- Opowiadanie: Aithne Dragonis - Kiszonka

Kiszonka

W tekście znajdują się słowa, które nie powinny być stosowane tak jak w tym opowiadaniu. Jednak każde z owych słów jest głęboko przemyślane i stanowi wskazówkę dotyczącą poszczególnych bohaterów. Czy uda ci się odnaleźć wszystkie ślady i stworzyć spójny obraz?

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Kiszonka

Ktoś chwycił mnie za ramię…

 

…nie wrzasnęłam jedynie dlatego, że wydanie z siebie jakiegokolwiek dźwięku w tym konkretnym momencie, nie było… no cóż, wskazane. Przedwczesne zdradzanie swojej pozycji wrogowi, który i tak miał przewagę w objętości oraz liczebności, i który z pewnością wygra – niby dlaczego miałabym ułatwić mu robotę?

No ale przecież nie bez podstaw mówią – nadzieja umiera ostatnia.

Mówią też, że nadzieja matką głupich. Ciekawe, kto ma rację…

– Na pewno chcecie zostać? – zapytał dowódca, patrząc na mnie szklanymi oczami, ze źle skrywanym współczuciem.

– Na pewno. Zatrzymamy ich.

Dowódca poklepał mnie po ramieniu, mrucząc coś niezrozumiałego, i oddalił się szybko, a ja zeszłam do głębokiego na jakieś trzy metry dołu pełnego białego proszku i równie białych kryształków różnej wielkości. Została nas trójka – jak zwykle, już nas to nawet nie dziwiło – a reszta oddziału wycofała się na dogodniejszą pozycję. My mieliśmy być przeszkodą mechaniczną. Opóźnieniem. Mieliśmy zyskać trochę czasu.

 

***

 

W ogóle to śmieszna sprawa: znaleźliśmy się tutaj w zasadzie przypadkiem. Chrzanik, mój najlepszy kumpel, wrócił po swoją ukochaną – moją najlepszą kumpelkę. Nie chciał jej zostawiać w tym okrutnym miejscu… A że przy okazji mógł zagrać na nosach staruszków, to właściwie: czemu nie? Bo wiecie, mamy tutaj klasyczny, znany jeszcze z przełomu renesansu i baroku przykład waśni między dwiema rodzinami – w przypadku moich przyjaciół źródłem wypalającej trzewia nienawiści był spór o stopień pikanterii (no lepszego pomysłu już nie dało się znaleźć, masakra). Plus – standard, chyba wszędzie, w pakiecie z dorastaniem – starszyzna ma zawsze, ale to ZAWSZE rację, wie lepiej i w ogóle to: „Zamilcz, dziecko, bo nie wiesz, o czym pleciesz!”.

No więc Chrzanik wrócił. I nas capnęli… niemalże. Bo zrobiliśmy niezłą rozróbę i pierzchliśmy poza wytyczone przez Stworzenia Najwyższe granice dzielnic. A że granice poletek naszej trójcy sąsiadowały ze sobą i że wzmożone patrole przy linach oddzielających były częstsze (bo sąsiadom nie można ufać, a palące awantury były codziennością), to i przemknąć się niezauważenie koło jednych bądź drugich stawało się nie lada wyczynem. No więc: prawie nas dorwali. Chrzanik musiał być zamroczony swoją wielką, ach! jakże żarliwą miłością, jeśli sądził, że pozwolę mu na samotną akcję ratunkową – ostatecznie uciekaliśmy w trójkę: Chrzanik, Pepperka i ja. Przydały się wykradzione wcześniej od Przeznaczonych granaty dymne. Po całej akcji przyuważył nas nasz obecny dowódca, który wtedy już zebrał sporą grupę Wyrzutów i zaproponował dołączenie do oddziału, aby walczyć o prawa dla pozostałych rodzin. Potem wszyscy mieliśmy trafić gdzieś indziej, po uwolnieniu, kogo się da (bo Wyrzuty były odseparowywane i pilnie strzeżone): w lepsze miejsce, pośród dorodniejszego i bardziej wonnego towarzystwa; byle dalej od tego gówna.

 

***

 

Wychyliłam głowę ponad krawędź leju i rozglądnęłam się. Dookoła miejsca, w którym siedzieliśmy, nie było w sumie niczego szczególnego, oprócz tego przeklętego (niechby go piorun strzelił!) wawrzynu i fragmentu jakiejś ściany daleko przed nami. Wokół walały się pojedyncze elementy zabudowań – wszystko to na nierównej, pstrokatej i poznaczonej bruzdami szarego kamienia powierzchni. W powietrzu unosił się kwaskowaty zapach czegoś, a miejscami widoczna była biała, pyłowa mgiełka, która unosiła się podczas najdelikatniejszego ruchu. Krawędź dołu była nieco wyżej niż podłoże, w którym go wydarto, przez co tworzyła nieduży nasyp.

Nagle do naszych uszu dotarły pierwsze komendy wroga: „Ruszać! Atak! Dorwać ich!”. Szybko schowałam się w dziurze i złapałam broń.

– Przygotujcie się – sapnął Chrzanik sekundę później i odbezpieczył karabin.

Ostrożnie wyglądnęliśmy zza krawędzi w stronę tego jedynego zachowanego fragmentu – ściany przed nami. A zza niej…

– Biegnie! – wrzasnęła Pepperka. – Chyba Przeznaczony!

W istocie. W naszym kierunku biegła pierwsza, dziwnie rozmyta postać. Po kolorze munduru można by uznać, że to faktycznie Przeznaczony… Za nim z pewnością pojawią się kolejni. Wysunęłam broń ponad krawędź, wycelowałam i oddałam kilka strzałów.

Co do…?! – pomyślałam. Przecież go trafiłam! Czemu nie pada na twarz?!

W tym samym momencie Chrzanik i Pepperka oddali kilka strzałów ze swoich karabinów.

– Ustrzeliliśmy pięciu! – wrzeszczy ktoś.

Kto?!

Rozglądam się w popłochu; widzę, jak większa grupa przeciwników biegnie gdzieś obok leju – chyba namierzyli naszych, szlag! – i oddaje salwę ze swojej broni.

Kolejne postacie wybiegają zza załomu, a ten pierwszy element wciąż ani myśli paść. Przyglądam się, jak moje pociski w niego trafiają i czuję, że dzieje się coś dziwnego… Widzę, że dzieje się coś dziwnego. On się błyszczy! Z każdym trafieniem ten tłumok, co to miał paść na pysk, błyska się niczym pieprzona gwiazda na niebie! I wydaje ten ssąco-chlupoczący dźwięk… Pociski przez niego przelatują albo zatrzymują się w nim; wokół widać rozprysk przeźroczystej cieczy.

– Uwaga! – krzyczy Chrzanik.

– Szlag! – klnie Pepperka. – To muszą być Nawróceni! Już po nas.

No i ten… za późno. Zostaliśmy otoczeni.

I po jaką zatęchłą kałużę nam to było?!

Cóż, po taką, że uznaliśmy, iż trzeba walczyć z uzurpatorem, który nadał sobie prawo rozporządzania naszą wolą, naszą codziennością, naszym, do szlaga, życiem! Bądź co bądź, ale bycie świeżynką, a nie kwaśniakiem jest bardzo pociągające – ale niewielu z nas podzielało to zdanie, zamiast bryzy ziołowo-ogórkowej wybierając kwas.

Wokół nas zapadła cisza. I dziwne to, ale nikt do nas nie oddał ani jednego strzału…

Skupiliśmy się na środku leju i czekamy, co z nami będzie. Strzelać nie ma sensu. Nie tylko ten pierwszy gnojek uszedł bez szwanku. Przyglądam się oprawcom. Mają taki śmieszny wyraz twarzy… I wyglądają, jakby przebiegli maraton – strugi potu spływają im po twarzach, włosy posklejały się w strąki, a na ubraniu wykwitały powoli mokre plamy. Taaak, widzę nadruk na ich koszulach – to ci, którzy uznali, oczywiście z (nie)wielką pomocą, że bez pardonu godzą się na to, co rozkaże Góra.

 

***

 

A Góra zawsze najpierw mówi: „Tu macie wszystko, aby wzrastać, rozwijać się, pęcznieć, wydawać owoce”. A potem wydaje rozkaz: „Teraz spłaćcie swój dług i oddajcie się w nasze ręce; już my wiemy, co najlepiej doprawicie i z czym się wybitnie skomponujecie”. I nic, że masz pomysł na swoje życie; nic, że masz prawo do samostanowienia; oni mają cię głęboko w…

No więc ci, co nas osaczyli, to Nawróceni. Czyli Wyrzuty już po przeprogramowaniu. A Wyrzuty? Cóż, tak określane są jednostki, które mają pewne zaburzenia osobowości; mogą to być poważne defekty, ale da się je ogarnąć, przeprowadzając pranie bądź suszenie mózgu (zależne od tego, z której rodziny pochodzi osobnik). Byli też Przeznaczeni – całkowicie ciemna masa, bezrefleksyjna, ślepo ufająca Górze. W ogóle nie kwestionują rozkazów, przyjmują wszystko za dobrą monetę; idą na kiszenie z uśmiechem.

Taaak, jeszcze ta cała mityczna Góra. Stworzenia Najwyższe, które uznały, że mogą wszystko: władcy świata, ciał, umysłów i dusz. Wyjątkowo paskudne stworzenia, mające się za najlepsze, bo pochodzą z rzekomo najważniejszego Królestwa.

 

***

 

– No, no, no… – Dociera do nas nagle kobiecy głos, który przerywa moje dywagacje, jakże życiowe, we właściwym czasie i w odpowiednim miejscu. – Nasz brakujący inwentarz!

Do krawędzi dołu zbliżyła się niska damulka z wydatnym brzuchem, ubrana – no jakby już nic dziwniejszego nie mogło nas czekać – w białą sukienkę. Jak nic: ubiór idealnie dobrany do okoliczności.

Nic więcej nie mówiąc, babsko rzuciło w nas słoikiem.

O nie!

Ledwie zdołaliśmy się rozproszyć. Słoik pękł u stóp Pepperki, rozlewając płynną zawartość wokół. W chwilę później wszędzie tam, gdzie dotarła ciecz, powierzchnia zaczęła skwierczeć i syczeć, a w powietrzu zawisła biała mgiełka.

Szlag! Ogórki kiszone! Czyli już podjęli decyzję, co z nami zrobią: przestaliśmy być zwykłymi Wyrzutami, które można łagodną perswazją skłonić do współpracy, a staliśmy się Odrzutami, które należy raz na zawsze spacyfikować, co by to nie poczyniły większych szkód.

 

***

 

Odrzuty, według tego, co twierdziły damulki w białych lub kolorowych sukniach (kto im w ogóle pozwolił decydować?! To, że mają wyjątkowo intensywny i cuchnący głos, wcale nie powinno być wyznacznikiem! To pewnie przez to, że niektóre miały piękne, kolorowe i wonne uczesanie, a Stworzenia Najwyższe zasiedlały je w okolicach swych domostw, ot tak dla ozdoby), to osobniki z już stwierdzonymi zaburzeniami osobowości, które dodatkowo mają skazę charakteru. Zdiagnozowanie tej skazy kończyło się tylko w jeden sposób: natychmiastowe przeistoczenie ze stanu świeżynki w pożądaną formę.

Zwykle i Wyrzuty, i Odrzuty kończyły tak samo. Różnica polegała jedynie na tym, czy zachowają świadomość samych siebie (i może uda im się zepsuć plan Stworzeń Najwyższych, już po spacyfikowaniu i upakowaniu), czy nie. Ja tam wolałam wiedzieć, gdzie jestem, po co, na co, kto się turla albo przetacza obok, kto pachnie, a kto capi, kto bulgocze, a kto tylko chrupie.

 

***

 

Za pierwszym słoikiem poleciały jeszcze dwa. Pepperka zakwiczała z bólu, gdy woda z kiszonek nieco przeżarła jej buty. Gwoli wyjaśnienia: Wyrzuty traktowane są zwykłą mieszanką; Odrzuty nagradzane są morską – taki żarcik, że niby bryza morska nam się zamarzyła, to mamy jej teraz pod dostatkiem. Niestety, niektórzy z nas mieli pecha i cierpieli na zwyczajną… alergię. Tak, alergię. No i dla Odrzutów zarezerwowano terapię szokową: „Boicie się kiszenia? Wobec tego łapcie kiszonkę!”. A że kilka słoików się strzaska, co tam. Na pewno nie będzie szkoda, bo zepsute, i to w ten mało smaczny sposób – dlatego w kilka chwil wyżerały dziury w ubraniach.

– To co robimy? – zapytała damulka w bieli, patrząc na nas niewinnie i z rozmysłem. – Już wiem. Bierzcie tarcze i na krawędź z nimi – rozkazała nam.

Koło niej natychmiast zmaterializowali się żołnierze z naręczem płaskich tarczy, nieco nierównych na powierzchni i w kształcie… liści. Skąd tutaj tarcze?! – przemknęło mi przez głowę. Achhh… Przecież jest tutaj to przeklęte zielsko!

Całkowita irracjonalność sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, odebrała nam wolę walki. Popatrzyliśmy po sobie z rezygnacją. Wyszliśmy z dołu, wzięliśmy po tarczy od najbliżej stojącego żołnierza, który był lekko pozieleniały na twarzy, i ustawiliśmy się przy krawędzi.

Skądś nagle pojawił się nasz oddział. Przybyli nam na ratunek! – pomyślałam. Ale za chwilę zdałam sobie sprawę ze swojej omyłki: spoceni żołnierze otaczali naszych i prowadzili do miejsca, w którym stała damulka w bieli. Każdy z moich druhów musiał wziąć tarczę i także stanąć nad dołem w ziemi. Miny mieli nietęgie – jakby nażarli się cytryny albo Bóg wie czego – a krótkie szczeciny na ich twarzach i włosy na głowach sterczały we wszystkich kierunkach. Niechętnie wykonali polecenie.

I tak utworzyliśmy piękny liściasty okrąg, poczerniały i zzieleniały, w jednym miejscu przecięty kremowym słupkiem i czerwienią, a w innym – nieznacznie rozmyty. Paranoja. A miało być tak cudownie…

– Zabawa polega na tym, że na mój sygnał zrzucone zostaną bomby ogórkowe. A wy możecie spróbować przeżyć – powiedziała z uśmiechem damulka w bieli.

Przeszył mnie dreszcz przerażenia. Cichy bulgot obiegł krąg. To przeciwnicy pojawili się za naszymi plecami, tworząc drugi krąg. Większość z nich wyglądała niewyraźnie, mieli zawilgocone mundury i mokre włosy. Nieliczni mieli wysoko upięte włosy, z których wisiało mnóstwo delikatnie spłaszczonych koralików; kilku miało pozieleniałe twarze i wyglądali przez to, jakby mieli się zrzygać, a byli albo niscy i pękaci, albo wysocy i kapkę napakowani; byli też tacy, którzy odznaczali się bardzo niskim wzrostem, ale za to krągłością, no i mieli przerażająco czarne oczy. Brr!

Czyli nie ma nadziei?

– Ale nie możecie ruszyć się z miejsca wcześniej – ciągnęło babsko. – Po moim znaku możecie spróbować się schować – dodała i zachichotała złowieszczo. Obok niej pojawił się jeden z tych z palemką koralików na głowie, turlając przed sobą płaski, metalowy właz.

Chrzanik szturchnął mnie w ramię, wskazując ruchem głowy na żołnierzy niedaleko nas. No to patrzę. Ale nie wiem, o co mu chodzi. Mamy ich zaatakować, czy jaka cholera?! – pomyślałam.

Chrzanik wywrócił oczami, jakby słyszał moje myśli.

– Patrz na ich gęby – syknął przez zęby.

No to patrzę. Znowu.

– Ożeż w mordę jeża…! – palnęłam.

– …i w dupę misia! – ciągnie szeptem Pepperka.

To takie nasze oddziałowe przekleństwo. Dalej jest: „obyś dostał (nie)świeżą kiszonką!”.

Zanim jednak zdążyliśmy reszcie naszego oddziału przekazać, że właśnie spełnia się przekleństwo, bo z tymi tam żołnierzykami coś jest szalenie-kiszenie nie tak – ktoś tu był mocno wczorajszy, bleee! – odezwała się damulka w bieli:

– Uwaga! Na mój znak! Raz, dwa…

Nie wytrzymałam i przeturlałam się przez nasyp poza dziurę w ziemi. Baba zarechotała.

– Ziarninko-Zieleninko, poczekaj, jeszcze nie było „trzy” – mówi śpiewnie, a do mnie dociera fetor świeżo przeciśniętego przez praskę nadpsutego czosnku.

Boże w niebiesiech, ratuj! – myślę gorączkowo, wracając na swoje miejsce w okręgu. Od czosnku nieświeżego – zachowaj nas!

– To jeszcze raz, moi drodzy. Raz, dwa…

Znowu nie wytrzymuję, a za mną jeszcze trzy osoby z oddziału – turlamy się, przelewamy przez nasyp na tarcze.

Od kiszonych ogórków – uratuj nas!

– Ajajaj, kochani – mruczy damulka w bieli. – Znowu za szybko. – Śmieje się pod nosem. – Ostatnia szansa, Ziarninko, weź się w garść – mówi do mnie. – Raz, dwa… trzy! – kończy z emfazą.

Od kwaśnej wody – wybaw nas!

Zza naszych pleców lecą słoiki – mnóóóstwo słoików! – z kiszonymi ogórkami. Krzyczymy, w popłochu przetaczamy się i przelewamy poza krawędź dziury, na zewnątrz, w stronę nadlatujących pocisków, zasłaniając się tarczami w kształcie liści. Cholerne zielsko! Zasłaniamy się, a to zielsko nic, tylko z trzaskiem rozpada się na drobne kawałeczki.

Słoiki uderzają o ziemię, jeden za drugim; słychać potężny syk, a później pisk; nie wiadomo czy to kiszone ogórki, czy to nasi. Wszystko spowija mgła. Zaciskam mocno oczy i czekam, aż wszystko minie.

Nagła cisza zmusza mnie do otwarcia oczu. Wokół nie ma nikogo ani niczego, oprócz…

O nie – myślę ze smutkiem. Dorwała ich.

Patrzę w środek leju. A tam…

 

…jeden wielki słój ze świeżo kiszącymi się ogórkami.

Koniec

Komentarze

Hej! Lubię absurd i niestandardowe teksty, Twoje opowiadanie nie przekonało mnie jednak szczególnie. Dlaczego? Bo cały czas miałem wrażenie, że nie bardzo określiłeś dla jakiej grupy odbiorców to kierujesz i jaki jest cel samego tekstu (tak, absurd cenię podwójnie, gdy zawiera w sobie również jakąś ,,głębszą" myśl i koncept, a nie tylko że jest absurdem samym w sobie). Niby momentami robi się coś na styl Sausage Party, leci jakieś gówno i inne takie, ale potem teksty bohaterów brzmią jak wycięte z bajki albo ewentualnie scenki dla nastolatków. Ten niesprecyzowany styl… zaraz, zdaje się, że wspominałaś w przedmowie o głęboko przemyślanych słowach i innych takich. Może więc zwyczajnie nie zrozumiałem pewnych zagrań autora? Tekst z pewnością inny i ciekawie pomyślany jeśli chodzi o ogólną koncepcję, żeby nie było, iż tylko marudzę. Wszystkiego kiszonego, pozdrawiam!

Witaj.

Mocno namieszałaś w owym świecie, nie ma co! :))

Ściśle zhierarchizowane społeczeństwo i wyznaczone każdej grupie zadania, cela oraz prawa, nakazy i zakazy, to podstawa dobrego zarządzania przez Górę. Dlatego tutaj – jak by się zdawało – wszystko idzie po myśli owej Góry właśnie. 

I tylko nurtuje mnie pytanie, co by się stało, gdyby w słoikach była… kiszona kapusta. :))

 

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Zagubiłam się i nie zrozumiałam.

Poszczególne kawałki intrygują, są elementy zabawne, ale mam wrażenie, że autor pomieszał przepis na kiszone ogórki, kompot truskawkowy i żur. Całość jak dla mnie nie strawna. 

Poniżej kilka wyłapanych błędów

 

 

A że przy okazji mógł zagrać na nosach staruszków, to właściwie: czemu nie?

zagrać komu? staruszkom

 

Plus – standard, chyba wszędzie, w pakiecie z dorastaniem – starszyzna ma zawsze, ale to ZAWSZE rację, wie lepiej i w ogóle to: „Zamilcz, dziecko, bo nie wiesz, o czym pleciesz!”.

To zdanie jest słabe. 

 

nie podobają mi się palące awantury

 

i oddaje salwę ze swojej broni.

ja oddaję, czy grupa oddaje?

Lożanka bezprenumeratowa

Powszechnie wiadomo, że dobrej jakości kiszonki są zdrowe i świetnie smakują. Twoja „Kiszonka”, Aithne Dragonis, okazała się, niestety, niestrawna. Innymi słowy – to nie była satysfakcjonująca lektura. Nie wiem, co miałaś nadzieję opowiedzieć.

 

A że przy oka­zji mógł za­grać na no­sach sta­rusz­ków… → A że przy oka­zji mógł staruszkom za­grać na no­sie

Zagrać na nosie to związek frazeologiczny, czyli forma ustabilizowana, zwyczajowo, której nie korygujemy, nie dostosowujemy do współczesnych norm językowych ani nie adaptujemy do aktualnych potrzeb piszącego/ mówiącego.

 

star­szy­zna ma za­wsze, ale to ZA­WSZE rację… → Dlaczego wielkie litery?

 

wszyst­ko to na nie­rów­nej, pstro­ka­tej i po­zna­czo­nej bruz­da­mi sza­re­go ka­mie­nia po­wierzch­ni. → Nie bardzo umiem zobaczyć bruzdy z kamienia.

 

kwa­sko­wa­ty za­pach cze­goś… → Dlaczego kursywa?

 

Kra­wędź dołu była nieco wyżej niż pod­ło­że, w któ­rym go wy­dar­to… → Co to znaczy wydrzeć dół?

 

oddaje salwę ze swojej broni. → Literówka. Z jednej broni nie można oddać salwy.

na­szym, do szla­ga, ży­ciem! → Słowo szlag nie odmienia się.

 

żoł­nie­rze z na­rę­czem pła­skich tar­czy… → …żoł­nie­rze z na­rę­czem pła­skich tar­cz

 

 – Patrz na ich gęby – syk­nął przez zęby. → Czy to celowy rym?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Realuc, może rzeczywiście źle określiłam ramki mojego tekstu – szukałam innych kluczowych fraz, które byłyby w katalogu, ale albo ich nie ma, albo zwyczajnie nie ogarnęłam (jestem na portalu od niedawna). Tekst, jak już idziemy o ścisłość, jest rozwinięciem… snu ;) Nie miał (tekst) konkretnego celu – albo inaczej: chciałam pokazać pewną nieuchronność w “ściśle zhierarchizowanym społeczeństwie”, jak to świetnie nazwała bruce (dzięki! mam wrażenie, że i ty, i FilipWij, beta, daliście radę coś z tego tekstu wycisnąć logicznego wink).

Ambush, u mnie do kiszonych ogórków trafiają wszystkie te składniki, które wystąpiły w opowiadaniu :) Dziękuję za wskazanie błędów. Odnośnie do “palących awantur”, to określenie “palący” jest właśnie jednym ze słów celowo wprowadzonych do tekstu, jako wskazówka.

regulatorzy, dziękuję za wykaz dostrzeżonych błędów, wprowadzę niezbędne poprawki. Dwie kwestie, które chciałabym wybronić: 1. kursywa przy “czegoś” – chciałam tutaj zwyczajnie podkreślić, że bohaterka czuje zapach tego, co czeka ją i jej towarzyszy, ale nie zdradzać jeszcze od razu czytelnikowi, że zaraz będą lecieć zepsute kiszonki; 2. “do szlaga” – nie odmienia się, jednak zastosowałam tę formę celowo jako formę obecną w języku potocznym (w moich rejonach tak się mówi: “do szlaga!”, chyba że to ta wersja przez “k” zamiast “g”, wówczas błąd wynika z mojej niewiedzy).

Bardzo proszę, Aithne Dragonis. Dodam też, że to Twoje opowiadanie i będzie napisane słowami, które uznasz za najwłaściwsze.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cała przyjemność po mojej stronie, dziękuję i pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Czołem.

Już miałem nadzieję, że zaczynam łapać o co chodzi i… przestałem rozumieć. W wyobraźni nie potrafiłem postaciom nadać kształtu, cech. Niestety należę do tych (a może jestem sam jeden), którzy by zrozumieć muszą mieć to podane w formie komiksu.

Wybacz.

Nowa Fantastyka