Maier Lensky nie przepadał za wizytami w dokach. Irytowało go nieustanne skrzeczenie mew i innego wodnego ptactwa, którego nie potrafił nawet nazwać. Dusił się w pełnym wilgoci powietrzu, przesyconym odorem nieświeżych ryb oraz butwiejącego drewna. Z odrazą reagował na widok pijanych żeglarzy, którzy snuli się bez celu uliczkami, na przemian wrzeszcząc i wszczynając burdy. Jakby tego było mało, wszyscy mieszkańcy przystani cuchnęli gorzej niż truchła ryb, które morskie fale regularnie wyrzucały na brzeg.
Szczególną awersję Lensky wykazywał w stosunku do podłej jakości piwa serwowanego w tawernach. Niewiele mniejszą niechęcią darzył agresywną klientelę, zawsze gotową, by pchnąć kogoś nożem, a później utopić w kanale. Niestety, ze względu na pracę, jaką przyszło mu wykonywać Maier musiał gościć w nadbrzeżnych karczmach dosyć często. Wystarczająco często, by zaczął myśleć o samym sobie, jako o stałym bywalcu tych nieszczęsnych przybytków. Ponieważ Lensky nie zwykł nosić przy sobie pirackich kordelasów, jako osoba przewidująca, a przy tym ostrożna, zawsze wybierał się do doków w towarzystwie ochroniarza. Tym razem żałował, że wziął ze sobą tylko jednego pomocnika. Na widok mężczyzn, którzy dosiedli się do jego stolika, Maier uznał, że nawet tuzin uzbrojonych strażników nie byłby przesadą.
Do portu zawinęły niedawno trzy statki kupieckie, więc wnętrze karczmy wypełnili nietrzeźwi żeglarze przekrzykujący się w pijackich piosenkach i regularnie piorący się po mordach z sobie tylko znanych powodów. Jednak ludzie, którzy przysiedli się do Lenskiego nie przypominali prawdziwych wilków morskich. Wydawali się szarzy i pospolici do obrzydliwości. Nosili proste, skórzane kurtki okryte barwionymi na czarno płaszczami, które zdążyły powycierać się i wyblaknąć przez wiele lat użytkowania. Twarze mieli równie nijakie, jak ubrania. Ich prostackie oblicza wyglądały tak, jakby wyrzeźbił je artysta całkowicie pozbawiony talentu, a przy tym uzbrojony w kompletnie tępe dłuto. W cieniu naciągniętych na czoła kapturów dało się dostrzec głównie bladą cerę, ciemne oczy i zapadnięte policzki.
Ten, który zajął miejsce na wprost Maiera sprawiał wrażenie najwyższego z całej trójki, a przy tym chorobliwie szczupłego. Jego górną wargę szpeciła drobna blizna ciągnąca się w stronę skrzdełka nosa i wyżej na policzek. Jeden z sąsiadów chudzielca miał stosunkowo delikatną twarz, drobne usta i mały, lekko zadarty nos. Pod jego kapturem Lensky zauważył nieco dłuższe kosmyki włosów, zaś na podbródku nie dostrzegł śladów zarostu, co mogło sugerować, że nieznajomy był kobietą. Maier nie miał jednak pewności. Trzeci z zakapturzonych nie wyróżniał się dosłownie niczym szczególnym. Zupełnie jakby nie był człowiekiem, lecz głazem piaskowca ociosanym tak, by choć z grubsza przypominać żywą istotę.
Lensky obrócił głowę by upewnić się, że jego ochroniarz stoi tam, gdzie stać powinien. Widok zwalistego strażnika z dłonią zaciśnięta na rękojeści miecza nieco go pokrzepił, ale nie ukoił skołatanych nerwów. Maier przełknął głośno ślinę. Spojrzał ponownie na mężczyzn po drugiej stronie stołu. Po ich nieruchomych twarzach pełzały głębokie cienie powołane do życia przez stojącą na blacie świecę. Blask płomienia odbijał się w ich oczach, za którymi czaiło się coś takiego, że serce niemal przestawało bić, a całe ciało przeszywały lodowate dreszcze.
Żeby ukryć zakłopotanie Lensky sięgnął po kufel z piwem i przechylił go do ust. Odstawiwszy naczynie na blat poprawił zapięty pod szyją płaszcz, potarł mokry od potu kark. Starał się wyglądać na rozluźnionego i pewnego siebie. Wiedział, że bywalcy portowych tawern bezbłędnie wyczuwali strach. Niczym rekiny ciągnące do dryfującej w wodzie krwi. I niczym rekiny zawsze reagowali na strach przesadną agresją, zazwyczaj sięgając po noże. Lensky bardzo nie lubił, gdy grożono mu nożami.
– Bracia Astasio? – Maier zwrócił się do siedzącej naprzeciwko trójki.
Zgodnie z jego oczekiwaniami żaden z zakapturzonych nie odpowiedział na pytanie. Gdy wisząca w powietrzu cisza stała się wprost nieznośna, mężczyzna z blizną kiwnął w milczeniu głową.
– Jeżeli to nie problem, wolałbym się jednak upewnić – dodał Lensky, starając się zapanować nad głosem.
– Niby jak? – odparł z przekąsem chudzielec. – Nasi klienci nie za bardzo chcą wystawiać nam rekomendacje. A nawet gdyby chcieli, to bycie martwym poważnie im to utrudnia.
– Trudno się nie zgodzić. – Maier ponownie sięgnął po kufel. – Ostrożność jednak nic nie kosztuje. A ponieważ ani ja ani wy, jak przypuszczam, nie chcecie wylądować w kazamatach straży, musimy się jakoś wzajemnie upewnić, co do swojej tożsamości. Myślę, że najłatwiej będzie powołać się na naszego wspólnego znajomego. Tego, który mnie do was skierował.
– To akurat niewiele pomoże, bo ten zasraniec zwykł przedstawiać się różnymi imionami – stwierdził cierpko Blizna. – W dodatku żadne z nich nie jest prawdziwe.
– Może wystarczy wspomnieć, że nasz wspólny znajomy ma spore problemy z chodzeniem o własnych siłach – dorzucił drugi z Astasio, ten o kobiecej aparycji. – Permanentne i zasadniczo nieodwracalne.
– Jak każdy paralityk. – Chudzielec spojrzał na towarzysza z ukosa. – Z podcieraniem własnego tyłka też ma nieliche problemy, jak mniemam.
– Cóż… Z tym także trudno się nie zgodzić. – Maier pokiwał w zadumie głową.
– Świetnie. – Blizna uśmiechnął się oszczędnie, a jego oszpecona przez szramę warga zadrgała spazmatycznie. – Skoro durne pogawędki mamy już za sobą może przejdziemy wreszcie do interesów? Rozumiem, że macie dla nas zlecenie, panie…
– Och, ja także zwykłem przedstawiać się różnymi imionami. – Lensky odpowiedział nonszalanckim machnięciem dłoni. – I również w moim przypadku żadne z nich nie jest prawdziwe.
– Tak, tak – prychnął z lekceważeniem Astasio. – Wszyscy jesteśmy skryci i pełni tajemnic do porzygu. Taki już nasz fach. Nie ma w nim miejsca na żarty i błazenadę. A teraz, co z tym zleceniem? Nasz czas kosztuje.
– Zlecenie jest na Zelię…
Maier wydobył z rękawa zwiniętą w rulon kartkę papieru. Przeczytawszy pobieżnie zapisane na niej litery przysunął ją w stronę ustawionej na blacie świecy. Słaby płomień w mgnieniu oka pochłonął pożółkły materiał, którego pozostałości posypały się na zaplamiony piwem stół.
– Zelię Onchy – powtórzył powoli Lensky. – Mieszka gdzieś pod Zachodnim Murem. Gdzie dokładnie? Nie wiem. Sami musicie to ustalić. Ukrywa się od kilku dni, prawdopodobnie właśnie w tamtej okolicy. Możliwe, że próbowała wyjechać z miasta. Możliwe, że już wyjechała.
– I co? To wszystko? – dopytał po chwili Astasio widząc, że Maier nie zamierza dodawać nic więcej.
– Nie wystarczy? – Lensky pozwolił, by płomienie pożarły pozostałości kartki papieru, po czym oderwał spojrzenie od ognia świecy i przeniósł je na swoich rozmówców.
– Jakieś znaki szczególne? Może chociaż pobieżny opis jej wyglądu? – zapytał z krzywym uśmiechem chudzielec. – Czy ma lat dziesięć, czy może pięćdziesiąt? Jest gruba, czy wręcz odwrotnie? Łysa, kulawa, zezowata? Może garbata? Może wzorem naszego wspólnego znajomego leży całe dnie na pryczy i potrzebuje pomocy przy zmianie pieluch? Z przykrością muszę stwierdzić, że w naszej pracy czasami zdarzają się pomyłki. I to zazwyczaj takie, które później trudno wytłumaczyć wszystkim zainteresowanym stronom. Zwłaszcza tym najbardziej zainteresowanym, jeśli rozumiecie, co mam na myśli.
– Niestety mój zleceniodawca nie pokusił się o dostarczenie szczegółowego opisu panny Onchy. Żadnego garbu, ani kulawej nogi. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Mogę się jednak domyślać, że nie jest przesadnie wiekowa. Przypuszczam, że jest młoda… – Lensky uśmiechnął się tajemniczo. – Zważywszy na pewne okoliczności powiedziałbym, że nawet bardzo młoda.
– Jak bardzo?
– Kwestia względna – Maier nie przestał się uśmiechać. – I bardzo zależna od… Gustu. Preferencji, że tak powiem.
– Ale nie sra już w pieluchy i nie musi raczkować?
– Podejrzewam, że nie.
– Musicie wiedzieć, że takie szczątkowe informacje zawsze utrudniają nam pracę – bąknął Blizna. – Ludzie w naszym towarzystwie rzadko kiedy przyznają się do własnej tożsamości i lubią upierać się, że są kimś innym. Tylko, że w przypadku faktycznej pomyłki dość trudno odwrócić jej skutki. To nie kupno konia na targu, że wystarczy obiekt transakcji zwrócić właścicielowi. Tutaj obiekt transakcji wyławiają z zatoki ogryziony przez ryby.
– Zdaję sobie z tego sprawę, ale od zleceniodawcy nie otrzymałem więcej informacji. A jak sami rozumiecie jestem jedynie pośrednikiem. Nie znam osobiście Zeli Onchy. Przykro mi.
– Trudno. Będziemy musieli poradzić sobie z tym, co mamy – stwierdził z rezygnacją Astasio. – Jakiś namacalny dowód wykonanej pracy będzie potrzebny? Odcięta głowa? Może dłoń albo palec? Klienci mają czasami bardzo dziwaczne żądania. Tymczasem bieganie po mieście z uciętymi członkami nie należy do moich ulubionych zajęć. Krwawią, cuchną, psy z całej okolicy się do nich zlatują. I w dodatku trudno wytłumaczyć strażnikom, że głowa w worku należy do ukochanego dziadka, który nawet po śmierci chciał sobie popatrzeć na cycki Grubej Lonore…
– To jedna z dziwek w burdelu Wesoła Kobyłka – wtrącił zniewieściały Astasio, choć Lensky nie prosił o wyjaśnienie. – Byliście kiedyś u niej? Szczerze polecamy. Ma tak wielkie wymiona, że aż dech zapiera. Ludzie gadają, że podobno zabiła kiedyś klienta upuszczając mu cycek prosto na łeb.
– Dziękuję za radę, ale chyba nie skorzystam – Maier sięgnął po piwo krzywiąc się z niesmakiem. – A wracając do tematu to myślę, że żaden namacalny dowód nie będzie potrzebny. Zwłaszcza tak makabryczny. Jeszcze jakieś pytania?
– Kim jest Zelia Onchy? Czy też, kim była zanim zrobiła coś, czym zasłużyła sobie na mogiłę? – rzucił Blizna.
– A ma to jakieś znaczenie? – Lensky podniósł oczy znad trzymanego w dłoniach kufla.
– Pod Zachodnim Murem mieszka głównie biedota – wyjaśnił zniewieściały Astasio z każdym słowem coraz bardziej utwierdzając Maiera w przekonaniu, że jest kobietą. – Nie tak biedna jak tu, czy w slumsach nad rzeką, ale jednak biedota. Drobni rzemieślnicy, służba, najemni. I strażnicy oczywiście. Zabicie członka straży miejskiej albo kogoś z jego rodziny kosztuje ekstra.
– Mogę was zapewnić, że Zelia Onchy nie ma nic wspólnego ze strażą. – Lensky bezwiednie zerknął na pozostałości spalonej kartki. – Pracowała, jako służka u… jednej z bardziej zamożnych rodzin. Z tego, co wiem nie jest spokrewniona z nikim specjalnie wpływowym, ani bogatym. Nie jest też mężatką. Ma jedynie brata, który pracuje… lub pracował w jednej z karczm w okolicach Zachodniego Muru. – Maier zamyślił się, patrząc w pokryty pajęczynami sufit. – W której dokładnie, tego zleceniodawca nie wiedział. Proponowałbym jednak zacząć poszukiwania panny Onchy właśnie od znalezienia jej brata. Powinien coś wiedzieć o miejscu, w którym się ukrywa.
Bracia Astasio obdarzyli go takim spojrzeniem, jakim ludzie nieprzepadający za otrzymywaniem rad patrzą na osoby, które próbują im tych rad udzielić. Lensky odchrząknął nerwowo i łyknął z kufla. Na szczęście w okolicy szynkwasu wybuchła akurat głośna awantura, która przyciągnęła uwagę wszystkich gości gospody, także siedzących naprzeciwko Maiera zabójców. Po chwili spędzonej na obserwacji wybijanych zębów, łamanych gnatów i dobywanych puginałów, Astasio ponownie przenieśli wzrok na Lenskiego. Maier jeszcze przez jakiś czas patrzył, jak kilku żeglarzy wynosi z karczmy pchniętego nożem kompana, który wrzeszczał wniebogłosy, obryzgując wszystko krwią z przeciętych bebechów.
– Wasza zwyczajna stawka to sto srebrnych – bardziej stwierdził, niż zapytał Lensky. – Tak poinformował mnie nasz wspólny znajomy.
– Sto – przytaknął Blizna. – W takich okolicznościach będzie równo sto.
– Niemało to pieniędzy.
– Życie kosztuje. A my nie chcemy samemu wylądować pod Zachodnim Murem albo uchowajcie bogowie, w portowych slumsach.
– Sto srebrnych – powtórzył Maier, po czym sięgnął do przewieszonej przez ramię torby i wydobył z niej skórzany mieszek pełen brzęczących monet. – Pięćdziesiąt teraz, drugie tyle po wykonaniu zadania.
– Siedemdziesiąt teraz i trzydzieści później.
– Przykro mi, ale mam jedynie pięćdziesiąt – Lensky uśmiechnął się przepraszająco. – Zgodnie z radą naszego wspólnego znajomego zabrałem dokładnie połowę waszej zwyczajowej stawki. Zapewniał mnie, że tyle wystarczy na zaliczkę. Więcej przy sobie nie mam, gdyż nie noszę zbyt dużej ilości pieniędzy, gdy zapuszczam się w te okolice. Chyba, że chcielibyście, bym dorzucił wam kilka miedziaków, jakie zostawiłem sobie na kolejne piwo.
Chudzielec prychnął, ale wyglądał bardziej na rozbawionego niż rozzłoszczonego. Pewnym ruchem zgarnął mieszek ze stołu.
– Żadnych obiekcji? – zapytał Lensky zdobywając się na odwagę. – Żadnego targowania się? Żadnych żądań większej stawki z uwagi na fakt, że zlecenie jest na kobietę?
– Zażądalibyśmy większej stawki, gdyby zlecenie było na oddział pikinierów – mruknął Blizna wykrzywiając drgającą spazmatycznie wargę. – Albo na smoka. A ponieważ, jak przypuszczam Zelia Onchy raczej nie jest bardziej ziejącym ogniem jaszczurem, stawka jest taka sama jak zwykle. Sto srebrnych za jedną osobę.
– Czyli opowieści o kodeksie zabójców można włożyć między bajki? – zakpił złośliwie Maier. – Zlecenia na kobiety, dzieci starców, czy innych bezbronnych, to po prostu zwyczajna, codzienna rutyna?
– Ludzie gadają różne rzeczy. – Chudzielec wzruszył ramionami wciąż wyraźnie rozbawiony. – Mało które z nich mają pokrycie w rzeczywistości. A kontrakty na bezbronnych są dokładnie takie same jak wszystkie inne. Powiedziałbym nawet, że są łatwiejsze z przyczyn tak oczywistych jak to, że bezbronni zwyczajnie nie potrafią się bronić. Uważacie, że takie zlecenia powinny być droższe? Jesteście gotowi zapłacić więcej? Możemy się potargować, jeśli chcecie.
– Myślę, że to nie będzie konieczne – Lensky zachował powagę. – Sto srebrnych to i tak duża kwota.
– Z naszą profesją jest trochę jak z byciem kurwą. – Oczy Blizny błysnęły wesoło w cieniu kaptura. – Można tej pracy nie lubić, ale, żeby ją wykonywać jak należy i nie odstraszać przyszłych klientów, trzeba być profesjonalistą pełną gębą. I podobnie jak u kurew, jeśli wpychają człowiekowi coś, co mu się nie podoba i wpychają to tam, gdzie mu się nie podoba, należy szeroko się uśmiechać oraz zapewniać, że jest przyjemnie, wesoło i nic nie boli.
– Rozumiem – odparł poważnie Maier.
Astasio pokiwał powoli głową, po czym wstał sprężyście z krzesła. Pozostała dwójka poszła w jego ślady.
– Brata tej całej Onchy też mamy się pozbyć? – zapytał chudzielec. – Tak dla pewności, żeby nie szukał zemsty za śmierć siostry?
– Nic mi o tym nie wiadomo – odparł po namyśle Lensky. – Nie posiadam żadnej wiedzy na temat okoliczności, które sprawiły, że na Zelię Onchy wystawiono zlecenie. Nie wiem, czy w przypadku jej nagłej śmierci, brat domyśli się, kto i dlaczego kazał ją zabić. Nie mam więc pewności czy będzie szukał zemsty. Mój klient nic o tym nie wspominał. Ale jeżeli uznacie, że należy zabić także brata panny Onchy, nie widzę przeciwskazań. Zlecenie jednak jest jedynie na nią i jedynie za nią otrzymacie zapłatę.
Blizna przyglądał mu się przez chwilę w milczeniu.
– Za trzy dni tutaj, wieczorem – powiedział. – Zdamy sprawę z realizacji zlecenia. Możliwe, że będzie już wykonane. Proszę więc przynieść resztę naszych pieniędzy panie… Lensky.
Maier przełknął głośno ślinę. Spojrzenie, jakie chudzielec rzucił mu na odchodne było ostrzejsze od noża, którym pchnięto nieszczęsnego marynarza chwilę wcześniej.
***
Szczury przemykające pod ścianami domów popiskiwały wesoło, a ich malutkie ślepia błyskały w ciemności niczym krople płynnego złota. Spacerujący alejka kot z pogardliwą wyższością ignorował buszujące w odpadkach gryzonie. Zamiast ganiać za myszami miauczał przejmująco, jakby lejący się z nieba deszcz był jego osobistą karą za niecne uczynki. W jednym z budynków na rogu nieprzerwanie ujadał pies, a robił to tak głośno, że musiał chyba obudzić pół dzielnicy.
– Możesz przestać? – warknął gniewnie Vidto Astasio.
Jego siostra, Rozedda, błyskawicznie cofnęła rękę od ust. Po chwili wypluła odgryziony paznokieć prosto w kałużę brudnej deszczówki.
– Mówiłem ci już, Roz, że jak się nie oduczysz żreć tych pazurów, to wysmaruję ci łapy łajnem.
– Denerwuję się – odparła dziewczyna urażonym głosem.
– Czym niby? – Vidto otulił ramiona wilgotnym od deszczu płaszczem. – Robota jak robota. Nic nadzwyczajnego.
– Ty słyszałeś, co Kulawy mówił o tym całym Lenskim? Słuchałeś w ogóle, gdy wspominał, kogo ten wymoczek reprezentuje?
– Różnych ludzi – odburknął Blizna, wykrzywiając przecięte szramą usta.
– Czyli nie słuchałeś – prychnęła gniewnie Rozedda. – Różnych w p ł y w o w y c h ludzi. Wpływowych Vidto. Wiesz, co to oznacza?
– Wiem, co to oznacza. W tym przypadku absolutnie nic. Bo Kulawy za wpływową osobę uznaje nawet swoją głuchą służącą, która co wieczór myje jego osraną, paralityczną dupę.
– Zawsze musisz błaznować? To poważna sprawa – skarciła go wzrokiem Roz podchodząc bliżej wyjścia z zaułka. – Wpływowych to znaczy takich, którym lepiej nie podpaść. To nie są jakieś wsiury, które dorobiły się na handlu zgniłym serem. Kulawy miał na myśli arystokrację. Prawdziwą arystokrację.
– Dla arystokracji też już pracowaliśmy. Nie raz zresztą. I dla tej prawdziwej i tej nieco mniej prawdziwej. Co za różnica Roz?
– Różnica jest taka, że zazwyczaj nie wynajmowali nas do usuwania własnej służby. Sami świetnie sobie z tym radzili. Wystarczyło, że służący spadł nieszczęśliwie ze schodów, albo równie nieszczęśliwie koń go kopnął w skroń…
– Albo na polowaniu przypadkiem napatoczył się pod kuszę – wtrącił kpiąco chudzielec. – Albo pechowo przewrócił się na leżący w kuchni nóż. Cztery razy pod rząd. – Vidto splunął na bruk ulicy łączącej się z zaułkiem, w którym kryli się przed światłem latarni. – Powtórzę jeszcze raz: co za różnica? Może akurat ta służąca zdążyła uciec zanim ktoś zepchnął ją ze schodów?
– Yhy – mruknęła z powątpiewaniem Rozedda.
– A może jej pracodawcy mieli skrupuły i nie chcieli tego załatwić osobiście? Kto to może wiedzieć? I kogo to obchodzi? Mnie na pewno nie.
– Może powinno braciszku. Może powinno.
– Może. Ale nie obchodzi.
– Po prostu coś mi tu śmierdzi.
– Nawet wiem co. A raczej kto.
Vidto kiwnął głową w stronę wyjścia z zaułka, gdzie w słabym świetle bijącym od ulicznych latarni pojawił się nagle cień człowieka ubranego w sięgający ziemi płaszcz.
– Znalazłeś go? – zapytał chudzielec. – To ta karczma?
Frang Astasio nie odpowiedział od razu. Zamiast tego beknął głośno, przez co w powietrzu uniósł się smród przetrawionego piwska i smażonej cebuli. Zupełnie jakby alkohol, który wlał w siebie najstarszy z rodzeństwa został wydestylowany z liści czosnku.
– Znalazłem – odparł Frang podchodząc bliżej.
– Nareszcie – Vidto westchnął z ulgą. – Którą to już karczmę sprawdzamy? Trzecią? Jesteś pewien, że to on?
– Owszem.
– Trochę ci to zajęło – stwierdziła z przekąsem Roz. – Piwa też sobie nie żałowałeś, jak widzę.
– Miałem nie rzucać się w oczy – odpowiedział Frang. – Siedziałem, piłem, czekałem, nadstawiałem ucha. Wolałabyś, żebym wypytywał o niego wprost?
– Nie wolałaby – odpowiedział oschle Vidto. – I ja też bym nie wolał. Do rzeczy idioto, pracuje w tej karczmie? Jako kto?
– Pracuje. Jako wykidajło. – Frang odchrząknął, splunął na ziemię. – Spory chłop, strachem go raczej nie weźmiemy.
Chudzielec zamyślił się na chwilę bezwiednie zagryzając wypaczoną wargę.
– Kiedy zamykają? – powiedział wyglądając na ulicę z zaułka.
– Dokładnie nie wiem. Gości przyjmują cały dzień. Na śniadanie można podobno dostać resztki z poprzedniego dnia, więc rankiem też ktoś pracuje.
– Ale wykidajło nie powinien być im potrzebny w ciągu dnia. Co najwyżej wieczorami i nocą, gdy najwięcej pijanych klientów.
– Podejrzewam, że tak. Rankiem zapewne ma już wolne.
Vidto ponownie milczał przez jakiś czas.
– Nie wiem, czy ma swój własny pokój w karczmie, jeśli o to chcesz zapytać – dodał starszy z braci skrobnąwszy palcem po szorstkim od zarostu policzku. – Możliwe, że mieszka gdzie indziej. Możliwe, że nie. Nie wiem.
– Wejście od kuchni? – indagował Vidto wykrzywiając zabliźnione usta.
– Przynajmniej jedno. Prowadzi do takiej alejki jak ta, otwartej tylko na główną ulicę. Tyle, że jest sporo szersza, żeby wozy z dostawami mogły podjechać. Jest też wyjście przez stajnię.
– Czekamy do rana? – zaproponowała niepewnie Rozedda. – Aż skończy pracę?
– Mamy inne wyjście? – odparł Vidto z nutką irytacji w glosie. – Ile wypiłeś bałwanie?
– Trzy piwa – odparł błyskawicznie Frang. – Ale były mocno rozwodnione.
– Dobra, zrobimy tak – najmłodszy Astasio cofnął się w głąb zaułka. – Wy zostajecie tutaj i obserwujecie główne wyjście. Oraz tę boczną alejkę prowadzącą od kuchni. Ja obstawię stajnię i wylot ulicy w stronę mostu. Jeśli wyjdzie i będzie sam to możecie zgarnąć go beze mnie, ale poślijcie mi sygnał, dobra? Nie wiem, czy z tamtej strony będę dobrze widział główne wyjście.
– Jasna sprawa – przytaknęła szybko Roz.
– Jak on wygląda? – zapytał chudzielec.
– Duży. Naprawdę duży, prawdziwy osiłek. Biała koszula, czarny, skórzany kubrak. Ciemne włosy, ciemne oczy, zarośnięty jak wilkołak – wyrzucił z siebie Frang. – Raczej go nie przegapisz, bo innego wykidajły tam nie mają.
– Oby – skwitował krótko Vidto. – To do roboty.
***
Rozedda przyjrzała się bliżej swoim dłoniom. Zerwana z lewego kciuka skóra szczypała niemiłosiernie, a krew sączył się pod paznokieć. Dziewczyna walczyła ze sobą, by nie odgryźć reszty pazura, który według niej wciąż wystawał ponad opuszkę odrobinę nierówno. Irytująco nierówno.
– Siostra chodź tu! – zawołał stojący u wylotu alejki Frang.
Roz poderwała się ze sterty butwiejących desek, z których ktoś usypał w zaułku mały kurhan. Poprawiwszy przemoczony płaszcz podeszła bliżej światła. Po drugiej stronie ulicy dostrzegła czwórkę awanturujących się ludzi. Pierwszy z nich leżał na bruku z ramieniem i twarzą zanurzoną do połowy w kałuży. Drugi próbował podnieść kompana, choć niespecjalnie dawał radę, gdyż sam wyraźnie chwiał się na nogach. Pozostali dwaj krzyczeli na siebie nawzajem oraz na stojącego w drzwiach gospody, postawnego mężczyznę w czarnym kubraku. Wrzeszczeli, rzucali przekleństwami, a nawet próbowali przemocą przecisnąć się z powrotem przez przejście zagrodzone barami osiłka. Wykidajło zatrzymał się na drugim stopniu schodów ze skrzyżowanymi na piersi rękami, przez co masywną sylwetką blokował uchylone drzwi do karczmy.
– To on? – zapytała Rozedda.
– Tak, to on – odparł Frang. – Dasz radę złapać któregoś z tych obwiesi?
– Po co?
– Jeśli wyciągną go dalej od karczmy to damy mu po łbie i jest nasz.
– Wyglądają na srogo pijanych – stwierdziła dziewczyna bez entuzjazmu. – Mogę spróbować.
– Spróbuj. Niech go odciągną od drzwi. Najlepiej w któryś z zaułków.
Rozedda wróciła do sterty desek. Zrzuciwszy jedną na rozmiękły od deszczu piach usiadła na niej krzyżując nogi. Rękami objęła własne ramiona w taki sposób, jakby próbowała kogoś bardzo mocno przytulić. Przymknąwszy oczy zaczęła kiwać się na boki mrucząc pod nosem niezrozumiałe słowa. Już po chwili jej szept zmienił rytm i począł przypominać nuconą cicho melodię, choć słowa brzmiały równie monotonnie, jak wcześniej.
Wyglądający z cienia Frang nie zauważał, żeby cokolwiek zmieniło się w scenie po drugiej stronie ulicy. Leżący policzkiem w kałuży mężczyzna wciąż się nie podnosił, a jego towarzysz nadal próbował przyklęknąć przy nim tak, żeby samemu się nie przewrócić. Dwaj pozostali jegomoście ani na chwilę nie przerwali wygrażać wykidajle, ale widać było, że nie kwapili się by ruszyć na osiłka z pięściami. Dopiero, gdy waligóra odepchnął jednego z nich posyłając go na ziemię, w zachowaniu wszystkich obwiesi zaszła zmiana. Tylko ten zalany w trupa wciąż nie wykazywał żadnych oznak przytomności. Pozostali zaczęli poruszać się niezgrabnie, sztywno i nienaturalnie powoli, w sposób, jakiego nie mógł spowodować wypity alkohol. Jeden z nich podniósł leżący na bruku kamień i rzucił nim w kierunku strażnika. Biorąc zamach prawie się przy tym przewrócił, a rzucony pocisk nie dosięgnął celu, lecz przeleciał tuż obok głowy osiłka, po czym uderzył w ceglaną ścianę gospody. Niewiele brakowało a wybiłby szybę w oknie tawerny.
Wykidajło w mgnieniu oka zeskoczył ze schodów. Ruszył w stronę pechowego miotacza pochylając nisko głowę niczym rozjuszony byk. Po drodze odepchnął jednego z awanturujących się pijaczków posyłając go na ziemię. W odpowiedzi przewrócony wyciągnął nóż, a następnie rzucił się na waligórę z majchrem w dłoni.
– Wystarczy! – Frang nie siląc się na braterską czułość doskoczył do Roz i zwyczajnie kopnął ją w ramię, posyłając siostrę w błoto.
Oglądać się na reakcję wybitej z transu Rozeddy też nie zamierzał. Zamiast tego wypadł z zaułka naciągając kaptur nisko na głowę. Zanim dotarł na drugą stronę ulicy sprzeczka przerodziła się w poważną bijatykę. Nożownik próbował kilkukrotnie ugodzić wykidajłę sztyletem, podczas gdy jego kumple w pijackiej furii rzucali się na niego z pięściami, kopiąc i wierzgając niczym oszalałe konie. W chwili, gdy Frang przeskakiwał nad nieprzytomnym obwiesiem, osiłek oberwał majchrem w ramię. Szczęśliwie niezbyt głęboko, ale materiał kubraka puścił całkowicie, a i odrobina krwi polała się po rozdartym rękawie.
Zamiast przestraszyć waligórę taki rozwój wypadków wywołał w nim prawdziwą furię. Zdzielił jednego pijaczka pięścią, drugiemu przyłożył wierzchem dłoni, po czym błyskawicznie skrócił dystans do nożownika i zacisnął palce na jego wątłym przedramieniu. Chwycił za przytroczoną do pasa dębową pałkę, ale ciosu zadać nie zdążył. Skradający się za plecami waligóry Frang odkleił się od ściany budynku i zapaśniczym chwytem owinął rękę wokół jego szyi blokując chwyt drugim ramieniem. Osiłek zakaszlał próbując złapać oddech. Odwinął za siebie rękę z pałką, ale nie był w stanie dosięgnąć stojącego z tyłu przeciwnika.
Wykidajło okazał się naprawdę silny. Frang czując, że przeciwnik zaczyna wymykać się z jego uścisku kopnął go w kolano. Osiłek złożył się jak upadające drzewo, przez co obaj razem z zabójcą zjechali do pozycji siedzącej lądując tyłkami na bruku. Astasio błyskawicznie objął strażnika udami w pasie, poprawił chwyt na szyi i wygiął jego głowę w tył jeszcze mocniej naciskając przedramieniem na podgardle. Wykidajło szamotał się jeszcze chwilę, aż wreszcie zwiotczał wypuszczając z dłoni drewnianą pałkę.
Całość trwała tak krótko, że ani pijany nożownik, ani jego równie nietrzeźwi kumple nie zdążyli zareagować. Przynajmniej do momentu, gdy na ulicy pojawiła się Rozedda. Dziewczyna ocierając lejącą się z nosa krew, najpierw zdzieliła nożownika po nerkach, a później poprawiła uderzeniem w policzek. Drugi pijaczek nie zdołał nawet podnieść się z ziemi, gdy oberwał prosto w skroń. Trzeci zdążył jedynie zobaczyć błysk stalowego kastetu w jej dłoni, po którym rozpłaszczył się na bruku. Ostatni z oberwańców wciąż nie podnosił głowy zanurzonej w kałuży deszczówki.
– Nie mogłeś dać mu po prostu po łbie – powiedziała z wyrzutem Rozedda obserwując ulicę dookoła.
Szczęśliwie nigdzie nie dostrzegła żadnych przechodniów, a i goście tawerny najwyraźniej nie planowali wyglądać na zewnątrz by nie zmoknąć w deszczu.
– Kiedyś przywaliłem takiemu spaślakowi pałką przez łeb – wydyszał Frang wyślizgując się spod ciała waligóry. – Tylko, że nie zdążyłem go złapać i jak padł to rozwalił sobie ryj o kamienie. Z tym tutaj chcemy pogadać, tak czy nie?
Rozedda zamiast odpowiedzieć pochyliła się w jego stronę, by wspólnymi siłami mogli podźwignąć wykidajłę z ziemi. Nim uszli kilka kroków, z ciemności wysunął się stąpający bezszelestnie VIdto, który bez słowa pomógł im zaciągnąć więźnia w mrok zaułka.
***
Uderzony po twarzy, a następnie przemocą napojony gorzałką Guzryn Onchy ocknął się błyskawicznie. Odkaszlnął, splunął, uniósł głowę by rozejrzeć się dookoła. Leżał na mokrej ziemi oparty plecami o ścianę budynku. Ulewny deszcz lał mu się prosto na twarz. Nie był w stanie poruszyć ani nogami, ani rękami, które unieruchomiono mu za plecami grubym sznurem, przywiązanym do ciężkiej kłody. Guzryn słyszał popiskiwania szczurów gdzieś w pobliżu i głośne, niemilknące nawet na chwilę ujadanie psa. Ogar wył i warczał zdzierając sobie gardło ciągłym szczekaniem.
Onchy widział przed sobą jedynie nieprzeniknioną czerń. Dopiero po chwili spostrzegł dwie zakapturzone postacie, których twarze pozostawały niewidoczne w ciemności. Ciurkający z nieba deszcz spływał po ich płaszczach drobnymi kroplami tworząc kałuże w rozmiękłej ziemi.
– Zelia Onchy – powiedział jeden z cieni głosem zniekształconym przez gruby szal owinięty wokół szyi i karku tak, by zasłaniał twarz. – Gdzie jest?
– Pocałujcie mnie w dupę – odwarknął wykidajło szarpiąc się w miejscu.
Drugi z zakapturzonych nachylił się w jego stronę i grzmotnął go pięścią w bok głowy. Tak mocno, że odgłos uderzenia niemal zagłuszył odległy huk gromu. A przynajmniej tak się Guzrynowi zdawało.
– Jeszcze raz i tylko jeden raz – powtórzył zamaskowany mężczyzna. – Gdzie jest Zelia Onchy?
– Rozetnij te więzy to cię do niej zaprowadzę. – Osiłek splunął krwią, wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu. – Osobiście wskaże ci drogę. No dalej!
Cień błyskawicznym ruchem dobył noża. Przyklęknął za plecami osiłka, ale najwyraźniej ani myślał go uwolnić. Przycisnął jego dłoń do belki i przyłożył ostrze do skóry. Wystarczył jeden szybki ruch, by Guzryn zawył z bólu opluwając sobie brodę śliną. W najbliższej kałuży wylądował obły, zakrwawiony kształt, który jeszcze przed chwilą był fragmentem jego ciała.
– Najmniejszy – skwitował beznamiętnie zamaskowany człowiek wciąż stojący bez ruchu na wprost wykidajły. – Najmniej potrzebny, także w twojej profesji. Jeśli nie odpowiesz będziemy odcinać ci kolejne palce. Aż nie zostaniesz z żadnym. Myślisz, że ktoś zatrudni kalekiego strażnika? Jak wyżywisz żonę i dzieci? Chcesz zostać żebrakiem?
– Sukinsyny… – wycharczał Guzryn. – Skurwiele… Nic wam nie powiem!
Zamaskowany nie odezwał się. Nie wykonał najmniejszego gestu. Nie wydał żadnego polecenia. Nie musiał. Jego towarzysz po prostu odkroił więźniowi kolejny palec. Wykidajło zaryczał z bólu targając całym ciałem we wszystkie strony.
– Powiesz – rzucił spokojnie zakapturzony. – Dla mnie bez różnicy, czy powiesz, gdy będziesz miał osiem palców, czy jedynie dwa. Wszystko mi jedno. Gdzie jest Zelia Onchy?
Guzryn zagryzł zęby. Kolejne pociągnięcie noża. Kolejny wrzask bólu. Kolejny palec w kałuży.
– To już trzy. Zostało siedem. Te z drugiej dłoni będziemy odcinać po kawałku. Potem będą uszy, nos. Może palce u stóp. Wreszcie na koniec zostanie kuśka. Ale to wszystko nie będzie potrzebne, bo ludzie pękają już przy dłoniach.
– To… moja… siostra – wycharczał osiłek. – Nie… mogę…
– Gdyby nie była twoja siostrą zapewne pytalibyśmy kogoś innego – powiedział cień. – Gdzie ją znajdziemy?
– Nie… Mogę… Wiem, czego od niej… Chcecie. Wiem, kto was… Przysłał.
– W takim razie zazdroszczę ci tej wiedzy – zamaskowany mężczyzna zrobił krok w stron Guzryna i przykucnął tuż obok. Mimo tego wykidajło wciąż nie był w stanie dostrzec jego twarzy skrytej pod kapturem i zasłoniętej szalem. – Poświęciłeś dla niej trzy palce. Chcesz poświęcić kolejne, żeby móc patrzeć na siebie w lustrze bez wyrzutów sumienia? Nic to nie da. Choćbyś dał sobie urżnąć obie ręce i obie nogi i tak będziesz czuł się winny. Zgrywanie bohatera nie przyniesie ci nic poza bólem. Powiedz, gdzie ją znajdziemy, zanim skończą ci się palce.
– Nigdy…
– Zaczekajcie – powiedział ktoś za plecami Guzryna wyraźnie kobiecym głosem. – To nic nie da. Nastraszę go trochę, wtedy będzie bardziej skory do współpracy.
Wykidajło nie usłyszał, czy od strony zakapturzonych nadeszła odpowiedź. Nie poczuł jednak nacisku ostrza na dłoń. Zamiast tego cienie wokół niego wydłużyły się przybierając dziwaczne, rozmyte kształty. Guzryn zamrugał oczami, ale świat nie chciał wrócić do poprzedniej formy. Od stojących w pobliżu mrocznych postaci popłynęły w górę świetliste nitki, giętkie i ruchome niczym sznurki od prania. Na tle nieba utworzyły całą sieć błyszczących włókien podobnych do wielkiej, drgającej na wietrze pajęczyny.
Wszystkie pasma prowadziły wysoko w ciemność, w której czaiło się coś, czego Guzryn nie potrafił nazwać. Nie potrafił tego nawet opisać. Było wielkie, bezkształtne, przelewało się z miejsca na miejsce niczym kłębowisko burzowych chmur. Zamiast oczu miało setki pulsujących światłem otworów podobnych do ławicy gwiazd. Wszystkie wpatrywały się prosto w niego. Patrzyły na niego i przez niego, jakby był zupełnie przezroczysty. Widziały wszystkie jego myśli. Nie słyszały. Po prostu widziały. Tak dosłownie jak ludzie patrzyli na świat rzeczywisty.
Guzryn zaskomlał, jak przerażone niemowlę. Ostrą stal na palcu poczuł dopiero po chwili.
– To jeszcze raz – nadbiegło z ciemności. – Gdzie jest Zelia Onchy?
***
Rozedda otarła krew, która pociekła jej z nosa i sunąc po ustach spłynęła aż na podbródek. Obejrzała pokryte kleistą cieczą palce. Paznokieć lewego kciuka wciąż wydawał jej się zbyt długi, nierówny i dziwnie odstający. Już szykowała się by odgryźć go tuż przy samej skórze, gdy usłyszała szelest liści oraz cichy chrobot piasku.
– Jak się czujesz? – zapytał Vidto wyłaniając się z mroku.
– Bywało lepiej – odburknęła. – Znaleźliście ten dom?
– Mówiłem, że twoje sztuczki nie były potrzebne – mruknął Blizna ignorując jej pytanie. – Zacząłby gadać już przy drugiej dłoni. A teraz, co z ciebie za pożytek, skoro ledwo trzymasz się na nogach?
– Mówiłeś. A ja mówiłam ci już, że nie masz racji. Czytałam go w trakcie. Musielibyście odkroić mu całą rękę i to po kawałku, żeby wreszcie pękł – Roz pochyliła głowę, po czym wysmarkała na ziemię glutowaty skrzep krwi. – To znaleźliście ten dom, czy nie?
Vidto zamiast odpowiedzieć wytężył słuch. Odgłos cichych kroków na sypkim żwirze zaanonsował kolejnego nadchodzącego człowieka. Spomiędzy rzadkich drzew wysunął się owinięty w przemoczony płaszcz Frang.
– Nie cierpię podgrodzi – powiedział kucając przy siostrze siedzącej na ściętym pniu.
– To już właściwie wieś – rzuciła dziewczyna.
– W takim razie nie cierpię wsi. – Najstarszy z rodzeństwa wytarł podeszwę buta o wystający z ziemi kamień. – Wdepnąłem w jakieś łajno.
– Znaleźliście ten dom, czy nie? – zapytała Rozedda odwracając głowę w stronę młodszego z braci.
– Prawdopodobnie – odparł z ociąganiem Vidto. – Tak, jak mówił wykidajło. Za mostem, na samym końcu wsi, w pobliżu młyna. Trzy budynki w zagrodzie, z czego jeden faktycznie przypomina ruinę. Dwie jabłonki też rosną w obejściu. Przynajmniej wyglądają mi na jabłonki. Nie jestem specjalistą.
– Widziałeś kogoś w środku? – zapytał Frang ocierając dłonią krople wody, które skapywały mu z kaptura prosto na nos.
– Pies nie dał podejść. Obszedłem za to sąsiednie zagrody. Wygląda na to, że nikt nie będzie nam przeszkadzał. Sprawdziłeś stodołę?
– Krowa, dwie kozy i koń. Bez obaw, nie wierzchowy. W kurniku też tylko kury siedzą.
– Ile tam jest wejść? – wtrąciła się Rozedda.
– A ile może by wejść w zwykłej, wiejskiej chacie? – odparł drwiąco Vidto. – Dziwię się, że mają szyby w oknach zamiast rybich pęcherzy.
– Może spróbujemy ich wywabić? – zaproponował Frang. – Podpalimy stodołę albo tę drugą szopę?
– Pół wsi zleci się gasić pożar – Roz pokręciła przecząco głową. – Jej brat powiedział, że w środku jest tylko ta dziewczyna i jacyś krewni, którzy ją ukrywają. Dwójka starych dziadów i podlotek.
– Mógł kłamać – stwierdził z przekąsem najmłodszy z rodzeństwa.
– Nie po tym, co zobaczył.
– Chciałaś powiedzieć, że nie po tym, co mu pokazałaś – prychnął Vidto, a górna warga zadrgała mu delikatnie. – Ale mniejsza o to. Nawet, jeśli nie kłamał wprost, wciąż mógł nie powiedzieć nam wszystkiego.
– To już prędzej – przyznała niechętnie Rozedda.
– Ile mogą mieć izb w takiej chacie? – rzucił Frang przerywając ich spór. – Dwa? Trzy? Jeśli wszyscy śpią w jednej izbie, to co? Każdego pod nóż?
– Jeśli się obudzą, tak – potwierdził bez zawahania Vidto. – Każdego. Zabrałeś ze sobą trutkę? Musimy pozbyć się psa, bo jest uwiązany przy samych drzwiach.
– Psem ja się zajmę – Roz podźwignęła się na nogi. – Nie ma potrzeby go zabijać.
– Oczywiście – prychnął kpiąco Blizna. – Nasza rozmiłowana w futrzakach siostrzyczka zawsze musi stanąć w ich obronie.
– Pocałuj mnie w dupę, Vidto.
– A jesteś w stanie wejść w trans? Zabawa z tym osiłkiem musiała zdrowo dać ci w kość. W siodle ledwo się trzymałaś. Mówiłem, że…
– Tak, wiem. Mówiłeś. – odwarknęła gniewnie dziewczyna. – Świt się zbliża. Idziemy?
Nie czekając na odpowiedź Rozedda otuliła się płaszczem, po czym wychynęła z zarośli. Jej bracia podążyli za nią pozostawiając ukryte w młodniku konie. Cała trójka ruszyła niespiesznie drogą, która zakręcała na rozwidleniu, a następnie biegła w stronę rzadkich zabudowań porozdzielanych pojedynczymi drzewami. W oddali widać było miejskie baszty, które ginęły w strugach deszczu i wszechobecnej szarości poranka.
Bez latarni oświetlającej drogę musieli poruszać się powoli, tym bardziej, że piaszczysta ścieżka pod wpływem lejącej się z nieba wody zamieniła się w grząskie bagno. Zbliżywszy się do zabudowań zeszli ze szlaku, a następnie zagłębili się w przydrożne zarośla. Dalej musieli przedzierać się przez wybujałą łąkę podzieloną na nierówne fragmenty zdziczałym żywopłotem. Łodygi traw czepiały się nóg zabójców, a ziemia zapadała się pod ich stopami, przez co marsz nie należał do najłatwiejszych.
Cel ich wędrówki stanowiło gospodarstwo otoczone płotem z krzywych żerdzi z jednej strony oraz szpalerem młodych brzózek z drugiej. Od sąsiednich zagród dzielił ich spory kawałek drogi poznaczony nieużytkami.
Trojka zabójców przycupnęła za płotem chowając się w wysokiej trawie.
– Musimy wchodzić drzwiami? – zapytała Rozedda odgarniając łodygi, które łaskotały ją po twarzy wilgotnymi liśćmi.
– Możemy spróbować którymś z okien – odparł Vidto. – Ale najpierw trzeba się pozbyć tego kundla, bo gotów obudzić całą okolicę.
Roz zamiast odpowiedzieć uklęknęła na ziemi przymykając oczy. Psa, który ujadał w pobliżu chaty nie widzieli, gdyż zasłaniała go ściana budynku oraz wznosząca się na lewo szopa. Za to cały czas go słyszeli, gdyż ogar poszczekiwał cichutko i jakby od niechcenia jeszcze zanim zbliżyli się do płotu. Czy to oni byli powodem jego wzburzenia, czy też sam fakt pozostawienia czworonoga na straży sprawił, że psiak warczał na każdy cień i każdy dźwięk, tego mogli się tylko domyślać. Pewnym było natomiast, że jego pobratymcy z pobliskich gospodarstw, co jakiś czas odpowiadali na jego zaczepki niezbyt entuzjastycznym wyciem.
Roz kiwała się w miejscu nucąc monotonnie pod nosem. Chwilę trwało nim ujadający brytan wreszcie zamilkł, ale nie ucichł całkowicie. Nawet mimo szumu deszczu słyszeli, że wciąż kręci się na łańcuchu i powarkuje co jakiś czas.
– Gotowe – zakomunikowała Rozedda podnosząc się chwiejnie na nogi. Z jej nosa pociekła świeża struga krwi. – Będzie spokojniejszy, ale lepiej nie leźć mu prosto pod pysk. Proponuję darować sobie główne drzwi i wejść oknem.
Vidto przytaknął bez słowa. Jako pierwszy przeskoczył płot i kuląc głowę w ramionach potruchtał wzdłuż ogrodzenia. Błoto chlupotało cicho pod jego stopami. Zabójca minął rozpadającą się szopę, po czym podbiegł do chaty. Dom zbudowano z ociosanych okrąglaków połączonych dębowymi tyblami i wspartych na kamiennych fundamentach. Kryty słomą dach zwieszał się nisko niemal do poziomu okien, które pozostawały zamknięte na drewniane, dwuskrzydłowe okiennice.
Vidto wyjrzał ostrożnie za róg. Pies kręcił się wokół ganku z łbem przytkniętym nisko do ziemi, jakby wyczuł nosem coś, co zaabsorbowało go bezgranicznie. Słysząc chlupot kroków Astasio obrócił się i zobaczył brata skradającego się w jego stronę. Machnął ręką wskazując tył budynku. Frang zmienił kierunek marszu, by po chwili zniknąć mu z oczu za ścianą domu. Tymczasem Rozedda zbliżyła się truchtem do chaty i przystanęła tuż obok Vidto.
– Zostań tu, gdyby ktoś próbował uciec od frontu – zakomenderował najmłodszy Astasio.
Dziewczyna kiwnęła w milczeniu głową.
Vidto odrzucił z ramienia płaszcz, stanął na palcach, po czym sprawdził, czy drewniane okiennice zostały zamknięte od wewnątrz. Wystarczyło, że wcisnął szczupłą dłoń pod jedną z przysłon by odblokować rygiel. Odsunąwszy okiennice na bok zajrzał do wnętrza domu. Zobaczył kamienny kominek, w którym wciąż tliły się grube, krzywo ociosane szczapy. W słabym świetle płomieni dostrzegł ulokowany pod ścianą stół i dwie długie ławy raczej niebędące arcydziełami sztuki stolarskiej.
Astasio obmacał dłońmi szyby wstawione w drewniane ramy. Jedno z okiennych skrzydeł szarpnięte delikatnie na zewnątrz wyskoczyło z zamka, więc zabójca podpierając się na wyżłobieniach okrąglaków podciągnął się wyżej, a następnie wślizgnął do środka. Wylądował ostrożnie tuż za parapetem, przytrzymując doniczkę z jakimś ozdobnym kwiatkiem zanim zsunęłaby się na podłogę. Przymknął z powrotem okiennice, aby nagłe trzaśniecie zasłon nie obudziło mieszkańców. Nauczony doświadczeniem przycupnął pod ścianą i czekał cierpliwie obserwując otoczenie.
Przed sobą miał piec, sąsiadujący z nim stół oraz szafkę wyposażoną w kolekcję drewnianych i glinianych naczyń. Na prawo znajdowało się niezabudowane przejście do sieni, nad którym wisiały pęki usychających ziół, a na lewo odgrodzone drewnianą ścianą kolejne pomieszczenie, prawdopodobnie alkierz.
Ostrożnie stawiając stopy na Vidto ruszył powoli przed siebie. Drewniane deski skrzypiały cicho, ale miękkie podeszwy tłumiły większość dźwięków. Niestety jego buty rozmiękły od deszczu tak bardzo, że chlupotały przy każdym kroku. W dodatku przylgnął do nich wilgotny piasek, przez co ziarenka trzeszczały rytmicznie pod podeszwą. Mimo tego nawet ktoś wytężający wszystkie zmysły miałby problem z usłyszeniem zbliżającego się Astasio.
Vidto zajrzał do sieni, ale nie zobaczył niczego interesującego poza brzozową miotłą oraz prostą skrzynią, na której leżała sterty płaszczy i kożuchów. Wrócił w pobliże pieca, gdzie skupił się na pozostawionych na stole naczyniach. Zobaczył gliniany dzbanek opróżniony do cna oraz drewnianą miskę z niedojedzoną kaszą, w której leżały trzy łyżki. Zakładając, że Guzryn mówił prawdę i do trójki mieszkańców dołączyła poszukiwana dziewczyna brakowało jednego sztućca.
Zabójca spojrzał na kotarę zasłaniająca przejście do alkierza. Zrobił ostrożny krok w jej stronę. Jedna z desek zaskrzypiała głośno. Vidto nie zdążył nawet zakląć w myślach, gdyż w tej samej chwili po drugiej stronie zasłony brzęknęła cięciwa. Bełt śmignął mu tuż obok ucha, po czy walnął w ścianę z taką mocą, że od uderzenia z pobliskiej szafki pospadały gliniane naczynia. Gdyby tylko Astasio stał krok w lewo oberwałby prosto w pierś.
Vidto odskoczył błyskawicznie od zasłony sięgając po nóż. Z alkierza wypadło dwóch mężczyzn. Jeden nosił skórzany kubrak, drugi jedynie białą koszulę rozsznurowaną do połowy piersi. Za to obaj mieli jednakowe, bandyckie gęby. Obaj dzierżyli miecze w dłoniach i obaj bez słowa wyjaśnienia ruszyli w stronę zabójcy.
Astasio rzucił się w tył. Przeturlał się po stole, po czym chwycił za blat i wywrócił go na podłogę. Odskoczył w stronę pieca, oparł stopę na służącym za zydel ociosanym pieńku, a następnie pchnął go po podłodze w stronę napastników. Koszula, trafiony meblem w piszczel potknął się i poleciał do przodu lądując na kolanach. Tymczasem Kubrak zamachnął się na Vidto mieczem, ale długa klinga nie najlepiej nadawała się do walki w ciasnych pomieszczeniach. Bandzior zawadził końcówką ostrza o sufit, co wybiło go z rytmu i znacznie spowolniło atak. Mimo tego Astasio z trudem uskoczył przed szerokim cięciem. Widząc, że przeciwnik wychylił się za bardzo do przodu, Vidto dopadł go w dwóch szybkich krokach, chwycił za rękę zaciśniętą na rękojeści miecza i pchnął ją na bok. Zabójca trzymał sztylet ostrzem w dół, więc nie bardzo miał jak samemu wyprowadzić cios w takiej pozycji. Zamiast tego grzmotnął przeciwnika w żołądek pięścią zaciśniętą na nożu. Kubrak wypuścił ze świstem powietrze, ale nie cofnął się nawet na krok cały czas próbując oswobodzić rękę z mieczem. Astasio pochylił głowę, pchnął przeciwnika barkiem w tył, po czym zmienił uchwyt na nożu i dźgnął bandziora powyżej biodra.
Kubrak zacharczał, w odpowiedzi na co Vidto wyszarpnął ostrze i błyskawicznie uderzył od dołu w stronę odsłoniętego gardła. Bandzior zatoczył się w tył, a po chwili runął na przewrócony stół. W tej samej chwili zza zasłony wypadł kolejny napastnik trzymając w dłoniach uzbrojona kuszę. Widząc, że Koszula też podnosi się już z podłogi Astasio skoczył w stronę sieni dosłownie szorując tyłkiem po podłodze. Cięciwa brzęknęła ponownie. Bełt rozdarł pęki ziół, po czym wbił się w ścianę budynku dygocząc niczym targany dreszczami. Zabójca dopadł drzwi wejściowych, odrzucił blokujący je skobel, a następnie wyskoczył na zewnątrz.
Siedzący na ganku pies wyrwał w jego stronę z szeroko rozwartą paszczą. Vidto zwinnie uciekł z zasięgu jego zębów, ale poślizgnął się na błocie przy schodach i wylądował na ziemi wywijając zgrabnego fikołka. Poderwał się na równe nogi zanim brytan zdążył ucapić go zębiskami w łydkę. Okazało się to tym łatwiejsze, że ogar w mgnieniu oka przeniósł swoją uwagę na Koszulę, który wybiegł z chaty tuż za zabójcą. Bandzior nie tracąc czasu na wywijanie mieczem kopnął psiaka ciężkim buciorem, a uderzony czworonóg odkuśtykał na bok skamląc żałośnie.
Astasio poderwał się z ziemi cały utytłany błotem niemal zderzając się z Rozeddą, która wybiegła zza winkla z nożem w dłoni. Dziewczyna widząc uzbrojonego w miecz przeciwnika przylgnęła plecami do ściany budynku. Koszula doskoczył do niej i pchnął mieczem. Roz nie próbowała odbijać, czy parować uderzenia. Wiedziała, że zwykłym sztyletem nie ma szans zatrzymać ciosu zadanego ciężkim brzeszczotem. Zaczekała do ostatniej chwili aż ostrze prawie ją dosięgnie, po czym wykręciła się ciałem na bok. Koszula nie cofnął się. Rzucił się za nią. Machnął na odlew zahaczając Rozeddę w przedramię. Następnie zrobił wykrok i uderzył z góry. Miał przewagę siły, wzrostu i zasięgu, ale nie miał przewagi liczebnej. Jego cios zapewne dosięgłby celu, lecz w tej samej chwili zaatakował go Vidto. By nie oberwać sztyletem pod żebra Koszula musiał się wycofać osłaniając się szerokim wymachem.
Roz zaklęła plugawie. Zerknęła na rozorane ostrzem przedramię. Przerzuciła sztylet do lewej ręki by nie wyślizgnął się z jej zalanej krwią dłoni. Bandyta widząc, że ma przed sobą dwóch przeciwników przesunął się kilka kroków w bok by jego plecy osłoniła ściana chaty. Miecz trzymał w jednej dłoni, wyciągnięty daleko przed siebie utrzymując zabójców na dystans.
Rozedda machnięciem ręki zrzuciła krople krwi cieknące jej po palcach. Ruchem całego ciała zamarkowała atak z boku, po czym momentalnie wycofała się pozwalając, by jej brat uderzył z przeciwnej strony. Koszula był jednak bardzo szybki i zdążył odpędzić się od najmłodszego Astasio wywijając mieczem wzdłuż własnego barku. Vidto musiał wycofać się na bezpieczną odległość kolejny raz ślizgając się na błocie. Głośne kroki i ujadanie psa zaanonsowały nadbiegającego kusznika. Strzelec wciąż stojąc na schodach podrzucił łoże broni do policzka. Zanim nacisnął na spust za jego plecami wyrósł nagle Frang, który bez wahania wbił mu nóż w plecy. Kilkukrotnie.
Koszula musiał spostrzec śmierć towarzysza, gdyż zawahał się na chwilę. Widząc jego niezdecydowanie Vidto błyskawicznie skrócił dystans, dziabnął go nożem w udo. Bandzior w mgnieniu oka otrząsnął się z szoku. Odwinął ramię, wyskoczył do przodu, zaatakował. Na tyle szybko by najmłodszy Astasio nie zdążył uciec z zasięgu ostrza. Klinga przejechało po barku Vidto niemal rozrąbując mu rękę na pół. Rozedda wyczuwając okazję do ataku doskoczyła do przeciwnika i wbiła mu nóż w bebechy.
Bandzior mimo tkwiącego w jego boku ostrza uniósł miecz do kolejnego ciosu, a wtedy dziewczyna wyszarpnęła majcher i uderzyła ponownie, nieco wyżej. Na koniec odepchnęła zamroczonego bólem przeciwnika uciekając z zasięgu jego broni. Ten ostatni ruch okazał się zbędny, gdyż Koszula nie miał już sił na kolejny atak. Zrobił kilka chwiejnych kroków na bok, podparł się dłonią o ścianę chaty, po czym runął na ziemię. Vidto przydeptał mu dłoń z mieczem naciskając jednocześnie stopą na jego gardło.
– Gdzie dziewczyna?! – zapytał bez ceregieli.
Koszula zaklął plugawie próbując złapać oddech.
– Gdzie?!
– W środku… – wycharczał bandzior. – W piwnicy… Siedzi zamknięta w piwnicy… Razem z tymi wieśniakami…
– Kto was najął?!
– Nie wiem… Nie przedstawił się. Obiecał po dwa srebrne za pilnowanie dziewki, żeby nic jej się nie stało… Dwa srebrne za każdy dzień. Podobno ktoś chciał ją…
– Jak wyglądał?
– Duży… silny… z czarną brodą i…
Vidto nie pozwolił mu dokończyć. Pochylił się nisko i chlasnął go nożem po gardle. Bandzior zacharczał, rzygnął krwią na śnieżnobiałą koszulę. Astasio podniósł się z klęczek. Syknął obmacując rozcięty ostrzem bark. Zatoczył się dwa kroki, ale zanim upadł Roz chwyciła go pod ramię i pomogła usiąść na leżącej pod ścianą domu, stercie drewnianych szczap.
– Znajdź piwnicę i wyciągnij ją stamtąd – rzucił Vidto w stronę Franga.
Najstarszy z rodzeństwa kopnął się w kierunku chaty. W tym samym momencie za ścianą domu usłyszeli płaczliwe wycie psa.
– Dwa srebrne na dzień – powiedziała Rozedda pospiesznie owijając rozcięte ramię brata własnym płaszczem. – Dla trzech osób. Ciekawe skąd ten zasrany wykidajło wziąłby takie pieniądze.
– Mam nadzieję, że za chwilę się tego dowiemy.
Po jakimś czasie pies ponownie się rozszczekał, co poprzedziło pojawienie się Franga ciągnącego za rękę młodą, ciemnowłosą dziewczynę. Bardzo młodą i bardzo ciemnowłosą. Dziewka musiała mieć niewiele więcej jak trzynaście lat. Może nawet sporo mniej. Dało się to stwierdzić głównie po jej twarzy, gdyż ze względu na chłód panujący w piwnicy ubrana była w gruby, stanowczo zbyt duży półkożuszek, który skrywał jej sylwetkę w połach materiału. Mimo dziecinnego wyglądu należała do tych naprawdę ładnych panienek. A przynajmniej do takich, które mogą stać się naprawdę urodziwe, gdy dorosną. Pech chciał, że dziewczynka miała raczej nikłe szanse, by tego doświadczyć.
Vidto odrzucił z ramienia płaszcz, ściągnął rozdartą ostrzem, pikowaną kurtkę.
– Zelia Onchy? – zapytał obmacując palcami krwawiącą obficie ranę.
Dziewczynka w odpowiedzi pociągnęła głośno nosem. Deszcz momentalnie przykleił do jej policzków kruczoczarne włosy, przez co wyglądała jak prawdziwy utopiec.
– Pytam. Bo nie chcę popełnić pomyłki. Zelia Onchy?
– Nieee – wyjąkała zezując na leżące u jej stóp ciała, wokół których wzbierały kałuże krwawej wody. – To nie ja.
– Dziwne, bo twój brat powiedział nam, że właśnie tutaj cię znajdziemy.
– Mój… brat? – dziewczyna zacisnęła usta.
– Dokładnie. Zanim skończyliśmy go kroić powiedział nam, gdzie cię szukać.
Brunetka uciekła wzrokiem na bok zaciskając kurczowo powieki. Jej dziecinna, nieco pucołowata i rumiana twarz skurczyła się od płaczu. Vidto utwierdzony w przekonaniu, że ma do czynienia z właściwą osobą kiwnął głową w stronę Franga. Starszy z rodzeństwa dobył nóż.
– Nie! Nie! Zaczekajcie! – wykrzyczała Zelia. – Nie róbcie tego! Hrabia Mazzeri was wynagrodzi, jeśli mnie oszczędzicie!
Frang chyba nie dał się przekonać, bo zwyczajnie uniósł sztylet do ciosu. Dziewczyna wywinęła się z jego uścisku wyślizgując ramię z grubego kożuszka.
– Wiem kto was opłacił! – wykrzyczała. – To żona hrabiego! Ta wredna suka! Nie mogła znieść tego, że hrabia już jej nie kocha, bo kocha mnie! To wszystko ona! Ale hrabia obiecał, że się jej pozbędzie i ożeni się ze mną. Jeśli mnie skrzywdzicie ściągniecie na siebie jego gniew!
– Z pewnością – prychnęła Rozedda. – A nie przyszło ci do głowy kretynko, że to właśnie hrabia chce się ciebie pozbyć, bo stałaś się dla niego problemem?
– Nie! On mnie kocha! Obiecał, że pomoże mi wyjechać, a później przyśle po mnie, gdy pozbędzie się tej starej raszpli! Obiecał, że zapłaci za wszystko. Za wszystko, czego będę potrzebować… Obiecał, że przyśle kogoś, kto mi pomoże…
– I przysłał – powiedziała kpiąco Roz. – Nas.
– Ale on… on… mówił, że mnie kocha – Zelia zająknęła się połykając łzy. Jej twarz laleczki wykrzywił grymas panicznego strachu.
– Widocznie pieniądze żony i jej bogatej rodziny kocha bardziej.
Zelia pociągnęła zatkanym nosem. Rozryczała się dokumentnie. Zupełnie jak dziecko, któremu ktoś zabrał ulubioną zabawkę.
– Puścicie mnie błagam! – wykrzyczała żałośnie. – Wyjadę i nigdy tu już nie wrócę! Nigdy! Przysięgam. Powiedzcie mu, że nie żyję. Proszę! Jutro kupcy z karawany mieli mnie zabrać na południe, żeby… Nie! Błagam, nie! Nawet tacy ludzie jak wy mają chyba jakieś resztki sumienia! Przecież nie krzywdzicie bezbronnych! Kobiet i dzieci!
Vidto machnął ponaglająco ręką. Frang ponownie ucapił dziewczynę w żelaznym uścisku.
– Nie! – rozdarła się histerycznie Zelia. – Ja jestem w ciąży! Nie możecie! Hrabia i ja będziemy mieli dziecko!
– Kolejny powód dla hrabiego by się ciebie pozbyć królewno – dorzuciła poważnie Rozedda.
– Ja… Nie! Ja będę miała dziecko! Nie wolno wam!
Frang najwyraźniej uznał, że jednak mu wolno. Obrócił dziewczynę w miejscu, przedramieniem uniósł jej szczękę i poderżnął gardło. Zelia Onchy padła na kolana plując i krztusząc się własną krwią. Posoka lała się po jej szyi skapując wzdłuż rękawów kożuszka prosto na ziemię. Trwało to jak zwykle przerażająco długo.
– Cóż – powiedział Vidto podnosząc się z zydla. – Dlaczego oni w takich sytuacjach zawsze próbują odwoływać się do naszego sumienia, pozostanie dla mnie zagadką. Czy my naprawdę wyglądamy na sentymentalnych ludzi?
– Najwyraźniej tak dobrze ci z oczu patrzy braciszku – Rozedda posłała mu słodki uśmiech, po czym wzięła go pod ramię, żeby nie upadł. – Idziemy? Trzeba cię jak najszybciej połatać.
– Napiłabym się piwa – rzucił Frang wycierając nóż o ubranie umierającej dziewczyny. – Zmarzłem i przemokłem.
– Chodźmy – zawyrokował Vidto. – Nic tu po nas.
Odchodząc rzucił krótkie spojrzenie na wykrwawiającą się Zelię Onchy. Posoka dziewczyny mieszała się z kałużą deszczówki, a jej rozpuszczone włosy utworzyły czarną aureolę wokół zanurzonej w wodzie twarzy.