chcecie zostać? – zapytał dowódca, patrząc na mnie szklanymi oczami, ze źle skrywanym współczuciem.
– Na pewno. Zatrzymamy ich.
Dowódca poklepał mnie po ramieniu, mrucząc coś niezrozumiałego, i oddalił się szybko, a ja zeszłam do głębokiego na jakieś trzy metry dołu pełnego białego proszku i równie białych kryształków różnej wielkości. Została nas trójka – jak zwykle, już nas to nawet nie dziwiło – a reszta oddziału wycofała się na dogodniejszą pozycję. My mieliśmy być przeszkodą mechaniczną. Opóźnieniem. Mieliśmy zyskać trochę czasu.
***
W ogóle to śmieszna sprawa: znaleźliśmy się tutaj w zasadzie przypadkiem. Chrzanik, mój najlepszy kumpel, wrócił po swoją ukochaną – moją najlepszą kumpelkę. Nie chciał jej zostawiać w tym okrutnym miejscu… A że przy okazji mógł zagrać na nosach staruszków, to właściwie: czemu nie? Bo wiecie, mamy tutaj klasyczny, znany jeszcze z przełomu renesansu i baroku przykład waśni między dwiema rodzinami – w przypadku moich przyjaciół źródłem wypalającej trzewia nienawiści był spór o stopień pikanterii (no lepszego pomysłu już nie dało się znaleźć, masakra). Plus – standard, chyba wszędzie, w pakiecie z dorastaniem – starszyzna ma zawsze, ale to ZAWSZE rację, wie lepiej i w ogóle to: „Zamilcz, dziecko, bo nie wiesz, o czym pleciesz!”.
No więc Chrzanik wrócił. I nas capnęli… niemalże. Bo zrobiliśmy niezłą rozróbę i pierzchliśmy poza wytyczone przez Stworzenia Najwyższe granice dzielnic. A że granice poletek naszej trójcy sąsiadowały ze sobą i że wzmożone patrole przy linach oddzielających były częstsze (bo sąsiadom nie można ufać, a palące awantury były codziennością), to i przemknąć się niezauważenie koło jednych bądź drugich stawało się nie lada wyczynem. No więc: prawie nas dorwali. Chrzanik musiał być zamroczony swoją wielką, ach! jakże żarliwą miłością, jeśli sądził, że pozwolę mu na samotną akcję ratunkową – ostatecznie uciekaliśmy w trójkę: Chrzanik, Pepperka i ja. Przydały się wykradzione wcześniej od Przeznaczonych granaty dymne. Po całej akcji przyuważył nas nasz obecny dowódca, który wtedy już zebrał sporą grupę Wyrzutów i zaproponował dołączenie do oddziału, aby walczyć o prawa dla pozostałych rodzin. Potem wszyscy mieliśmy trafić gdzieś indziej, po uwolnieniu, kogo się da (bo Wyrzuty były odseparowywane i pilnie strzeżone): w lepsze miejsce, pośród dorodniejszego i bardziej wonnego towarzystwa; byle dalej od tego gówna.
***
Wychyliłam głowę ponad krawędź leju i rozglądnęłam się. Dookoła miejsca, w którym siedzieliśmy, nie było w sumie niczego szczególnego, oprócz tego przeklętego (niechby go piorun strzelił!) wawrzynu i fragmentu jakiejś ściany daleko przed nami. Wokół walały się pojedyncze elementy zabudowań – wszystko to na nierównej, pstrokatej i poznaczonej bruzdami szarego kamienia powierzchni. W powietrzu unosił się kwaskowaty zapach czegoś, a miejscami widoczna była biała, pyłowa mgiełka, która unosiła się podczas najdelikatniejszego ruchu. Krawędź dołu była nieco wyżej niż podłoże, w którym go wydarto, przez co tworzyła nieduży nasyp.
Nagle do naszych uszu dotarły pierwsze komendy wroga: „Ruszać! Atak! Dorwać ich!”. Szybko schowałam się w dziurze i złapałam broń.
– Przygotujcie się – sapnął Chrzanik sekundę później i odbezpieczył karabin.
Ostrożnie wyglądnęliśmy zza krawędzi w stronę tego jedynego zachowanego fragmentu – ściany przed nami. A zza niej…
– Biegnie! – wrzasnęła Pepperka. – Chyba Przeznaczony!
W istocie. W naszym kierunku biegła pierwsza, dziwnie rozmyta postać. Po kolorze munduru można by uznać, że to faktycznie Przeznaczony… Za nim z pewnością pojawią się kolejni. Wysunęłam broń ponad krawędź, wycelowałam i oddałam kilka strzałów.
Co do…?! – pomyślałam. Przecież go trafiłam! Czemu nie pada na twarz?!
W tym samym momencie Chrzanik i Pepperka oddali kilka strzałów ze swoich karabinów.
– Ustrzeliliśmy pięciu! – wrzeszczy ktoś.
Kto?!
Rozglądam się w popłochu; widzę, jak większa grupa przeciwników biegnie gdzieś obok leju – chyba namierzyli naszych, szlag! – i oddaje salwę ze swojej broni.
Kolejne postacie wybiegają zza załomu, a ten pierwszy element wciąż ani myśli paść. Przyglądam się, jak moje pociski w niego trafiają i czuję, że dzieje się coś dziwnego… Widzę, że dzieje się coś dziwnego. On się błyszczy! Z każdym trafieniem ten tłumok, co to miał paść na pysk, błyska się niczym pieprzona gwiazda na niebie! I wydaje ten ssąco-chlupoczący dźwięk… Pociski przez niego przelatują albo zatrzymują się w nim; wokół widać rozprysk przeźroczystej cieczy.
– Uwaga! – krzyczy Chrzanik.
– Szlag! – klnie Pepperka. – To muszą być Nawróceni! Już po nas.
No i ten… za późno. Zostaliśmy otoczeni.
I po jaką zatęchłą kałużę nam to było?!
Cóż, po taką, że uznaliśmy, iż trzeba walczyć z uzurpatorem, który nadał sobie prawo rozporządzania naszą wolą, naszą codziennością, naszym, do szlaga, życiem! Bądź co bądź, ale bycie świeżynką, a nie kwaśniakiem jest bardzo pociągające – ale niewielu z nas podzielało to zdanie, zamiast bryzy ziołowo-ogórkowej wybierając kwas.
Wokół nas zapadła cisza. I dziwne to, ale nikt do nas nie oddał ani jednego strzału…
Skupiliśmy się na środku leju i czekamy, co z nami będzie. Strzelać nie ma sensu. Nie tylko ten pierwszy gnojek uszedł bez szwanku. Przyglądam się oprawcom. Mają taki śmieszny wyraz twarzy… I wyglądają, jakby przebiegli maraton – strugi potu spływają im po twarzach, włosy posklejały się w strąki, a na ubraniu wykwitały powoli mokre plamy. Taaak, widzę nadruk na ich koszulach – to ci, którzy uznali, oczywiście z (nie)wielką pomocą, że bez pardonu godzą się na to, co rozkaże Góra.
***
A Góra zawsze najpierw mówi: „Tu macie wszystko, aby wzrastać, rozwijać się, pęcznieć, wydawać owoce”. A potem wydaje rozkaz: „Teraz spłaćcie swój dług i oddajcie się w nasze ręce; już my wiemy, co najlepiej doprawicie i z czym się wybitnie skomponujecie”. I nic, że masz pomysł na swoje życie; nic, że masz prawo do samostanowienia; oni mają cię głęboko w…
No więc ci, co nas osaczyli, to Nawróceni. Czyli Wyrzuty już po przeprogramowaniu. A Wyrzuty? Cóż, tak określane są jednostki, które mają pewne zaburzenia osobowości; mogą to być poważne defekty, ale da się je ogarnąć, przeprowadzając pranie bądź suszenie mózgu (zależne od tego, z której rodziny pochodzi osobnik). Byli też Przeznaczeni – całkowicie ciemna masa, bezrefleksyjna, ślepo ufająca Górze. W ogóle nie kwestionują rozkazów, przyjmują wszystko za dobrą monetę; idą na kiszenie z uśmiechem.
Taaak, jeszcze ta cała mityczna Góra. Stworzenia Najwyższe, które uznały, że mogą wszystko: władcy świata, ciał, umysłów i dusz. Wyjątkowo paskudne stworzenia, mające się za najlepsze, bo pochodzą z rzekomo najważniejszego Królestwa.
***
– No, no, no… – Dociera do nas nagle kobiecy głos, który przerywa moje dywagacje, jakże życiowe, we właściwym czasie i w odpowiednim miejscu. – Nasz brakujący inwentarz!
Do krawędzi dołu zbliżyła się niska damulka z wydatnym brzuchem, ubrana – no jakby już nic dziwniejszego nie mogło nas czekać – w białą sukienkę. Jak nic: ubiór idealnie dobrany do okoliczności.
Nic więcej nie mówiąc, babsko rzuciło w nas słoikiem.
O nie!
Ledwie zdołaliśmy się rozproszyć. Słoik pękł u stóp Pepperki, rozlewając płynną zawartość wokół. W chwilę później wszędzie tam, gdzie dotarła ciecz, powierzchnia zaczęła skwierczeć i syczeć, a w powietrzu zawisła biała mgiełka.
Szlag! Ogórki kiszone! Czyli już podjęli decyzję, co z nami zrobią: przestaliśmy być zwykłymi Wyrzutami, które można łagodną perswazją skłonić do współpracy, a staliśmy się Odrzutami, które należy raz na zawsze spacyfikować, co by to nie poczyniły większych szkód.
***
Odrzuty, według tego, co twierdziły damulki w białych lub kolorowych sukniach (kto im w ogóle pozwolił decydować?! To, że mają wyjątkowo intensywny i cuchnący głos, wcale nie powinno być wyznacznikiem! To pewnie przez to, że niektóre miały piękne, kolorowe i wonne uczesanie, a Stworzenia Najwyższe zasiedlały je w okolicach swych domostw, ot tak dla ozdoby), to osobniki z już stwierdzonymi zaburzeniami osobowości, które dodatkowo mają skazę charakteru. Zdiagnozowanie tej skazy kończyło się tylko w jeden sposób: natychmiastowe przeistoczenie ze stanu świeżynki w pożądaną formę.
Zwykle i Wyrzuty, i Odrzuty kończyły tak samo. Różnica polegała jedynie na tym, czy zachowają świadomość samych siebie (i może uda im się zepsuć plan Stworzeń Najwyższych, już po spacyfikowaniu i upakowaniu), czy nie. Ja tam wolałam wiedzieć, gdzie jestem, po co, na co, kto się turla albo przetacza obok, kto pachnie, a kto capi, kto bulgocze, a kto tylko chrupie.
***
Za pierwszym słoikiem poleciały jeszcze dwa. Pepperka zakwiczała z bólu, gdy woda z kiszonek nieco przeżarła jej buty. Gwoli wyjaśnienia: Wyrzuty traktowane są zwykłą mieszanką; Odrzuty nagradzane są morską – taki żarcik, że niby bryza morska nam się zamarzyła, to mamy jej teraz pod dostatkiem. Niestety, niektórzy z nas mieli pecha i cierpieli na zwyczajną… alergię. Tak, alergię. No i dla Odrzutów zarezerwowano terapię szokową: „Boicie się kiszenia? Wobec tego łapcie kiszonkę!”. A że kilka słoików się strzaska, co tam. Na pewno nie będzie szkoda, bo zepsute, i to w ten mało smaczny sposób – dlatego w kilka chwil wyżerały dziury w ubraniach.
– To co robimy? – zapytała damulka w bieli, patrząc na nas niewinnie i z rozmysłem. – Już wiem. Bierzcie tarcze i na krawędź z nimi – rozkazała nam.
Koło niej natychmiast zmaterializowali się żołnierze z naręczem płaskich tarczy, nieco nierównych na powierzchni i w kształcie… liści. Skąd tutaj tarcze?! – przemknęło mi przez głowę. Achhh… Przecież jest tutaj to przeklęte zielsko!
Całkowita irracjonalność sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, odebrała nam wolę walki. Popatrzyliśmy po sobie z rezygnacją. Wyszliśmy z dołu, wzięliśmy po tarczy od najbliżej stojącego żołnierza, który był lekko pozieleniały na twarzy, i ustawiliśmy się przy krawędzi.
Skądś nagle pojawił się nasz oddział. Przybyli nam na ratunek! – pomyślałam. Ale za chwilę zdałam sobie sprawę ze swojej omyłki: spoceni żołnierze otaczali naszych i prowadzili do miejsca, w którym stała damulka w bieli. Każdy z moich druhów musiał wziąć tarczę i także stanąć nad dołem w ziemi. Miny mieli nietęgie – jakby nażarli się cytryny albo Bóg wie czego – a krótkie szczeciny na ich twarzach i włosy na głowach sterczały we wszystkich kierunkach. Niechętnie wykonali polecenie.
I tak utworzyliśmy piękny liściasty okrąg, poczerniały i zzieleniały, w jednym miejscu przecięty kremowym słupkiem i czerwienią, a w innym – nieznacznie rozmyty. Paranoja. A miało być tak cudownie…
– Zabawa polega na tym, że na mój sygnał zrzucone zostaną bomby ogórkowe. A wy możecie spróbować przeżyć – powiedziała z uśmiechem damulka w bieli.
Przeszył mnie dreszcz przerażenia. Cichy bulgot obiegł krąg. To przeciwnicy pojawili się za naszymi plecami, tworząc drugi krąg. Większość z nich wyglądała niewyraźnie, mieli zawilgocone mundury i mokre włosy. Nieliczni mieli wysoko upięte włosy, z których wisiało mnóstwo delikatnie spłaszczonych koralików; kilku miało pozieleniałe twarze i wyglądali przez to, jakby mieli się zrzygać, a byli albo niscy i pękaci, albo wysocy i kapkę napakowani; byli też tacy, którzy odznaczali się bardzo niskim wzrostem, ale za to krągłością, no i mieli przerażająco czarne oczy. Brr!
Czyli nie ma nadziei?
– Ale nie możecie ruszyć się z miejsca wcześniej – ciągnęło babsko. – Po moim znaku możecie spróbować się schować – dodała i zachichotała złowieszczo. Obok niej pojawił się jeden z tych z palemką koralików na głowie, turlając przed sobą płaski, metalowy właz.
Chrzanik szturchnął mnie w ramię, wskazując ruchem głowy na żołnierzy niedaleko nas. No to patrzę. Ale nie wiem, o co mu chodzi. Mamy ich zaatakować, czy jaka cholera?! – pomyślałam.
Chrzanik wywrócił oczami, jakby słyszał moje myśli.
– Patrz na ich gęby – syknął przez zęby.
No to patrzę. Znowu.
– Ożeż w mordę jeża…! – palnęłam.
– …i w dupę misia! – ciągnie szeptem Pepperka.
To takie nasze oddziałowe przekleństwo. Dalej jest: „obyś dostał (nie)świeżą kiszonką!”.
Zanim jednak zdążyliśmy reszcie naszego oddziału przekazać, że właśnie spełnia się przekleństwo, bo z tymi tam żołnierzykami coś jest szalenie-kiszenie nie tak – ktoś tu był mocno wczorajszy, bleee! – odezwała się damulka w bieli:
– Uwaga! Na mój znak! Raz, dwa…
Nie wytrzymałam i przeturlałam się przez nasyp poza dziurę w ziemi. Baba zarechotała.
– Ziarninko-Zieleninko, poczekaj, jeszcze nie było „trzy” – mówi śpiewnie, a do mnie dociera fetor świeżo przeciśniętego przez praskę nadpsutego czosnku.
Boże w niebiesiech, ratuj! – myślę gorączkowo, wracając na swoje miejsce w okręgu. Od czosnku nieświeżego – zachowaj nas!
– To jeszcze raz, moi drodzy. Raz, dwa…
Znowu nie wytrzymuję, a za mną jeszcze trzy osoby z oddziału – turlamy się, przelewamy przez nasyp na tarcze.
Od kiszonych ogórków – uratuj nas!
– Ajajaj, kochani – mruczy damulka w bieli. – Znowu za szybko. – Śmieje się pod nosem. – Ostatnia szansa, Ziarninko, weź się w garść – mówi do mnie. – Raz, dwa… trzy! – kończy z emfazą.
Od kwaśnej wody – wybaw nas!
Zza naszych pleców lecą słoiki – mnóóóstwo słoików! – z kiszonymi ogórkami. Krzyczymy, w popłochu przetaczamy się i przelewamy poza krawędź dziury, na zewnątrz, w stronę nadlatujących pocisków, zasłaniając się tarczami w kształcie liści. Cholerne zielsko! Zasłaniamy się, a to zielsko nic, tylko z trzaskiem rozpada się na drobne kawałeczki.
Słoiki uderzają o ziemię, jeden za drugim; słychać potężny syk, a później pisk; nie wiadomo czy to kiszone ogórki, czy to nasi. Wszystko spowija mgła. Zaciskam mocno oczy i czekam, aż wszystko minie.
Nagła cisza zmusza mnie do otwarcia oczu. Wokół nie ma nikogo ani niczego, oprócz…
O nie – myślę ze smutkiem. Dorwała ich.
Patrzę w środek leju. A tam…
…jeden wielki słój ze świeżo kiszącymi się ogórkami.