Otwieram oczy, idę, widzę na jeden metr, nie dalej. Wizjer maski zachodzi parą. Ciemny tunel. Wilgotne, popękane podkłady pomiędzy szynami. Nic ponad to, ale to wystarczy, już niedaleko. Chyba po drodze minę stary, znajomy brzeg strumienia. Tam odpocznę. Zostanę do rana.
Księżyc zagląda przez wyrwę w stropie stacji. Oksyda karabinu błyszczy tłustym smarem. W kieszeni garść nabojów. Zerwany pas wysuwa się z dłoni. Kolba stuka o podkład, jak kotwica o dno. Muszę podnieść. Schylić się, złapać w garść i podnieść. To nietrudne. Szkoda czasu, noc niemłoda, trzeba iść dalej. Jak najdalej. Nie mogę zwolnić, choć bose stopy ciążą ołowiem. Muszę iść, ale przystaję. Opieram czoło o zimny tubing. Tylko na moment. Na minutę. Na chwilkę przymknę oczy.
Słońce ogrzewa twarz, skoszona trawa, nudny dzień w ogrodzie. Leniwe lato beztroski i słodkiego nieróbstwa. Książka, leżak i kubek truskawkowej herbaty. Za chwilę mamy spotkać się w jakiejś bardzo ważnej sprawie. Nie pamiętam w jakiej. I z kim. To będzie… dawno. To było dawno. Przedtem. Przed…
Wycie wyrywa mnie ze snu. Ostrze przerażenia przecina oddech wpół. Głosy, jeszcze nieblisko, jeszcze mam czas. Zrywam się na nogi. Biegnę. Kulawię przed siebie, byle dalej. Dalej od nich. Karabin. Karabin został! Nie, dłoń nadal ściska pasek. Jest. Jest przy mnie. Przytulam do serca. Nie jestem bezbronny. Nie jestem bezsilny.
Wyjście z tunelu. Świt. Cienka smuga różu na szarym widnokręgu. Drewniane schody podkładów mkną po równinie ruin wprost ku błękitniejącemu niebu. Ostre kamyki kaleczą stopy. Krew wsiąka w mech. Nie stanę. Idę. Nie pozwolę by strachy trzymały mnie za kark. Nie dam się złapać, zniewolić, skundlić i upodlić. Nie chcę tańczyć do melodii, którą znam. Do rytmu, który wbijali nam do głów. Krzyżem, batem, sierpem i młotem. Więc idę, bo wiem, że nie chcę się już dłużej bać.
Co będzie dalej? Nie wiem. Nie dam rady w kilku słowach, wieszczyć o wieczności. Choćby o takiej, która będzie trwać tylko kilka dni. Na więcej pewnie nie starczy sił. Niedługo.
Idę, zamykam oczy, na chwilę. Szum wody, niedaleko. Strumień. Staję na krawędzi i patrzę w dół na wartki, czysty nurt chłoszczący falami nieostre głazy. Pić. Zrywam maskę. Wargi płoną gorączką. Zanurzam twarz w chłodną toń. Zimno, jak lodowe igiełki wnika w rany po wybitych zębach, pali na skórze odparzonej od namordnika, ale przynosi ulgę.
Podrywam głowę, bo czuję, że nie jestem sam. Ktoś tu jest. Ze mną. Gdzieś obok, sterta gałęzi i liści, tuż przy brzegu. Podam rękę szybko, podam, zanim odpłynie! Uratuję i nie będę sam.
„Podaj rękę szybko, podaj!” – krzyczę, ale słowa grzęzną w gardle. To tylko śmieci. Ubrane w szare pasiaki i drewniane buty. Skłębione, powkręcane, przeżute i wyplute. Nieżywe. Niepogrzebane. Krzyczę, ale już za późno by wypluć wodę. Trupi jad strawi mnie od środka szybciej niż myślałem. Szkoda czasu, mi nie szkoda ani minuty. Zamknę oczy. Tylko na chwilę.
Już nie boli. Jestem wolny, już mnie porwał wiatr. Wiatr zaniesie mój popiół. Daleko, gdzie mleko rozlewa się wśród gwiazd.