- Opowiadanie: GalotAnonim - Kredo zabójcy

Kredo zabójcy

Krót­ka hi­sto­ria pew­ne­go mor­der­stwa na zle­ce­nie. Ca­łość utrzy­ma­na jest w kli­ma­tach kla­sycz­ne­go, ma­gio-mie­czo­we­go fan­ta­sy. Bo­ha­te­ra­mi bę­dzie ekipa praw­dzi­wych ło­trów, któ­rzy nie za­sta­na­wia­ją się nad mo­ral­no­ścią swo­ich czy­nów. Wy­rzu­ty su­mie­nia nie są mile wi­dzia­ne w tej bran­ży. A może wła­śnie to zle­ce­nie od­mie­ni ich serca? Może tym razem wstrzy­ma­ją dło­nie uzbro­jo­ne w ostre szty­le­ty?

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy II, gravel, Finkla

Oceny

Kredo zabójcy

Maier Len­sky nie prze­pa­dał za wi­zy­ta­mi w do­kach. Iry­to­wa­ło go nie­ustan­ne skrze­cze­nie mew i in­ne­go wod­ne­go ptac­twa, któ­re­go nie po­tra­fił nawet na­zwać. Dusił się w peł­nym wil­go­ci po­wie­trzu, prze­sy­co­nym odo­rem nie­świe­żych ryb oraz bu­twie­ją­ce­go drew­na. Z od­ra­zą re­ago­wał na widok pi­ja­nych że­gla­rzy, któ­rzy snuli się bez celu ulicz­ka­mi, na prze­mian wrzesz­cząc i wsz­czy­na­jąc burdy. Jakby tego było mało, wszy­scy miesz­kań­cy przy­sta­ni cuch­nę­li go­rzej niż tru­chła ryb, które mor­skie fale re­gu­lar­nie wy­rzu­ca­ły na brzeg.  

Szcze­gól­ną awer­sję Len­sky wy­ka­zy­wał w sto­sun­ku do pod­łej ja­ko­ści piwa ser­wo­wa­ne­go w ta­wer­nach. Niewiele mniejszą niechęcią darzył agre­syw­ną klientelę, za­wsze go­to­wą, by pchnąć kogoś nożem, a póź­niej uto­pić w ka­na­le. Nie­ste­ty, ze wzglę­du na pracę, jaką przy­szło mu wy­ko­ny­wać Maier mu­siał go­ścić w nad­brzeż­nych karcz­mach dosyć czę­sto. Wy­star­cza­ją­co czę­sto, by za­czął my­śleć o samym sobie, jako o sta­łym by­wal­cu tych nie­szczę­snych przy­byt­ków. Po­nie­waż Len­sky nie zwykł nosić przy sobie pi­rac­kich kor­de­la­sów, jako osoba prze­wi­du­ją­ca, a przy tym ostroż­na, za­wsze wy­bie­rał się do doków w to­wa­rzy­stwie ochro­nia­rza. Tym razem ża­ło­wał, że wziął ze sobą tylko jed­ne­go po­moc­ni­ka. Na widok męż­czyzn, któ­rzy do­sie­dli się do jego sto­li­ka, Maier uznał, że nawet tuzin uzbro­jo­nych straż­ni­ków nie byłby prze­sa­dą.  

Do portu za­wi­nę­ły nie­daw­no trzy stat­ki ku­piec­kie, więc wnę­trze karcz­my wy­peł­ni­li nie­trzeź­wi że­gla­rze prze­krzy­ku­ją­cy się w pi­jac­kich pio­sen­kach i re­gu­lar­nie pio­rą­cy się po mor­dach z sobie tylko zna­nych po­wo­dów. Jed­nak lu­dzie, któ­rzy przy­sie­dli się do Len­skie­go nie przy­po­mi­na­li praw­dzi­wych wil­ków mor­skich. Wy­da­wa­li się sza­rzy i po­spo­li­ci do obrzy­dli­wo­ści. No­si­li pro­ste, skó­rza­ne kurt­ki okry­te bar­wio­ny­mi na czar­no płasz­cza­mi, które zdą­ży­ły po­wy­cie­rać się i wy­blak­nąć przez wiele lat użyt­ko­wa­nia. Twa­rze mieli rów­nie ni­ja­kie, jak ubra­nia. Ich pro­stac­kie ob­li­cza wy­glą­da­ły tak, jakby wy­rzeź­bił je ar­ty­sta cał­ko­wi­cie po­zba­wio­ny ta­len­tu, a przy tym uzbro­jo­ny w kom­plet­nie tępe dłuto. W cie­niu na­cią­gnię­tych na czoła kap­tu­rów dało się do­strzec głównie bladą cerę, ciem­ne oczy i za­pad­nię­te po­licz­ki.

Ten, który zajął miej­sce na wprost Ma­ie­ra spra­wiał wra­że­nie naj­wyż­sze­go z całej trój­ki, a przy tym cho­ro­bli­wie szczu­płe­go. Jego górną wargę szpe­ci­ła drob­na bli­zna cią­gną­ca się w stro­nę skrzdełka nosa i wyżej na po­li­czek. Jeden z są­sia­dów chu­dziel­ca miał sto­sun­ko­wo de­li­kat­ną twarz, drob­ne usta i mały, lekko za­dar­ty nos. Pod jego kap­tu­rem Len­sky za­uwa­żył nieco dłuż­sze ko­smy­ki wło­sów, zaś na pod­bród­ku nie do­strzegł śla­dów za­ro­stu, co mogło su­ge­ro­wać, że nie­zna­jo­my był ko­bie­tą. Maier nie miał jed­nak pew­no­ści. Trze­ci z za­kap­tu­rzo­nych nie wy­róż­niał się do­słow­nie ni­czym szcze­gól­nym. Zu­peł­nie jakby nie był czło­wie­kiem, lecz gła­zem pia­skow­ca ocio­sa­nym tak, by choć z grub­sza przy­po­mi­nać żywą isto­tę.

Len­sky ob­ró­cił głowę by upew­nić się, że jego ochro­niarz stoi tam, gdzie stać po­wi­nien. Widok zwa­li­ste­go straż­ni­ka z dło­nią za­ci­śnię­ta na rę­ko­je­ści mie­cza nieco go po­krze­pił, ale nie ukoił sko­ła­ta­nych ner­wów. Maier prze­łknął gło­śno ślinę. Spoj­rzał po­now­nie na mężczyzn po drugiej stronie stołu. Po ich nie­ru­cho­mych twa­rzach peł­za­ły głę­bo­kie cie­nie po­wo­ła­ne do życia przez sto­ją­cą na bla­cie świe­cę. Blask pło­mie­nia od­bi­jał się w ich oczach, za któ­ry­mi cza­iło się coś ta­kie­go, że serce nie­mal prze­sta­wa­ło bić, a całe ciało prze­szy­wa­ły lo­do­wa­te dresz­cze.

Żeby ukryć za­kło­po­ta­nie Len­sky się­gnął po kufel z piwem i prze­chy­lił go do ust. Od­sta­wiw­szy na­czy­nie na blat po­pra­wił za­pię­ty pod szyją płaszcz, po­tarł mokry od potu kark. Sta­rał się wy­glą­dać na roz­luź­nio­ne­go i pew­ne­go sie­bie. Wie­dział, że by­wal­cy por­to­wych ta­wern bez­błęd­nie wy­czu­wa­li strach. Ni­czym re­ki­ny cią­gną­ce do dry­fu­ją­cej w wo­dzie krwi. I ni­czym re­ki­ny za­wsze re­ago­wa­li na strach prze­sad­ną agre­sją, za­zwy­czaj się­ga­jąc po noże. Len­sky bar­dzo nie lubił, gdy gro­żo­no mu no­ża­mi.

– Bra­cia Asta­sio? – Maier zwró­cił się do sie­dzą­cej na­prze­ciw­ko trój­ki.

Zgod­nie z jego ocze­ki­wa­nia­mi żaden z za­kap­tu­rzo­nych nie od­po­wie­dział na py­ta­nie. Gdy wi­szą­ca w po­wie­trzu cisza stała się wprost nie­zno­śna, męż­czy­zna z bli­zną kiw­nął w mil­cze­niu głową.

– Je­że­li to nie pro­blem, wo­lał­bym się jed­nak upew­nić – dodał Len­sky, sta­ra­jąc się za­pa­no­wać nad gło­sem.

– Niby jak? – od­parł z prze­ką­sem chu­dzie­lec. – Nasi klien­ci nie za bar­dzo chcą wy­sta­wiać nam re­ko­men­da­cje. A nawet gdyby chcie­li, to bycie mar­twym po­waż­nie im to utrud­nia.

– Trud­no się nie zgo­dzić. – Maier po­now­nie się­gnął po kufel. – Ostroż­ność jed­nak nic nie kosz­tu­je. A po­nie­waż ani ja ani wy, jak przy­pusz­czam, nie chce­cie wy­lą­do­wać w ka­za­ma­tach stra­ży, mu­si­my się jakoś wza­jem­nie upew­nić, co do swo­jej toż­sa­mo­ści. Myślę, że naj­ła­twiej bę­dzie po­wo­łać się na na­sze­go wspól­ne­go zna­jo­me­go. Tego, który mnie do was skie­ro­wał.

– To aku­rat nie­wie­le po­mo­że, bo ten za­sra­niec zwykł przed­sta­wiać się róż­ny­mi imio­na­mi – stwier­dził cierp­ko Bli­zna. – W do­dat­ku żadne z nich nie jest praw­dzi­we.

– Może wy­star­czy wspo­mnieć, że nasz wspól­ny zna­jo­my ma spore pro­ble­my z cho­dze­niem o wła­snych si­łach – do­rzu­cił drugi z Asta­sio, ten o ko­bie­cej apa­ry­cji. – Per­ma­nent­ne i za­sad­ni­czo nie­od­wra­cal­ne.

– Jak każdy pa­ra­li­tyk. – Chu­dzie­lec spoj­rzał na to­wa­rzy­sza z ukosa. – Z pod­cie­ra­niem wła­sne­go tyłka też ma nie­li­che pro­ble­my, jak mnie­mam.

– Cóż… Z tym także trud­no się nie zgo­dzić. – Maier po­ki­wał w za­du­mie głową.

– Świet­nie. – Bli­zna uśmiech­nął się oszczęd­nie, a jego oszpecona przez szra­mę warga za­drga­ła spa­zma­tycz­nie. – Skoro durne po­ga­węd­ki mamy już za sobą może przej­dzie­my wresz­cie do in­te­re­sów? Ro­zu­miem, że macie dla nas zle­ce­nie, panie…

– Och, ja także zwy­kłem przed­sta­wiać się róż­ny­mi imio­na­mi. – Len­sky od­po­wie­dział non­sza­lanc­kim mach­nię­ciem dłoni. – I rów­nież w moim przy­pad­ku żadne z nich nie jest praw­dzi­we.

– Tak, tak – prych­nął z lek­ce­wa­że­niem Asta­sio. – Wszy­scy je­ste­śmy skry­ci i pełni ta­jem­nic do po­rzy­gu. Taki już nasz fach. Nie ma w nim miej­sca na żarty i bła­ze­na­dę. A teraz, co z tym zle­ce­niem? Nasz czas kosz­tu­je.

– Zle­ce­nie jest na Zelię…

Maier wy­do­był z rę­ka­wa zwi­nię­tą w rulon kart­kę pa­pie­ru. Prze­czy­taw­szy po­bież­nie za­pi­sa­ne na niej li­te­ry przy­su­nął ją w stro­nę usta­wio­nej na bla­cie świe­cy. Słaby pło­mień w mgnie­niu oka po­chło­nął po­żół­kły ma­te­riał, któ­re­go po­zo­sta­ło­ści po­sy­pa­ły się na za­pla­mio­ny piwem stół.

– Zelię Onchy – po­wtó­rzył po­wo­li Len­sky. – Miesz­ka gdzieś pod Za­chod­nim Murem. Gdzie do­kład­nie? Nie wiem. Sami mu­si­cie to usta­lić. Ukry­wa się od kilku dni, praw­do­po­dob­nie wła­śnie w tam­tej oko­li­cy. Moż­li­we, że pró­bo­wa­ła wy­je­chać z mia­sta. Moż­li­we, że już wy­je­cha­ła.

– I co? To wszyst­ko? – do­py­tał po chwi­li Asta­sio wi­dząc, że Maier nie za­mie­rza do­da­wać nic wię­cej.

– Nie wy­star­czy? – Len­sky po­zwo­lił, by pło­mie­nie po­żar­ły po­zo­sta­ło­ści kart­ki pa­pie­ru, po czym ode­rwał spoj­rze­nie od ognia świe­cy i prze­niósł je na swo­ich roz­mów­ców. 

– Ja­kieś znaki szcze­gól­ne? Może cho­ciaż po­bież­ny opis jej wy­glą­du? – za­py­tał z krzy­wym uśmie­chem chu­dzie­lec. – Czy ma lat dzie­sięć, czy może pięć­dzie­siąt? Jest gruba, czy wręcz od­wrot­nie? Łysa, ku­la­wa, ze­zo­wa­ta? Może gar­ba­ta? Może wzo­rem na­sze­go wspól­ne­go zna­jo­me­go leży całe dnie na pry­czy i po­trze­bu­je po­mo­cy przy zmia­nie pie­luch? Z przy­kro­ścią muszę stwier­dzić, że w na­szej pracy cza­sa­mi zda­rza­ją się po­mył­ki. I to za­zwy­czaj takie, które póź­niej trud­no wy­tłu­ma­czyć wszyst­kim za­in­te­re­so­wa­nym stro­nom. Zwłasz­cza tym naj­bar­dziej za­in­te­re­so­wa­nym, jeśli ro­zu­mie­cie, co mam na myśli.

– Nie­ste­ty mój zle­ce­nio­daw­ca nie po­ku­sił się o do­star­cze­nie szcze­gó­ło­we­go opisu panny Onchy. Żad­ne­go garbu, ani ku­la­wej nogi. Przy­naj­mniej nic mi o tym nie wia­do­mo. Mogę się jed­nak do­my­ślać, że nie jest prze­sad­nie wie­ko­wa. Przy­pusz­czam, że jest młoda… – Len­sky uśmiech­nął się ta­jem­ni­czo. – Zwa­żyw­szy na pewne oko­licz­no­ści po­wie­dział­bym, że nawet bar­dzo młoda.

– Jak bar­dzo?

– Kwe­stia względ­na – Maier nie prze­stał się uśmie­chać. – I bar­dzo za­leż­na od… Gustu. Pre­fe­ren­cji, że tak po­wiem.

– Ale nie sra już w pie­lu­chy i nie musi racz­ko­wać?

– Po­dej­rze­wam, że nie.

– Mu­si­cie wie­dzieć, że takie szcząt­ko­we in­for­ma­cje za­wsze utrud­nia­ją nam pracę – bąk­nął Bli­zna. – Lu­dzie w na­szym to­wa­rzy­stwie rzad­ko kiedy przy­zna­ją się do wła­snej toż­sa­mo­ści i lubią upie­rać się, że są kimś innym. Tylko, że w przy­pad­ku fak­tycz­nej po­mył­ki dość trud­no od­wró­cić jej skut­ki. To nie kupno konia na targu, że wy­star­czy obiekt trans­ak­cji zwró­cić wła­ści­cie­lo­wi. Tutaj obiekt trans­ak­cji wy­ła­wia­ją z za­to­ki ogry­zio­ny przez ryby.

– Zdaję sobie z tego spra­wę, ale od zle­ce­nio­daw­cy nie otrzy­ma­łem wię­cej in­for­ma­cji. A jak sami ro­zu­mie­cie je­stem je­dy­nie po­śred­ni­kiem. Nie znam oso­bi­ście Zeli Onchy. Przy­kro mi.

– Trud­no. Bę­dzie­my mu­sie­li po­ra­dzić sobie z tym, co mamy – stwier­dził z re­zy­gna­cją Asta­sio. – Jakiś na­ma­cal­ny dowód wy­ko­na­nej pracy bę­dzie po­trzeb­ny? Od­cię­ta głowa? Może dłoń albo palec? Klien­ci mają cza­sa­mi bar­dzo dzi­wacz­ne żą­da­nia. Tym­cza­sem bie­ga­nie po mie­ście z ucię­ty­mi człon­ka­mi nie na­le­ży do moich ulu­bio­nych zajęć. Krwa­wią, cuch­ną, psy z całej oko­li­cy się do nich zla­tu­ją. I w do­dat­ku trud­no wy­tłu­ma­czyć straż­ni­kom, że głowa w worku na­le­ży do uko­cha­ne­go dziad­ka, który nawet po śmier­ci chciał sobie po­pa­trzeć na cycki Gru­bej Lo­no­re…

– To jedna z dzi­wek w bur­de­lu We­so­ła Ko­był­ka – wtrą­cił znie­wie­ścia­ły Asta­sio, choć Len­sky nie pro­sił o wy­ja­śnie­nie. – By­li­ście kie­dyś u niej? Szcze­rze po­le­ca­my. Ma tak wiel­kie wy­mio­na, że aż dech za­pie­ra. Lu­dzie ga­da­ją, że po­dob­no za­bi­ła kie­dyś klien­ta upusz­cza­jąc mu cycek pro­sto na łeb.

– Dzię­ku­ję za radę, ale chyba nie sko­rzy­stam – Maier się­gnął po piwo krzy­wiąc się z nie­sma­kiem. – A wra­ca­jąc do te­ma­tu to myślę, że żaden na­ma­cal­ny dowód nie bę­dzie po­trzeb­ny. Zwłasz­cza tak ma­ka­brycz­ny. Jesz­cze ja­kieś py­ta­nia?

– Kim jest Zelia Onchy? Czy też, kim była zanim zro­bi­ła coś, czym za­słu­ży­ła sobie na mo­gi­łę? – rzu­cił Bli­zna.

– A ma to ja­kieś zna­cze­nie? – Len­sky pod­niósł oczy znad trzy­ma­ne­go w dło­niach kufla.

– Pod Za­chod­nim Murem miesz­ka głów­nie bie­do­ta – wy­ja­śnił znie­wie­ścia­ły Asta­sio z każ­dym sło­wem coraz bar­dziej utwier­dza­jąc Ma­ie­ra w prze­ko­na­niu, że jest ko­bie­tą. – Nie tak bied­na jak tu, czy w slum­sach nad rzeką, ale jed­nak bie­do­ta. Drob­ni rze­mieśl­ni­cy, służ­ba, na­jem­ni. I straż­ni­cy oczy­wi­ście. Za­bi­cie człon­ka stra­ży miej­skiej albo kogoś z jego ro­dzi­ny kosz­tu­je eks­tra.

– Mogę was za­pew­nić, że Zelia Onchy nie ma nic wspól­ne­go ze stra­żą. – Len­sky bez­wied­nie zer­k­nął na po­zo­sta­ło­ści spa­lo­nej kart­ki. – Pra­co­wa­ła, jako służ­ka u… jed­nej z bar­dziej za­moż­nych ro­dzin. Z tego, co wiem nie jest spo­krew­nio­na z nikim spe­cjal­nie wpły­wo­wym, ani bo­ga­tym. Nie jest też mę­żat­ką. Ma je­dy­nie brata, który pra­cu­je… lub pra­co­wał w jed­nej z karczm w oko­li­cach Za­chod­nie­go Muru. – Maier za­my­ślił się, pa­trząc w po­kry­ty pa­ję­czy­na­mi sufit. – W któ­rej do­kład­nie, tego zle­ce­nio­daw­ca nie wie­dział. Pro­po­no­wał­bym jed­nak za­cząć po­szu­ki­wa­nia panny Onchy wła­śnie od zna­le­zie­nia jej brata. Po­wi­nien coś wie­dzieć o miej­scu, w któ­rym się ukry­wa.

Bra­cia Asta­sio ob­da­rzy­li go takim spoj­rze­niem, jakim lu­dzie nie­prze­pa­da­ją­cy za otrzy­my­wa­niem rad pa­trzą na osoby, które pró­bu­ją im tych rad udzie­lić. Len­sky od­chrząk­nął ner­wo­wo i łyk­nął z kufla. Na szczę­ście w oko­li­cy szynk­wa­su wy­bu­chła aku­rat gło­śna awan­tu­ra, która przy­cią­gnę­ła uwagę wszyst­kich gości go­spo­dy, także sie­dzą­cych na­prze­ciw­ko Ma­ie­ra za­bój­ców. Po chwi­li spę­dzo­nej na ob­ser­wa­cji wy­bi­ja­nych zębów, ła­ma­nych gna­tów i do­by­wa­nych pu­gi­na­łów, Asta­sio po­now­nie prze­nie­śli wzrok na Len­skie­go. Maier jesz­cze przez jakiś czas pa­trzył, jak kilku że­gla­rzy wy­no­si z karcz­my pchnię­te­go nożem kom­pa­na, który wrzesz­czał wnie­bo­gło­sy, obry­zgu­jąc wszyst­ko krwią z prze­cię­tych be­be­chów.

– Wasza zwy­czaj­na staw­ka to sto srebr­nych – bar­dziej stwier­dził, niż za­py­tał Len­sky. – Tak po­in­for­mo­wał mnie nasz wspól­ny zna­jo­my.

– Sto – przy­tak­nął Bli­zna. – W ta­kich oko­licz­no­ściach bę­dzie równo sto.

– Nie­ma­ło to pie­nię­dzy.

– Życie kosz­tu­je. A my nie chce­my sa­me­mu wy­lą­do­wać pod Za­chod­nim Murem albo ucho­waj­cie bo­go­wie, w por­to­wych slum­sach.

– Sto srebr­nych – po­wtó­rzył Maier, po czym się­gnął do prze­wie­szo­nej przez ramię torby i wy­do­był z niej skó­rza­ny mie­szek pełen brzę­czą­cych monet. – Pięć­dzie­siąt teraz, dru­gie tyle po wy­ko­na­niu za­da­nia.

– Sie­dem­dzie­siąt teraz i trzy­dzie­ści póź­niej.

– Przy­kro mi, ale mam je­dy­nie pięć­dzie­siąt – Len­sky uśmiech­nął się prze­pra­sza­ją­co. – Zgod­nie z radą na­sze­go wspól­ne­go zna­jo­me­go za­bra­łem do­kład­nie po­ło­wę wa­szej zwy­cza­jo­wej staw­ki. Za­pew­niał mnie, że tyle wy­star­czy na za­licz­kę. Wię­cej przy sobie nie mam, gdyż nie noszę zbyt dużej ilo­ści pie­nię­dzy, gdy za­pusz­czam się w te oko­li­ce. Chyba, że chcie­li­by­ście, bym do­rzu­cił wam kilka mie­dzia­ków, jakie zo­sta­wi­łem sobie na ko­lej­ne piwo.

Chu­dzie­lec prych­nął, ale wy­glą­dał bar­dziej na roz­ba­wio­ne­go niż roz­złosz­czo­ne­go. Pew­nym ru­chem zgar­nął mie­szek ze stołu.

– Żad­nych obiek­cji? – za­py­tał Len­sky zdo­by­wa­jąc się na od­wa­gę. – Żad­ne­go tar­go­wa­nia się? Żad­nych żądań więk­szej staw­ki z uwagi na fakt, że zle­ce­nie jest na ko­bie­tę?

– Za­żą­da­li­by­śmy więk­szej staw­ki, gdyby zle­ce­nie było na od­dział pi­ki­nie­rów – mruk­nął Bli­zna wy­krzy­wia­jąc drga­ją­cą spa­zma­tycz­nie wargę. – Albo na smoka. A po­nie­waż, jak przy­pusz­czam Zelia Onchy ra­czej nie jest bar­dziej zie­ją­cym ogniem jasz­czu­rem, staw­ka jest taka sama jak zwy­kle. Sto srebr­nych za jedną osobę.

– Czyli opo­wie­ści o ko­dek­sie za­bój­ców można wło­żyć mię­dzy bajki? – za­kpił zło­śli­wie Maier. – Zle­ce­nia na ko­bie­ty, dzie­ci star­ców, czy in­nych bez­bron­nych, to po pro­stu zwy­czaj­na, co­dzien­na ru­ty­na?

– Lu­dzie ga­da­ją różne rze­czy. – Chu­dzie­lec wzru­szył ra­mio­na­mi wciąż wy­raź­nie roz­ba­wio­ny. – Mało które z nich mają po­kry­cie w rze­czy­wi­sto­ści. A kon­trak­ty na bez­bron­nych są do­kład­nie takie same jak wszyst­kie inne. Po­wie­dział­bym nawet, że są ła­twiej­sze z przy­czyn tak oczy­wi­stych jak to, że bez­bron­ni zwy­czaj­nie nie po­tra­fią się bro­nić. Uwa­ża­cie, że takie zle­ce­nia po­win­ny być droż­sze? Je­ste­ście go­to­wi za­pła­cić wię­cej? Mo­że­my się po­tar­go­wać, jeśli chce­cie.

– Myślę, że to nie bę­dzie ko­niecz­ne – Len­sky zachował powagę. – Sto srebr­nych to i tak duża kwota.

– Z naszą pro­fe­sją jest tro­chę jak z by­ciem kurwą. – Oczy Bli­zny bły­snę­ły we­so­ło w cie­niu kap­tu­ra. – Można tej pracy nie lubić, ale, żeby ją wy­ko­ny­wać jak na­le­ży i nie od­stra­szać przy­szłych klien­tów, trze­ba być pro­fe­sjo­na­li­stą pełną gębą. I po­dob­nie jak u kurew, jeśli wpy­cha­ją czło­wie­ko­wi coś, co mu się nie po­do­ba i wpy­cha­ją to tam, gdzie mu się nie po­do­ba, na­le­ży sze­ro­ko się uśmie­chać oraz za­pew­niać, że jest przy­jem­nie, we­so­ło i nic nie boli.

– Ro­zu­miem – od­parł po­waż­nie Maier.

Asta­sio po­ki­wał po­wo­li głową, po czym wstał sprę­ży­ście z krze­sła. Po­zo­sta­ła dwój­ka po­szła w jego ślady.

– Brata tej całej Onchy też mamy się po­zbyć? – za­py­tał chu­dzie­lec. – Tak dla pew­no­ści, żeby nie szu­kał ze­msty za śmierć sio­stry?

– Nic mi o tym nie wia­do­mo – od­parł po na­my­śle Len­sky. – Nie po­sia­dam żad­nej wie­dzy na temat oko­licz­no­ści, które spra­wi­ły, że na Zelię Onchy wy­sta­wio­no zle­ce­nie. Nie wiem, czy w przy­pad­ku jej na­głej śmier­ci, brat do­my­śli się, kto i dla­cze­go kazał ją zabić. Nie mam więc pew­no­ści czy bę­dzie szu­kał ze­msty. Mój klient nic o tym nie wspo­mi­nał. Ale je­że­li uzna­cie, że na­le­ży zabić także brata panny Onchy, nie widzę prze­ciw­ska­zań. Zle­ce­nie jed­nak jest je­dy­nie na nią i je­dy­nie za nią otrzy­ma­cie za­pła­tę.

Bli­zna przy­glą­dał mu się przez chwi­lę w mil­cze­niu.

– Za trzy dni tutaj, wie­czo­rem – po­wie­dział. – Zdamy spra­wę z re­ali­za­cji zle­ce­nia. Moż­li­we, że bę­dzie już wy­ko­na­ne. Pro­szę więc przy­nieść resz­tę na­szych pie­nię­dzy panie… Len­sky.

Maier prze­łknął gło­śno ślinę. Spoj­rze­nie, jakie chu­dzie­lec rzu­cił mu na od­chod­ne było ostrzej­sze od noża, któ­rym pchnię­to nie­szczę­sne­go ma­ry­na­rza chwi­lę wcze­śniej.

 

***

 

Szczu­ry prze­my­ka­ją­ce pod ścia­na­mi domów po­pi­ski­wa­ły we­so­ło, a ich ma­lut­kie śle­pia bły­ska­ły w ciem­no­ści ni­czym kro­ple płyn­ne­go złota. Spa­ce­ru­ją­cy alej­ka kot z po­gar­dli­wą wyż­szo­ścią igno­ro­wał bu­szu­ją­ce w od­pad­kach gry­zo­nie. Za­miast ga­niać za my­sza­mi miau­czał przej­mu­ją­co, jakby le­ją­cy się z nieba deszcz był jego oso­bi­stą karą za nie­cne uczyn­ki. W jed­nym z bu­dyn­ków na rogu nie­prze­rwa­nie uja­dał pies, a robił to tak gło­śno, że mu­siał chyba obu­dzić pół dziel­ni­cy.

– Mo­żesz prze­stać? – wark­nął gniew­nie Vidto Asta­sio.

Jego sio­stra, Ro­zed­da, bły­ska­wicz­nie cof­nę­ła rękę od ust. Po chwi­li wy­plu­ła od­gry­zio­ny pa­zno­kieć pro­sto w ka­łu­żę brud­nej desz­czów­ki.

– Mó­wi­łem ci już, Roz, że jak się nie od­uczysz żreć tych pa­zu­rów, to wy­sma­ru­ję ci łapy łaj­nem.

– De­ner­wu­ję się – od­par­ła dziew­czy­na ura­żo­nym gło­sem.

– Czym niby? – Vidto otu­lił ra­mio­na wil­got­nym od desz­czu płasz­czem. – Ro­bo­ta jak ro­bo­ta. Nic nad­zwy­czaj­ne­go.

– Ty sły­sza­łeś, co Ku­la­wy mówił o tym całym Len­skim? Słu­cha­łeś w ogóle, gdy wspo­mi­nał, kogo ten wy­mo­czek re­pre­zen­tu­je?

– Róż­nych ludzi – od­burk­nął Bli­zna, wy­krzy­wia­jąc prze­cię­te szra­mą usta.  

– Czyli nie słu­cha­łeś – prych­nę­ła gniew­nie Ro­zed­da. – Róż­nych w p ł y w o w y c h ludzi. Wpły­wo­wych Vidto. Wiesz, co to ozna­cza?

– Wiem, co to ozna­cza. W tym przy­pad­ku ab­so­lut­nie nic. Bo Ku­la­wy za wpły­wo­wą osobę uzna­je nawet swoją głu­chą słu­żą­cą, która co wie­czór myje jego osra­ną, pa­ra­li­tycz­ną dupę.

– Za­wsze mu­sisz bła­zno­wać? To po­waż­na spra­wa – skar­ci­ła go wzro­kiem Roz pod­cho­dząc bli­żej wyj­ścia z za­uł­ka. – Wpły­wo­wych to zna­czy ta­kich, któ­rym le­piej nie pod­paść. To nie są ja­kieś wsiu­ry, które do­ro­bi­ły się na han­dlu zgni­łym serem. Ku­la­wy miał na myśli ary­sto­kra­cję. Praw­dzi­wą ary­sto­kra­cję.

– Dla ary­sto­kra­cji też już pra­co­wa­li­śmy. Nie raz zresz­tą. I dla tej praw­dzi­wej i tej nieco mniej praw­dzi­wej. Co za róż­ni­ca Roz?

– Róż­ni­ca jest taka, że za­zwy­czaj nie wy­naj­mo­wa­li nas do usu­wa­nia wła­snej służ­by. Sami świet­nie sobie z tym ra­dzi­li. Wy­star­czy­ło, że słu­żą­cy spadł nie­szczę­śli­wie ze scho­dów, albo rów­nie nie­szczę­śli­wie koń go kop­nął w skroń…

– Albo na po­lo­wa­niu przy­pad­kiem na­pa­to­czył się pod kuszę – wtrą­cił kpią­co chu­dzie­lec. – Albo pe­cho­wo prze­wró­cił się na le­żą­cy w kuch­ni nóż. Czte­ry razy pod rząd. – Vidto splu­nął na bruk ulicy łą­czą­cej się z za­uł­kiem, w któ­rym kryli się przed świa­tłem la­tar­ni. – Po­wtó­rzę jesz­cze raz: co za róż­ni­ca? Może aku­rat ta słu­żą­ca zdą­ży­ła uciec zanim ktoś ze­pchnął ją ze scho­dów?

– Yhy – mruk­nę­ła z po­wąt­pie­wa­niem Ro­zed­da.

– A może jej pra­co­daw­cy mieli skru­pu­ły i nie chcie­li tego za­ła­twić oso­bi­ście? Kto to może wie­dzieć? I kogo to ob­cho­dzi? Mnie na pewno nie.

– Może po­win­no bra­cisz­ku. Może po­win­no.

– Może. Ale nie ob­cho­dzi.

– Po pro­stu coś mi tu śmier­dzi.

– Nawet wiem co. A ra­czej kto.

Vidto kiw­nął głową w stro­nę wyj­ścia z za­uł­ka, gdzie w sła­bym świe­tle bi­ją­cym od ulicz­nych la­tar­ni po­ja­wił się nagle cień czło­wie­ka ubra­ne­go w się­ga­ją­cy ziemi płaszcz.

– Zna­la­złeś go? – za­py­tał chu­dzie­lec. – To ta karcz­ma?

Frang Asta­sio nie od­po­wie­dział od razu. Za­miast tego bek­nął gło­śno, przez co w po­wie­trzu uniósł się smród prze­tra­wio­ne­go piw­ska i sma­żo­nej ce­bu­li. Zu­peł­nie jakby al­ko­hol, który wlał w sie­bie naj­star­szy z ro­dzeń­stwa zo­stał wy­de­sty­lo­wa­ny z liści czosn­ku.

– Zna­la­złem – od­parł Frang pod­cho­dząc bli­żej.

– Na­resz­cie – Vidto wes­tchnął z ulgą. – Którą to już karcz­mę spraw­dza­my? Trze­cią? Je­steś pe­wien, że to on?

– Ow­szem.

– Tro­chę ci to za­ję­ło – stwier­dzi­ła z prze­ką­sem Roz. – Piwa też sobie nie ża­ło­wa­łeś, jak widzę.

– Mia­łem nie rzu­cać się w oczy – od­po­wie­dział Frang. – Sie­dzia­łem, piłem, cze­ka­łem, nad­sta­wia­łem ucha. Wo­la­ła­byś, żebym wy­py­ty­wał o niego wprost?

– Nie wo­la­ła­by – od­po­wie­dział oschle Vidto. – I ja też bym nie wolał. Do rze­czy idio­to, pra­cu­je w tej karcz­mie? Jako kto?

– Pra­cu­je. Jako wy­ki­daj­ło. – Frang od­chrząk­nął, splu­nął na zie­mię. – Spory chłop, stra­chem go ra­czej nie weź­mie­my.

Chu­dzie­lec za­my­ślił się na chwi­lę bez­wied­nie za­gry­za­jąc wy­pa­czo­ną wargę.

– Kiedy za­my­ka­ją? – po­wie­dział wy­glą­da­jąc na ulicę z za­uł­ka.

– Do­kład­nie nie wiem. Gości przyj­mu­ją cały dzień. Na śnia­da­nie można po­dob­no do­stać reszt­ki z po­przed­nie­go dnia, więc ran­kiem też ktoś pra­cu­je.

– Ale wy­ki­daj­ło nie po­wi­nien być im po­trzeb­ny w ciągu dnia. Co naj­wy­żej wie­czo­ra­mi i nocą, gdy naj­wię­cej pi­ja­nych klien­tów.

– Po­dej­rze­wam, że tak. Ran­kiem za­pew­ne ma już wolne.

Vidto po­now­nie mil­czał przez jakiś czas.

– Nie wiem, czy ma swój wła­sny pokój w karcz­mie, jeśli o to chcesz za­py­tać – dodał star­szy z braci skrob­nąw­szy pal­cem po szorst­kim od za­ro­stu po­licz­ku. – Moż­li­we, że miesz­ka gdzie in­dziej. Moż­li­we, że nie. Nie wiem.

– Wej­ście od kuch­ni? – in­da­go­wał Vidto wy­krzy­wia­jąc za­bliź­nio­ne usta.

– Przy­naj­mniej jedno. Pro­wa­dzi do ta­kiej alej­ki jak ta, otwar­tej tylko na głów­ną ulicę. Tyle, że jest sporo szer­sza, żeby wozy z do­sta­wa­mi mogły pod­je­chać. Jest też wyj­ście przez staj­nię.

– Cze­ka­my do rana? – za­pro­po­no­wa­ła nie­pew­nie Ro­zed­da. – Aż skoń­czy pracę?

– Mamy inne wyj­ście? – od­parł Vidto z nutką iry­ta­cji w glo­sie. – Ile wy­pi­łeś bał­wa­nie?

– Trzy piwa – od­parł bły­ska­wicz­nie Frang. – Ale były mocno roz­wod­nio­ne.

– Dobra, zro­bi­my tak – naj­młod­szy Asta­sio cof­nął się w głąb za­uł­ka. – Wy zo­sta­je­cie tutaj i ob­ser­wu­je­cie głów­ne wyj­ście. Oraz tę bocz­ną alej­kę pro­wa­dzą­cą od kuch­ni. Ja ob­sta­wię staj­nię i wylot ulicy w stro­nę mostu. Jeśli wyj­dzie i bę­dzie sam to mo­że­cie zgar­nąć go beze mnie, ale po­ślij­cie mi sy­gnał, dobra? Nie wiem, czy z tam­tej stro­ny będę do­brze wi­dział głów­ne wyj­ście.

– Jasna spra­wa – przy­tak­nę­ła szyb­ko Roz.

– Jak on wy­glą­da? – za­py­tał chu­dzie­lec.

– Duży. Na­praw­dę duży, praw­dzi­wy osi­łek. Biała ko­szu­la, czar­ny, skó­rza­ny ku­brak. Ciem­ne włosy, ciem­ne oczy, za­ro­śnię­ty jak wil­ko­łak – wy­rzu­cił z sie­bie Frang. – Ra­czej go nie prze­ga­pisz, bo in­ne­go wy­ki­daj­ły tam nie mają.

– Oby – skwi­to­wał krót­ko Vidto. – To do ro­bo­ty.

 

***

 

Ro­zed­da przyj­rza­ła się bli­żej swoim dło­niom. Ze­rwa­na z le­we­go kciu­ka skóra szczy­pa­ła nie­mi­ło­sier­nie, a krew są­czył się pod pa­zno­kieć. Dziew­czy­na wal­czy­ła ze sobą, by nie od­gryźć resz­ty pa­zu­ra, który we­dług niej wciąż wy­sta­wał ponad opu­szkę odro­bi­nę nie­rów­no. Iry­tu­ją­co nie­rów­no.

– Sio­stra chodź tu! – za­wo­łał sto­ją­cy u wy­lo­tu alej­ki Frang.

Roz po­de­rwa­ła się ze ster­ty bu­twie­ją­cych desek, z któ­rych ktoś usy­pał w za­uł­ku mały kur­han. Po­pra­wiw­szy prze­mo­czo­ny płaszcz po­de­szła bli­żej świa­tła. Po dru­giej stro­nie ulicy do­strze­gła czwór­kę awan­tu­ru­ją­cych się ludzi. Pierw­szy z nich leżał na bruku z ra­mie­niem i twa­rzą za­nu­rzo­ną do po­ło­wy w ka­łu­ży. Drugi pró­bo­wał pod­nieść kom­pa­na, choć nie­spe­cjal­nie dawał radę, gdyż sam wy­raź­nie chwiał się na no­gach. Po­zo­sta­li dwaj krzy­cze­li na sie­bie na­wza­jem oraz na sto­ją­ce­go w drzwiach go­spo­dy, po­staw­ne­go męż­czy­znę w czar­nym ku­bra­ku. Wrzesz­cze­li, rzu­ca­li prze­kleń­stwa­mi, a nawet pró­bo­wa­li prze­mo­cą prze­ci­snąć się z po­wro­tem przez przej­ście za­gro­dzo­ne ba­ra­mi osił­ka. Wy­ki­daj­ło za­trzy­mał się na dru­gim stop­niu scho­dów ze skrzy­żo­wa­ny­mi na pier­si rę­ka­mi, przez co ma­syw­ną syl­wet­ką blo­ko­wał uchy­lo­ne drzwi do karcz­my.

– To on? – za­py­ta­ła Ro­zed­da.

– Tak, to on – od­parł Frang. – Dasz radę zła­pać któ­re­goś z tych ob­wie­si?

– Po co?

– Jeśli wy­cią­gną go dalej od karcz­my to damy mu po łbie i jest nasz.

– Wy­glą­da­ją na srogo pi­ja­nych – stwier­dzi­ła dziew­czy­na bez en­tu­zja­zmu. – Mogę spró­bo­wać.

– Spró­buj. Niech go od­cią­gną od drzwi. Naj­le­piej w któ­ryś z za­uł­ków.

Ro­zed­da wró­ci­ła do ster­ty desek. Zrzu­ciw­szy jedną na roz­mię­kły od desz­czu piach usia­dła na niej krzy­żu­jąc nogi. Rę­ka­mi ob­ję­ła wła­sne ra­mio­na w taki spo­sób, jakby pró­bo­wa­ła kogoś bar­dzo mocno przy­tu­lić. Przy­mknąw­szy oczy za­czę­ła kiwać się na boki mru­cząc pod nosem nie­zro­zu­mia­łe słowa. Już po chwi­li jej szept zmie­nił rytm i po­czął przy­po­mi­nać nu­co­ną cicho me­lo­dię, choć słowa brzmia­ły rów­nie mo­no­ton­nie, jak wcze­śniej.

Wy­glą­da­ją­cy z cie­nia Frang nie za­uwa­żał, żeby co­kol­wiek zmie­ni­ło się w sce­nie po dru­giej stro­nie ulicy. Le­żą­cy po­licz­kiem w ka­łu­ży męż­czy­zna wciąż się nie pod­no­sił, a jego to­wa­rzysz nadal pró­bo­wał przy­klęk­nąć przy nim tak, żeby sa­me­mu się nie prze­wró­cić. Dwaj po­zo­sta­li je­go­mo­ście ani na chwi­lę nie prze­rwa­li wy­gra­żać wy­ki­daj­le, ale widać było, że nie kwa­pi­li się by ruszyć na osił­ka z pię­ścia­mi. Do­pie­ro, gdy wa­li­gó­ra ode­pchnął jed­ne­go z nich po­sy­ła­jąc go na zie­mię, w za­cho­wa­niu wszyst­kich ob­wie­si za­szła zmia­na. Tylko ten za­la­ny w trupa wciąż nie wy­ka­zy­wał żad­nych oznak przy­tom­no­ści. Po­zo­sta­li za­czę­li po­ru­szać się nie­zgrab­nie, sztyw­no i nie­na­tu­ral­nie po­wo­li, w spo­sób, ja­kie­go nie mógł spo­wo­do­wać wy­pi­ty al­ko­hol. Jeden z nich pod­niósł le­żą­cy na bruku ka­mień i rzu­cił nim w kie­run­ku straż­ni­ka. Bio­rąc za­mach pra­wie się przy tym prze­wró­cił, a rzu­co­ny po­cisk nie do­się­gnął celu, lecz prze­le­ciał tuż obok głowy osił­ka, po czym ude­rzył w ce­gla­ną ścia­nę go­spo­dy. Nie­wie­le bra­ko­wa­ło a wy­bił­by szybę w oknie ta­wer­ny.

Wy­ki­daj­ło w mgnie­niu oka ze­sko­czył ze scho­dów. Ru­szył w stro­nę pe­cho­we­go mio­ta­cza po­chy­la­jąc nisko głowę ni­czym roz­ju­szo­ny byk. Po dro­dze ode­pchnął jed­ne­go z awan­tu­ru­ją­cych się pi­jacz­ków po­sy­ła­jąc go na zie­mię. W od­po­wie­dzi prze­wró­co­ny wy­cią­gnął nóż, a na­stęp­nie rzu­cił się na wa­li­gó­rę z maj­chrem w dłoni.

– Wy­star­czy! – Frang nie siląc się na bra­ter­ską czu­łość do­sko­czył do Roz i zwy­czaj­nie kop­nął ją w ramię, po­sy­ła­jąc sio­strę w błoto.

Oglą­dać się na re­ak­cję wy­bi­tej z transu Ro­zed­dy też nie za­mie­rzał. Za­miast tego wy­padł z za­uł­ka na­cią­ga­jąc kap­tur nisko na głowę. Zanim do­tarł na drugą stro­nę ulicy sprzecz­ka prze­ro­dzi­ła się w po­waż­ną bi­ja­ty­kę. No­żow­nik pró­bo­wał kil­ku­krot­nie ugo­dzić wy­ki­daj­łę szty­le­tem, pod­czas gdy jego kum­ple w pi­jac­kiej furii rzu­ca­li się na niego z pię­ścia­mi, ko­piąc i wierz­ga­jąc ni­czym osza­la­łe konie. W chwi­li, gdy Frang prze­ska­ki­wał nad nie­przy­tom­nym ob­wie­siem, osi­łek obe­rwał maj­chrem w ramię. Szczę­śli­wie nie­zbyt głę­bo­ko, ale ma­te­riał ku­bra­ka pu­ścił cał­ko­wi­cie, a i odro­bi­na krwi po­la­ła się po roz­dar­tym rę­ka­wie.

Za­miast prze­stra­szyć wa­li­gó­rę taki roz­wój wy­pad­ków wy­wo­łał w nim praw­dzi­wą furię. Zdzie­lił jed­ne­go pi­jacz­ka pię­ścią, dru­gie­mu przy­ło­żył wierz­chem dłoni, po czym bły­ska­wicz­nie skró­cił dy­stans do no­żow­ni­ka i za­ci­snął palce na jego wą­tłym przed­ra­mie­niu. Chwy­cił za przy­tro­czo­ną do pasa dę­bo­wą pałkę, ale ciosu zadać nie zdą­żył. Skra­da­ją­cy się za ple­ca­mi wa­li­gó­ry Frang od­kle­ił się od ścia­ny bu­dyn­ku i za­pa­śni­czym chwy­tem owi­nął rękę wokół jego szyi blo­ku­jąc chwyt dru­gim ra­mie­niem. Osi­łek za­kasz­lał pró­bu­jąc zła­pać od­dech. Od­wi­nął za sie­bie rękę z pałką, ale nie był w sta­nie do­się­gnąć sto­ją­ce­go z tyłu prze­ciw­ni­ka.

Wy­ki­daj­ło oka­zał się na­praw­dę silny. Frang czu­jąc, że prze­ciw­nik za­czy­na wy­my­kać się z jego uści­sku kop­nął go w ko­la­no. Osi­łek zło­żył się jak upa­da­ją­ce drze­wo, przez co obaj razem z za­bój­cą zje­cha­li do po­zy­cji sie­dzą­cej lą­du­jąc tył­ka­mi na bruku. Asta­sio bły­ska­wicz­nie objął straż­ni­ka udami w pasie, po­pra­wił chwyt na szyi i wy­giął jego głowę w tył jesz­cze moc­niej na­ci­ska­jąc przed­ra­mie­niem na pod­gar­dle. Wy­ki­daj­ło sza­mo­tał się jesz­cze chwi­lę, aż wresz­cie zwiot­czał wy­pusz­cza­jąc z dłoni drew­nia­ną pałkę.

Ca­łość trwa­ła tak krót­ko, że ani pi­ja­ny no­żow­nik, ani jego rów­nie nie­trzeź­wi kum­ple nie zdą­ży­li za­re­ago­wać. Przy­naj­mniej do mo­men­tu, gdy na ulicy po­ja­wi­ła się Ro­zed­da. Dziew­czy­na ocie­ra­jąc le­ją­cą się z nosa krew, naj­pierw zdzie­li­ła no­żow­ni­ka po ner­kach, a póź­niej po­pra­wi­ła ude­rze­niem w po­li­czek. Drugi pi­ja­czek nie zdo­łał nawet pod­nieść się z ziemi, gdy obe­rwał pro­sto w skroń. Trze­ci zdą­żył je­dy­nie zo­ba­czyć błysk sta­lo­we­go ka­ste­tu w jej dłoni, po któ­rym roz­płasz­czył się na bruku. Ostat­ni z obe­rwań­ców wciąż nie pod­no­sił głowy za­nu­rzo­nej w ka­łu­ży desz­czów­ki.

– Nie mo­głeś dać mu po pro­stu po łbie – po­wie­dzia­ła z wy­rzu­tem Ro­zed­da ob­ser­wu­jąc ulicę do­oko­ła.

Szczę­śli­wie ni­g­dzie nie do­strze­gła żad­nych prze­chod­niów, a i go­ście ta­wer­ny naj­wy­raź­niej nie pla­no­wa­li wy­glą­dać na ze­wnątrz by nie zmok­nąć w desz­czu.

– Kie­dyś przy­wa­li­łem ta­kie­mu spa­śla­ko­wi pałką przez łeb – wy­dy­szał Frang wy­śli­zgu­jąc się spod ciała wa­li­gó­ry. – Tylko, że nie zdą­ży­łem go zła­pać i jak padł to roz­wa­lił sobie ryj o ka­mie­nie. Z tym tutaj chce­my po­ga­dać, tak czy nie?

Ro­zed­da za­miast od­po­wie­dzieć po­chy­li­ła się w jego stro­nę, by wspól­ny­mi si­ła­mi mogli po­dźwi­gnąć wy­ki­daj­łę z ziemi. Nim uszli kilka kro­ków, z ciem­no­ści wy­su­nął się stą­pa­ją­cy bez­sze­lest­nie VIdto, który bez słowa po­mógł im za­cią­gnąć więź­nia w mrok za­uł­ka.

 

***

 

Ude­rzo­ny po twa­rzy, a na­stęp­nie prze­mo­cą na­po­jo­ny go­rzał­ką Gu­zryn Onchy ock­nął się bły­ska­wicz­nie. Od­kaszl­nął, splu­nął, uniósł głowę by ro­zej­rzeć się do­oko­ła. Leżał na mo­krej ziemi opar­ty ple­ca­mi o ścia­nę bu­dyn­ku. Ulew­ny deszcz lał mu się pro­sto na twarz. Nie był w sta­nie po­ru­szyć ani no­ga­mi, ani rę­ka­mi, które unie­ru­cho­mio­no mu za ple­ca­mi gru­bym sznu­rem, przy­wią­za­nym do cięż­kiej kłody. Gu­zryn sły­szał po­pi­ski­wa­nia szczu­rów gdzieś w po­bli­żu i gło­śne, nie­milk­ną­ce nawet na chwi­lę uja­da­nie psa. Ogar wył i war­czał zdzie­ra­jąc sobie gar­dło cią­głym szcze­ka­niem.

Onchy wi­dział przed sobą je­dy­nie nie­prze­nik­nio­ną czerń. Do­pie­ro po chwi­li spo­strzegł dwie za­kap­tu­rzo­ne po­sta­cie, któ­rych twa­rze po­zo­sta­wa­ły nie­wi­docz­ne w ciem­no­ści. Ciur­ka­ją­cy z nieba deszcz spły­wał po ich płasz­czach drob­ny­mi kro­pla­mi two­rząc ka­łu­że w roz­mię­kłej ziemi.

– Zelia Onchy – po­wie­dział jeden z cieni gło­sem znie­kształ­co­nym przez gruby szal owi­nię­ty wokół szyi i karku tak, by zasłaniał twarz. – Gdzie jest?

– Po­ca­łuj­cie mnie w dupę – od­wark­nął wy­ki­daj­ło szar­piąc się w miej­scu.

Drugi z za­kap­tu­rzo­nych na­chy­lił się w jego stro­nę i grzmot­nął go pię­ścią w bok głowy. Tak mocno, że od­głos ude­rze­nia nie­mal za­głu­szył od­le­gły huk gromu. A przy­naj­mniej tak się Gu­zry­no­wi zda­wa­ło.

– Jesz­cze raz i tylko jeden raz – po­wtó­rzył za­ma­sko­wa­ny męż­czy­zna. – Gdzie jest Zelia Onchy?

– Ro­ze­tnij te więzy to cię do niej za­pro­wa­dzę. – Osi­łek splu­nął krwią, wy­szcze­rzył zęby w wil­czym uśmie­chu. – Oso­bi­ście wska­że ci drogę. No dalej!

Cień błyskawicznym ruchem dobył noża. Przy­klęk­nął za ple­ca­mi osił­ka, ale naj­wy­raź­niej ani my­ślał go uwol­nić. Przy­ci­snął jego dłoń do belki i przy­ło­żył ostrze do skóry. Wy­star­czył jeden szyb­ki ruch, by Gu­zryn zawył z bólu oplu­wa­jąc sobie brodę śliną. W naj­bliż­szej ka­łu­ży wy­lą­do­wał obły, za­krwa­wio­ny kształt, który jesz­cze przed chwi­lą był frag­men­tem jego ciała.

– Naj­mniej­szy – skwi­to­wał bez­na­mięt­nie za­ma­sko­wa­ny czło­wiek wciąż sto­ją­cy bez ruchu na wprost wy­ki­daj­ły. – Naj­mniej po­trzeb­ny, także w two­jej pro­fe­sji. Jeśli nie od­po­wiesz bę­dzie­my od­ci­nać ci ko­lej­ne palce. Aż nie zo­sta­niesz z żad­nym. My­ślisz, że ktoś za­trud­ni ka­le­kie­go straż­ni­ka? Jak wy­ży­wisz żonę i dzie­ci? Chcesz zo­stać że­bra­kiem?

– Su­kin­sy­ny… – wy­char­czał Gu­zryn. – Skur­wie­le… Nic wam nie po­wiem!

Za­ma­sko­wa­ny nie ode­zwał się. Nie wy­ko­nał naj­mniej­sze­go gestu. Nie wydał żad­ne­go po­le­ce­nia. Nie mu­siał. Jego to­wa­rzysz po pro­stu od­kro­ił więź­nio­wi ko­lej­ny palec. Wy­ki­daj­ło za­ry­czał z bólu tar­ga­jąc całym cia­łem we wszyst­kie stro­ny.

– Po­wiesz – rzu­cił spo­koj­nie za­kap­tu­rzo­ny. – Dla mnie bez róż­ni­cy, czy po­wiesz, gdy bę­dziesz miał osiem pal­ców, czy je­dy­nie dwa. Wszyst­ko mi jedno. Gdzie jest Zelia Onchy?

Gu­zryn za­gryzł zęby. Ko­lej­ne po­cią­gnię­cie noża. Ko­lej­ny wrzask bólu. Ko­lej­ny palec w ka­łu­ży.

– To już trzy. Zo­sta­ło sie­dem. Te z dru­giej dłoni bę­dzie­my od­ci­nać po ka­wał­ku. Potem będą uszy, nos. Może palce u stóp. Wresz­cie na ko­niec zo­sta­nie kuśka. Ale to wszyst­ko nie bę­dzie po­trzeb­ne, bo lu­dzie pę­ka­ją już przy dło­niach.

– To… moja… sio­stra – wy­char­czał osi­łek. – Nie… mogę…  

– Gdyby nie była twoja sio­strą za­pew­ne py­ta­li­by­śmy kogoś in­ne­go – po­wie­dział cień. – Gdzie ją znaj­dzie­my?

– Nie… Mogę… Wiem, czego od niej… Chce­cie. Wiem, kto was… Przy­słał.

– W takim razie za­zdrosz­czę ci tej wie­dzy – za­ma­sko­wa­ny męż­czy­zna zro­bił krok w stron Gu­zry­na i przy­kuc­nął tuż obok. Mimo tego wy­ki­daj­ło wciąż nie był w sta­nie do­strzec jego twa­rzy skry­tej pod kap­tu­rem i za­sło­nię­tej sza­lem. – Po­świę­ci­łeś dla niej trzy palce. Chcesz po­świę­cić ko­lej­ne, żeby móc pa­trzeć na sie­bie w lu­strze bez wy­rzu­tów su­mie­nia? Nic to nie da. Choć­byś dał sobie urżnąć obie ręce i obie nogi i tak bę­dziesz czuł się winny. Zgry­wa­nie bo­ha­te­ra nie przy­nie­sie ci nic poza bólem. Po­wiedz, gdzie ją znaj­dzie­my, zanim skoń­czą ci się palce.

– Nigdy…

– Za­cze­kaj­cie – po­wie­dział ktoś za ple­ca­mi Gu­zry­na wy­raź­nie ko­bie­cym gło­sem. – To nic nie da. Na­stra­szę go tro­chę, wtedy bę­dzie bar­dziej skory do współ­pra­cy.

Wy­ki­daj­ło nie usły­szał, czy od stro­ny za­kap­tu­rzo­nych na­de­szła od­po­wiedź. Nie po­czuł jed­nak na­ci­sku ostrza na dłoń. Za­miast tego cie­nie wokół niego wy­dłu­ży­ły się przy­bie­ra­jąc dzi­wacz­ne, roz­my­te kształ­ty. Gu­zryn za­mru­gał ocza­mi, ale świat nie chciał wró­cić do po­przed­niej formy. Od sto­ją­cych w po­bli­żu mrocz­nych po­sta­ci po­pły­nę­ły w górę świe­tli­ste nitki, gięt­kie i ru­cho­me ni­czym sznur­ki od pra­nia. Na tle nieba utwo­rzy­ły całą sieć błysz­czą­cych włó­kien po­dob­nych do wiel­kiej, drga­ją­cej na wie­trze pa­ję­czy­ny.

Wszyst­kie pasma pro­wa­dzi­ły wy­so­ko w ciem­ność, w któ­rej cza­iło się coś, czego Gu­zryn nie po­tra­fił na­zwać. Nie po­tra­fił tego nawet opi­sać. Było wiel­kie, bez­kształt­ne, prze­le­wa­ło się z miej­sca na miej­sce ni­czym kłę­bo­wi­sko bu­rzo­wych chmur. Za­miast oczu miało setki pul­su­ją­cych świa­tłem otwo­rów po­dob­nych do ła­wi­cy gwiazd. Wszyst­kie wpa­try­wa­ły się pro­sto w niego. Pa­trzy­ły na niego i przez niego, jakby był zu­peł­nie prze­zro­czy­sty. Wi­dzia­ły wszyst­kie jego myśli. Nie sły­sza­ły. Po pro­stu wi­dzia­ły. Tak do­słow­nie jak lu­dzie pa­trzy­li na świat rze­czy­wi­sty.

Gu­zryn za­skom­lał, jak prze­ra­żo­ne nie­mow­lę. Ostrą stal na palcu po­czuł do­pie­ro po chwi­li.

– To jesz­cze raz – nad­bie­gło z ciem­no­ści. – Gdzie jest Zelia Onchy?

 

***

Ro­zed­da otar­ła krew, która po­cie­kła jej z nosa i sunąc po ustach spły­nę­ła aż na pod­bró­dek. Obej­rza­ła po­kry­te kle­istą cie­czą palce. Pa­zno­kieć le­we­go kciu­ka wciąż wy­da­wał jej się zbyt długi, nie­rów­ny i dziw­nie od­sta­ją­cy. Już szy­ko­wa­ła się by od­gryźć go tuż przy samej skó­rze, gdy usły­sza­ła sze­lest liści oraz cichy chro­bot pia­sku.

– Jak się czu­jesz? – za­py­tał Vidto wy­ła­nia­jąc się z mroku.

– By­wa­ło le­piej – od­burk­nę­ła. – Zna­leź­li­ście ten dom?

– Mó­wi­łem, że twoje sztucz­ki nie były po­trzeb­ne – mruk­nął Bli­zna igno­ru­jąc jej py­ta­nie. – Za­czął­by gadać już przy dru­giej dłoni. A teraz, co z cie­bie za po­ży­tek, skoro ledwo trzy­masz się na no­gach?

– Mó­wi­łeś. A ja mó­wi­łam ci już, że nie masz racji. Czy­ta­łam go w trak­cie. Mu­sie­li­by­ście od­kro­ić mu całą rękę i to po ka­wał­ku, żeby wresz­cie pękł – Roz po­chy­li­ła głowę, po czym wy­smar­ka­ła na zie­mię glu­to­wa­ty skrzep krwi. – To zna­leź­li­ście ten dom, czy nie?

Vidto za­miast od­po­wie­dzieć wy­tę­żył słuch. Od­głos ci­chych kro­ków na syp­kim żwi­rze za­anon­so­wał ko­lej­ne­go nad­cho­dzą­ce­go czło­wie­ka. Spo­mię­dzy rzad­kich drzew wy­su­nął się owi­nię­ty w prze­mo­czo­ny płaszcz Frang.

– Nie cier­pię pod­gro­dzi – po­wie­dział ku­ca­jąc przy sio­strze sie­dzą­cej na ścię­tym pniu.

– To już wła­ści­wie wieś – rzu­ci­ła dziew­czy­na.

– W takim razie nie cier­pię wsi. – Naj­star­szy z ro­dzeń­stwa wy­tarł po­de­szwę buta o wy­sta­ją­cy z ziemi ka­mień. – Wdep­ną­łem w ja­kieś łajno.

– Zna­leź­li­ście ten dom, czy nie? – za­py­ta­ła Ro­zed­da od­wra­ca­jąc głowę w stro­nę młod­sze­go z braci.

– Praw­do­po­dob­nie – od­parł z ocią­ga­niem Vidto. – Tak, jak mówił wy­ki­daj­ło. Za mo­stem, na samym końcu wsi, w po­bli­żu młyna. Trzy bu­dyn­ki w za­gro­dzie, z czego jeden fak­tycz­nie przy­po­mi­na ruinę. Dwie ja­błon­ki też rosną w obej­ściu. Przy­naj­mniej wy­glą­da­ją mi na ja­błon­ki. Nie je­stem spe­cja­li­stą.

– Wi­dzia­łeś kogoś w środ­ku? – za­py­tał Frang ocie­ra­jąc dło­nią kro­ple wody, które ska­py­wa­ły mu z kap­tu­ra pro­sto na nos.

– Pies nie dał po­dejść. Ob­sze­dłem za to są­sied­nie za­gro­dy. Wy­glą­da na to, że nikt nie bę­dzie nam prze­szka­dzał. Spraw­dzi­łeś sto­do­łę?

– Krowa, dwie kozy i koń. Bez obaw, nie wierz­cho­wy. W kur­ni­ku też tylko kury sie­dzą.

– Ile tam jest wejść? – wtrą­ci­ła się Ro­zed­da.

– A ile może by wejść w zwy­kłej, wiej­skiej cha­cie? – od­parł drwią­co Vidto. – Dzi­wię się, że mają szyby w oknach za­miast ry­bich pę­che­rzy.

– Może spró­bu­je­my ich wy­wa­bić? – za­pro­po­no­wał Frang. – Pod­pa­li­my sto­do­łę albo tę drugą szopę?

– Pół wsi zleci się gasić pożar – Roz po­krę­ci­ła prze­czą­co głową. – Jej brat po­wie­dział, że w środ­ku jest tylko ta dziew­czy­na i jacyś krew­ni, któ­rzy ją ukry­wa­ją. Dwój­ka sta­rych dzia­dów i pod­lo­tek.

– Mógł kła­mać – stwier­dził z prze­ką­sem naj­młod­szy z ro­dzeń­stwa.

– Nie po tym, co zo­ba­czył.

– Chcia­łaś po­wie­dzieć, że nie po tym, co mu po­ka­za­łaś – prych­nął Vidto, a górna warga za­drga­ła mu de­li­kat­nie. – Ale mniej­sza o to. Nawet, jeśli nie kła­mał wprost, wciąż mógł nie po­wie­dzieć nam wszyst­kie­go.

– To już prę­dzej – przy­zna­ła nie­chęt­nie Ro­zed­da.

– Ile mogą mieć izb w ta­kiej cha­cie? – rzu­cił Frang prze­ry­wa­jąc ich spór. – Dwa? Trzy? Jeśli wszy­scy śpią w jed­nej izbie, to co? Każ­de­go pod nóż?

– Jeśli się obu­dzą, tak – po­twier­dził bez za­wa­ha­nia Vidto. – Każ­de­go. Za­bra­łeś ze sobą trut­kę? Mu­si­my po­zbyć się psa, bo jest uwią­za­ny przy sa­mych drzwiach.

– Psem ja się zajmę – Roz po­dźwi­gnę­ła się na nogi. – Nie ma po­trze­by go za­bi­jać.

– Oczy­wi­ście – prych­nął kpią­co Bli­zna. – Nasza roz­mi­ło­wa­na w fu­trza­kach sio­strzycz­ka za­wsze musi sta­nąć w ich obro­nie.

– Po­ca­łuj mnie w dupę, Vidto.

– A je­steś w sta­nie wejść w trans? Za­ba­wa z tym osił­kiem mu­sia­ła zdro­wo dać ci w kość. W sio­dle ledwo się trzy­ma­łaś. Mó­wi­łem, że…

– Tak, wiem. Mó­wi­łeś. – od­wark­nę­ła gniew­nie dziew­czy­na. – Świt się zbli­ża. Idzie­my?

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź Ro­zed­da otu­li­ła się płasz­czem, po czym wy­chy­nę­ła z za­ro­śli. Jej bra­cia po­dą­ży­li za nią po­zo­sta­wia­jąc ukry­te w młod­ni­ku konie. Cała trój­ka ru­szy­ła nie­spiesz­nie drogą, która za­krę­ca­ła na roz­wi­dle­niu, a na­stęp­nie bie­gła w stro­nę rzad­kich za­bu­do­wań po­roz­dzie­la­nych po­je­dyn­czy­mi drze­wa­mi. W od­da­li widać było miej­skie basz­ty, które gi­nę­ły w stru­gach desz­czu i wszech­obec­nej sza­ro­ści po­ran­ka.

Bez la­tar­ni oświe­tla­ją­cej drogę mu­sie­li po­ru­szać się po­wo­li, tym bar­dziej, że piasz­czy­sta ścież­ka pod wpły­wem le­ją­cej się z nieba wody za­mie­ni­ła się w grząskie bagno. Zbli­żyw­szy się do za­bu­do­wań ze­szli ze szla­ku, a na­stęp­nie za­głę­bi­li się w przy­droż­ne za­ro­śla. Dalej mu­sie­li prze­dzie­rać się przez wy­bu­ja­łą łąkę po­dzie­lo­ną na nie­rów­ne frag­men­ty zdzi­cza­łym ży­wo­pło­tem. Ło­dy­gi traw cze­pia­ły się nóg zabójców, a zie­mia za­pa­da­ła się pod ich sto­pa­mi, przez co marsz nie na­le­żał do naj­ła­twiej­szych.

Cel ich wę­drów­ki sta­no­wi­ło go­spo­dar­stwo oto­czo­ne pło­tem z krzy­wych żer­dzi z jed­nej stro­ny oraz szpa­le­rem mło­dych brzó­zek z dru­giej. Od są­sied­nich za­gród dzie­lił ich spory ka­wa­łek drogi po­zna­czo­ny nie­użyt­ka­mi.

Troj­ka za­bój­ców przy­cup­nę­ła za pło­tem cho­wa­jąc się w wy­so­kiej tra­wie.

– Mu­si­my wcho­dzić drzwia­mi? – za­py­ta­ła Ro­zed­da od­gar­nia­jąc ło­dy­gi, które ła­sko­ta­ły ją po twa­rzy wil­got­ny­mi li­ść­mi.

– Mo­że­my spró­bo­wać któ­rymś z okien – od­parł Vidto. – Ale naj­pierw trze­ba się po­zbyć tego kun­dla, bo gotów obu­dzić całą oko­li­cę.

Roz za­miast od­po­wie­dzieć uklęk­nę­ła na ziemi przy­my­ka­jąc oczy. Psa, który uja­dał w po­bli­żu chaty nie wi­dzie­li, gdyż za­sła­nia­ła go ścia­na bu­dyn­ku oraz wzno­szą­ca się na lewo szopa. Za to cały czas go sły­sze­li, gdyż ogar po­szcze­ki­wał ci­chut­ko i jakby od nie­chce­nia jesz­cze zanim zbli­ży­li się do płotu. Czy to oni byli po­wo­dem jego wzbu­rze­nia, czy też sam fakt po­zo­sta­wie­nia czwo­ro­no­ga na stra­ży spra­wił, że psiak war­czał na każdy cień i każdy dźwięk, tego mogli się tylko do­my­ślać. Pew­nym było na­to­miast, że jego po­bra­tym­cy z po­bli­skich go­spo­darstw, co jakiś czas od­po­wia­da­li na jego za­czep­ki nie­zbyt en­tu­zja­stycz­nym wy­ciem.

Roz ki­wa­ła się w miej­scu nucąc mo­no­ton­nie pod nosem. Chwi­lę trwa­ło nim uja­da­ją­cy bry­tan wresz­cie za­milkł, ale nie ucichł cał­ko­wi­cie. Nawet mimo szumu desz­czu sły­sze­li, że wciąż kręci się na łań­cu­chu i po­war­ku­je co jakiś czas.

– Go­to­we – za­ko­mu­ni­ko­wa­ła Ro­zed­da pod­no­sząc się chwiej­nie na nogi. Z jej nosa po­cie­kła świe­ża stru­ga krwi. – Bę­dzie spo­koj­niej­szy, ale le­piej nie leźć mu pro­sto pod pysk. Pro­po­nu­ję da­ro­wać sobie głów­ne drzwi i wejść oknem.

Vidto przy­tak­nął bez słowa. Jako pierw­szy prze­sko­czył płot i kuląc głowę w ra­mio­nach po­truch­tał wzdłuż ogro­dze­nia. Błoto chlu­po­ta­ło cicho pod jego sto­pa­mi. Za­bój­ca minął roz­pa­da­ją­cą się szopę, po czym pod­biegł do chaty. Dom zbu­do­wa­no z ocio­sa­nych okrą­gla­ków po­łą­czo­nych dę­bo­wy­mi ty­bla­mi i wspar­tych na ka­mien­nych fun­da­men­tach. Kryty słomą dach zwie­szał się nisko nie­mal do po­zio­mu okien, które po­zo­sta­wa­ły za­mknię­te na drew­nia­ne, dwu­skrzy­dło­we okiennice.

Vidto wyj­rzał ostroż­nie za róg. Pies krę­cił się wokół ganku z łbem przy­tknię­tym nisko do ziemi, jakby wy­czuł nosem coś, co za­ab­sor­bo­wa­ło go bez­gra­nicz­nie. Sły­sząc chlu­pot kro­ków Asta­sio ob­ró­cił się i zo­ba­czył brata skra­da­ją­ce­go się w jego stro­nę. Mach­nął ręką wska­zu­jąc tył bu­dyn­ku. Frang zmie­nił kie­ru­nek mar­szu, by po chwi­li znik­nąć mu z oczu za ścia­ną domu. Tym­cza­sem Ro­zed­da zbli­ży­ła się truch­tem do chaty i przy­sta­nę­ła tuż obok Vidto.

– Zo­stań tu, gdyby ktoś pró­bo­wał uciec od fron­tu – za­ko­men­de­ro­wał naj­młod­szy Asta­sio.

Dziew­czy­na kiw­nę­ła w mil­cze­niu głową.

Vidto od­rzu­cił z ra­mie­nia płaszcz, sta­nął na pal­cach, po czym spraw­dził, czy drew­nia­ne okien­ni­ce zo­sta­ły za­mknię­te od we­wnątrz. Wy­star­czy­ło, że wci­snął szczu­płą dłoń pod jedną z przy­słon by od­blo­ko­wać ry­giel. Od­su­nąw­szy okien­ni­ce na bok zaj­rzał do wnę­trza domu. Zo­ba­czył ka­mien­ny ko­mi­nek, w któ­rym wciąż tliły się grube, krzy­wo ocio­sa­ne szcza­py. W sła­bym świe­tle pło­mie­ni do­strzegł ulo­ko­wa­ny pod ścia­ną stół i dwie dłu­gie ławy ra­czej nie­bę­dą­ce ar­cy­dzie­ła­mi sztu­ki sto­lar­skiej.

Asta­sio ob­ma­cał dłoń­mi szyby wsta­wio­ne w drew­nia­ne ramy. Jedno z okien­nych skrzy­deł szarp­nię­te de­li­kat­nie na ze­wnątrz wy­sko­czy­ło z zamka, więc za­bój­ca pod­pie­ra­jąc się na wy­żło­bie­niach okrą­gla­ków pod­cią­gnął się wyżej, a na­stęp­nie wśli­zgnął do środ­ka. Wy­lą­do­wał ostroż­nie tuż za pa­ra­pe­tem, przy­trzy­mu­jąc do­nicz­kę z ja­kimś ozdob­nym kwiat­kiem zanim zsu­nę­ła­by się na pod­ło­gę. Przymknął z po­wro­tem okien­ni­ce, aby nagłe trza­śnie­cie za­słon nie obu­dzi­ło miesz­kań­ców. Na­uczo­ny do­świad­cze­niem przy­cup­nął pod ścia­ną i cze­kał cier­pli­wie ob­ser­wu­jąc oto­cze­nie.

Przed sobą miał piec, są­sia­du­ją­cy z nim stół oraz szaf­kę wy­po­sa­żo­ną w ko­lek­cję drew­nia­nych i gli­nia­nych na­czyń. Na prawo znaj­do­wa­ło się nie­za­bu­do­wa­ne przej­ście do sieni, nad któ­rym wi­sia­ły pęki usy­cha­ją­cych ziół, a na lewo od­gro­dzo­ne drew­nia­ną ścia­ną ko­lej­ne po­miesz­cze­nie, praw­do­po­dob­nie al­kierz.

Ostroż­nie sta­wia­jąc stopy na Vidto ru­szył po­wo­li przed sie­bie. Drew­nia­ne deski skrzy­pia­ły cicho, ale mięk­kie po­de­szwy tłu­mi­ły więk­szość dźwię­ków. Nie­ste­ty jego buty roz­mię­kły od desz­czu tak bar­dzo, że chlu­po­ta­ły przy każ­dym kroku. W do­dat­ku przy­lgnął do nich wil­got­ny pia­sek, przez co zia­ren­ka trzesz­cza­ły ryt­micz­nie pod po­de­szwą. Mimo tego nawet ktoś wy­tę­ża­ją­cy wszyst­kie zmy­sły miał­by pro­blem z usły­sze­niem zbli­ża­ją­ce­go się Asta­sio.

Vidto zaj­rzał do sieni, ale nie zo­ba­czył ni­cze­go in­te­re­su­ją­ce­go poza brzo­zo­wą mio­tłą oraz pro­stą skrzy­nią, na któ­rej le­ża­ła ster­ty płasz­czy i ko­żu­chów. Wró­cił w po­bli­że pieca, gdzie sku­pił się na po­zo­sta­wio­nych na stole na­czy­niach. Zo­ba­czył gli­nia­ny dzba­nek opróż­nio­ny do cna oraz drew­nia­ną miskę z nie­do­je­dzo­ną kaszą, w któ­rej le­ża­ły trzy łyżki. Za­kła­da­jąc, że Gu­zryn mówił praw­dę i do trój­ki miesz­kań­ców do­łą­czy­ła po­szu­ki­wa­na dziew­czy­na bra­ko­wa­ło jed­ne­go sztuć­ca.

Za­bój­ca spoj­rzał na ko­ta­rę za­sła­nia­ją­ca przej­ście do al­kie­rza. Zro­bił ostroż­ny krok w jej stro­nę. Jedna z desek za­skrzy­pia­ła gło­śno. Vidto nie zdą­żył nawet za­kląć w my­ślach, gdyż w tej samej chwi­li po dru­giej stro­nie za­sło­ny brzęk­nę­ła cię­ci­wa. Bełt śmi­gnął mu tuż obok ucha, po czy wal­nął w ścia­nę z taką mocą, że od ude­rze­nia z po­bli­skiej szaf­ki po­spa­da­ły gli­nia­ne na­czy­nia. Gdyby tylko Asta­sio stał krok w lewo obe­rwał­by pro­sto w pierś.

Vidto od­sko­czył bły­ska­wicz­nie od za­sło­ny się­ga­jąc po nóż. Z al­kie­rza wy­pa­dło dwóch męż­czyzn. Jeden nosił skó­rza­ny ku­brak, drugi je­dy­nie białą ko­szu­lę roz­sz­nu­ro­wa­ną do po­ło­wy pier­si. Za to obaj mieli jed­na­ko­we, ban­dyc­kie gęby. Obaj dzierżyli mie­cze w dło­niach i obaj bez słowa wy­ja­śnie­nia ru­szy­li w stro­nę za­bój­cy.

Asta­sio rzu­cił się w tył. Prze­tur­lał się po stole, po czym chwy­cił za blat i wy­wró­cił go na pod­ło­gę. Od­sko­czył w stro­nę pieca, oparł stopę na słu­żą­cym za zydel ocio­sa­nym pień­ku, a na­stęp­nie pchnął go po pod­ło­dze w stro­nę na­past­ni­ków. Ko­szu­la, tra­fio­ny me­blem w pisz­czel po­tknął się i po­le­ciał do przo­du lą­du­jąc na ko­la­nach. Tym­cza­sem Ku­brak za­mach­nął się na Vidto mie­czem, ale długa klin­ga nie naj­le­piej nada­wa­ła się do walki w cia­snych po­miesz­cze­niach. Ban­dzior za­wa­dził koń­ców­ką ostrza o sufit, co wy­bi­ło go z rytmu i znacz­nie spo­wol­ni­ło atak. Mimo tego Asta­sio z tru­dem usko­czył przed sze­ro­kim cię­ciem. Wi­dząc, że prze­ciw­nik wy­chy­lił się za bar­dzo do przo­du, Vidto do­padł go w dwóch szyb­kich kro­kach, chwy­cił za rękę za­ci­śnię­tą na rę­ko­je­ści mie­cza i pchnął ją na bok. Za­bój­ca trzy­mał szty­let ostrzem w dół, więc nie bar­dzo miał jak sa­me­mu wy­pro­wa­dzić cios w ta­kiej po­zy­cji. Za­miast tego grzmot­nął prze­ciw­ni­ka w żo­łą­dek pię­ścią za­ci­śnię­tą na nożu. Ku­brak wy­pu­ścił ze świ­stem po­wie­trze, ale nie cof­nął się nawet na krok cały czas pró­bu­jąc oswo­bo­dzić rękę z mie­czem. Asta­sio po­chy­lił głowę, pchnął prze­ciw­ni­ka bar­kiem w tył, po czym zmie­nił uchwyt na nożu i dźgnął ban­dzio­ra po­wy­żej bio­dra.

Ku­brak za­char­czał, w od­po­wie­dzi na co Vidto wy­szarp­nął ostrze i bły­ska­wicz­nie ude­rzył od dołu w stro­nę od­sło­nię­te­go gar­dła. Ban­dzior za­to­czył się w tył, a po chwi­li runął na prze­wró­co­ny stół. W tej samej chwi­li zza za­sło­ny wy­padł ko­lej­ny na­past­nik trzy­ma­jąc w dło­niach uzbro­jo­na kuszę. Wi­dząc, że Ko­szu­la też pod­no­si się już z pod­ło­gi Asta­sio sko­czył w stro­nę sieni do­słow­nie szo­ru­jąc tył­kiem po pod­ło­dze. Cię­ci­wa brzęk­nę­ła po­now­nie. Bełt roz­darł pęki ziół, po czym wbił się w ścia­nę bu­dyn­ku dy­go­cząc ni­czym tar­ga­ny dresz­cza­mi. Za­bój­ca do­padł drzwi wej­ścio­wych, od­rzu­cił blo­ku­ją­cy je sko­bel, a na­stęp­nie wy­sko­czył na ze­wnątrz.

Sie­dzą­cy na ganku pies wy­rwał w jego stro­nę z sze­ro­ko roz­war­tą pasz­czą. Vidto zwin­nie uciekł z za­się­gu jego zębów, ale po­śli­zgnął się na bło­cie przy scho­dach i wy­lą­do­wał na ziemi wy­wi­ja­jąc zgrab­ne­go fi­koł­ka. Po­de­rwał się na równe nogi zanim bry­tan zdą­żył uca­pić go zę­bi­ska­mi w łydkę. Oka­za­ło się to tym ła­twiej­sze, że ogar w mgnie­niu oka prze­niósł swoją uwagę na Ko­szu­lę, który wy­biegł z chaty tuż za za­bój­cą. Ban­dzior nie tra­cąc czasu na wy­wi­ja­nie mie­czem kop­nął psia­ka cięż­kim bu­cio­rem, a ude­rzo­ny czwo­ro­nóg od­kuś­ty­kał na bok skam­ląc ża­ło­śnie.

Asta­sio po­de­rwał się z ziemi cały uty­tła­ny bło­tem nie­mal zde­rza­jąc się z Ro­zed­dą, która wy­bie­gła zza win­kla z nożem w dłoni. Dziew­czy­na wi­dząc uzbro­jo­ne­go w miecz prze­ciw­ni­ka przy­lgnę­ła ple­ca­mi do ścia­ny bu­dyn­ku. Ko­szu­la do­sko­czył do niej i pchnął mie­czem. Roz nie pró­bo­wa­ła od­bi­jać, czy pa­ro­wać ude­rze­nia. Wie­dzia­ła, że zwy­kłym szty­le­tem nie ma szans za­trzy­mać ciosu za­da­ne­go cięż­kim brzesz­czo­tem. Za­cze­ka­ła do ostat­niej chwi­li aż ostrze pra­wie ją do­się­gnie, po czym wy­krę­ci­ła się cia­łem na bok. Ko­szu­la nie cof­nął się. Rzu­cił się za nią. Mach­nął na odlew za­ha­cza­jąc Ro­zed­dę w przed­ra­mię. Na­stęp­nie zro­bił wy­krok i ude­rzył z góry. Miał prze­wa­gę siły, wzro­stu i za­się­gu, ale nie miał prze­wa­gi li­czeb­nej. Jego cios za­pew­ne do­sięgł­by celu, lecz w tej samej chwi­li za­ata­ko­wał go Vidto. By nie obe­rwać szty­le­tem pod żebra Ko­szu­la mu­siał się wy­co­fać osła­nia­jąc się sze­ro­kim wy­ma­chem.

Roz za­klę­ła plu­ga­wie. Zer­k­nę­ła na roz­ora­ne ostrzem przed­ra­mię. Prze­rzu­ci­ła szty­let do lewej ręki by nie wy­śli­zgnął się z jej za­la­nej krwią dłoni. Ban­dy­ta wi­dząc, że ma przed sobą dwóch prze­ciw­ni­ków prze­su­nął się kilka kro­ków w bok by jego plecy osło­ni­ła ścia­na chaty. Miecz trzy­mał w jed­nej dłoni, wy­cią­gnię­ty da­le­ko przed sie­bie utrzy­mu­jąc za­bój­ców na dy­stans.

Ro­zed­da mach­nię­ciem ręki zrzu­ci­ła kro­ple krwi ciek­ną­ce jej po pal­cach. Ru­chem ca­łe­go ciała za­mar­ko­wa­ła atak z boku, po czym mo­men­tal­nie wy­co­fa­ła się po­zwa­la­jąc, by jej brat ude­rzył z prze­ciw­nej stro­ny. Ko­szu­la był jed­nak bar­dzo szyb­ki i zdą­żył od­pę­dzić się od naj­młod­sze­go Asta­sio wy­wi­ja­jąc mie­czem wzdłuż wła­sne­go barku. Vidto mu­siał wy­co­fać się na bez­piecz­ną od­le­głość ko­lej­ny raz śli­zga­jąc się na bło­cie. Gło­śne kroki i uja­da­nie psa za­anon­so­wa­ły nad­bie­ga­ją­ce­go kusz­ni­ka. Strze­lec wciąż sto­jąc na scho­dach pod­rzu­cił łoże broni do po­licz­ka. Zanim na­ci­snął na spust za jego ple­ca­mi wy­rósł nagle Frang, który bez wa­ha­nia wbił mu nóż w plecy. Kil­ku­krot­nie.

Ko­szu­la mu­siał spo­strzec śmierć to­wa­rzy­sza, gdyż za­wa­hał się na chwi­lę. Wi­dząc jego nie­zde­cy­do­wa­nie Vidto bły­ska­wicz­nie skró­cił dy­stans, dziab­nął go nożem w udo. Ban­dzior w mgnie­niu oka otrząsnął się z szoku. Od­wi­nął ramię, wyskoczył do przo­du, za­ata­ko­wał. Na tyle szyb­ko by naj­młod­szy Asta­sio nie zdą­żył uciec z za­się­gu ostrza. Klin­ga prze­je­cha­ło po barku Vidto nie­mal roz­rą­bu­jąc mu rękę na pół. Ro­zed­da wy­czu­wa­jąc oka­zję do ataku do­sko­czy­ła do prze­ciw­ni­ka i wbiła mu nóż w be­be­chy.

Ban­dzior mimo tkwią­ce­go w jego boku ostrza uniósł miecz do ko­lej­ne­go ciosu, a wtedy dziew­czy­na wy­szarp­nę­ła maj­cher i ude­rzy­ła po­now­nie, nieco wyżej. Na ko­niec ode­pchnę­ła za­mro­czo­ne­go bólem prze­ciw­ni­ka ucie­ka­jąc z za­się­gu jego broni. Ten ostat­ni ruch oka­zał się zbęd­ny, gdyż Ko­szu­la nie miał już sił na ko­lej­ny atak. Zro­bił kilka chwiej­nych kro­ków na bok, pod­parł się dło­nią o ścia­nę chaty, po czym runął na zie­mię. Vidto przy­dep­tał mu dłoń z mie­czem na­ci­ska­jąc jed­no­cze­śnie stopą na jego gar­dło.

– Gdzie dziew­czy­na?! – za­py­tał bez ce­re­gie­li.

Ko­szu­la za­klął plu­ga­wie pró­bu­jąc zła­pać od­dech.

– Gdzie?!

– W środ­ku… – wy­char­czał ban­dzior. – W piw­ni­cy… Sie­dzi za­mknię­ta w piw­ni­cy… Razem z tymi wie­śnia­ka­mi…

– Kto was najął?!

– Nie wiem… Nie przed­sta­wił się. Obie­cał po dwa srebr­ne za pil­no­wa­nie dziew­ki, żeby nic jej się nie stało… Dwa srebr­ne za każdy dzień. Po­dob­no ktoś chciał ją…

– Jak wy­glą­dał?

– Duży… silny… z czar­ną brodą i…

Vidto nie po­zwo­lił mu do­koń­czyć. Po­chy­lił się nisko i chla­snął go nożem po gar­dle. Ban­dzior za­char­czał, rzy­gnął krwią na śnież­no­bia­łą ko­szu­lę. Asta­sio pod­niósł się z klę­czek. Syk­nął ob­ma­cu­jąc roz­cię­ty ostrzem bark. Za­to­czył się dwa kroki, ale zanim upadł Roz chwy­ci­ła go pod ramię i po­mo­gła usiąść na le­żą­cej pod ścia­ną domu, ster­cie drew­nia­nych szczap.

– Znajdź piw­ni­cę i wy­cią­gnij ją stam­tąd – rzu­cił Vidto w stro­nę Fran­ga.  

Naj­star­szy z ro­dzeń­stwa kop­nął się w kie­run­ku chaty. W tym samym mo­men­cie za ścia­ną domu usły­sze­li płacz­li­we wycie psa.

– Dwa srebr­ne na dzień – po­wie­dzia­ła Ro­zed­da po­spiesz­nie owi­ja­jąc roz­cię­te ramię brata wła­snym płasz­czem. – Dla trzech osób. Cie­ka­we skąd ten za­sra­ny wy­ki­daj­ło wziął­by takie pie­nią­dze.

– Mam na­dzie­ję, że za chwi­lę się tego do­wie­my.

Po ja­kimś cza­sie pies po­now­nie się roz­sz­cze­kał, co po­prze­dzi­ło po­ja­wie­nie się Fran­ga cią­gną­ce­go za rękę młodą, ciem­no­wło­są dziew­czy­nę. Bar­dzo młodą i bar­dzo ciem­no­wło­są. Dziew­ka mu­sia­ła mieć nie­wie­le wię­cej jak trzy­na­ście lat. Może nawet sporo mniej. Dało się to stwier­dzić głów­nie po jej twa­rzy, gdyż ze wzglę­du na chłód pa­nu­ją­cy w piw­ni­cy ubra­na była w gruby, stanowczo zbyt duży pół­ko­żu­szek, który skry­wał jej syl­wet­kę w po­łach ma­te­ria­łu. Mimo dzie­cin­ne­go wy­glą­du na­le­ża­ła do tych na­praw­dę ład­nych pa­nie­nek. A przy­naj­mniej do ta­kich, które mogą stać się na­praw­dę uro­dzi­we, gdy do­ro­sną. Pech chciał, że dziew­czyn­ka miała ra­czej nikłe szan­se, by tego do­świad­czyć.

Vidto od­rzu­cił z ra­mie­nia płaszcz, ścią­gnął roz­dar­tą ostrzem, pi­ko­wa­ną kurt­kę. 

– Zelia Onchy? – za­py­tał ob­ma­cu­jąc pal­ca­mi krwa­wią­cą ob­fi­cie ranę.

Dziew­czyn­ka w od­po­wie­dzi po­cią­gnę­ła gło­śno nosem. Deszcz mo­men­tal­nie przy­kle­ił do jej po­licz­ków kru­czo­czar­ne włosy, przez co wy­glą­da­ła jak praw­dzi­wy uto­piec.

– Pytam. Bo nie chcę po­peł­nić po­mył­ki. Zelia Onchy?

– Nieee – wy­ją­ka­ła ze­zu­jąc na le­żą­ce u jej stóp ciała, wokół któ­rych wzbie­ra­ły ka­łu­że krwa­wej wody. – To nie ja.

– Dziw­ne, bo twój brat po­wie­dział nam, że wła­śnie tutaj cię znaj­dzie­my.

– Mój… brat? – dziew­czy­na za­ci­snę­ła usta.

– Do­kład­nie. Zanim skoń­czy­li­śmy go kroić po­wie­dział nam, gdzie cię szu­kać.

Bru­net­ka ucie­kła wzro­kiem na bok za­ci­ska­jąc kur­czo­wo po­wie­ki. Jej dzie­cin­na, nieco pu­co­ło­wa­ta i ru­mia­na twarz skur­czy­ła się od pła­czu. Vidto utwier­dzo­ny w prze­ko­na­niu, że ma do czy­nie­nia z wła­ści­wą osobą kiw­nął głową w stro­nę Fran­ga. Star­szy z ro­dzeń­stwa dobył nóż.

– Nie! Nie! Za­cze­kaj­cie! – wy­krzy­cza­ła Zelia. – Nie rób­cie tego! Hra­bia Maz­ze­ri was wy­na­gro­dzi, jeśli mnie oszczę­dzi­cie!

Frang chyba nie dał się prze­ko­nać, bo zwy­czaj­nie uniósł szty­let do ciosu. Dziew­czy­na wy­wi­nę­ła się z jego uści­sku wy­śli­zgu­jąc ramię z gru­be­go ko­żusz­ka.

– Wiem kto was opła­cił! – wy­krzy­cza­ła. – To żona hra­bie­go! Ta wred­na suka! Nie mogła znieść tego, że hra­bia już jej nie kocha, bo kocha mnie! To wszyst­ko ona! Ale hra­bia obie­cał, że się jej po­zbę­dzie i ożeni się ze mną. Jeśli mnie skrzyw­dzi­cie ścią­gnie­cie na sie­bie jego gniew!

– Z pew­no­ścią – prych­nę­ła Ro­zed­da. – A nie przy­szło ci do głowy kre­tyn­ko, że to wła­śnie hra­bia chce się cie­bie po­zbyć, bo sta­łaś się dla niego pro­ble­mem?

– Nie! On mnie kocha! Obie­cał, że po­mo­że mi wy­je­chać, a póź­niej przy­śle po mnie, gdy po­zbę­dzie się tej sta­rej rasz­pli! Obie­cał, że za­pła­ci za wszyst­ko. Za wszyst­ko, czego będę po­trze­bo­wać… Obie­cał, że przy­śle kogoś, kto mi po­mo­że…

– I przy­słał – po­wie­dzia­ła kpią­co Roz. – Nas.

– Ale on… on… mówił, że mnie kocha – Zelia za­jąk­nę­ła się po­ły­ka­jąc łzy. Jej twarz la­lecz­ki wy­krzy­wił gry­mas pa­nicz­ne­go stra­chu.

– Wi­docz­nie pie­nią­dze żony i jej bo­ga­tej ro­dzi­ny kocha bar­dziej.

Zelia po­cią­gnę­ła za­tka­nym nosem. Roz­ry­cza­ła się do­ku­ment­nie. Zu­peł­nie jak dziec­ko, któ­re­mu ktoś za­brał ulu­bio­ną za­baw­kę.

– Pu­ści­cie mnie bła­gam! – wy­krzy­cza­ła ża­ło­śnie. –  Wy­ja­dę i nigdy tu już nie wrócę! Nigdy! Przy­się­gam. Po­wiedz­cie mu, że nie żyję. Pro­szę! Jutro kupcy z ka­ra­wa­ny mieli mnie za­brać na po­łu­dnie, żeby… Nie! Bła­gam, nie! Nawet tacy lu­dzie jak wy mają chyba ja­kieś reszt­ki su­mie­nia! Prze­cież nie krzyw­dzi­cie bez­bron­nych! Ko­biet i dzie­ci!

Vidto mach­nął po­na­gla­ją­co ręką. Frang po­now­nie uca­pił dziew­czy­nę w że­la­znym uści­sku.

– Nie! – roz­dar­ła się hi­ste­rycz­nie Zelia. – Ja je­stem w ciąży! Nie mo­że­cie! Hra­bia i ja bę­dzie­my mieli dziec­ko!

– Ko­lej­ny powód dla hra­bie­go by się cie­bie po­zbyć kró­lew­no – do­rzu­ci­ła po­waż­nie Ro­zed­da.

– Ja… Nie! Ja będę miała dziec­ko! Nie wolno wam!

Frang naj­wy­raź­niej uznał, że jed­nak mu wolno. Ob­ró­cił dziew­czy­nę w miej­scu, przed­ra­mie­niem uniósł jej szczę­kę i po­de­rżnął gar­dło. Zelia Onchy padła na ko­la­na plu­jąc i krztu­sząc się wła­sną krwią. Po­so­ka lała się po jej szyi ska­pu­jąc wzdłuż rę­ka­wów ko­żusz­ka pro­sto na zie­mię. Trwa­ło to jak zwy­kle prze­ra­ża­ją­co długo.

– Cóż – po­wie­dział Vidto pod­no­sząc się z zydla. – Dla­cze­go oni w ta­kich sy­tu­acjach za­wsze pró­bu­ją od­wo­ły­wać się do na­sze­go su­mie­nia, po­zo­sta­nie dla mnie za­gad­ką. Czy my na­praw­dę wy­glą­da­my na sen­ty­men­tal­nych ludzi?

– Naj­wy­raź­niej tak do­brze ci z oczu pa­trzy bra­cisz­ku – Ro­zed­da po­sła­ła mu słod­ki uśmiech, po czym wzię­ła go pod ramię, żeby nie upadł. – Idzie­my? Trze­ba cię jak naj­szyb­ciej po­ła­tać.

– Na­pi­ła­bym się piwa – rzu­cił Fran­g wy­cie­ra­jąc nóż o ubra­nie umie­ra­ją­cej dziew­czy­ny. – Zmar­z­łem i prze­mo­kłem.

– Chodź­my – za­wy­ro­ko­wał Vidto. – Nic tu po nas.

Od­cho­dząc rzu­cił krót­kie spoj­rze­nie na wy­krwa­wia­ją­cą się Zelię Onchy. Po­so­ka dziew­czy­ny mie­sza­ła się z ka­łu­żą desz­czów­ki, a jej roz­pusz­czo­ne włosy utwo­rzy­ły czar­ną au­re­olę wokół za­nu­rzo­nej w wo­dzie twa­rzy.

Koniec

Komentarze

Cześć.

Bardzo spodobało mi się Twoje opowiadanie! Wciągnęłam się od samego początku i czytałam z dużym zainteresowaniem. Za ogromny plus uważam opisy, zwłaszcza walki oraz samych bohaterów, których uznałam za intrygujących. Faktycznie nie są sentymentalni, a to – moim skromnym zdaniem – dodało im autentyczności. Także pomysł na zdolności Rozeddy wydał mi się ciekawy i chętnie dowiedziałabym się o niej czegoś więcej.

Z minusów zauważyłam niewielkie błędy: brakujące przecinki i parę pomyłek w pisowni:

Potem będą uszu, nos.

Tutaj wkradła się literówka.

Słysząc chlupot kroków Astasio obrócił i zobaczył brata skradającego się w jego stronę.

Obrócił coś? Obrócił się?

Ponadto we fragmencie podczas rozmowy rodzeństwa, gdy czekali na najstarszego brata, zabrakło myślników w dialogach.

Hej

Warto zmienić przedmowę, bo robisz duży spoiler.

Krótka historia pewnego morderstwa na zlecenie.

50+k znaków nie nazwałbym krótką historią ;)

Cześć!

Opowiadanie określiłabym jako mocne, brudne i gęste. Zdecydowanie była to satysfakcjonująca lektura :). Fabuła jest bardzo prosta i dotyczy jednego zlecenia, którego realizacja idzie bohaterom bardzo łatwo. Napisałeś to jednak niesamowicie wciągająco i nie wiem kiedy te 50 tys. znaków zleciało. Opis świata jest plastyczny, a bohaterowie wyraziści. Ciekawie zbudowałeś relację między rodzeństwem.

Sam początek opisujący zlecenie nieco mi się dłużył. Dialogi bardzo naturalne. Zakończenie straszne i, pomimo przedmowy, miałam nadzieję, że to się tak nie skończy. Tu się zgodzę z Zanaisem, że przedmowa zdradza za dużo, choć rozumiem, że chciałeś ostrzec czytelnika, ale przez to zakończenie nie było tak szokujące, jak być mogło. W tekście nie masz niespodzianek i zwrotów akcji, więc jak odbierzesz zakończeniu moc to historia sporo traci. 

Technicznie jest dobrze napisane, choć trochę mankamentów się znalazło. Łapanki właściwie nie robiłam, wypisałam tylko te rodzaje błędów, które się powtarzały i kilka dodatkowych uwag. Często brakuje przecinków przed imiesłowami zakończonymi na -ąc i kropek po wypowiedziach poprzedzających narrację dialogową. Momentami jest troszkę za dużo zaimków i zdarzają się przekombinowane opisy.

Moim zdaniem jest to tekst wart biblioteki :).

– Bracia Astasio? – Maier zwrócił [+się] do siedzącej naprzeciwko trójki.

– Jeżeli to nie problem, wolałbym się jednak upewnić – dodał Lensky[+,] starając się zapanować nad głosem.

– Trudno się nie zgodzić[+.] – Maier ponownie sięgnął po kufel.

– Cóż… Z tym także trudno się nie zgodzić[+.] – Maier pokiwał w zadumie głową.

– Nie wystarczy? – Lensky pozwolił[+,] by płomienie pożarły pozostałości kartki papieru, po czym oderwał spojrzenie od ognia świecy i przeniósł je na swoich rozmówców. 

Może dłoń, albo palec?

Maier zamyślił się[+,] patrząc w pokryty pajęczynami sufit.

Maier jeszcze przez jakiś czas patrzył, jak kilku żeglarzy wynosi z karczmy pchniętego nożem kompana, który wrzeszczał wniebogłosy[+,] obryzgując wszystko krwią z przeciętych bebechów.

– Życie kosztuje. A my nie chcemy samemu wylądować pod Zachodnim Murem, albo[+,] uchowajcie Bogowie, w portowych slumsach.

bogowie

Jego siostra, Rozedda[+,] błyskawicznie cofnęła rękę od ust.

– Mówiłem ci już[+,] Roz, że jak się nie oduczysz żreć tych pazurów[+,] to wysmaruję ci łapy łajnem.

Tu by się przydało jednak dobitniej napisać :).

– Denerwuję się – odparła dziewczyna urażonym głosem, [+.]

– Czym niby? – Vidto otulił ramiona wilgotnym od deszczu płaszczem. – Robota jak robota. Nic nadzwyczajnego[+.]

– Różnych ludzi – odburknął Blizna[+,] wykrzywiając przecięte szramą usta.

Vidto kiwnął głową w stronę wyjścia z zaułka, gdzie w słabym świetle bijącym od ulicznych latarni pojawił się nagle cień człowieka ubranego w długi do ziemi płaszcz.

Długi albo sięgający do ziemi.

[+–] Znalazłeś go? – zapytał chudzielec. – To ta karczma?

 I kilka następnych wypowiedzi też jest bez myślników.

– Wystarczy! – Frang[+,] nie siląc się na braterską czułość[+,] doskoczył do Roz i zwyczajnie pchnął siostrę nogą w ramię, posyłając ją w błoto.

Może lepiej po prostu “kopnął siostrę”.

W chwili, gdy Frang przeskakiwał nad nieprzytomnym obwiesiem[+,] osiłek oberwał majchrem w ramię.

Frang czując, że przeciwnik zaczyna wymykać się z jego uścisku[+,] kopnął go stopą w wewnętrzną część kolana.

Wewnętrzną część kolana? Może po prostu w kolano.

Astasio błyskawicznie objął strażnika udami w pasie, poprawił chwyt na jego szyi i wygiął jego głowę w tył jeszcze mocniej naciskając przedramieniem na podgardle.

Rozedda zamiast odpowiedzieć pochyliła się w jego stronę[+,] by wspólnymi siłami mogli podźwignąć wykidajłę z ziemi.

Nim uszli kilka kroków[+,] z ciemności wysunęła się stąpająca bezszelestnie postać ich młodszego brata, który bez słowa pomógł im zaciągnąć więźnia w mrok zaułka.

To można by uprościć.

Siedział na mokrej ziemi oparty plecami o ścianę jakiegoś budynku.

Nie był w stanie poruszyć ani nogami[+,] ani rękami, które unieruchomiono mu za plecami grubym sznurem przywiązanym do ciężkiej, drewnianej kłody.

Dopiero po chwili spostrzegł dwie zakapturzone postacie, których twarze ginęły w połach ciemnego materiału.

To słowo jest tu użyte w błędnym znaczeniu.

Powiedz, gdzie ją znajdziemy, zanim skończą ci się palce, które moglibyśmy ci uciąć.

Bez tej końcówki wypowiedź byłaby bardziej wyrazista.

– Podpalimy stodołę, albo tę drugą szopę?

– Pocałuj mnie w dupę[+,] Vidto.

Zrobił ostrożny krok w jej stronę. Jedna z desek zaskrzypiała głośno pod jego stopą.

Jeden miał na sobie skórzany kubrak, drugi jedynie białą koszulę rozsznurowaną do połowy piersi. Za to obaj mieli jednakowe, bandyckie gęby. Obaj mieli też miecze w dłoniach i obaj bez słowa wyjaśnienia ruszyli w stronę zabójcy.

Powtórzenie

Ruchem całego ciała zamarkowała atak z boku, po czym momentalnie wycofała się pozwalając[+,] by jej brat uderzył z przeciwnej strony.

Bandzior zacharczał, rzygnął krwią prosto na śnieżnobiały materiał swojej koszuli.

Dzięki za wszystkie uwagi. Przedmowa zmieniona. Mam nadzieję, że niczego nie pominąłem przy poprawianiu błędów. Pozostawiłem tylko ten fragment:

Jeden miał na sobie skórzany kubrak, drugi jedynie białą koszulę rozsznurowaną do połowy piersi. Za to obaj mieli jednakowe, bandyckie gęby. Obaj mieli też miecze w dłoniach i obaj bez słowa wyjaśnienia ruszyli w stronę zabójcy

Powtórzenie

Dlatego, że tutaj powtórzenie jest jak najbardziej celowe i dokładnie tak ma być. Aż tak źle się czyta ten fragment?

50+k znaków nie nazwałbym krótką historią ;)

To bardzo krótkie opowiadanie, biorąc pod uwagę inne moje “psuedo-dzieła” :)

Dlatego, że tutaj powtórzenie jest jak najbardziej celowe i dokładnie tak ma być. Aż tak źle się czyta ten fragment?

Mnie to z zatrzymało i nie widzę, żeby to powtórzenie tworzyła jakieś wzmocnienie albo płynny rytm zdania. Po prostu “mieć” to nie jest dobre słowo do powtarzania. Zaproponowałabym tu raczej coś takiego:

Jeden nosił skórzany kubrak, drugi jedynie białą koszulę rozsznurowaną do połowy piersi, ale obaj mieli jednakowe, bandyckie gęby. Obaj dzierżyli miecze i obaj bez słowa wyjaśnienia ruszyli w stronę zabójcy.

Dobre, krwiste fantasy.

Fabuła prosta jak konstrukcja cepa i nie zaskakuje niczym nowym, ale napisane wciągająco, sprawnie i z lekkim – choć czarnym – humorem. Postaci zabójców w jakiś przedziwny sposób wzbudziły moją sympatię; podobały mi się dialogi, bardzo naturalne, z polotem, oraz relacje między rodzeństwem. Chętnie poczytałabym o Astasiach więcej.

Interpunkcja trochę Ci się rozszalała (no dobra, nie tak znowu trochę: radziłabym przejrzeć tekst jeszcze raz pod tym kątem), ale czytałam z telefonu, więc nie robiłam łapanki. Opis walki trochę chaotyczny.

Klikam biblio, bo to była bardzo przyjemna lektura. Chociaż następnym razem nie obraziłabym się na trochę bardziej skomplikowaną fabułę ;)

 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Poprawka dotycząca powtórzenia naniesiona. Faktycznie w ten sposób brzmi lepiej.

Fabuła prosta jak konstrukcja cepa i nie zaskakuje niczym nowym

Zasadniczo tak miało być. Ja jestem prostym człowiekiem i cieszą mnie proste rzeczy, w tym proste nieprzekombinowane historie ;)

Tak naprawdę pomysł na opowiadanie zrodził się po lekturze pewnej książki, gdzie cały oddział trenowanych (i indoktrynowanych) od dziecka zawodowych morderców nie wykonuje swojej misji, bo w niektórych członkach tegoż oddziału odzywają się “uczucia, wątpliwości i wyrzuty sumienia”. U zawodowych morderców.

Z tego też względu nigdy nie planowałem rozwijać tej historii w żaden sposób, ale jeśli bohaterowie przypadli do gustu choć jednej osobie to dla tej jednej osoby warto popracować nad czymś więcej. Zobaczymy.

Interpunkcja trochę Ci się rozszalała

O tak, przyznaję się bez bicia. Obawiam się też, że moje ograniczone zdolności nie pozwoliły i nie pozwolą wychwycić wszystkich błędów, więc potrzebowałbym pomocy doświadczonych w tej kwestii osób, które jak kompletnemu idiocie powiedzą: “O, tu musisz mieć przecinek cepie!” :)

Cóż, GalocieAnonimie, przykro mi to pisać, ale opowiadanie nie spodobało mi się. Historia, w której poza torturowaniem, mordowaniem i krwawymi bójkami nie dzieje się nic, nie wzbudzi mojego zainteresowania, zwłaszcza że wykonanie, delikatnie rzecz ujmując, pozostawia bardzo wiele do życzenia.

 

pod­łej ja­ko­ści piwa ser­wo­wa­ne­go w por­to­wych ta­wer­nach… → Masło maślane – tawerna jest portowa z definicji.

 

klien­te­li, za­wsze go­to­wej do tego, by pchnąć kogoś nożem… → Wystarczy: …klien­te­li, za­wsze go­to­wej, by pchnąć kogoś nożem

 

Na widok męż­czyzn, któ­rzy do­sie­dli się do jego sto­li­ka… → Obawiam się, że w portowych karczmach ustawiano duże i ciężkie stoły, albowiem stoliki zostałyby połamane przy pierwszej bójce.

 

Twa­rze mieli rów­nie ni­ja­kie, co ubra­nia.Twa­rze mieli rów­nie ni­ja­kie jak ubra­nia.

 

jakby wy­rzeź­bił je ar­ty­sta cał­ko­wi­cie po­zba­wio­ny ta­len­tu… –> Skoro pozbawiony talentu, to nie byłby to artysta.

 

W cieniu naciągniętych na czoła kapturów dało się dostrzec jedynie bladą cerę, ciemne oczy i zapadnięte policzki.

Ten, który zajął miejsce na wprost Maiera sprawiał wrażenie najwyższego z całej trójki, a przy tym chorobliwie szczupłego. Jego górną wargę szpeciła drobna blizna ciągnąca się w stronę opuszka nosa i wyżej na policzek. Jeden z sąsiadów chudzielca miał stosunkowo delikatną twarz, drobne usta i mały, lekko zadarty nos. Pod jego kapturem Lensky zauważył nieco dłuższe kosmyki włosów, zaś na podbródku nie dostrzegł śladów zarostu, co mogło sugerować, że nieznajomy był kobietą. → Jak na możliwość dostrzeżenia jedynie bladej cery, ciemnych oczu i zapadniętych policzków, dalszy opis uzmysławia, że można było dostrzec także całkiem sporo innych szczegółów.

Nos nie ma opuszki – opuszki mają palce. Opuszka jest rodzaju żeńskiego.

Proponuję: …bli­zna cią­gną­ca się w stro­nę skrzydełka nosa

Za SJP PWN: skrzydełko nosa «dolna, nieco uwypuklona część bocznych ścian nosa»

 

Spoj­rzał po­now­nie na swo­ich gości. → Czy to na pewno byli jego goście?

 

Chu­dzie­lec spoj­rzał na swo­je­go to­wa­rzy­sza z ukosa. → Zbędny zaimek.

 

a jego po­ha­ra­ta­na przez szra­mę warga… → Szrama jest blizną po zagojonej ranie. Szrama nie może niczego haratać, wargę mogło poharatać to, co zadało ranę.

 

– Och, ja także zwykłem przedstawiać się różnymi imionami – Lensky odpowiedział nonszalanckim machnięciem dłoni. → Brak kropki po wypowiedzi.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

Żad­ne­go garba, ani ku­la­wej nogi.Żad­ne­go garbu, ani ku­la­wej nogi.

 

– Nie tak bied­na jak tu, czy w slum­sach nad rzeką… → Słowo slumsy powstało w XIX wieku, więc w tym opowiadaniu nie ma racji bytu.

 

– Pra­co­wa­ła, jako służ­ka u… Jed­nej z bar­dziej za­moż­nych ro­dzin. → Dlaczego wielka litera?

 

Ma je­dy­nie brata, który pra­cu­je… Lub pra­co­wał… → Jak wyżej.

 

A my nie chce­my sa­me­mu wy­lą­do­wać pod Za­chod­nim Murem… → A my nie chce­my wy­lą­do­wać pod Za­chod­nim Murem

 

albo ucho­waj­cie bo­go­wie, w por­to­wych slum­sach. → Tam nie było slumsów.

 

– Myślę, że to nie bę­dzie ko­niecz­ne – Len­sky nie od­po­wie­dział uśmie­chem. → A może: – Myślę, że to nie bę­dzie ko­niecz­ne – Len­sky zachował powagę.

 

Asta­sio po­ki­wał po­wo­li głową, po czym wstał sprę­ży­ście z krze­sła. → W portowych karczmach nie było krzeseł, bo byłyby rozwalone podczas pierwszej awantury. W tawernach siadano na ławach, długich i ciężkich.

 

pro­sto w ka­łu­że brud­nej desz­czów­ki. → Literówka.

 

– Róż­nych w p ł y w o w y ch ludzi. → Brak spacji. Przydałyby się też dodatkowe spacje, oddzielające wyrazy: – Róż­nych  w p ł y w o w y c h  ludzi.

 

– Mia­łem nie rzu­cać się w oczy – od­po­wie­dział jej Frang. → Zbędny zaimek – wiadomo, komu odpowiada.

 

Do rze­czy idio­to, Pra­cu­je w tej karcz­mie? → Dlaczego wielka litera?

 

– Pra­cu­je. Jako wy­ki­daj­ło. → To słowo, jako zbyt współczesne, nie powinno znaleźć się w tym opowiadaniu. Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie.

 

wy­sta­wał ponad opu­szek odro­bi­nę nie­rów­no.Opuszka jest rodzaju żeńskiego, więc: …wy­sta­wał ponad opu­szkę odro­bi­nę nie­rów­no.

 

Ro­zed­da wró­ci­ła do ster­ty belek. → Wcześniej napisałeś: Roz po­de­rwa­ła się ze ster­ty bu­twie­ją­cych desek… –> Belki i deski to nie to samo.

 

słowa brzmia­ły rów­nie mo­no­ton­nie, co wcze­śniej. → …słowa brzmia­ły rów­nie mo­no­ton­nie jak wcze­śniej.

 

że nie kwa­pi­li się by rzu­cić się na osił­ka z pię­ścia­mi. → Nie brzmi to najlepiej.

 

rzu­cił się na wa­li­gó­rę z maj­chrem w dłoni. → Czy majcher jest tu na pewno dobrym określeniem noża? Bo mnie kojarzy się raczej z gwarą złodziejską, bliższą naszym czasom.

 

 Ude­rzo­ny po twa­rzy, a na­stęp­nie prze­mo­cą na­po­jo­ny go­rzał­ką… → Skąd mieli gorzałkę?

 

Sie­dział na mo­krej ziemi opar­ty ple­ca­mi o ścia­nę bu­dyn­ku. […] Nie był w sta­nie po­ru­szyć ani no­ga­mi, ani rę­ka­mi, które unie­ru­cho­mio­no mu za ple­ca­mi… → Zastanawiam się jak mógł siedzieć, skoro ręce i nogi zostały unieruchomione za plecami.

 

przy­wią­za­nym do cięż­kiej, drew­nia­nej kłody. → Masło maślane – kłoda jest drewniana z definicji.

 

nie­milk­ną­ce nawet na chwi­lę uja­da­nie psa. Ogar wył i war­czał zdzie­ra­jąc sobie gar­dło cią­głym szcze­ka­niem. → Skąd wiadomo, że ujadał właśnie ogar?

 

gło­sem znie­kształ­co­nym przez gruby szal owi­nię­ty wokół twa­rzy. → Szal owinięty wokół twarzy raczej nie będzie zasłaniał ust; co innego, kiedy szal owinie się wokół szyi i karku, tak by przysłaniał dolną część twarzy,

 

W mroku bły­snął nóż. → Aby nóż mógł błysnąć w mroku, musi odbić jakieś światło. A ponieważ rzecz dzieje się w całkiem ciemnym miejscu, a tam, skoro, jak piszesz: Onchy wi­dział przed sobą je­dy­nie nie­prze­nik­nio­ną czerń. – żadnego światła raczej nie było, a tym samym nóż nie miał szansy by błysnąć.

 

Nie po­czuł jed­nak na­ci­sku ostrza na swoją dłoń. → Zbędny zaimek – czy poczułby nacisk ostrza na cudzej dłoni?

 

Uku­cie ostrza na palcu po­czuł do­pie­ro po chwi­li. → Czy na pewno poczuł ukucie?

Sprawdź, co znaczy ukuć, a co ukłuć.

 

– Ile mogą mieć pokoi w ta­kiej cha­cie?– Ile mogą mieć izb w ta­kiej cha­cie?

W chatach nie było pokoi.

 

– Nasza roz­mi­ło­wa­na w fu­trza­kach sio­strzycz­ka… → Zbyt współczesne określenie psa, by dobrze wyglądało w tym opowiadaniu.

 

piasz­czy­sta ścież­ka pod wpły­wem le­ją­cej się z nieba wody za­mie­ni­ła się w zryte ko­le­ina­mi, gli­nia­ste bagno. → Piasek pod wpływem deszczu może zmienić się w błoto, ale nie będzie gliniastym bagnem, w dodatku zrytym koleinami, bo koleiny nie padają z deszczem.

 

Ło­dy­gi traw cze­pia­ły się ich nóg, a zie­mia za­pa­da­ła się pod ich sto­pa­mi… → Czy te zaimki są konieczne?

 

gdyż ogar po­szcze­ki­wał ci­chut­ko… → Czy to na pewno był ogar? Ogar nie jest synonimem każdego psa.

 

Chwi­lę trwa­ło nim uja­da­ją­cy bry­tan wresz­cie za­milkł… → Nazwanie stróżującego psa najpierw ogarem, a teraz brytanem to, moim zdaniem, kolejne nieporozumienie.

 

okien, które po­zo­sta­wa­ły za­mknię­te na drew­nia­ne, dwu­skrzy­dło­we za­sło­ny. → Pewnie miało być: …okien, które po­zo­sta­wa­ły za­mknię­te na drew­nia­ne, dwu­skrzy­dło­we okiennice.

 

Mach­nął ręką w jego kie­run­ku wska­zu­jąc tył bu­dyn­ku. Frang zmie­nił kie­ru­nek mar­szu… → Czy to celowe powtórzenie?

 

Za­trza­snął z po­wro­tem okien­ni­ce i za­mknął okno, aby nagłe trza­śnie­cie za­słon nie obu­dzi­ło miesz­kań­ców. → Nie rozumiem – nie chciał zbudzić mieszkańców trzaśnięciem okiennic, więc je zatrzasnął?

 

Ostroż­nie sta­wia­jąc stopy na pod­ło­dze Vidto ru­szył po­wo­li przed sie­bie. → Czy dopowiedzenie jest konieczne – czy istniała możliwość, aby w chacie nie stąpał po podłodze?

 

do­padł go w dwóch szyb­kich kro­kach, chwy­cił go za rękę… → Czy oba zaimki są konieczne?

 

zanim bry­tan zdą­żył uca­pić go zę­bi­ska­mi w łydkę. Oka­za­ło się to tym ła­twiej­sze, że ogar w mgnie­niu oka… → Brytan i ogar to nie synonimy.

 

ock­nął się z szoku. Od­wi­nął się, rzu­cił się do przo­du… → Lekka siękoza.

 

– W środ­ku…– wy­char­czał ban­dzior. → Brak spacji po wielokropku.

 

rzy­gnął krwią pro­sto na śnież­no­bia­ły ma­te­riał ko­szu­li. → A może zwyczajnie: …rzy­gnął krwią na śnież­no­bia­łą ko­szu­lę.

 

ubra­na była w gruby, wa­to­wa­ny pół­ko­żu­szek, który skry­wał jej syl­wet­kę w po­łach ma­te­ria­łu. → Półkożuszek jest krótki, uszyty z baraniej skóry, więc nie ma pół z materiału, które mogłyby skrywać całą sylwetkę noszącej go osoby. Kożuszki/ półkożuszki nie są watowane.

 

– Mój… Brat? → Dlaczego wielka litera?

 

przy­śle po mnie, gdy po­zbę­dzie się tej sta­rej rasz­pli! → Skąd Zelia Onchy wie, co to raszpla?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Historia, w której poza torturowaniem, mordowaniem i krwawymi bójkami nie dzieje się nic, nie wzbudzi mojego zainteresowania,

To nie miał być dramat egzystencjonalny, a opowieść o zawodowych mordercach. Mordowanie i torturowanie powinno być nieodłącznym elementem takiej historii.

Na widok mężczyzn, którzy dosiedli się do jego stolika… → Obawiam się, że w portowych karczmach ustawiano duże i ciężkie stoły, albowiem stoliki zostałyby połamane przy pierwszej bójce.

A to dlaczego? Jakieś wytyczne odgórnie zapisane twierdzą, że właśnie tak ma być? To nie są prawa fizyki, że bez istotnej przyczyny nie powinno się ich łamać.

Siedział na mokrej ziemi oparty plecami o ścianę budynku. […] Nie był w stanie poruszyć ani nogami, ani rękami, które unieruchomiono mu za plecami… → Zastanawiam się jak mógł siedzieć, skoro ręce i nogi zostały unieruchomione za plecami.

Można pół siedzieć pół leżeć w takiej pozycji i nawet wiem, jak człowieka związać, żeby go skutecznie tak unieruchomić. I nie ma to nic wspólnego z BDSM :)

jakby wyrzeźbił je artysta całkowicie pozbawiony talentu… –> Skoro pozbawiony talentu, to nie byłby to artysta.

Dyskusja filozoficzna byłaby potrzebna, żeby stwierdzić, w jaki sposób odróżnić artystę od rzemieślnika i czy osoba pozbawiona talentu może być traktowana jako artysta. Nie istnieją żadne obiektywne formy oceny danej sytuacji. Dla mnie niektórzy aktorzy, czy piosenkarze to żadni artyści, podczas gdy według wielu ludzi jest zupełnie na odwrót. Kto ma rację?

Nie tak biedna jak tu, czy w slumsach nad rzeką… → Słowo slumsy powstało w XIX wieku, więc w tym opowiadaniu nie ma racji bytu.

Po raz kolejny: dlaczego? Przecież w fantastyce nie ma żadnego “wtedy”. To wyimaginowany świat, nawet jeżeli można go przypisać do jakiegoś quasi-średniowiecze. Równie dobrze bohaterowie mogą polować na mamuty i witać się słowami “elo ziomek”.

– Nasza rozmiłowana w futrzakach siostrzyczka… → Zbyt współczesne określenie psa, by dobrze wyglądało w tym opowiadaniu. gdyż ogar poszczekiwał cichutko… → Czy to na pewno był ogar? Ogar nie jest synonimem każdego psa.

Zasadniczo to nie praca dyplomowa z polonistyki, że musielibyśmy trzymać się dosłownie encyklopedycznego znaczenia każdego słowa. Gdybym tegoż psa nazwał dajmy na to “łabędziem” albo “krokodylem” tylko dlatego, że taką miałbym fantazję to byłoby zwyczajnie głupie, ale określenie go ogarem, co większość ludzi skojarzy po prostu z psem chyba nie jest aż taką zbrodnią.

 

– Pracuje. Jako wykidajło. → To słowo, jako zbyt współczesne, nie powinno znaleźć się w tym opowiadaniu. Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie.

 

Nadal nie rozumiem dlaczego bohaterowie w świecie fantasy muszą posługiwać się na siłę archaizowanym językiem. Ktoś stwierdził, że tak ma być i koniec? Przypomina mi się wypowiedź Sapkowskiego odnośnie “Drogi, z której się nie wraca”, gdy edytor twierdził, że postać nie może być “inteligentna” bo w t e d y tak nie mówiono i Sapkowski zżymał się na to, że nie ma żadnego “wtedy”.

przyśle po mnie, gdy pozbędzie się tej starej raszpli! → Skąd Zelia Onchy wie, co to raszpla?

Raszpla to potoczne określenie na brzydką kobietę – myślę, że by wiedziała.

 

Co do reszty jak najbardziej się zgadzam.

GalocieAnonimie, wszystkie moje uwagi to tylko sugestie i propozycje, z których wcale nie musisz korzystać. To Twoje opowiadanie i wyłącznie od Ciebie zależy, jakimi słowami będzie napisane. Nie ukrywam, że spodziewałam się, iż autor historii dziejącej się w czasach, kiedy walczono mieczami i strzelano z kuszy, opisze ją słowami bardziej przystającymi do epoki, nie współczesnymi, ale jak już wspomniałam – pisz jak chcesz, to Twój cyrk i Twoje małpy.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za wyrozumiałość. I jeszcze bardziej wdzięczny jestem za uwagi oraz sugestie, które uznaję za cenne. Po prostu nie zgadzam się z opinią odnośnie “przystawania do epoki”. To fantasy, nie praca historyczna. Tekst jest zbyt krótki, a świat zbyt słabo zarysowany by można było określić, co “tam nie pasuje”. To, że ludzie biegają z mieczami, czy kuszami nie definiuje od razu na jakim poziomie technologicznym funkcjonują inne dziedziny życia – dla przykładu jeszcze w trakcie 1 wojny żołnierze nosili kolczugi – w czasach, gdy były już samochody, samoloty i pierwsze konstrukcje czołgów. Reasumując postęp w dziedzinie “narzędzi mordu” nie musi od razu przekładać się na inne dziedziny życia codziennego.

Co więcej w tekście pada takie zdanie “Vidto splunął na bruk ulicy łączącej się z zaułkiem, w którym kryli się przed światłem latarni” – nigdy nie napisałem jakiego rodzaju jest to latarnia, więc równie dobrze świat przedstawiony może być nawet na poziomie początków rewolucji przemysłowej, wykorzystania nafty czy gazu. Tylko ludzie dalej lubią robić krzywdę bliźniemu przy pomocy zaostrzonej stali.

Całą resztę poprawię zgodnie z uwagami i sugestiami.

 

 

No, nie spasiło. Prawie 55k tylko po to, żeby powiedzieć, że mordercy nie mają litości to trochę za dużo. Gdybyś to skondensował, miałoby swój wydźwięk, byłoby jak walnięcie w głowę, bo czytelnik jednak spodziewa się, że coś albo ktoś tę młódkę uratuje, ale przy takiej długości tekstu zakończenie tylko irytuje.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Wciągnęło, ale można by skondensować bez straty.

Jak dla mnie – za niski współczynnik zdarzeń do liczby znaków. Zlecenie zabiera Ci na oko kilkanaście tysięcy znaków (ok. 1/3 tekstu).

Wydaje mi się dziwne, że hrabia nastaje na życie kochanki. Bo to jeden miał całe pęczki bękartów porozrzucane po włościach? Wywalało się służącą z roboty za niemoralne prowadzenie i zatrudniało następną. A tu jeszcze chyba sporo kasy na to poszło. Samo zlecenie opiera się na dziwnie małej liczbie informacji. Zleceniodawcy powinno zależeć na zaciukaniu właściwego człowieka, a nie kogoś o tym samym nazwisku.

Po czym jeden z braci poznał, że wykidajło jest bratem celu?

Ciekawi mnie, kto opłacał ochroniarzy. Aha, i czemu jeden z nich miał miecz, skoro siedzieli w domu, gdzie nie bardzo było miejsce na jego użycie?

Technicznie – masz jeszcze trochę literówek, a interpunkcja kuleje.

Ale nie czytało się źle.

ogar poszczekiwał cichutko i jakby od niechcenia jeszcze zanim zbliżyli się do płotu. Czy to oni byli powodem jego wzburzenia, czy też sam fakt pozostawienia czworonoga na straży sprawił, że psiak

Ogar i psiak to nie są synonimy. A tam jeszcze później pojawia się brytan. Ogar służy do polowań, nie do pilnowania chłopskiej chałupy, brytan jest duży, a psiak mały.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka