I
Drażniący zapach dymu nadleciał z południa, od strony gór. To nie był zwykły pożar, dźwięczący płaczem leśnych bóstw, ani woń ogniska, w której dało się dosłyszeć gwar przechwalających się niebiańskich kami. Ten zapach niósł szepty złaknionych krwi tengu o długich nosach i gniewnych oczach.
Hachiro przewiązał chustą nos i szedł dalej, wyczekując ulewy, która zmyłaby dźwięki i obrazy. W szumie kropel uderzających o blaszki liści widziałby tylko żabopodobne sylwetki tańczących demonów kappa, w zapachu mokrej trawy słyszałby jedynie śpiew wodnych duchów. Jednak, choć nadchodziła pora deszczowa, nie wyglądało na to, że ma zacząć padać, więc Hachiro zasłaniał nos i zatykał uszy. Z marnym skutkiem. Czego zresztą miałby oczekiwać od losu?
Powinien nadłożyć drogi, zejść ze szlaku, zawrócić, ominąć szerokim łukiem ogarniętą pożogą wieś, ale co miał do stracenia? Od trzydziestu lat wiódł życie tułacza, nie gotów na to, czego wymagał honor wojownika. Przez pierwsze dziesięć, gdy był młody i pełny gniewu, należał do jednej z wielu band roninów grabiących wsie, mając nadzieję, że wśród podobnych sobie odnajdzie spokój ducha. Później – wciąż niegotów na śmierć z własnej ręki – zgolił głowę i zaczął pomagać tym, którzy potrzebowali ochrony. Jednak świadomość hańby, jaką okrył rodzinę, nie zniknęła. Ciężar wstydu zgiął mu kark i skrzywił barki. Był jak pies, który nie zasłużył nawet na to, by pan go kopnął.
Ale teraz zamierzał to naprawić. Złoży ofiarę w chramie Ninigiego, a później dokona seppuku u podnóża Takachiho.
Nie odzyska honoru. Nie żył już nikt, przed kim mógłby się ukorzyć i komu zadośćuczynić. Tylko Hachiro przetrwał – czy za sprawą yōkai, wszelkich istot ze świata duchów i bogów, które uczyniły sobie pożywkę z jego niedoli; czy też zrządzeniem przewrotnego losu, dożył wieku, który niewielu dane było osiągnąć. Jedyne co mu pozostało, to umrzeć jak należy. Tyle mógł zrobić.
W miarę jak Hachiro zbliżał się do wioski, smród przybierał na sile, a demony już nie szeptały, tylko wrzeszczały mu do uszu. W tym gwarze prawie umknęły mu prawdziwe głosy – wściekłe krzyki, które podsuwały wizje pędzących oni. Czerwone oblicza, rogate głowy, wyszczerzone kły. Prawdziwych ludzi zobaczył dopiero później. Wybiegli ze skręcającej w las drogi. Kobieta, mężczyzna i dwójka dzieci w prostych, brudnych ubraniach wieśniaków. Podążało za nimi czterech jeźdźców. Jeden w ciężkiej, bogato zdobionej zbroi ō-yoroi, na którą stać było tylko najzamożniejszych samurajów. Wymachiwał mieczem, gdy tylko zbliżał się do ściganych. Pozostali nie nosili pancerzy, uzbrojeni byli w podobne do włóczni naginaty. Urządzili sobie polowanie. Igrali z życiem tych nieszczęśników, mogąc zakończyć je w każdej chwili.
To nie była jego sprawa.
A jednak.
Kiedy uszu włóczęgi dobiegły przerywane jękiem i płaczem słowa uciekających wieśniaków, ujrzał światło spływające spomiędzy gęstej zasłony chmur, a w nim parę skrzydlatych istot, niby ludzi, których ciała okrywały szaty ze słonecznych promieni.
Ten widok budził wspomnienia. Przywoływał w pamięci obraz sztandaru łopoczącego nad twierdzą zajętą przez buntowników i to, czego Hachiro doświadczył, gdy armia shogunatu wdarła się do środka. Od tamtej pory kilkukrotnie spotkał chrześcijan – zgnębionych, głodujących, żyjących w strachu lub błagających o życie – ale nigdy nie dostrzegł przy nich świetlistych duchów. Aż do teraz.
Czy dlatego sięgnął po kamień leżący na uboczu drogi i cisnął prosto w hełm samuraja?
Do tej pory ani jeźdźcy, ani ich ofiary, nie zwracali na niego uwagi. Podstarzały włóczęga jakich nie brakowało, w zakurzonym tsutsu-sode, z kijem, na którego zakończeniu wisiał tobołek, nie przykuwał spojrzeń. Aż do teraz.
Samuraj zachwiał się w siodle, ale szybko odzyskał równowagę i obrał nowy cel. Ruchem miecza dał znak kompanom, którzy ruszyli jego śladem. Obleczeni w groźby padające z ich ust, wyglądali jak bestie zrodzone z dymu i ognia o wielkich, najeżonych kłami paszczach.
Ale Hachiro też miał zęby i wiedział, jak ugryźć.
Ciśnięty tobołek spłoszył jednego z koni, który poderwał się, zrzucając jeźdźca. Ten upadł pechowo na własną broń. Jego płomień zgasł. Drugi, jadący tuż przy nim, zwolnił i jakby stracił na pewności siebie. Nie był typem wojownika, to pewne – nim Hachiro zajmie się później.
Samuraj był blisko, szykował cios, pewien, że włóczęga zacznie uciekać. Zapach końskiego potu mieszał się z wonią śmierci, przechodząc w szept wygłodniałych jikininki, oblizujących długimi jęzorami wargi spragnione świeżej krwi. Mówiły, kiedy wojownik uderzy, jak wysoko będzie ciął, czego się spodziewa – ale Hachiro wiedziałby i bez tego. Rzucił się ku ziemi, o dłoń mijając ostrze miecza, wykonał szybki przewrót i zostawiwszy za sobą zbrojnego jeźdźca, uderzył trzeciego napastnika trzonkiem kija prosto w nos. Trafiony zatoczył się i spadł z konia.
Samuraj zeskoczył z wierzchowca i zaatakował, wygłaszając zapewnienia rychłej śmierci włóczęgi, który ośmielił się wejść mu w drogę. Groźby buchały kłębami pary spomiędzy zębów demonicznej maski, która zasłaniała jego twarz.
– Uważaj! – krzyknęła kobieta, ale Hachiro nie tak łatwo było zaskoczyć.
Chrzęst piasku i świst powietrza podsunęły mu wizję demona skradającego się za plecami. Wyskoczył w kierunku samuraja, rzucając kij prosto w twarz przeciwnika. Chwycił go za rękę i szarpnął, przebijając ostrzem pierś głupca, który za przykładem swojego pana zszedł z konia i próbował ataku z ukrycia. Konający padł na ziemię, ciągnąc za sobą samuraja zmagającego się z ostrzem, które weszło w ciało mężczyzny prawie aż po habaki.
Ten, który spadł z konia, próbował wstać – Hachiro kopniakiem w skroń pozbawił mężczyznę przytomności i uchylił się w ostatniej chwili, a katana świsnęła tuż nad głową, ucinając czubek stożkowatego kapelusza. Gdyby jego przeciwnikiem był wprawny szermierz, Hachiro już by nie żył, ale impet chybionego ciosu wybił przeciwnika z równowagi na tyle, by dać włóczędze czas na chwycenie leżącego opodal kija i ucieczkę poza zasięg miecza.
– Ty…! – wykrzyknął samuraj, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów.
Wyciągnął miecz przed siebie na pełną odległość ramion. Płomienna aura rozwiała się na wietrze, a groźną maskę przykryła wizja zlęknionej twarzy dziecka. Dłonie mu drżały i pocił się strachem, który szeptał do uszu Hachiro: „Zabij go, zabij”.
Nie, żeby ten miał coś przeciw zabijaniu. W swoim przeklętym, naznaczonym piętnem hańby życiu czynił to nad wyraz często, a i wcześniej, kiedy był jeszcze jednym z samurajów służących rodowi Matsudaira, nie stronił od zadawania śmierci. Jednak tym razem… może to z powodu tego, jaki koniec sobie zaplanował u kresu wędrówki? Albo z uwagi na wieśniaków i na tę dwójkę dzieci, które wlepiały w niego oczy? Czy przez samuraja, który, choć uzbrojony, nie wydawał się zagrożeniem?
Nie, to przez tamte istoty. Świetliste, skrzydlate yōkai, które przypominały mu tamten dzień i tamto spotkanie na polu bitwy.
Hachiro uderzył kijem w ostrze katany i zrobił krok do przodu. Powtórzył cios i zbliżył się ponownie. Potem jeszcze raz. Był już o włos od ostrza. Kolejne uderzenie o stal. Samuraj odstąpił na krok, więc Hachiro napierał jeszcze bardziej, aż w końcu tamten potknął się i upadł, a broń wypadła mu z rąk.
Wizja była prawdziwa. To rzeczywiście dzieciak.
Z bliska Hachiro mógł dostrzec młode, przestraszone oczy chłopca skrywającego się za maską.
– Uciekaj – nakazał, ale tamten nadal leżał i próbował wymacać rękojeść miecza, który upadł opodal. Cios kijem po dłoni powstrzymał go od tych zapędów. – To zostaw. Konia też. Uciekaj, już! – krzyknął, a chłopak podniósł się z wahaniem i bez słowa pognał w las.
Gdyby miał honor, zginąłby tu i teraz.
Może Hachiro powinien oszczędzić mu hańby, dogonić go i zabić? Nie, na to już było za późno. Kiedy młodzik wykonał pierwszy krok w stronę lasu, pogrzebał swój honor. Zupełnie jak kiedyś Hachiro.
Tylko on był prawdziwym samurajem, nie dzieckiem w zbroi.
Promienie zachodzącego słońca przedarły się przez chmury, malując las w kolory ognia. Pobliska wioska powoli dogasała, smród zelżał i ucichły głosy yōkai. Uratowani wieśniacy zamilkli, wpatrując się z nadzieją i trwogą w nieznajomego włóczęgę, świetliste istoty nie krążyły już na niebie, a dźwięk kroków chłopaka utonął w strugach deszczu, który nagle zaczął padać, przykrywając zmysły Hachiro.
Dlatego nie usłyszał, jak ostatni z przeciwników na placu boju wstał i wymierzył zabójczy cios.
*
Pielgrzymkę doradził mu mnich z Fukushoji, kiedy Hachiro po raz pierwszy od trzydziestu lat odwiedził Kiusiu. Spotkali się na drodze do Kagoshimy, złączeni celem wędrówki – mnich, bo zmierzał do swojego klasztoru, odwiedziwszy umierającego ojca; Hachiro, bo był to równie dobry kierunek, jak każdy inny.
Gdy zbliżali się do miasta, witały ich okaleczone ciała ukrzyżowanych mężczyzn i kobiet. Smród śmierci przycupnął na karku ronina, by rozpamiętywać chwile słabości i rozprawiać mu o nędznym losie, jaki miał go czekać.
– Kiedyś Kagoshima była miastem chrześcijan – powiedział mnich, kiedy mijali krzyże. – Przed przeszło stu laty, kiedy pojawili się na Kiusiu, Ninshitsu-san, po którym przyjąłem imię, był im przyjacielem. Próbował nauczać ich przywódcę.
Hachiro nie miał ochoty przysłuchiwać się tej opowieści, jednak milczał, by nie urazić towarzysza podróży. Szedł, nie rozglądając się na boki, ze spojrzeniem wbitym w drogę przed sobą.
– Na początku myślał nawet, że ci gaijin wyznają dziwną odmianę buddyzmu. Ich Trójca przypominała Buddę Dainichiego o trzech obliczach. Ich niebo przypominało krainę z nauk Buddy Amidy. W modlitwie używali paciorków. Wiele nas różniło, ale też w wielu rzeczach byliśmy podobni. – Ninshitsu przystanął pod kolejnym krzyżem. – Na Kiusiu zaczęła się ich historia w Japonii i tu też się zakończyła. Trzydzieści lat temu…
– Czemu o tym mówisz, Ninshitsu-san? – przerwał mu Hachiro, starając się nie patrzeć na ciała, by nie przywoływać wspomnień, które i tak co dzień nawiedzały go w myślach.
– Czasem to, co wydaje się bliskie, jest dalekie. Czasem zaś bliższe niż nam się wydaje. A początek można złączyć z końcem, tak jak wiąże się pętlę.
– Odpowiedź godna mnicha. Moi przodkowie modlili się do kami. Ich wola jest prostsza do odgadnięcia.
Ninshitsu pokiwał głową ze zrozumieniem i splótłszy dłonie, schował je w szerokich rękawach kimona.
– Shinto i buddyzm to dwie strony jednej monety. Wielu odwiedzało Fukushoji w trakcie podróży do Takachiho. Wielu jest kami, a każdy tak samo dobry. Podobnie wiele jest dróg do oświecenia.
– A ich droga? – zapytał Hachiro, podnosząc ku obliczu ukrzyżowanego wzrok, który dotychczas wbijał w ziemię. Brzmiało to tak, jakby rzucał mnichowi wyzwanie.
– Moneta nie ma trzeciej strony – odparł tamten, a Hachiro odwrócił wzrok od przybitego do krzyża chrześcijanina, którego słowa mnicha oblekły w postać pogrążonego w medytacji Buddy.
*
– Budzi się. Santa Maruya, co teraz zrobimy?
– Makoto, przynieś miecz!
Nim Hachiro otworzył oczy, widział wnętrze swojego rodzinnego domu. Siedmiu bogów szczęścia, o twarzach jego siedmiu starszych braci, siedziało na tatami. Każdy co do jednego był wielkim samurajem. Wszyscy zginęli, nim Hachiro osiągnął wiek chłopięcy. Żaden nie przyniósł hańby rodowi.
Kiwali głowami z dezaprobatą.
“Niesiesz wstyd wszystkim przodkom” – mówiły ich kamienne oblicza. “Jesteś jak złamane ostrze” – powtarzały zamknięte usta. “Niech na tobie ród się zakończy!” – grzmiał ich niemy krzyk.
Hachiro klęczał przed nimi, zgiął się w pokłonie i czołem dotknął wyłożonej tatami podłogi. Wtem poczuł ciepły dotyk na ramieniu. Podniósł głowę i spojrzał w bok, ale nie dostrzegł tam nic prócz słońca, którego promienie wpadały przez szczelinę między ścianami.
Najmłodszy z braci, Yoshitoki, sięgnął po miecz.
Dłoń Hachiro powędrowała ku górze i zacisnęła się na rękojeści katany.
Kiedy podniósł powieki, dojrzał nad sobą pobladłą twarz mężczyzny. Już go gdzieś widział. Z wysiłkiem, jakby jeszcze znajdował się w krainie snu, przywołał z pamięci podróż do Takachiho. Człowiek przed nim, to wieśniak, którego ścigał dzieciak w ō-yoroi.
– Wezmę to – odezwał się, zauważywszy, że tamten wciąż trzyma miecz.
Mężczyzna z wahaniem zabrał dłoń.
Hachiro wstał z wysiłkiem, dotknął piersi owiniętej opatrunkiem i uprzytomnił sobie, że rana, której doznał, powinna być śmiertelna. Żył jednak. Przodkowie nie przyjęli jego duszy do swego grona, ale też nie odrodził się w postaci robaka. Mogło być gorzej.
– To drogocenna katana – oznajmił, przyjrzawszy się zdobieniom miecza. – Nie mogła należeć do zwykłego bushi.
– Co to znaczy? – zapytała kobieta, która pojawiła się przy mężu, przytulając do siebie dwójkę dzieci.
Troska w jej głosie zbierała się u szczytu jaskini w kłębowisko ciemnych, burzowych chmur, pośród których pędziły obleczone w błyskawice raijū, duchy gromu pod postacią królików i myśliwskich psów.
– Źle zrobiłem, pozwalając mu na hańbę. Wróci z ludźmi i będzie nas szukać.
– Santa Maruya – wyrwało się z ust kobiety, a chmury, które, rzecz jasna, widział tylko Hachiro, rozświetlił blask piorunu.
Wieśniaczka zakryła usta, pojąwszy, o czym świadczyły jej słowa. Mężczyzna wpatrywał się to w ronina, to w miecz. Dzieci siedziały cicho i w bezruchu. Musiały już przywyknąć do ukrywania się.
– Czemu nam pomogłeś? Jesteś… – zaczął wieśniak z nadzieją.
– Nie.
– Więc dlaczego?
Pytanie zbliżało się do Hachiro niczym pętla, która miała zacisnąć się na szyi.
– Mam swoje powody – odparł, przecierając oczy. To nie pomogło. Nigdy nie pomagało. Wizje nie odchodziły.
– Ale chyba nas nie…
– Nie.
Hachiro odkaszlnął i wytarł usta dłonią. Nie musiał patrzeć, zapach powiedział mu, że to krew. Gorączka trawiła jego ciało. Pociemniało mu w oczach i poczuł, że uchodzi z niego życie. Długonose tengu, rogate oni i różnokształtne, psotliwe, niewielkie amanjaku wyłoniły się z chmur, drwiąc i szczerząc zęby w jego ostatnich chwilach.
– Zostawcie mnie – powiedział. – Idźcie do Kagoshimy, do klasztoru Fukushoji… Jest tam mnich… Ninshitsu. Powiedzcie, że przysyła was Hachiro. Pomoże wam. Tylko nie zdradźcie się przed nikim… Idźcie – powtórzył, nim znów zatonął w ciemnych wodach krainy umarłych.
*
Śniegi stopniały, drzewa wiśni zakwitły, a oblężenie starego zamku wkrótce miało się zakończyć. Po miesiącach walk z buntownikami, którzy – choć wygłodzeni, wycieńczeni, doświadczeni chorobami – bili się niczym demony, nadszedł czas decydującego starcia.
Armia shogunatu Tokugawa przystąpiła do szturmu, gdy ostrzał zelżał. Wiedzieli, że buntownikom kończy się proch. Dziesiątki tysięcy żołnierzy natarło na najsłabsze fragmenty skleconych przez rebeliantów umocnień, by zedrzeć z zamkowych ruin obcy sztandar. Symbol kielicha z dwoma skrzydlatymi ludźmi po bokach był bluźnierstwem przeciw tradycji przodków, znakiem gaijin próbujących zniszczyć to, co japońskie – tak myśleli, tak chcieli myśleć, dokonując rzezi na kobietach, dzieciach i starcach głodujących wewnątrz zamku Hara. Jednak ci, którzy zdolni byli unieść broń, walczyli za dziesięciu, nasyceni siłą obcej wiary.
Ale dla prawdziwych samurajów, którzy urodzili się z mieczem w ręku, nie stanowili wyzwania. Nie, kiedy na ich czele szedł Miyamoto Musashi, walczący niczym Hachiman – kami wojny. Z kataną w jednej dłoni i wakizashi w drugiej, wraz z kolejnymi uderzeniami odsyłał w zaświaty wojowników, by mogli zjednać się z przodkami i opowiedzieć im, z czyjej ręki zginęli.
Hachiro podążał tuż za nim, chcąc przynieść chwałę przodkom i zadowolić swego pana.
Choć nie pochodził ze znacznego rodu, a młody wiek nie niósł ze sobą wielkiego doświadczenia, zdążył zasłynąć jako wprawny szermierz, z dumą krocząc drogą siedmiu pogrzebanych braci. Nie znał strachu ani litości wobec wroga.
Rozdzielili się, natrafiwszy na rozwidlenie dróg, nie wiedząc, która doprowadzi ich do sztandaru. Rebeliantów było coraz mniej. Przelana krew zbierała się w kałużach i barwiła ziemię szkarłatem tam, gdzie nie zaścielał jej dywan trupów. Hachiro wbiegł schodami na szczyt muru, w poszukiwaniu przeciwnika.
Tam go spotkał.
Zbuntowany samuraj stał w promieniach słońca. Hełm trzymał pod pachą, pozwalając czarnym, nieupiętym w kok włosom powiewać na wietrze. Na jego zbroi namalowany był znak krzyża. Był młody – młodszy niż Hachiro – jednak z jego postawy, sposobu, w jaki trzymał katanę, przyglądając się skazanej na przegraną bitwie, można było doczytać niezachwianą pewność i spokój.
Hachiro poznał go od razu.
Amakusa Shiro. Przywódca buntowników. Syn okrytego hańbą ronina służący zachłannemu kami, który zabraniał modlić się do innych i ponoć wyrzucił własnego syna z niebiańskiego królestwa, by wiódł życie nędzarza oraz umarł jak przestępca. Doprawdy, politowania godzien był taki kami i taka wiara w porównaniu do miłości Amaterasu, która własnego wnuka uczyniła cesarzem, by miał pod opieką wszystkich Japończyków. Tymczasem Deusu zabraniał im nawet seppuku, by umrzeć honorowo!
Mimo wszystko, Hachiro, bodaj po raz pierwszy, odkąd żył wedle zasad bushi-dō, odczuwał niepokój. I to na widok tego ledwie mężczyzny. Dlaczego?
To twoja szansa, napominał się w myślach, możesz zmyć hańbę, którą okryłeś swój ród! Zacisnął dłonie na rękojeści miecza i chciał ruszyć do ataku, ale nie był w stanie wykonać choćby kroku. Stał jak skamieniały, kiedy słońce zachodziło, pozostawiając złotą poświatę wokół zbuntowanego samuraja. Nie poruszył się, gdy nastała noc, a ruiny zamku zajął ogień podłożony przez zwycięskie wojska shogunatu. Nie drgnął, kiedy na szyi obleczonego w światło Shiro pojawiła się czerwona pręga w miejscu, gdzie ścięto mu głowę. Nie wydobył z siebie choćby westchnienia, kiedy głowa przekręciła się wbrew ułożeniu reszty ciała i przemówiła do niego.
– Tutaj czekam. Przyprowadź ich do mnie.
*
Obudziwszy się drugi raz, zauważył, że gorączka ustąpiła.
Nadal znajdowali się w jaskini. Wejście zasłaniał gąszcz roślin, przez który do środka wpadał nikły poblask księżyca i gwiazd, więc panowała tam prawie nieprzenikniona ciemność. Na zewnątrz deszcz wygrywał swój koncert. Nie. Nie deszcz. Wodospad. Hachiro był pewien, bo w uderzeniach strumieni wody widział pływające gyuki o głowach byków i pajęczych ciałach.
Wieśniacy spali przy przeciwległej ścianie groty. Rodzice i dzieci blisko siebie, ogrzewani nawzajem własnym ciepłem, leżeli na posłaniu z liści i gałązek. Hachiro tymczasem spoczywał na rozpadającym się ze starości niedźwiedzim futrze.
Nie zostawili go. Głupcy. Mogli się ratować.
Z drugiej jednak strony… Przecierając oczy, przypomniał sobie fragmenty niedawnego snu. Czy to w ogóle było możliwe?
W mroku odnalazł miecz. Nie przysporzyło mu to trudu – broń roztaczała wokół siebie aurę śmierci. Przynajmniej tyle dobrego z klątwy, jaka na nim ciążyła. Znalazł po omacku stertę swoich ubrań, leżącą opodal broni. Były zniszczone, ale ktoś sprał z nich krew. Pewnie kobieta. Hachiro nie znał jej imienia. Niestety, nie będzie miał okazji jej podziękować.
Ani jemu, stwierdził w myślach, patrząc w ciemność tam, gdzie leżał nieznajomy. Ktoś przecież musiał zabić tamtego wojownika i przytaszczyć tu półżywego Hachiro.
Zarzuciwszy przecięte kimono, oparł o ramię zawinięty w szmaty miecz. Posługując się kijem jak laską, której, co dziwne, wcale nie potrzebował, skierował się do wyjścia z jaskini. Rana musiała być płytsza, niż sądził. Odgarnął zarośla i wyjrzał na zewnątrz. W grzmocie wodospadu i przebijającym się przez niego wyciu wiatru dojrzał tańczące pośród chmur, świetliste lisy byakko. Jeden z nich przebił ścianę wody, zatoczył krąg nad głową ronina, wylądował przy rodzinie chrześcijan i przytulił pysk do łona kobiety.
*
– Idziemy na północ i zachód – oznajmił, obudziwszy rodzinę tuż przed świtem. – Jeśli się pospieszymy, o zmierzchu będziemy na wybrzeżu.
– Przepraszam… – rozpoczął mężczyzna, klękając przed roninem.
– Nie należą mi się przeprosiny – odparł tamten. – Ani tytuły. Jestem Hachiro. Bez rodu.
– Hachiro-san – skłonił się chrześcijanin. – Ja mam na imię Keiichi, mój syn – szturchnął chłopca, by ten się skłonił – to Makoto…
– Bez obaw, możecie podać mi swoje prawdziwe imiona – przerwał mu Hachiro. – Albo nie podawać żadnych. Zrozumiem.
Mężczyzna wstał i wyciągnął przed siebie rękę w geście pozdrowienia gaijin. Hachiro uścisnął jego dłoń. Złamał jak dotąd tyle zasad, że przyjęcie obcego obyczaju nie ważyło na obszerności tej listy.
– Jestem Daiso Furanochisho – chrześcijanin przedstawił się ponownie. – Mój syn to Barutotomeu, żona Magudarena, a córka Joana. To nasze chrześcijańskie imiona.
Obco brzmiące dźwięki sypały snopy iskier, przed którymi uciekały psotne amanjaku a skupione wokół zawiniątka z kataną tengu wykrzywiały gęby w wyrazie obrzydzenia. Jednak lisowi, który przycupnął pod nogami Magdaleny, nie przeszkadzały.
– Dobrze. – Hachiro skinął głową. – Ruszajmy. Dwa dni to i tak za długo.
– Dwa tygodnie, Hachiro-san. – Usłyszał nieśmiały szept kobiety. – Byłeś nieprzytomny. Nawet jadłeś przez sen.
– Nie znaleźli was przez tyle czasu?
– Chrześcijanie długo przed powstaniem wiedli tutaj ciężki żywot – wyjaśnił mężczyzna. – Tę kryjówkę pokazał mi ojciec, kiedy w sąsiedniej wsi spalono żywcem rodzinę wuja. Podobno ich ciała stopiły się w jedno… Pamiętam święta, które z nimi spędziliśmy. Mieli czwórkę dzieci, dwoje młodszych niż moje teraz… – Mężczyzna sposępniał, a złe duchy bez kształtu zebrały się wokół niego, przywołując wspomnienia tych, co odeszli.
Pokręcił głową i wykonał znak krzyża.
– Nie znajdzie nas tu nikt, kto nie zna drogi – zapewnił, obejmując pełnym troski spojrzeniem swoich bliskich.
Ronin przekonał się, że w słowach chrześcijanina nie było krzty przesady. Droga, która prowadziła z jaskini, stanowiła istny labirynt, częściowo ukryty za wodami wodospadu, lub wciśnięty między skalne bloki. Nim wyszli do lasu, słońce było już wysoko na niebie.
Hachiro wybrał kierunek i ruszył, a pozostałym nakazał iść za nim, z dala od głównego szlaku, przez zarośla, które wycinał bezczeszcząc tym aktem drogocenną katanę. Francisco niósł na plecach syna, córka spoczywała w ramionach matki, więc przemieszczali się wolniej, niż zakładał.
– Uratowałeś nam życie, Hachiro-san – rozpoczął wieśniak – winniśmy ci zaufanie… Jednak mógłbyś powiedzieć, dokąd nas prowadzisz? Na północy jest zamek Kumamoto. Jeśli znajdą nas i rozpoznają…
– Nie jesteście mi nic winni – odpowiedział ronin, torując drogę kolejnymi uderzeniami miecza. W odgłosie ścinanych gałęzi dostrzegał filigranowe postaci leśnych duchów, które opłakiwały każdy opadły liść. – Uratowaliście mnie, jak ja was. Nie ma niespłaconych długów między nami.
Francisco mruknął na znak, że rozumie. Czekał jednak na odpowiedź.
– Jak mocna jest wasza wiara? – zapytał Hachiro.
– Wiara może być mocna, lub żadna. – Kiedy chrześcijanin wypowiadał te słowa, ronin dostrzegł złocistą smugę w kształcie okręgu, unoszącą się nad głową mężczyzny.
– Uwierzysz, jeżeli powiem, że spotkałem Amakusę Shiro? Dawno temu. I wczoraj, we śnie.
Magdalena, nadal trzymając dziecko, dotknęła prawą dłonią czoła, piersi i ramion, szepcąc przy tym niewyraźnie. Słowa ulatywały w niebo pod postacią białych piór.
– Powiedział mi, by zaprowadzić was tam, gdzie spotkaliśmy się za pierwszym razem – dopowiedział ronin.
– To Pan cię zesłał, by nam pomóc – stwierdził Francisco, również czyniąc znak krzyża. – Gdziekolwiek idziemy, On nas prowadzi.
– Zmierzamy do ruin zamku Hara – wyznał Hachiro.
Słowa spadły na chrześcijan niczym górskie głazy i resztę drogi, aż do późnej nocy, kiedy musieli zatrzymać się na postój, pokonali w milczeniu.
*
Kiedy człowiek przyjmuje nowe imię, zmienia się nie tylko brzmienie słowa, jakim jest przedstawiany. Następująca w tym momencie przemiana zaważyć może na całym życiu, stanowić moment zwrotny, w którym układają się ścieżki przeznaczenia. Tak było z młodym samurajem z rodu Tokisada, którego nazwano na cześć wysp Amakusa, stanowiących zarzewie buntu, który przeistoczył się w walkę przeciwko obcemu kami. I choć wybrany na przywódcę młodzian znany był pod chrześcijańskimi imionami Geronimo i Francisco, znany pozostał jako Amakusa Shiro – nie zwykły samuraj, nie jeden z wielu chrześcijan o podobnych, trudnych do wypowiedzenia imionach, ale przywódca buntowników, wysłannik Deusu, cudotwórca.
Pojmani rebelianci w czasie tortur opowiadali o niemożliwych czynach, których miał dokonać. Uzdrowienia, rozmnożenie pokarmu, wędrówka po wodzie, blask, który wspomagał nielicznych buntowników w walce z przeważającymi siłami shogunatu.
Hachiro znał wszystkie historie i nie dowierzał w żadną z nich.
A potem on i przywódca powstania Shimabara spotkali się w walce.
– Hachiro-san, czy ty… zabiłeś go? – Głos Francisco zburzył harmonię dźwięków lasu, do których tańczyły nienazwane, opierzone i dziobate yōkai. Wizja zniknęła, zastąpiona inną. Las płonął ogniem podłożonym pod zamek Hara przed trzydziestu laty.
– Nie, to nie ja. Ktokolwiek to zrobił, na pewno już go nie ma na świecie.
– Mówisz zagadkami, Hachiro-san. Wybacz pytania ciekawskiego wieśniaka.
Na jakiś czas znów zapadła cisza. Słony wiatr wiejący od strony morza dźwięczał płaczem demona kawa-akago, które wabiło ofiary niemowlęcym kwileniem.
– Był tam. Mój ojciec. Na zamku Hara – odezwał się chrześcijanin. – Chciał zabrać nas ze sobą, mówił, że nadszedł koniec czasów, że pojawił się zbawca… Matka nie słuchała go. Wolała odrzucić wiarę. Dopiero kiedy zginął, przyjęła Deusu.
– Nie wiem, kim on był, ale z pewnością nie zwykłym samurajem. – Hachiro dotknął rękojeści miecza, który spoczywał tuż przy nim.
Uznał, że już czas, by opowiedzieć komuś o tym, co wydarzyło się przed trzydziestu laty. A czy mógł znaleźć lepszego słuchacza dla tej opowieści, niż chrześcijanin z Kiusiu?
– Spotkaliśmy się na polu walki. Bitwa była już wygrana, ludzie ginęli tysiącami, a on stał i patrzył na to ze smutkiem, ale i ze spokojem. Kiedy na mnie spojrzał, nie wiedziałem, czy bardziej trwoży się o swoich ludzi, czy o mnie. Byłem wtedy młody i pewien swoich umiejętności. Pracowałem nad własnym stylem, Niebiańską Techniką Siedmiu Bogów Szczęścia, w której chciałem połączyć to wszystko, czego starali się nauczyć mnie bracia. Myślałem, że pokonam samego Musashi-san… Zaatakowałem bez wahania. Shiro bronił się, ale wiedziałem, że wygram. W końcu potknął się, miecz wypadł mu z rąk i stanąłem nad nim, by to zakończyć… a on nadal był spokojny, nadal smucił się, ale nie nad sobą. W jego prawej ręce błysnął krzyżyk na końcu modlitewnego sznura. Odbite od niego promienie słońca oślepiły mnie, a Shiro złapał moje przedramię. Nie wiem, co wtedy powiedział. Coś w języku bateren… Przeklął mnie.
– Hachiro-san…
– Od tamtej pory moje zmysły są przemieszane, tak samo jak światy, w których żyję. W dźwiękach widzę yōkai, w zapachu słyszę ich podszepty. Nigdy mnie nie opuszczają. – Hachiro wstał, sięgnął po katanę, ale nie wydobył jej. Podniósł tylko broń i spojrzał w gwiazdy. – Tamtego dnia zobaczyłem ich po raz pierwszy. Oni kierujących rękoma mordujących kobiety i dzieci. Tengu tańczących pośród ciał poległych. Amanjaku krążących pod nogami wojowników, by zdradziecko przesunięty kamyk albo wzbity w powietrze pył zmienił los pojedynku. Jikininki o wielkich paszczach z wieloma rzędami zębów, krążące nad umierającymi, wyczekując chwili, gdy będą mogły się posilić. Całe hordy demonów, które w jednej chwili wyczuły, że je widzę. Uciekłem, okryty hańbą. Opuściłem Kiusiu. Miałem nigdy tu nie wracać, ale…
Francisco usiadł na piętach i skłonił się do ziemi.
– Uratowałeś nas, Hachiro-san! To nie jest zachowanie kogoś przeklętego ani okrytego hańbą! Jesteśmy tylko wieśniakami, chrześcijanami, których daimyo mają za gorszych od zwierząt, ale pamięć o tym nie zginie, póki moi synowie będą mieli synów, a oni swoich synów.
Dusza mężczyzny płonęła jasnym ogniem, niczym serca najodważniejszych samurajów i ronin wiedział, że Francisco nie złamie danego słowa. Nie czuł jednak, by zasługiwał na taką cześć. Kazał mu wstać i przejąć wartę, a sam ułożył się do snu.
– Czy twoja żona jest w ciąży? – zapytał jeszcze.
– Tak, Hachiro-san. Jak to zauważyłeś?
Ale Hachiro już odpłynął w sen, zastanawiając się, czemu nie powiedział prawdy.
To nie krzyż go wtedy oślepił, a on nie wstrzymał ataku. Obleczona w światło istota o śnieżnobiałych skrzydłach – taka sama, jak te krążące nad rodziną Francisco przed dwoma tygodniami – pojawiła się wówczas nad przywódcą buntowników i ostrzem swojego miecza zatrzymała cios.
Doskonale pamiętał, co powiedział wtedy Amakusa Shiro. Tenha piedade! Eles não sabem o que estão fazendo! Do dziś Hachiro nie zapomniał brzmienia tych słów, choć miał nigdy nie dowiedzieć się, co znaczą.
*
Mrok.
Prawdziwy, odwieczny i wszechogarniający, przy którym ciemność jaskini, ciemność trumny albo każda inna, której człowiek może doświadczyć, jest tylko brakiem światła.
W mroku czające się bestie.
Dzioby i szpony. Kły i pazury. Rogi i łapy. Szczęki i macki. Kłębią się, przepychają, wyczekują.
Nie wszystkie yōkai są złe, nie. Yōkai mogą być dobre, mogą być szalone, mogą być dumne, psotne, honorowe, chytre, szlachetne i małostkowe.
Kiedy jednak mrok rozstępuje się, by zrobić miejsce dla jednej, nikłej iskierki światła, widzi, jak szczerzą zęby, jak gryzą i szarpią, jak walczą między sobą – a potem, gdy świat rośnie, jak próbują wedrzeć się w światło, uciec od mroku.
Ale mrok był, jest i będzie. Był przed światłem i będzie po nim.
Trzeba je chronić, tak długo, jak się da.
*
Hachiro zerwał się z miejsca, w jednej chwili odzyskując przytomność, jakby zbudził się z koszmaru. W mroku dostrzegł czerwone ślepia i dosłyszał warczenie nogitsune. Biały lis unosił się w powietrzu nad rodziną chrześcijan i wbijał w niego oczy, a potem popędził, by odgonić swych złowieszczych krewniaków.
– Wstawajcie! – zawołał. – Musimy iść!
Pierwszy obudził się Francisco, który miał pełnić wartę.
– Co się dzieje?!
– Złapali nasz trop.
– Skąd wiesz?
– Wiem.
Rodzice wzięli w ramiona nadal śpiące dzieci i ruszyli dalej na zachód. Nie szczędząc sił parli naprzód. Kiedy Hachiro dostrzegł zmęczenie Magdaleny, przejął małą Joannę, która wtuliła się w niego z ufnością, jak gdyby był członkiem jej rodziny. Najpierw szli, a potem, kiedy stłumione dźwięki za nimi podpowiadały roninowi obrazy wygłodniałej sfory psów, zaczęli biec.
Świtało, gdy dotarli do plaży.
Na brzegu czekała porzucona rybacka łódź i para wioseł.
– Santa Maruya! – wykrzyknęła z radością Magdalena, padła na kolana i uczyniła znak krzyża.
– Do łodzi! – nakazał Hachiro, kiedy dźwięki pogoni były już tak wyraźnie, że i pozostali słyszeli je bez trudu.
Wraz z Francisco zepchnął łódź do wody i pomógł mu wsiąść, kiedy rozległ się huk a kula utknęła w prawej burcie. Jednym ruchem Hachiro odwinął miecz i zwrócił się w stronę lasu. Dwudziestu jeźdźców wyjechało na skraj plaży. Poznawał zbroję tego, który nimi dowodził.
Chłopiec znalazł go, by stać się mężczyzną. Hachiro wątpił, czy po przypieczętowaniu zemsty, młody samuraj odbierze sobie życie, by zachować godność. Bratu siedmiu szlachetnych wojowników, bohaterów i wiernych sług rodu Matsuraida, który walczył u boku najznamienitszych mistrzów miecza, przyjdzie zginąć z ręki podrostka nie znającego honoru.
Hachiro uznał, że to adekwatna śmierć dla kogoś, kto większość swego czasu przeżył okryty hańbą. Tym razem jednak ta myśl nie dręczyła go, nie ciążyła niczym kamień u szyi. Z jakiegoś powodu odczuwał lekkość i spokój, jakby jego dawne winy zostały mu odpuszczone.
– Płyńcie! – krzyknął i z podniesioną bronią ruszył na wroga.
Młody samuraj nie ryzykował starcia. Dał znak i dziewiętnaście muszkietów wypaliło w kierunku ronina, nim ten zbliżył się do jeźdźców na wyciągnięcie miecza. Hachiro stanął w pół kroku, ale nie upadł. Zachwiał się, ale zebrał resztki sił i cisnął kataną w młodego samuraja.
Nie trafił.
Kolana w końcu ugięły się pod nim i runął twarzą w piasek. Umierał jednak szczęśliwy, bo po raz pierwszy od trzydziestu lat nic nie ostrzegło go o zagrożeniu, nic nie dawało mu rad, nie ukazywało lecących kul nim te dosięgły jego ciała, nie zachęcało do mordu, ani nie drwiło z jego nieudolności.
Yōkai odeszły i chociaż w tej chwili mógł zostać sam.
*
W ciągu tego i kolejnych dni kilkukrotnie przeszukano zatokę Ariake, oraz wybrzeże po wschodniej, jak i po zachodniej stronie, gdzie rozpościerał się półwysep Shimabara, nad którym górowały posępne ruiny zamku Hara, dające świadectwo temu, jak kończą wrogowie shogunatu.
Choć mgły, które zebrały się tamtego ranka nad wodami zatoki, rozpierzchły się szybko, gdy tylko słońce wpłynęło na wyższe partie nieba, nikomu z poszukujących nie udało się odnaleźć skradzionej rybackiej łodzi ani tych, którzy w niej odpłynęli.
II
Stojąc w progu skromnej drewnianej świątyni, ojciec Bernard Petitjean nie czuł się spełniony. Odkąd – niespełna rok temu – objawiła mu się Najświętsza Panienka, u której stóp leżał biały lis o wielu ogonach, wiedział, że Japonia to miejsce, w którym powinien głosić Słowo. Wiedział również, jak nieprzyjazny i tragiczny dla jego braci w wierze jest ów kraj. Petitjean nie zwykł jednak unikać trudności.
Budynek zwrócony był wejściem w stronę wzgórza Nishizaki, gdzie niegdyś ukrzyżowano dwudziestu sześciu męczenników, których pamięci ojciec Bernard poświęcił świątynię. Ale myśli księdza wędrowały dalej, ku sąsiedniej prefekturze, przyciągane przez ruiny zamku Hara, gdzie przed ponad dwustu laty dopełnił się los dziesiątek tysięcy chrześcijan. Tak wiele czasu potrzebne było Kościołowi, by tu wrócić… Petitjean sposępniał, myśląc o tym, jak starania jego poprzedników zostały obrócone wniwecz przez okrutny shogunat, który pod groźbą śmierci zakazywał miejscowym przysłuchiwać się naukom księży. Obecnie jedynymi wiernymi w Japonii byli cudzoziemcy, gaijin tacy jak Petitjean.
Wtem jego uwagę przykuła grupa wieśniaków – mężczyzn, kobiet i dzieci – przypatrujących się duchownemu z lękiem, ale także zaciekawieniem, które przywiodło ich w okolice kościoła, choć złamanie prawa mogli przypłacić życiem.
Ojciec najpierw spojrzał w górę i uczynił znak krzyża, a potem wyszedł im na spotkanie.
Kiedy jedna z kobiet, na tyle odważna, by z nim mówić, zapytała, czy w środku budynku Santa Maruya ma swój pomnik, Bernard Petitjean zrozumiał, że jest świadkiem cudu.
III
Był dziewiąty sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, kilkanaście minut przed jedenastą, gdy major Charles W. Sweeny zmienił kurs i klnąc na nieprzyjazną pogodę w tym przeklętym kraju żółtków, która całą wyspę Kiusiu zakryła kołdrą z chmur, skierował bombowiec w stronę rezerwowego celu.
Sytuacja nad Nagasaki okazała się niewiele lepsza, jednak Sweeny był patriotą i oddanym żołnierzem, więc nawet nie przeszło mu przez myśl, by zawrócić nie wypełniwszy rozkazu. Wreszcie w przesłaniającej ziemię bieli i szarości dostrzegł pewien niewyraźny kształt, coś jakby dwie wieże, które pojawiły się chyba na życzenie, by umożliwić wykonanie zrzutu najpotężniejszej bomby, jaką widział świat.
Niszczycielska siła zamknięta w metalowej bańce zmierzała w kierunku największej dalekowschodniej katedry stanowiącej symbol zwycięstwa żyjącego tu przed niespełna wiekiem ojca Petitjeana, by obrócić ją w perzynę wraz ze wszystkim, co znajdowało się w promieniu ponad półtora kilometra od miejsca wybuchu.
Tymczasem w katedrze trwała msza.
„Tylko śmierć zna spokój
Życie jest
Jak topniejący śnieg”
– Nandai