- Opowiadanie: Charon - Samotna droga do siebie - rozdział 1

Samotna droga do siebie - rozdział 1

Oceny

Samotna droga do siebie - rozdział 1

Wokoci (wym. Łokot) – od dziecka szkoleni zabójcy, magowie, alchemicy, agenci, łowcy, kuglarze, złodzieje i wojownicy; słowem jednym łotry. Wokot przyuczany jest do każdej z tychże profesji, aczkolwiek większość z nich wybiera jedną specjalizację i doskonali się w niej. Największą i jedyną znaną powszechnie siedzibą Wokotów jest zrujnowane Khelet-Budart, starożytne miasto leżące na południowym wschodzie za Rwącą Rzeką. Wokotami zostają zazwyczaj sieroty bądź dzieci porzucone, rzadziej zdarza się, aby rodzice dobrowolnie oddali swą latorośl. Uważa się ich za posłańców demonów, którzy dzięki mrocznym sztukom posiedli umiejętności, zwykłym ludziom niedostępne. I ja tak myślę, albowiem niemożliwym wydaje się, żeby z taką wprawą mieczem wywijać, ani bez wsparcia żadnego głazy ogromne dźwigać…

 

Garus Kothenke

O dziwnościach świata naszego”,

203 RF

 

Tak zwana „prawda” o profesji Wokotów, zawarta w książce Kothenki to nic innego, jak stek bzdur, popartych głupotą i niedoświadczeniem.

 

Path Kordus

Miesiąc na wschodzie – wydanie rozszerzone”,

496 RF

 

Nikt, kto nie jest Wokotem, nie ma prawa o Wokotach mówić!

 

Napis na murze Cesarskiej Akademii Sztuk Magicznych, autor i data nieznani

 

1. Vulablut – zagadkowa substancja lecznica, wykorzystywana w głównej mierze przez doświadczonych i zmyślnych alchemików. Gęsta, błękitnobrunatna, pozyskiwana z żywych organizmów, jednak nie później niż do trzydziestu minut po zgonie; inaczej Vulablut błyskawicznie ulatnia się. Z prowadzonych dotąd badań (nielicznych i niepotwierdzonych) można oszacować, że organizm Wokota zawiera w sobie przynajmniej trzykrotnie więcej Vulablutu niż przeciętny organizm człowieka.

 

2. Rescitu Prearis – pierwiastek pozyskiwany z powietrza. Niezbędna jest nam do tego specjalistyczna aparatura laboratoryjna. Potężny anabolik, znany z toksyczności – po wchłonięciu dawki organizm przeważnie będzie próbował się oczyścić (dlatego w małych dawkach stosuje się go jako środek wywołujący wymioty). Istnieje jednak kilkadziesiąt udokumentowanych przypadków zgonów, spowodowanych zażyciem Rescitu Prearis; zazwyczaj dochodziło do obrzęku dróg oddechowy oraz związanej z tym niedrożności. Organizmy, w których krwi znajduje się mniej niż 4 % Vulablutu mają średnio mniej niż 75 % szans na przeżycie po zażyciu Rescitu. U Wokotów niebezpieczeństwo zgonu zostało znacząco zredukowane – wedle mojej wiedzy, odsetek śmiertelności waha się od dwóch do trzech procent.

 

3. Passco Sangui – pierwiastek, ściśle oddziałowujący na psychikę i jaźń. Wywołuje chwilowe, trwające od kilku do kilkunastu godzin, uczucie euforii oraz przypływ energii, zawsze kończący się ekstremalnym wyczerpaniem organizmu, halucynacjami, a w skrajnym przypadku nawet utratą zmysłów. Konsystencją przypomina rzadką zaprawę murarską. Barwa zgniłej trawy, wydziela nieprzyjemny, specyficzny fetor. Największe złoża ulokowane są głęboko pod ziemią, zazwyczaj w pobliżu eksploatowanych żył złota.

 

4. Alactride Oculu – wraz z tą substancją wkraczamy na obszar domysłów i przypuszczeń, porzucając fakty i potwierdzone informacje, będące podstawą fachowej analizy i naukowego opisu. Wiadomo jedynie, że recepta Alactride Oculu została opracowana jeszcze w czasach przed przybyciem człowieka. Obecnie przepis zna na pewno jedynie kilku wysoko postawionych Wokotów, być może także tajemniczy czarodzieje z osławionego, mistycznego Turm Zaubern. Alactride pozwala zażywającemu przenosić się na dowolne plany pozamaterialne i dowolne sfery, zarówno te znane jak i nieznane. Nie wiadomo jakie skutki niesie za sobą taka operacja, nie wiadomo również jak wygląda ów pierwiastek, ponieważ mamy do czynienia z wieloma sprzecznymi świadectwami, zaś nigdy nigdzie nie przeprowadzono potwierdzonych, certyfikowanych badań. Pozostaje czekać i pokładać nadzieje w dociekliwości kolejnych pokoleń badaczy.

 

5. Veteu Carlumpe (czyt. Vete Karlump) – najstarszy ze wszystkich pierwiastków, od zamierzchłych czasów wykorzystywany przez orkowych szamanów, gobliny i dzikie górskie plemiona. Jest niezwykle silną trucizną, paraliżującą układ mięśniowy, co w efekcie doprowadza do zatrzymania akcji serca i zgonu. Nie stosuje się go na masową skalę, gdyż znane złoża są znikome i szybko się wyczerpują. Znajdowany na dużych wysokościach, zazwyczaj aby odnaleźć zasoby należy wynająć specjalistów, którzy stosują nieznane powszechnie metody. Żółtawy, niezależnie od warunków atmosferycznych zachowuje wysoką temperaturę. Osoby mocno religijne wierzą, że Veteu Carlumpe zesłano na świat jako karę za przewiny; zapewne bierze się to z jego destrukcyjnej mocy. Nazwę pierwiastka należy wymawiać, stosując zasady gramatyki języka orków

 

6. Mensung – pierwiastek, produkowany laboratoryjnie. Jego skład nie jest pilnie strzeżony, recepturę zna większość medyków czy alchemików, bowiem Mensung jest składnikiem większości popularnych środków odurzających. Najpośledniejszy, najpowszechniejszy z całej listy, oddziałuje na organizm, wywołując stan oszołomienia i senności.

 

Owe 6 substancji Wokoci mianowali „Boskimi Pierwiastkami” i darzą je wielką estymą.

 

Prof. Jan Kordus

Naukowy tom rozmaitości” rozdział XIII pt. „Co się tyczy Wokotów”,

812 RF

 

 

 

– Jak sądzisz Erie? Kiedy w końcu dowleczemy się do Prime?

– Dwa, góra trzy dni.

Erie wraz z młodszym wokotem Crawnoxem jechali kilka metrów za ostatnim wozem transportowym, robiąc za straż tylną. Byli w drodze od kilku dni, kiedy napotkali konwój, zmierzający do tego samego miasta. Cesarskie drogi nie mogły niestety poszczycić się bezpieczeństwem, dlatego zdecydowali dołączyć do większej grupy. Oczywiście, w zwykłej konfrontacji wokoci raczej poradziliby sobie z większością przeciwników, niemniej uniknięcie strzały lub pocisku niespodziewanie wypuszczonego z zarośli nie jest już taką prostą sprawą. Przywódca konwoju, major Bodemayer – wysoki, chudy typ z imponującym, chociaż już przyprószonym siwizną wąsem – nie miał nic przeciwko towarzyszom podróży, zwłaszcza takim, którzy w razie ewentualnej walki nie uciekną, a będą solidnym wsparciem.

– Bezpieczeństwo ma jednak swoją cenę, Erie. Sami dojechalibyśmy dużo szybciej.

– Wiem – odparł zimno. – Jednak skoro już zdecydowaliśmy, pogódź się z niedogodnościami. Może zwróć uwagę na zalety? Mają ze sobą znakomitego kucharza. Jeszcze nigdy nie widziałem, aby Kruson tak szybko wcinał rybną polewkę, wcale się przy tym nie krzywiąc i niewiele marudząc nad złym doborem przypraw. A i dla mnie to miła odmiana – coś więcej niż suchy chleb na szlaku. Doceń.

Poza nimi, był jeszcze trzeci wokot. O ile Erie i Crawnox wyglądali raczej przeciętnie, o tyle w Krusonie wieloletnie szkolenie, eksperymenty oraz inne elementy specyficznego treningu poczyniły wielkie zmiany. Miał dobre siedem stóp wzrostu, a przy tym był znakomicie umięśniony; szerokie bary i ogromna klatka piersiowa sprawiały, że zbliżający się Kruson przypomniał przemieszczającą się górę. Jego oczy były pokryte bielmem, ale mimo to widział. Cierpiał na nyktalopię odwrotną; za dnia nie widział zbyt wiele, natomiast w nocy potrafił dostrzec dużo więcej niż przeciętna istota. Jak sam twierdził, w pełnym słońcu wolał posługiwać się innymi zmysłami, ponieważ wzrok bardziej mu przeszkadzał niż pomagał. Lewa małżowina uszna nie wykształciła się zupełnie, przypomniała skurczoną i zakręconą fasolkę. W miejsce paznokci rosły mu imponujące, zakrzywione szpony, które zawzięcie piłował, mimo że służyć mogły jako znakomita broń. Kolce porastały także jego plecy, ale traktował je raczej jako drobną niedogodność – wyglądały jak sosnowe igiełki, jednak nie zielone, a smolisto czarne.

Nic dziwnego więc, że początkowo inni podchodzili do Krusona z ostrożnością i nieufnością. Jednakże jak większość ludzi o olbrzymich rozmiarach, miał naturę pogodną i łagodną – mówił powoli, z ufnością, często się uśmiechał i zawsze chętnie oferował pomoc.

– Sytuacja w porządku, panowie?! – zakrzyknął do nich rudobrody krasnolud. Siedział tyłem na wozie, opierając się o solidną dębową skrzynię i majtał nogami w powietrzu.

– Zbójów żadnych na horyzoncie! – odparł głośno Crawnox. W odpowiedzi zobaczyli uniesiony w górę kciuk, po czym pytający ułożył się wygodniej, przymknął oczy i nasunął czapkę na nos.

– Zauważyłeś, że krasnoludy zawsze traktują nas dużo lepiej niż inni z eskorty?

– Nic w tym dziwnego. Żyjemy w erze ludzi. Ludzie opanowali cały świat, mnożąc się bez opamiętania i zalewając cały Fangram, spychając inne rasy coraz dalej i dalej. W Cesarstwie sytuacja i tak jest świetna; jesteśmy jednym z niewielu państw, gdzie każdemu przysługują te same prawa i każdy traktowany jest w miarę równo. Ale… Wciąż jesteśmy odmienni. A odmienność zbliża. Który wokot nie został przynajmniej raz opluty za sam fakt bycia wokotem?

– Nigdy nie mogłem tego zrozumieć. Znaczy tej wrogości wobec nas. Przecież najbliżej nam do ludzi, wielu z nas…

– Człowiek prosty na coś, czego nie zna, może zareagować tylko na dwa sposoby. Agresją lub śmiechem. Nie przejmuj się tym jednak. Plwocina czy kpina jeszcze nigdy nikogo nie zabiła, natomiast nienawiść owszem.

Wokoci umilkli na chwilę.

– Tak czy siak, Bodemayer wydaje się zadowolony z naszego towarzystwa. Mów co chcesz, ale na pewno nie traktuje nas jak zło konieczne.

– Owszem. I to właśnie jest w nim zastanawiające. Niepokojące, rzekłbym nawet.

– Masz ostrą manię – zdiagnozował.

– Czyżby? – uśmiechnął się krzywo Erie. – Przecież przejeżdżaliśmy po drodze przez Helywings. Nie widziałeś tych napisów? „Elfy do lasów”! „Nieludzie zabierają pracę ludziom! Dość tego! Chwyć za broń i przegnaj krasnoluda!”. Miejskie mury pokryte były hasłami podobnymi do tych… Zazwyczaj pisanymi z rażącymi ortograficznymi błędami.

– Czy każdy człowiek ma brać odpowiedzialność za paru kretynów, bazgrających farbami w losowych miejscach?

– Nie widziałem, żeby komukolwiek było to nie w smak. Żeby ktokolwiek podjął chociażby próbę umycia ścian czy ścigania wandali. Zresztą widziałeś reakcję, jaką wywoływał przejeżdżający Kruson.

– Sam przyznaj – Crawnox podrapał się po brodzie – że robienie dobrego pierwszego wrażenia nie jest jego najmocniejszą stroną. Można się przestraszyć.

– Przestraszyć, ludzka rzecz. Normalna, zdrowa nawet – rzekł Erie. – Ale oczerniać, szeptać, wykrzykiwać, rzucać kamieniami? Pomyśl, co by się stało, gdyby samotnie zapragnął wyjść do zamtuza czy na targ.

– Cóż… Zapewne nie obeszłoby się bez przemocy.

– Owszem. A ludzie dostaliby kolejny powód, by nami gardzić i bać się.

Około południa zatrzymali się w niewielkim zagajniku, oddalonym nieco od głównej drogi. Bodemayer musiał znać okolicę, ponieważ poprowadził ich pewnie i bez zastanowienia w bezpieczne miejsce wypoczynku. Rozkulbaczono i napojono konie, a wozy ustawiono w taki sposób by tworzyły prozaiczną barierę. Słońce grzało niemiłosiernie, toteż nikt nie miał ochoty rozpalać ognisk i przygotowywać strawy. Posilano się zatem nieco już zeschłym pieczywem oraz starym serem. Kilku szczęśliwców wyruszyło między drzewa i teraz zadowoleni pałaszowali jagody, brudząc niemiłosiernie dłonie, twarze i mundury.

Wokoci nieco znużeni przysiedli w cieniu. Uśmiechnięty Kruson zwabił bogatkę, która teraz ćwierkała donośnie, wpijając pazury w nadgarstek. Głaskał ją spokojnymi, miarowymi ruchami wskazującego palca; od zawsze darzył wielką estymą zwierzęta. Każde potrafił uspokoić, z każdym w sobie tylko znany sposób potrafił się porozumieć. Nie było w tym magii, a jedynie wzajemny szacunek i zaufanie.

– Przyjemny wybraliście zakątek panowie – rozległ się niespodziewanie głos. Spłoszony ptak wzbił się w powietrze i skrył między gałęziami; Kruson popatrzył za nim z wyraźnym żalem. – Można się dosiąść?

– Oczywiście, majorze. Pan tu jest dowódcą. Może pan siadać, gdzie tylko sobie pan zażyczy – odparł uprzejmie Erie.

– Mogę sobie być dowódcą, ale na strasznego bym wyszedł ciula, gdybym nie zapytał – Bodemayer klapnął na ziemię. – A kulturę warto zachować w każdej sytuacji – wyszczerzył zęby, krzywe i zepsute, mieniące się wszystkimi odcieniami żółci.

– Doceniamy. I na ciula pan nie wyszedł.

– Cieszę się – Bodemayer umościł się wygodnie. – Parę dni już ze sobą podróżujemy, a nie było okazji dłużej porozmawiać. Można wiedzieć cóż was sprowadza w te okolice?

– Zwyczajna pogoń za pieniądzem – odparł swobodnie Erie. – Nie od dziś wiadomo, że wokoci wędrują, imając się różnych prac. I chociaż zazwyczaj działamy samotnie, tym razem połączyliśmy siły. W towarzystwie raźniej.

– Raźniej i bezpieczniej – przytaknął żołnierz. – Dlatego też was zabrałem. Jak powszechnie wiadomo, niezgorsze z wokotów zabijaki.

– Potrafimy walczyć, jeżeli potrzeba – odparł beznamiętnie Erie. – Ale nie znaczy to, że jesteśmy wojownikami. Dla przykładu obecny tutaj Crawnox przeważnie podróżuje wraz z trupami cyrkowymi. Jest wspaniałym akrobatą, a przy okazji zna chyba każdego barda, kuglarza, śpiewaka lub innego obdartusa, który kiedykolwiek pojawił się w naszym kraju.

– Czasem dobre kontakty potrafią zdziałać więcej, niż nawet setka mieczy – powiedział sentencjonalnie Bodemayer.

– Trudno się nie zgodzić. A pana, majorze? Co pana sprowadza w te okolice? Co wieziecie w tych wozach?

– To co zwykle żołnierza. Rozkazy przełożonego. Wiecie jak jest – pan każe, sługa musi…

– A cóż pan każe? I co to za pan? – wtrącił Kruson.

– Służę hrabiemu de Angoustime, oby Bogowie zawsze byli dla niego łaskawi – Bodemayer skłonił głowę z szacunkiem. – Muszę rozładować towar w Prime, a później… Kto wie, co później? Niby Cesarstwo zajmuje ogromne połacie i nie jesteśmy na jego granicach, ale tak naprawdę cóż znajduje się za Prime? Jedynym znanym i zamieszkałym miastem dalej na północ jest biedne, zrujnowane Beduth, a poza tym…

– A poza tym – wszedł mu w zdanie Kruson – mamy do czynienia z terenami albo słabo zbadanymi, albo wręcz zdziczałymi. Znam się na mapach i wiem o co panu chodzi, panie Bodemayer. Spalony Las, za którym straszą ruiny spółki Caldwish, upadłej przed bez mała dwustu laty. Lenno Barona Smockt o którym nie wiadomo zgoła nic, ponieważ granice są pilnie strzeżone. Święte Drzewo, zawsze dziwnym trafem omijane przez światowe zawieruchy. Mistyczne Jezioro Tytana, owiane złymi legendami, ukryte wśród wzgórz. Miałem okazję przeglądać się w jego tafli i choćbym chciał wam o tym opowiedzieć, nie potrafiłbym. To uczucie nie do opisania.

– Zapomniałeś dodać o tajemniczych Jaskiniach Drugiego Świtu, które ponoć ciągną się pod całym Cesarstwem. Chociaż nikt nigdy tego nie potwierdził – dopowiedział Crawnox.

– I górach Mataw, bogatych w złoża i będących celem licznych ekspedycji.

– A za tym wszystkim czeka uzbrojone po zęby, gotowe do wojny Singemi – ponuro rzekł Bodemayer.

– Rzeczywiście więc można powiedzieć, że znajdujemy się już na skraju cywilizowanego świata, a przed nami rozpościera się przestrzeń dzika i niebezpieczna – podsumował Crawnox. – Jedno mnie ciekawi, panie Bodemayer. Cóż pan tutaj będzie robił?

– Hrabia jest wielkim patriotą. Jest też człowiekiem hojnym i nie szczędzącym wydatków na wojsko. W którą stronę udam się z Prime jeszcze nie wiem – ale jak słusznie zauważono, znajdujemy się na prawdziwej granicy Cesarstwa, nie tej narysowanej na mapie. Ktoś na te granice musi mieć oko, nieprawdaż?

– Prawdaż. Ale wciąż nie odpowiedział nam pan na jedno pytanie.

– Jakie? – zdumiał się.

– Co przewozicie w skrzyniach?

Bodemayer uśmiechnął się z zakłopotaniem.

– My? Przewozimy… hm… Przyprawy. Żołnierska dola żołnierską dolą, ale coś żreć trzeba. A im lepiej smakuje, tym żreć można z większą przyjemnością.

– Przyprawy powiadacie – powiedział z kamienną twarzą Erie. – To muszą być bardzo drogie przyprawy, skoro wymagają tak dużej eskorty.

– Cóż… To cenne przyprawy. Goździki, cynamon, kardamon, takie tam.

– I szafran zapewne – podpowiedział z uśmiechem Kruson.

– A tak, byłbym zapomniał. Mnóstwo szafranu.

Bodemayer podrapał się po nosie.

– Ale nie gadajmy o przyprawach, bo szczerze mówiąc, ani was, ani mnie specjalnie to nie interesuje – powiedział. – Słyszy się tu i tam o wokockich przygodach. Tedy zastanawiam się, czy nie opowiedzielibyście czegoś staremu żołnierzowi? Popasamy pewnie parę godzin, ludzie są zmęczeni i potrzebują przerwy. A jak wiadomo, przy rozmowie czas szybciej leci. I przyjemniej.

Wokoci popatrzyli na siebie, trochę ze zdziwieniem, a trochę z rozbawieniem.

– Mi osobiście zaschło nieco w gardle– rzekł niewinnie Crawnox.

– A pewnie. Bukłaczek gorzałki zawsze się znajdzie dla strudzonego mówcy – Bodemayer w mig pojął aluzję.

Wędrowcy popatrzyli znowu po sobie, z większym rozbawieniem.

– To może ja zacznę – Crawnox wyraźnie chciał być pierwszy; widocznie uważał, że jego opowieść będzie z pewnością najciekawsza. – Niedawno dostałem zlecenie na lokalną grubą rybę. Wiecie, jak jest – robisz z kimś interesy, potem okazuje się że partner wyszedł na nich lepiej, potem okazuje się jeszcze że nie byłeś jego pierwszym czy choćby drugim partnerem… Aż w końcu to stowarzyszenie oszukanych partnerów wpada w złość i postanawia zemścić się na tym, któremu tak znakomicie się powodzi. Ale głupcem nie był, wiedział ilu ludziom nadepnął na odcisk i nigdzie nie ruszał się bez ochrony. Nawet jak chędożył, to ktoś stał pod drzwiami i pilnował! A zapamiętajcie to sobie dobrze, bowiem chędożenie odegra niepoślednią rolę w opowieści. Niemniej nie miałem szans sprzątnąć go w otwartej walce…

Burdel prezentował się raczej przeciętnie. Dziewczyny, chociaż zadbane i poubierane w sposób pobudzający wyobraźnię nawet najbardziej wybrednego zbereźnika, sprawiały wrażenie przechodzonych i znudzonych. Dziury w ścianach i odłażącą farbę starano się zamaskować mocno prymitywnymi malunkami o wiadomej, jednostajnej tematyce. Jak każdy biznes, także i ten dostosowywał swój poziom do wymagań klienta, a wymagania te musiałby być niezbyt wygórowane.

Crawnox wybrał odpowiednią dziewczynę i zapłacił z góry. Musiał uiścić nieco większą opłatę aniżeli normalna, a to za sprawą innych niż zwykłe zachcianek. Wspiął się po skrzypiących, zdezelowanych schodach na piętro, gdzie prostytutki przyjmowały klientów. Przechodząc obok drzwi słyszał różne odgłosy, od najbardziej tradycyjnych, aż po takie które nijak nie mogły się kojarzyć z uprawianiem miłości.

Czekała na niego, odziana w przezroczystą halkę z fantazyjnymi, delikatnymi wzorkami, która więcej odkrywała niźli zakrywała. Leżała na starym, lekko przykurzonym szezlongu, wysłużonym, pamiętającym jeszcze chyba czasy przed stworzeniem człowieka. Przybrała wyzywającą pozę i spojrzała kuszącym wzrokiem.

– Pierwszy raz u nas, skarbie?

– Tak – odparł krótko, przekręcając klucz w zamku. Pociągnął parę razy za klamkę dla pewności.

– Nie musisz tego robić – zaśmiała się we własnym mniemaniu uwodzicielsko. Dobrze jednak, że została dziwką i mogła realizować się w innej materii, bowiem gra aktorska nie była jej najmocniejszą stroną. – Tutaj nikt nam nie będzie przeszkadzał.

Crawnox przeszedł przez pokój, nie odzywając się ani słowem.

– Straszny milczek z ciebie. Ale nie musimy w sumie rozmawiać, prawda? Słyszałam, że jesteś cyrkowcem. Zawsze chciałam…

– Posłuchaj – przerwał jej bezceremonialne wokot. Ze ściany zdjął obite futerkiem kajdanki oraz lniany, gruby sznur. Był to pokój dla klientów ze specjalnymi upodobaniami, stąd znajdowało się w nim mnóstwo specyficznych sprzętów, takich jak kilkanaście rodzajów pejczy czy miska długaśnych ogórków. – Nie przyszedłem tutaj się z tobą zabawiać.

– Jak to? – zdumiała się. – Co więc zamierzasz robić w burdelu?

Crawnox zrobił głupią minę. Westchnął. I zaczął krępować kobietę, mocno, bez ceregieli. Nie protestowała, widocznie przyzwyczajona do takiego traktowania, jedynie pisnęła raz czy dwa.

– Nie krzycz, bo będę musiał cię uciszyć – poprosił Crawnox, kiedy wydała z siebie głośniejsze odgłosy.

Usłuchała, coraz bardziej przestraszona. Po chwili leżała już, niezdolna do ruchu, obwiązana sznura i dla pewności z założonymi kajdankami.

– Umiesz dochować tajemnicy?

– Jestem dziwką.

No tak. Któż jak nie takie kobiety znał się lepiej na sekretach. To one wiedziały o najintymniejszych kłopotach nierzadko najważniejszych osobistości lokalnej społeczności. To one kilkoma nieopatrznie rzuconymi zdaniami mogły zrujnować czyjeś życie osobiste, mogły kogoś zdyskredytować, wystawić na pośmiewisko lub poddać ostracyzmowi Takie, które nie potrafiły zachować tajemnicy, szybko traciły zawód. Oraz życie.

– To świetnie. Mam nadzieję, że nie masz problemów z oddychaniem – powiedział, a dziwka pokręciła przecząco głową. – Muszę cię zakneblować. Po prostu leż spokojnie. Niedługo wrócę.

Wsadził knebel do ust kobiety, starając się zachować na tyle delikatności, na ile jest to możliwe przy podobnej czynności. Następnie zbliżył się do ściany i powolutku rozwarł drewniane okiennice, uważając, by nie skrzypnęły i nie wydały żadnego odgłosu. Zwinnymi ruchami wspiął się na wąski gzyms, złapał za krawędź dachu i podciągnął się.

Dzielnica, w której się znajdował składała się większości z wysokich, nieraz kilkupiętrowych czynszówek, stłoczonych blisko siebie. Poupychani byli tutaj raczej biedni obywatele, których nie stać było na nic lepszego. Oczywiście, jak w każdym rejonie biedoty, przestępczość była na porządku dziennym. A właśnie w takiej niewesołej okolicy cel wokota miał kochankę. Mieszkającą na ostatnim piętrze budynku stojącego niedaleko domu publicznego. Sporym minusem był fakt, iż domy budowane były raczej w losowych miejscach, a przede wszystkim – na dowolną wysokość, jaką inwestor sobie zamarzył i jaką był w stanie sfinansować. Oznaczało to, że nie z każdego dachu można było dostać się na kolejny, niemniej Crawnox już wcześniej przygotował się i opracował trasę.

Ruszył przykucnięty, starając się stąpać ostrożnie, bezgłośnie i uważając, by nie dostrzegł go żaden przechodzień. Niestety, materiałów na pokrycia budynków nie dobierano przesadnie starannie, więc uginały się, skrzypiały, a tu i ówdzie ziały dziury, które należało omijać z dużą koncentracją. Na szczęście dachy były w większości łagodnie spadziste, więc ukrywanie się nie stanowiło większego problemu; można było po prostu umknąć na drugą stronę przed ciekawskim okiem.

Crawnox po relatywnie długim czasie dotarł do celu. Delikatnie wysunął z prawego rękawa ukryte ostrze. Przed wejściem do burdelu musiał zdać całą swoją broń, po czym dla pewności przeszukano go. Jednak mało kto wiedział, że każdy nowoczesny wokocki strój posiadał dwa specjalne, ukryte miejsca, w których sprytni rzemieślnicy zamontowali ostrza. Jedno długie, wysuwane, mogące służyć do walki wręcz lub skrytobójstwa, drugie króciutkie, przeważnie zatrute, które można było wystrzelić z dużą prędkością. Mało kto wiedział o nich, bowiem wokoci pilnie strzegli swoich tajemnic i starali się nie dopuszczać do nich obcych.

Zeskoczył cicho na kamienny, pokruszony parapet. Kilka kamieni odłupało się i spadło na ziemię, czyniąc niewielki hałas. Przez chwilę gibał się i machał rękami jak wiatrak, starając się odzyskać równowagę. Kiedy tylko mu się to udało, natychmiast przywarł do ściany, gotów do ewakuacji, na wypadek gdyby zwrócił czyjąś uwagę. Nic takiego jednak nie miało miejsca, więc po chwili zaczął kontynuować działanie. Pokój, w którym prawdopodobnie znajdowała się jego ofiara, nie miał nawet okiennic – „oknem” była stara, rozciągnięta szmata, przybita gwoździami.

Zza płótna, tak samo jak zza drzwi w burdelu, dochodziły kobiece jęki. Crawnox nie miał zamiaru czekać aż ustaną, zwłaszcza, że mogła to być jego szansa. Powolutku naciął tkaninę w kilku miejscach i wreszcie wykonał decydujące przecięcie, szybciej, gwałtowniej, tak aby jeżeli zostanie zauważony, móc reagować natychmiast.

Nic takiego się jednak nie stało. Jego oczom ukazał się podrygujący, opryszczony męski tyłek. Powstrzymując uśmiech, poszerzył otwór. Zobaczył stojącego faceta, napierającego na wypiętą, złotowłosą piękność. Kochankowie byli odwróceni plecami do niespodziewanego podglądacza, co można uznać za prawdziwie szczęśliwe zrządzenie losu. Crawnox powoli, precyzyjnie wymierzył w głowę ofiary. Wystrzelił ukryte ostrze; mężczyzna sapnął, znieruchomiał i osunął się powoli na kobietę, która dopiero po dłuższej chwili zorientowała się, jaka jest przyczyna przerwania miłosnych zapasów.

Wokot już jednak tego nie widział. Pędził po dachach, chcąc jak najszybciej – ale wciąż jak najciszej – oddalić się od miejsca zbrodni.

– To się nazywa umrzeć z rozkoszy! – mruknął do siebie z satysfakcją.

Po kilku minutach wskoczył do pokoju i zatrzasnął okiennice. Prostytutka nadal leżała skrępowana i zakneblowana na łóżku. Wyglądało na to, że ceniła własną głowę, ponieważ nikt chyba nie został zaalarmowany.

– Wybacz niedogodności – zaczął rozwiązywać dziewczynę.

Nie przejmował się już – po pierwsze dziewczyna wydawała się solidnie przestraszona. Po drugie, nawet gdyby zdecydowała się jednak komuś opowiedzieć, historia brzmiałaby mocno niedorzecznie i nieprawdopodobnie i raczej nikt by jej nie uwierzył.

– Jakoś przeżyłam – uśmiechnęła się niepewnie.

Rozmasowała nadgarstki.

– Czy… Czy mogę już iść?

Crawnox podrapał się po brodzie w udawanym rozmyślaniu.

– No nie wiem. Zostało nam jeszcze pół godziny.

 

 

 

 

 

– Najpierw opowiadasz, że niechętnie dzielimy się swoimi tajemnicami o ukrytych ostrzach, by później opowiadać o nich na lewo i prawo. Gdybym chciał cię opisać jednym zdaniem, trudno byłoby mi znaleźć celniejsze – powiedział Erie.

– Ee tam. Gdybym o tym nie wspomniał, historia nie byłaby kompletna!

Erie pokręcił głową, ale nie kontynuował wątku.

– Niesłychanie ciekawi mnie – wtrącił Bodemayer – gdzie to takie wyczyny miały miejsce?

– Przecież specjalnie nie podawałem żadnych miejsc ani nazwisk – uśmiechnął się Crawnox. – Potrzeba mi, żebyście mnie po sądach ciągali, panie Bodemayer? Albo żeby mnie straż w najbliższym mieście przymknęła?

– Raczycie żartować – obruszył się.

– Nic nie sugeruję. Ale strzeżonego bogowie strzegą.

Bodemayer podniósł się z ziemi i podszedł do wozu, na którym podróżował. Pogrzebał w sepetach, wyciągnął skórzany bukłak niewielkich rozmiarów.

– No, to kto następny? – łypnął okiem na wokotów i puścił bukłak w obieg.

– Jeśli pozwolicie, ja – odezwał się niespodziewanie Erie. Podniósł z ziemi mały patyczek. – Tylko wam mniej więcej wszystko rozrysuję, żebym mógł skupić się na najważniejszej sprawie. Rzecz działa się kilka lat temu w Juggonie…

Mimo że słońce świeciło mocno, nie zdołało przebić się przez gęste korony drzew. Na bagnach panował półmrok, a bujna roślinność utrudniała swobodne poruszanie. Powietrze stało w miejscu, nie dało się wyczuć nawet pojedynczego ożywczego podmuchu wiatru.

Erie szedł niespiesznie, z obnażonym mieczem w prawej dłoni. Pot oblewał jego ciało lepkimi strumieniami, ale nie zwracał na to uwagi; rozglądał się bacznie, próbując dostrzec ruch lub jakieś odstępstwo od normy. Juggon był krajem w całości poprzecinanym ogromnymi bagniskami, zamieszkałym przez lud jaszczurów. Cesarstwo stosunkowo niedawno nawiązało stosunki dyplomatyczne z krajem, o którym dotychczas sądzono, że nie posiada żadnych struktur państwowych. W związku z tym kontyngenty wojska wchodziły w głąb nowego państwa, niosąc bratnią pomoc, której juggończycy wcale nie oczekiwali. Erie zabrał się z jednym z takich oddziałów, chociaż nie przepadał za morskimi podróżami – a trasa zajmowała około dwóch tygodni i to pod warunkiem sprzyjającego wiatru. Cesarscy płacili jednak tak solidny żołd, że żal było odmawiać.

W jednej z zapadłych wiosek tubylcy uskarżali się na ataki potwora. Problemy komunikacyjne sprawiły, iż prowadzone rozmowy trwały dość długo, ale w końcu wokotowi udało się uzyskać wystarczającą ilość informacji. Prawdopodobnie okolica stała się siedzibą krokodona – którego napisanie nazwy w tubylczym języku zajmowałoby ze dwie linijki – wstrętnej, jadowitej kreatury, obecnie prawie wytępionej w bardziej cywilizowanych regionach. Erie nigdy krokodona nie widział, a jedynie znał pisemne świadectwa innych wokotów oraz był teoretycznie przygotowany co do jego zachowania, słabych punktów i przyzwyczajeń. Nic więc dziwnego, że zachowywał szczególną ostrożność.

Nad trzęsawiskiem unosił się mglisty, zielonkawy opar. Przy każdym kroku stopy nieco zapadały się w wilgotne podłoże i każdy krok wywoływał obrzydliwe, denerwujące cmoknięcie. Stały ląd właściwie się już kończył – dalej przed Eriem rozpościerała się już tylko mętna, cuchnąca woda, do której niezbyt uśmiechało mu się wchodzić.

Nagle zatrzymał się w pół kroku. Szóstym zmysłem wyczuł zagrożenie; a może nie był to szósty zmysł, a lata treningów, pozwalające na wyczucia delikatnej wibracji ziemi? Wykonał błyskawiczny piruet i machnął płasko ostrzem, rozcinając na pół olbrzymią, bladofioletową i obślizgłą mackę, wyłaniającą się właśnie z bagna.

W jednej sekundzie, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, całe mokradła ożyły. Ponad taflę wody wystrzeliły długie, wijące się macki. Wydawały niepokojące, syczące dźwięki. Z ziemi dookoła wokota wyrosły kłujące, kaleczące pędy, próbujące owinąć się dookoła jego nóg. Erie porozcinał je natychmiast i cofnął się kilka kroków. Lekko ugiął nogi i czujnym wzrokiem powiódł po polu walki.

Krokodon machnął odnóżem płasko nad ziemią, starając się przewrócić przeciwnika. Erie padł płasko na ziemię, a macka świsnęła mu nad głową. Nie miał jednak nawet chwili na złapanie oddechu, bowiem następna już atakowała od góry. Chciał wykonać kolejny unik, ale w tym samym momencie pnącza, gęsto wyrastające z podłoża, oplotły mu nogę aż do wysokości łydki i unieruchomiło. Zacisnął zęby i poderwał ostrze do góry, nastawiając je na szarżującą mackę.

Stal wbiła się w potwora z obrzydliwym mlaśnięciem aż po samą rękojeść. Impet ciosu zmusił wokota do przyklęknięcia na jedno kolano. Żywa roślina atakowała go wciąż, nie napotkawszy żadnego oporu. Wpiła mu się boleśnie w udo i pełzła coraz wyżej, rozcinając ubranie i boleśnie raniąc. Wokot strącił z miecza martwe cielsko i w pośpiechu zaczął rozcinać wiążące go pędy. Przypominało to oswabadzanie się z wielkiej, twardej pajęczyny i było diablo niewygodne. Erie wykonywał nerwowe, szybkie ruchy; kątem oka widział następne kilka macek, szykujących się do ataku.

W miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą klęczał, uderzyło oślizgłe odnóże. Po chwili leżało już, rozrąbane na dwa kawałki. Kolejne macki próbowały dosięgnąć przeciwnika, jednak ten odzyskał już inicjatywę i był dla nich zwyczajnie za szybki. Tańczył pomiędzy nimi, lekko i z gracją, raz po raz zadając bezlitosne ciosy. Po krótkiej chwili okolica była pokryta krwawiącymi kikutami, ale Erie nie przerywał; wciąż i wciąż miecz przecinał ze świstem powietrze, wciąż rąbał chaotycznie nacierającego przeciwnika i wciąż nie dawał się ugodzić czy chociażby wytrącić z równowagi.

Woda zabuzowała i spieniła się. Z głębin wynurzał się właśnie ohydny łeb krokodona.

Był to potwór pokryty nieomal w całości szarą, chropowatą łuską. Oczy umiejscowione na szczycie czaszki przypominały najbardziej czarne, rozwścieczone plamki, wypełniające całą źrenicę. Nozdrza, z których buchały kłęby pary, znajdowały się poniżej oczu. Były czarnymi, wąskimi szparami. Największe wrażenie robiła jednak ogromna paszcza. Krokodon właśnie rozwarł ją i można ją było podziwiać w całej okazałości – długa na dwa metry, z zębami wielkimi jak ludzkie przedramię i szerokim, zgniłoczerwonym jęzorem.

Kreatura ryknęła rozdzierająco. Z jego gardzieli, przy niepokojącym, brzęczącym akompaniamencie, wystrzelił ogromny kłąb jadowitych komarów. Miały ostre żądła i na pewno nie zamierzały atakować bezmyślną chmarą. Rozdzieliły się na kilka rojów i zaczęły zbliżać się niebezpiecznie do przeciwnika.

„Jeżeli mnie dopadną to koniec”.

Erie złączył środkowy i wskazujący palec lewej dłoni. Wycelował w najbliższe owady i skupił się jak jeszcze nigdy wcześniej. Znał opisy walk z krokodonami, znał zachowania i mocne strony tych zwierząt. Wiedział, że ukąszenia owych komarów skończą się tragicznie nawet dla ulepszonego wokociego organizmu; każde żądło zawierało toksynę, nieomal natychmiastowo paraliżującą układ nerwowy. Nie sposób było ją zniwelować bez pomocy wprawnego alchemika lub medyka, a ci którzy zostali poddani jej działaniu podczas walki, znajdowali się już całkowicie na łasce krokodona; nie mieli szans nawet na ucieczkę.

Wokot wykrzyknął zaklęcie dosłownie w ostatniej chwili. Ognista kula wytrysnęła z jego dłoni, godząc w środek stada i spopielając agresywne owady. Płomień rozprysnął się na wszystkie strony, dosięgając także pozostałych stad i siejąc wśród nich prawdziwe spustoszenie. Ocalały jedynie te, które zdążyły odlecieć, jednak w tak nikczemnej ilości nie stanowiły już realnego zagrożenia; zresztą nie kwapiły się już specjalnie do ataku, świadome losu, jaki spotkał pobratymców.

Rozwścieczona porażką komarów, bestia zaczęła z furią smagać wokota mackami. Erie jednak w takiej walce radził sobie znakomicie, a bestia mogła tylko bezradnie ryczeć z bólu i złości, kiedy zadawał pewne, celne ciosy. Wokot nie dawał się również dwa razy zaskoczyć – każde wyłaniające się z podłoża kłącze było natychmiastowo ucinane i nie miało żadnych szans na ponowne unieruchomienie przeciwnika.

Łeb krokodona zbliżył się do brzegu. Wszystkie macki cofnęły się, a Erie miał tylko tyle czasu, żeby schować głowę w ramiona, nieco się skulić i odwrócić się plecami do przeciwnika. Przewidywał, co się wydarzy, ale nie mógł zareagować w żaden inny sposób.

Monstrum rzygnęło wielką ilością jasnozielonej, lepkiej i żrącej mazi. Pokryła ona wokota od stóp do głów i część lądu dookoła niego. Natychmiast zaczęła parować i nieprzyjemnie syczeć. Tam, gdzie strój był zniszczony, podziurawiony lub gdzie substancji nazbierało się po prostu zbyt dużo, Erie poczuł bolesne pieczenie. Szczególnie nieprzyjemne było one w miejscach, gdzie wcześniej napastliwe rośliny złapały go w swoje sidła i poraniły.

Otrząsnął się jak pies, ignorując ból. Bestia zbierała się w sobie do kolejnego ataku, ale nie zamierzał na to pozwolić. Wiedział, że jeszcze kilka podobnych uderzeń, a kwas wypali mu w ciele dziury aż do kości, a pokłady jadu miał krokodon nieomal nieograniczone. W kilku susach doskoczył do przeciwnika i wykorzystując własny pęd, wbił miecz w długie podniebienie potwora.

Potwór szarpnął się z ogromną siłą do tyłu, a zaskoczony Erie utracił grunt pod nogami. Złapał drugą dłonią za rękojeść i trzymał się jej kurczowo, modląc się, by nie wpaść do mętnej wody, gdzie krokodon zadusiłby go w kilka sekund. Kreatura zatrzymała się i ryknęła z bólu. Wokot wylądował w paszczy krokodona, a konkretnie niepewnie opadł na jego kleisty, mięsisty jęzor.

Śmierdziało tutaj tak niemożebnie, że zmysł węchu wokota natychmiast został sparaliżowany. Cała paszcza pokryta była resztkami pokarmu, różnorodnych kształtów i różnorodnych stadiów rozkładu. Erie nie miał jednak czasu na zastanawianie się nad niecodziennością sytuacji. Przeciwnik już zorientował się, co się wydarzyło; za kilka sekund zamknie pysk, miażdżąc ofiarę w śmiercionośnym uścisku.

Erie porwał swoje ostrze, wytężając wszystkie siły; na szczęście wyszło bez większych oporów. Drugą ręką wyszarpnął sztylet i podbiegł do krawędzi paszczy potwora, tam gdzie znajdowały się jego tylne zęby, już bardziej płaskie i nie tak ostre, jak przednie kły. Poruszał się najszybciej jak tylko potrafił, dodatkowo dopingowany buzującą adrenaliną i pobudzającym strachem. Niczym w zwolnionym tempie widział zamykającą się szczękę. Otwór miał już tylko sążeń i zmniejszał się nieubłagalnie, zamykając pułapkę. Trzy ćwiartki… Pół sążnia…

Wokot pochylił się, odnalazł stopami twarde zębiska i wybił się z całych sił do góry. Kłapnięcie krokodona wyrwało sporą dziurę w bucie Wokota, a konkretnie na jego pięcie. Nie skakał jednak, by kupić sobie jeszcze kilka chwil życia i wylądować w beznadziejnej sytuacji pod wzburzoną taflą. W chwili wyskoku wbił sztylet w bok głowy potwora. Coś chrupnęło w potężnie przeciążonej ręce, bowiem musiała przyjąć na siebie cały ciężar, niemniej szalony plan powiódł się. Erie zatoczył w powietrzu piękne półkole, zostawiając nóż w ciele potwora, i opadł na czaszkę bestii, z impetem wbijając jej miecz pomiędzy nozdrza.

Krokodon zawył i potrząsnął łbem, usiłując strącić przeciwnika z siebie. Erie jednak kurczowo i mocno trzymał się rękojeści, nie zważając na ból w ręce i ani myślał puszczać. Stwór machnął macką, uderzając Wokota w plecy. Nieprzygotowany na to Erie stracił resztki równowagi i potężnie wyrżnął czołem w głowicę. Świat pociemniał groźnie, ale wokot nie miał ani chwili do stracenia.

– Jeszcze ci mało, skurwysynu?! – zakrzyknął, bez sensu, byle tylko dodać sobie nieco otuchy.

Niemal na oślep uniknął kilku kolejnych ciosów mackami. Opadł na skórę potwora i objął nogami wystający miecz, który w tym momencie był jedynym stałym punktem, jedyną nadzieją na utrzymanie się w obecnej pozycji, na obronę przed strąceniem. Pewnym, szybkim ruchem wyrwał z pochew dwa kolejne sztylety, które przezornie przygotował sobie przed walką. Nie zważając na poranione uda, które ciągle kaleczyła jego własna broń, odchylił się do tyłu i mocno przekłuł parę ślepi krokodona. Pękły z obrzydliwym mlaśnięciem.

Oślepiona i poharatana bestia ryczała już właściwie bez przerwy. Miotała się we wszystkie strony, i zadawała ciosy, ale robiła to bezmyślnie, w amoku, przez co większość z nich nie osiągała zamierzonego celu. Krokodon wyraźnie opadał z siły, wyraźnie nie spodziewał się tak brutalnego oporu i zaciekłej walki; zamroczony obrażeniami nie był już w stanie normalnie prowadzić potyczki. Wokot chwiejnie stanął na nogi, wyciągnął miecz, który ledwie już trzymał się w ranie, poluzowany wcześniejszymi szarpnięciami. Wytężył resztkę pozostałych sił i po raz ostatni ugodził konającego potwora.

Obyło się bez agonalnych dźwięków. Bagno po prostu ucichło; wszystkie macki znieruchomiały w jednej chwili i powoli osunęły się pod wodę. Syczące kłącza na brzegu spadły już bez życia na ziemię i wyglądały teraz niczym nieszkodliwe, martwe rośliny. Krwawiąca żółcią głowa krokodona, majestatycznie i z pewnym nieopisanym wdziękiem osunęła się na taflę i powoli zaczęła skrywać się pod wodą. Erie miał tylko kilka sekund, by się ewakuować. Chwycił miecz, zostawiając wszystko inne, rozpędził się i skoczył.

Podczas starcia bestia zdołała oddalić się naprawdę daleko od brzegu. Erie nie miał szans na doskoczenie za jednym susem, a nie chciał znaleźć się pod wodą, będącą od długiego czasu siedzibą krokodona, przesiąkniętą różnymi toksynami i bakteriami. W locie nieudolnie złożył dłonie i rozpaczliwie wykrzyknął odpowiednie zaklęcie. Wyczerpany walką, nieco przesadził. Woda wystrzeliła na łokieć do góry, a ciśnięty magiczną siłą Erie przekoziołkował w powietrzu i gruchnął na ziemię. Przetoczył się po ziemi, boleśnie odczuwając wszystkie odniesione obrażenia. Miecz wypadł mu z ręki i wpadł do jeziora.

Erie zaklął soczyście. Odetchnął głęboko i uniósł się na zdrowym łokciu.

– Za mało mi płacą. Zdecydowanie za mało.

– No no no Erie… A to ponoć ja jestem akrobatą! Te wszystkie skoki i uniki brzmiały iście cyrkowo. Coś mi się wydaje, że lekko koloryzujesz. Dopóki nie zobaczę, to nie uwierzę!

– Możesz nie wierzyć – wzruszył ramionami. – Nie zależy mi. Działałem w sytuacji zagrożenia życia. W normalnych okolicznościach pewnie nie powtórzyłbym nawet ćwiartki z tego.

– Bardziej mnie interesuje – wtrącił Kruson – co się stało z twoim mieczem. Bo chyba nie został na tych bagnach, setki mil stąd? Nie przyglądałem się twojej aktualnej broni, ale…

– Nie nie. Po walce miejscowi jaszczuroludzie pomogli mi go wyłowić. To rasa specyficzna, raczej odporna na wszelakiego rodzaju toksyny. Nie mają też problemów z długim przebywaniem pod wodą. Na medycynie również się znają – byłem w iście opłakanym stanie, a zajęli się mną bardzo profesjonalnie.

– Czyli potrafią okazywać wdzięczność. To już wiele więcej, niż przeciętny mieszkaniec Cesarstwa.

– A ja – zaznaczył Zugon Bodemayer, zmieniając nieco temat. – Nigdy nawet nie słyszałem o czymś takim jak ten krokodon. Skąd się takie cholerstwa biorą? Z jaja koguta, wysiedzianego przez węża?

– To bazyliszki. Natomiast krokodony…

– Krokodony – z pogodnym uśmiechem powiedział Kruson – przeważnie powstają jako skutek mutacji, prowadzonych przez magików, jako skutek niewprawnych lub lekkomyślnych eksperymentów. Manipulowanie genami zazwyczaj przynosi opłakane skutki, a krokodon, nawet dopiero co wykluty, z pewnością może zabić swojego twórcę. Zdumiewające jednak, skąd się wziął się w Juggonie. Nie jest to teren zbyt chętnie odwiedzany przez naszych magów, prawda? A i z tego co mi wiadomo, żeby stworzyć taką bestię, potrzeba nielichej wiedzy; byle chłystek nie da rady tego dokonać.

– Wydaje mi się jednak, że obecna wiedza musi zostać zweryfikowana – zamyślił się Erie. – Nieprawdopodobnym jest, by ktoś tamtą kreaturę przywołał do istnienia przy pomocy zaklęć; nie odnalazłem żadnych magicznych śladów ani w trakcie walki, ani po jej zakończeniu. A zbadałem sprawę na tyle uważnie, na ile pozwalał mi mój stan. Oczywiście, złożyłem również raport w odpowiednie miejsca. Kto wie, być może niedługo czeka nas wokocka eskapada do Juggonu?

– Nie nam o tym decydować – spokojnym głosem odparł Kruson. – Ale wydaje mi się, że teraz moja kolej na opowieść.

– Słuchamy zatem! – Bodemayer zatarł ręce.

– Musicie wiedzieć, że mój wygląd często odstrasza potencjalnych klientów. Cóż, takie czasy – budzę strach i chociaż nigdy nie daję ku temu powodów, ludzie lękają się mnie i uciekają. Niemniej czasami jestem traktowany jako zło konieczne…

Mała, zapomniana przez bogów wioska tonęła w strugach nocnego deszczu. Wicher zawodził pomiędzy drewnianymi, szczelnie zamkniętymi i zabarykadowanymi chatami, miotając i wywracając rondlami, miskami i korytkami, które pozostawiono na zewnątrz. Nawet zwierzęta odczuwały grozę nocy; pochowały się bojaźliwie w budach czy oborach i tylko czasami dobiegało z nich przytłumione skomlenie. I nie byłoby nic nadzwyczajnego w takiej nocy, gdyby nie fakt, że przed krzywym, dziurawym, byle jak postawionym częstokołem, wyznaczającym granice osady, stał niewielki namiot.

W środku było miejsca ot na tyle, by wstawić osłonięty lampion i w miarę wygodnie się ułożyć. Pogoda oczywiście nie sprzyjała nocowaniu pod płachtą smaganego wiatrem materiału, ale Krusona do wioski nie wpuszczono. Musiał więc radzić sobie sam – i chociaż był przyzwyczajony do niewygód, to dzisiaj wiele by oddał za suche schronienie i miskę ciepłej strawy.

Tymczasem siedział ze skrzyżowanymi nogami, patrząc na drgający co chwila płomień. Próbował nie zwracać uwagi na wszechogarniającą wilgoć. Wyczekiwał manifestacji, która wedle obliczeń i przeprowadzonego rytuału, miała nastąpić najpóźniej za kilka minut. W myślach powtarzał sobie wszystkie zawczasu przygotowane zabezpieczenia.

Jak dowiedział się od sołtysa – stojącego z widłami w rękach i kategorycznie zabraniającego wejść mu do wioski – wieśniacy zatłukli miejscowego włóczęgę. I chociaż normalnie Krusonowi nie chciałoby się użerać z prostakami, tak jego zapasy były na wyczerpaniu, a jego sakiewka od dawna już smutno pokazywała, z jakiego materiału wykonano dno. Postanowił więc wypytać o sprawę i jeżeli będzie się dało na niej zarobić, wykorzystać szansę.

– Dlaczego go zabiliście? – zapytał.

– A boć przeklętnik i kurwiarz to był! Żony chłopom zruchał, a jednemu to nawet dwie córy. I to w tym samym czasie, razem je na siano zawlókł i…

– Wystarczy – nie miał ochoty słuchać o ekscesach tragicznie zmarłego. – Wymierzyliście sprawiedliwość szybko i bez wahania. O co więc chodzi? Gdzie tu robota dla wokota?

Okazało się, że duch zmarłego pojawiał się każdej nocy w tym samym miejscu i o tej samej porze. Mogło to znaczyć, że coś wiąże go ze światem materialnym, jakiś przedmiot lub potrzeba spełnienia jakiejś określonej czynności, nie dającej odejść zjawie. Ale równie dobrze mogło nie znaczyć nic.

Najpierw, jeszcze przed przystąpieniem do jakichkolwiek działań, poprosił o coś do jedzenia. Chłopi, wyglądający praktycznie tak samo, ubrani w rozłażące się koszule, z prymitywnością wypisaną na twarzach, popatrzyli na siebie i pomruczeli przez chwilę. Następnie popatrzyli taksująco na gromadkę młodych, jednocześnie przestraszonych i zafascynowanych dziewczyn, które zbiegły się, by popatrzyć na egzotycznego przybysza.

– Myślicie, że nietknięta musi być? – dało się słyszeć. – To może Kachna, ona ledwie dwanaście wiosen ma…

– A co jemu zmienia? Jak ją już połknie, to żadna różnica, czy miała chłopa czy nie…

Po kilku chwilach burzliwej narady wytypowali nastoletnią dziewczynę o czarnych włosach. Pochwycili ją i nie zważając na wrzaskliwy, rozpaczliwy opór, skrępowali powrozem, zwyczajowo używanym do przywiązywania bydła. Do dziewki podszedł chudy mnich w obszarpanym i poplamionym habicie. Położył jej dłonie na głowie i zaczął mamrotać modlitwy i błogosławieństwa, myląc co drugie słowo.

Sołtys i czterech pomagierów przyniosło dziewczynę. Złożyli ją z pełnym namaszczeniem u stóp wokota. Ofiara przestała się już wyrywać – była całkowicie otumaniona ze strachu. Kruson jedynie westchnął ciężko; do podobnych przedstawień, chociaż może nie o takim stopniu rozmachu, był przyzwyczajony.

– To smoki jadają dziewice, nie wokoci – wyjaśnił. – Ja osobiście preferuję normalne potrawy. Takie jak wy jadacie – dodał szybko.

Negocjacje i zapewnienia potrwały jeszcze chwilę, ale w końcu udało mu się dopiąć swego. Jako że chłopi nie chcieli wpuścić go do wioski, wystawiono stół przed bramą oraz przydzielono mu dziewkę do posługi – niedoszłą ofiarę Kachnę. Była tak roztrzęsiona i wystraszona, że upuszczała praktycznie wszystkie naczynia, które tylko wzięła do ręki.

– Nic ci nie zrobię. Nie musisz się denerwować – próbował uspokoić ją Kruson, ale oczywiście nic nie wskórał.

Zjadłszy specyficzny obiad, wyruszył do pobliskiego lasu. Chciał nazbierać niezbędnych ziół, jednak okolica skąpa była w poszukiwaną florę. Zajęło mu sporo czasu nim znalazł wszystkie potrzebne rośliny. Kiedy powracał przed wioskę, zaczynało kropić, a mieszkańcy barykadowali się w swoich domach, święcie przekonani, że to on przywołał deszcz.

Nie czekając, wziął się do roboty. Wyrysował na piasku pozakręcane, ekstrawaganckie runy, nie spiesząc się i czyniąc to z dużą uwagą. Porozkładał w odpowiednich miejscach miseczki na zioła; nie miał swoich, więc użył tych, w których wcześniej spożywał posiłek. Następnie nasycił wszystko magią, ale magią subtelną i delikatną, nieomal niewyczuwalną – chciał po prostu zapobiec sytuacji, w której nasilający się deszcz rozmazałby misterne napisy. Po wykonaniu wszystkich tych czynności i przemoczony, wczołgał się do środka.

Medytował aż do tej pory, nie ruszając się z miejsca. Przygotowywał się na każdą ewentualność, przypominał sobie wszystkie informacje o duszach bytujących w świecie materialnym. Sprawdził dwukrotnie cały ekwipunek. Upewnił się, że niewielka fiolka, zawierająca gęsty, zielonkawy płyn znajduje się za pazuchą i w każdej chwili może po nią sięgnąć.

Niebo rozdarła ogromna błyskawica.

Kruson chwycił miecz i wyszedł na zewnątrz.

Kolejna błyskawica, jeszcze większa od poprzedniej.

Wokot uniósł dłoń i wypowiedział długie zdanie w śpiewnym języku. Runy zaczęły się jarzyć mdłym, bladoniebieskim światełkiem. Zioła – między nimi popularny i powszechny wrotycz, krwawnik i werbena, zmieszane w odpowiednich proporcjach – zajęły się leniwym, ledwo widocznym płomieniem, nieczułym na deszcz. Całość ułożono w zgrabny, niewielki krąg, pośrodku którego, wraz z uderzeniem trzeciej błyskawicy, zmaterializował się duch zamordowanego.

Wyglądał na zdezorientowanego. Wokot wiedział dlaczego.

– Zazwyczaj lądowałem w innym miejscu – odezwała się dusza. Miała przyjemny, basowy głos. Dochodził on z oddali, jakby z pewnym opóźnieniem, a kiedy upiór kończył mówić, jego słowa wybrzmiewały dziwnym echem. – Zatem musiałem wpaść w pułapkę! I to w zgrabnie przygotowaną pułapkę, z tego co widzę. Wyrazy uznania, pełen profesjonalizm.

Kruson błogosławił los za to, że duch objawiał się niemal w środku nocy. Dzięki swojej przypadłości doskonale dostrzegał wszystkie szczegóły otoczenia i w warunkach, które normalnie przeszkadzają, on czuł się znakomicie. Oczywiście, miał zamiar walczyć dopiero wtedy, kiedy wszystkie inne metody zawiodą. Każde starcie z achemą – bo tak nazywa się ciała astralne, zdolne oddziaływać na materię – było wyjątkowo niebezpieczne.

– Kim jesteś? – zapytał duch, lustrując go pustymi oczodołami. – Nie nie! Nie mów! Sam zgadnę – uprzedził, zanim wokot zdążył cokolwiek odpowiedzieć. – Musisz być podróżnikiem, i to wojowniczym podróżnikiem, zważywszy na miecz w twej dłoni. Znasz się nieco na ziołach, więc może jesteś wędrownym alchemikiem? Uwięziłeś mnie w Kręgu Natury, a to stara sztuczka, dość powszechnie znana. Musisz rozumieć nieco magię, przynajmniej więc w podstawowej formie. Czeladnik czarodzieja, odbywający swą zwyczajową drogę? Poszukiwacz przygód? Tylko cóż u licha robiłby poszukiwacz przygód w takiej okolicy?

– Czyż miecz, zioła i odrobina magii to nieodłączne cechy poszukiwacza przygód? – odparł pytaniem na pytanie Kruson.

– Nie. Po prostu strzelałem.

– To nie trafiłeś. Nie jestem ani poszukiwaczem przygód, ani tym bardziej czeladnikiem. Jedynie przy tym alchemiku trochę zbliżyłeś się do prawdy. Jestem wokotem.

– Ach, słyszałem kiedyś o was – zjawa wyszczerzyła rządek prostych, przezroczystych zębów. – Czy to nie wy jesteście niechcianymi i porzuconymi dziećmi, szkolonymi na morderców i pogardzanymi przez cywilizowany świat?

– Coś w tym rodzaju. Często jednak bywa, że kiedy cywilizowany świat ma kłopoty, zwraca się do nas.

– Żeby nie szukać daleko i znów błędnie nie strzelić… Tym problemem jestem ja?

– Wśród przyjaciół musiałeś być najbystrzejszy, co?

– Kiepski żarcik – skwitował duch. – Oczywiście w porównaniu do mojego.

– Twojego? Mógłbyś powtórzyć? Chyba przegapiłem.

– Chodziło o tę drobną uszczypliwość. O podrzutkach – duch pokręcił głową z udawaną dezaprobatą. – No, ale nie sądzę by ludzie twojego pokroju i intelektu mogli popisywać się walorami umysłowymi. Ręka machająca mieczem nie potrzebuje głowy, która myśli, czyż nie tak?

– Niezbyt przejmuję się twymi – jak sam raczyłeś je nazwać – uszczypliwościami. Chociaż dla mnie brzmią bardziej jak szczekanie uwięzionego w klatce psa.

Zapadło krótkie milczenie.

– Dobrze. Zamknąłeś mnie w Kręgu, poobrażałeś i pooglądałeś swymi ślepymi oczyma. Możemy tedy przejść do rzeczy? Po co mnie wezwałeś? Zawsze przeprowadzałem manifestacje gdzie indziej, w wiosce, a teraz od razu wessało mnie tutaj. To nie było miłe doświadczenie…

– Chcę, abyś się wyniósł i nigdy nie wracał.

– A dlaczego ci na tym zależy?

– W takim wypadku dostanę sakiewkę wypełnioną monetami.

– Oczywiście to, że ci ludzie zasługują na karę i nie zjawiam się bez powodu, nie interesuje cię w żadnym stopniu. To, że zatłukli mnie brzozowymi pałami na głównym placu również…

– Niespecjalnie – przerwał mu Kruson. – Nie rób z siebie ofiary. Słyszałem, co zrobiłeś dziewczętom z wioski.

Duch parsknął śmiechem, starczym, rzężącym, niepasującym w ogóle do jego sylwetki.

– I ty w to uwierzyłeś, durniu? Która dziewka by mnie zechciała? Byłem brudny, zaniedbany, głodny i zawszony. Zupełnie jak ty.

– Wszy się mnie nie imają; moja krew je natychmiast zabija. Poza tym mogę się zgodzić – Kruson uśmiechnął się ironicznie. – Niemniej to nieważne. Nie wierzę, żeby wieśniacy zabili cię bez powodu.

– To dlaczego mieliby ukrywać go przed tobą? Czemu skłamali?

– Może nie kłamali, a jedynie ty zamierzasz uraczyć mnie jakąś historyjką, która cię wybieli?

Upiór podszedł do krawędzi okręgu. Runy trzasnęły i zasyczały niepokojąco, jakby wysyłając ostrzegawczy sygnał. Rozmówcy stali teraz niemal twarzą w twarz; czujny, gotowy do ataku i diablo przemoknięty Kruson oraz półprzezroczysta, mieniąca się różnymi odcieniami bieli zjawa.

– Przyjmij do wiadomości, że zamordowano mnie zupełnie za nic. Nie zawsze byłem włóczęgą; zanim zmarł mój ojciec, wychowywałem się w przyzwoitym domu. Odebrałem nawet podstawowe wykształcenie, potrafiłem czytać i pisać. Potem wszystko legło w gruzach a ja wyruszyłem w świat…

– Jeżeli zamierzasz mi opowiadać historię swojego życia, pospiesz się. Nie zamierzam moknąć tutaj przez całą noc.

– … i wędrowałem od wioski do wioski – kontynuował, jakby nikt mu nie przerwał. – Znałem mnóstwo podań i bajań, ludzie lubili mnie słuchać, płacili mnie i żywili w zamian za odrobinę rozrywki. Ale tutaj trafiłem najgorzej jak mogłem. Tutaj, w tej zapyziałej ruderze znalazł się mnich, któremu nie w ząb było moje gadanie. Nie podobało mu się, że ludzie przestają zachodzić do jego samotni, że częściej przesiadują w zajeździe, że umysł poświęcają zabawie, zamiast modlitewnym rozmyślaniom. Oskarżył mnie więc braciszek o czary, konszachty z demonami, uwodzenie dziewek… Diabli wiedzą co jeszcze. Prostemu człowiekowi nie trzeba wiele. Przyszli po mnie z pałkami, motykami, grabiami. Nie pozwolili mi nawet godnie umrzeć – wytarzali mnie w świńskim łajnie. Bili mnie, ale bili straszliwie, umiejętnie, pod jego nadzorem, tak abym cierpiał, ale nie zginął zbyt szybko. Umierałem długo, długo i w męczarniach. A na koniec wynajęli wokota, by wygnał mnie całkowicie z tego świata i udowodnił, że nawet najgorsze czyny mogą ujść na sucho!

Dmący wicher zawodził, szarpiąc namiotem, szarpiąc koronami drzew, szarpiąc strojem wokota. Stali i patrzyli na siebie długo. Bardzo długo.

– Świat nie jest sprawiedliwy – rzekł w końcu Kruson.

– Świat nie jest sprawiedliwy? Tylko tyle masz mi do powiedzenia?

– Owszem.

Deszcz lekko ustawał. Rośliny w miseczkach wypaliły się niemal do połowy, rozpadając się w drobniuteńki, szary popiół.

– Nie rusza cię sumienie? Nie masz wrażenia, że postępujesz niesłusznie?

– Sumienie i wrażenie nie ma nic do rzeczy. Nie jestem błędnym rycerzem, nie szukam sprawiedliwości i nie niosę ukojenia uciśnionym. Jestem wokotem. Chcę służyć mojemu bractwu, chcę przeżyć, chcę zarobić pieniądze. Nie chcę prowadzić dochodzenia, nie chcę wydawać moralnych osądów. Nie miej mi tego za złe – gdybyś żył, z pewnością pośpieszyłbym ci z pomocą. Ale… Nie żyjesz. Nie należysz już do tego świata. Powinieneś odejść w inne miejsce.

– I odejdę, gdy sprawiedliwości stanie się zadość! – zapalczywie warknęła dusza. – Przecież ty również jesteś uważany za kogoś gorszego, innego. Włóczęgę, może nawet potwora, którego nie można wpuścić za bramę, który na każde gwizdnięcie przybędzie i który wykona najbrudniejszą nawet robotę. Ludzie wyklinają cię. Poniżają cię. A ty mimo to im pomagasz?

– Przestań – przerwał mu ostro Kruson. – Nie przekonasz mnie.

– Przejrzałem cię od razu – rzekł tryumfalnie. – Jesteś tylko małym, przestraszonym chłopakiem, któremu ktoś dał do ręki broń i kazał zabijać wskazane ofiary…

– Zamilcz.

– Ale w głębi duszy analizujesz swoje dokonania. Ratując następne sioła przed potworami, rozbójnikami i innymi utrapieniami, wyobrażasz sobie padające do stóp dziewczęta i chłopów dziękujących ze łzami w oczach. Zamiast tego otrzymujesz ukradkiem rzuconą zapłatę i pogardliwe splunięcie. I z herosa znów przeistaczasz się w małego chłopczyka, przestraszonego, zastanawiającego się kiedy jakiś nienawistnik zakradnie się w czasie snu i zabije tylko za to, że inaczej wyglądasz.

– Ostrzegam cię.

– A najgorsze jest to, że dobrowolnie się na to godzisz! Uznajesz, że wszystko jest w normie, tak świat zbudowano i nie tobie to zmieniać. Dajesz sobą pomiatać… A przecież wystarczyłoby, żebyś złapał ostrze i nauczył respektu tych, którzy respektu do ciebie nie mają. Bez problemów dałbyś radę kilku kmiotkom, ba, bez problemu mógłbyś wyludnić nawet całą wioskę! I wiem, że w głębi duszy naprawdę tego chcesz…

– Dosyć!

Kruson sam nie wiedział kiedy stanął w pozycji bojowej. Mierzył mieczem w przeciwnika; ugiął lekko kolana i zacisnął pięść. Wokół jego ciała pojawiły się drobne wyładowania elektryczne, przecinające powietrze i pękające z trzaskiem.

– Nasi mistrzowie ostrzegali nas podczas nauki, upiorze – powiedział cicho. – Ostrzegali przed nadmiernym afiszowaniem się umiejętnościami, przed pokusami jakie ze sobą niosą. Mówili, że wielka siła wymaga równie wielkiej odpowiedzialności. I mieli rację. Nie oceniam moich kolegów po fachu. Ja osobiście staram się nieść pomoc, nie krzywdę. Nie zawsze się udaje.

– Starasz się nieść pomoc, nie krzywdę… No no, brzmi ambitnie. Może powinieneś zostać świętym?

– Ze świętymi mam mało wspólnego. Przede wszystkim pracuję za pieniądze.

– Pracujesz? Nazywasz to pracą? Zrobisz niemal wszystko za kilka monet!

– Takie czasy – powiedział lakonicznie Kruson. Opuścił broń i nieco się uspokoił. – Męczy mnie już ta rozmowa. Idź w cholerę albo będę musiał cię przepędzić.

– Mówisz że niesiesz pomoc. Jaką zatem pomoc niesiesz mnie? – duch jakby nie słyszał ostatnich słów.

Wokot westchnął

– Coś za coś. Nigdy nie nastanie idealna utopia, w której wszyscy będą szczęśliwi. Bajka o czerwonym kapturku również kończy się tragicznie dla wilka.

– Rozumiem – upiór pokiwał powoli głową, po czym jednym susem rzucił się na barierę.

Pierścień skumulował energię w jednym miejscu, aby powstrzymać intruza. Tam gdzie się zderzyli, nastąpił jaskrawy, szmaragdowy wybuch, na sekundę oślepiający Krusona. Przez chwilę zrobiło się jasno jak w dzień.

Wszystko ustało w moment. Okrąg rozpadł się z cichym tąpnięciem; rośliny przestały dymić, a ziemia na której wyrysowano runy pękła w kilku miejscach – wyglądało to jakby ogromne, niewidzialne monstrum przeorało ją wielkimi pazurami. Duch nie przetrwał spotkania z barierą – razem z nią rozpłynął się w nicość.

● 

– Później dowiedziałem się jeszcze, że ten zamordowany nazywał się Willie – dokończył Kruson.

Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Na opowieściach o dawnych przygodach i leniwym sączeniu alkoholu upłynęło całe popołudnie.

– Jak cię znam – wtrącił Erie – to nie chce mi się wierzyć, żebyś zostawił tę sprawę w spokoju. Żebyś odszedł, nie zapytawszy o szczegóły, nie dochodzący, kto miał rację.

Kruson uśmiechnął się smutno.

– Zapytałem, a jakże. Ów mnich, o którym opowiadał Willie… Legitymował się dokumentami, wystawionymi przez Plac Politeistyczny. Niewiele mogłem zrobić, niezależnie od tego, po której stronie leżała prawda.

– Ach. To zmienia postać rzeczy.

– Macie ciekawe życie. Ciekawe, ale niebezpieczne – Zugon spojrzał uważnie na trójkę mężczyzn. – Interesuje mnie jednak co innego…

– Cicho! – syknął nagle Erie.

Zugon umilkł, trochę zaskoczony. Pomyślał, że może stał się nazbyt wścibski, o nazbyt wiele chciał wypytać swoich towarzyszy? Nie o to jednak chodziło. Trójka wokotów poderwała się z ziemi i pilnie nasłuchiwała. Zastygli w bezruchu; jedynie oczy błyszczały im czujnie.

– Jeźdźcy. Co najmniej pięcioro koni – zakomunikował Crawnox.

– Jadą powoli – dodał Kruson.

Wszyscy myśleli o tym samym. Ich zagajnik był oddalony od głównej drogi; specjalnie wybrali takie miejsce, aby ukryć się przed wzrokiem ciekawskich podróżnych. Niemożliwym wydawało się, aby ktoś przez przypadek zboczył aż tak ze szlaku. Konni musieli podążać po wyraźnych śladach, pozostawianych przez ciężkie wozy konwoju, musieli z premedytacją badać tropy. Musieli czegoś szukać, prawdopodobnie na czyjś rozkaz.

Bodemayer też umiał dodać dwa do dwóch. Chociaż on nie słyszał nic, zaufał ekspertom. Gwizdnął cicho na swoich chłopców i wydał im rozkazy. Mimo że cały obóz sprawiał wrażenie pogrążonego w ospałym rozgardiaszu, a żołnierze wydawali się leniwie porozkładani, zareagowali natychmiast. Wykonywali błyskawicznie polecenia, dowodząc dużego doświadczenia i profesjonalizmu. Naszykowali niewielkie kusze, będące śmiercionośną bronią w rękach wprawnego użytkownika. Ukryli się za wozami oraz pod nimi, a ludzie i krasnoludy współpracowały bezbłędnie i bez zbędnych niesnasek; po chwili barykada pełna była uzbrojonych obrońców, gotowych dać odpór napaści.

– Dalej nic nie słyszę – poinformował szeptem Bodemayer. – Proponuję, żebyśmy wyszli przed lasek my czterej, dobrze? Zobaczymy co jest grane, a jednocześnie nie pokażemy, ilu nas naprawdę jest. Jakby zaczęło być gorąco, mamy za sobą dwudziestu strzelców… I zawsze możemy się cofnąć.

Wokoci porozumieli się szybko rzucanymi spojrzeniami.

– Dobrze więc – zadecydował Erie. – Wyjdźmy. Cały czas w gotowości.

Delegacja wystąpiła naprzód, opuszczając schronienie pośród drzew. Jeźdźcy pojawili się już w zasięgu wzroku i mogło ich już usłyszeć nawet przeciętne, niewyćwiczone ucho. Było ich, wedle wcześniejszych informacji, pięciu; wszyscy odziani w czarne, inkrustowane srebrem i złotem zbroje. Wszyscy też mieli przytroczone do naramienników ciemnofioletowe peleryny z wyszytym herbem.

Zbliżali się powoli, niespiesznie. Emanowali wyższością i pychą, a ich postawa świadczyła o całkowitej pewności siebie. Gdy podjechali bliżej, przed szereg wysunął się postawny mężczyzna z siwymi włosami sięgającymi ramion. Wyglądał na rycerza w sile wieku, takiego co niejedno widział i przeżył, a jednocześnie nie zestarzał się na tyle, by musieć porzucić swój fach. Marsowa mina przywodziła na myśl niezadowolonego możnowładcę, którego trzeba natychmiast ułagodzić; inaczej wszyscy dookoła wpadną w poważne tarapaty.

Zwierzęta zachowywały się niespokojnie – rżały, trzepały głowami, parskały i drapały kopytami w ziemię.

– Nazywam się Crasmirus Mauchalk. Pełnię funkcję Dziesiętnika Czwartej Poczty Konnej, odpowiedzialnej za stróżowanie na trakcie – oznajmił tubalnym głosem. – Żądam wyjaśnień. Co tu robicie?

– Nazywam się Zugon Bodemayer. Nie pełnię żadnej istotnej funkcji. Nie jesteśmy na trakcie. Poza nim chyba nie masz żadnej władzy, dziesiętniku – odpowiedział uprzejmie, na tyle głośno, by słyszeli go podwładni Mauchalka

– Źle jest wypowiadać się o rzeczach, o których nie ma się najmniejszego pojęcia – wycedził. – Radzę wam mówić po dobroci.

– Jedziemy z transportem do Prime – ustąpił Bodemayer. – Zatrzymaliśmy się tutaj na popas. Pod wieczór, czyli całkiem niedługo, zamierzamy wyruszyć dalej.

– Niebezpiecznie podróżować nocą.

– Mamy latarnie. Poza tym, minęły już u nas czasy, kiedy lękaliśmy się ciemności.

– To niedobrze. Nigdy nie powinniście się przestać bać ciemności… Szczególnie w tych okolicach – odrzekł Mauchalk. – Różne cuda i dziwy, niekoniecznie przyjazne człowiekowi, roją się na północnych rubieżach naszego kraju.

– Dziękujemy za ostrzeżenie. Zaprawdę, godne to podziwu, że dostojnikom straży traktu chce się z niego zbaczać, by rzucać przestrogi przypadkowym podróżnym – powiedział niewinnie Bodemayer.

Mauchalk zgromił go wzrokiem.

– Sami jedziecie?

– Trzech naszych poszło na spacer, rozprostować kości i rozejrzeć się po okolic – skłamał gładko. – Pewnie niedługo wrócą.

– Co wieziecie?

– Przyprawy.

Konny uniósł brew, ale powstrzymał się od komentarza. Odkaszlnął cicho.

– Podlegam pod jurysdykcję hrabiego Helun – zaczął cicho. – Dostałem rozkazy znalezienia trójki ludzi, podróżujących prawdopodobnie samotnie, bez żadnego towarzystwa. Nie sądzę, żebyście ukrywali ich między sobą; zdaje mi się, że naprawdę jesteście tymi, za których się podajecie.

Dziesiętnik nie wyjawił, po czym to poznał. Widocznie miał swoje metody.

– Wiedzcie jednak – kontynuował – że za tych ludzi wyznaczono nagrody. Kto zdoła dostarczyć ich żywych przed oblicze hrabiego, ten z całą pewnością będzie mógł liczyć na rozmaite łaski. Również informacje o nich będą mile widziane. Nieustannie patrolujemy trakt; idę o zakład, że jeszcze się spotkamy. Gdybyście coś zauważyli, chciałbym, aby mi natychmiast o tym doniesiono.

– Oczywiście – odparł Bodemayer.

– Bywajcie zatem.

Mauchalk odwrócił konia i skinął na swój oddział. Pomknęli w stronę zachodzącego słońca, z powrotem na trakt, wzbudzając za sobą tumany kurzu. Erie splunął na ziemię.

– Parszywy sukinsyn.

– Racja, paskudny typ – zgodził się Zugon. – Zbierajmy się jednak. Będziemy ruszać. Idę odwołać chłopaków…

Gdy tylko nieco się oddalił, Kruson natychmiast wybuchł.

– Czy naprawdę nic nie zrozumieliście? – zapytał cichym, natarczywym głosem. – Trzej podróżni! Samotni! Nie podał żadnego opisu! Ba, nie chciał nas nawet przeszukiwać, nie zainteresował się, co znajduje się między drzewami ani ile tego jest! Kiedy tylko nas zobaczył, już wiedział wszystko, co było mu potrzebne!

– Mnie wyglądał raczej na kompletnego idiotę – powiedział Crawnox. – Zachowywał się jak rozpieszczony paniczyk…

– Nie chcę głośno mówić, kto mnie wygląda na kompletnego idiotę – wycedził Kruson, patrząc znacząco na kolegę. – Przyjechał, zobaczył co miał zobaczyć i pognał zameldować tam, gdzie trzeba. Idę o zakład, że więcej go nie spotkamy – przynajmniej na trakcie.

– To ma sens – przyznał ponuro Erie.

– Oczywiście że ma! – żachnął się Kruson. – Jeszcze jedno – dlaczego w ogóle nie zdziwił go mój wygląd? Nie skomentował go ani słowem? Musiał wiedzieć, kogo szuka. Musiał wiedzieć, że jesteśmy wokotami. Musiał wiedzieć, że ja też tutaj będę.

– Ale czego mógłby chcieć od nas hrabia Helun? – zastanowił się Erie. – Ja nawet nigdy nie byłem w tym mieście. Zrobił ktoś z was coś niezgodnego z prawem?

Pokręcili przecząco głowami.

– Stanie i myślenie nie da nam nic. Mamy za mało danych – zawyrokował Kruson. – Musimy jak najszybciej dotrzeć do Prime, tam zając się swoimi sprawami i czekać na rozwój wypadków. Oraz oczywiście uruchomić kontakty. Bardzo możliwe, że przyda nam się wsparcie.

– Nie nastawiałbym się na jakieś przychylne wieści…

Cała trójka uśmiechnęła się ponuro i ruszyła siodłać konie.

Koniec

Komentarze

Charonie, jeśli jest to jeno pierwszy rozdział czegoś dłuższego, bądź uprzejmy zmienić oznaczenie z Opowiadania na Fragment.

Poprawione, dzięki za uwagę!

Cześć, Charonie!

Przeczytałem i według mnie w tym fragmencie nie ma nic oryginalnego, a z każdego zdania zalatuje wiedźminem. Od początku do samego końca. Jestem nawet w stanie się założyć, że w wozach przewożą broń, bohaterowie pójdą zwiedzać elfie ruiny, a potem wrócą ocalić konwój. Postacie, humor, wątki poruszane w tekście, gdyby tylko podmienić nazwy byłby to fanfik wiedźmina.

W związku z powyższym trudno mi właściwie cokolwiek powiedzieć. Mogę tylko poradzić, byś spróbował napisać coś, od czego będzie czuć, że jest twoje. W inspirowaniu się nie ma nic złego, ale są jakieś granice. Polecam też napisać całe zamknięte opowiadanie, nie zaś fragment, te są niechętnie czytane, nigdy nie wiadomo czy autor napisze resztę i kto by chciał jeść niedokończone danie?

Pozdrawiam i życzę powodzenia w dalszych zmaganiach literackich.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Nowa Fantastyka