- Opowiadanie: Palaio - Liluś

Liluś

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Liluś

Chodźmy, zanim wylezą. Nie lubię, kiedy łypią na mnie, czy aby nie patrzę albo nie podsłuchuję. Jakbym nie wiedział, co robią i jakbym kiedykolwiek na nich doniósł.

Najlepsze kamienie idą na bok. Tym na górze mówi się, ile trzeba spisać na straty, a w nocy, pod przymkniętym okiem stróża, wyjeżdża zakryty wóz. Wielki Nimrod osobiście doglądał budowy. A spróbowałby kto kraść! Ale jemu o coś chodziło, Liluś, a o co chodzi synom Nimroda?

Słyszałem, jak wiecują na placu. Jeden mówił:

– Chodźmy na północ, za góry. Tam są pola, na których ziemia sama rodzi zboża.

Na to drugi:

– Głupiś, jak ziemia może rodzić bez uprawy?! Chodźmy na południe, gdzie gałęzie uginają się od owoców…

– Nie słuchajcie! – przerwał mu trzeci, najstarszy. – Oni bajki opowiadają. Wyruszmy na wschód, tam są bogate miasta. Złupmy je!

Najmłodszy, jeszcze gładki, czekał, aż krzyki umilkną.

– Nie chcę wojny, tylko przygody – zaczął spokojnie. – Zgromadźmy zapasy i powędrujmy na zachód, za wielką pustynię. Nikt nie wie, co za nią jest. A ja chcę wiedzieć!

I cały kraj podzielił się na stronnictwa – cztery synowskie i piąte, które pragnie spokoju.

 

***

 

Mam nie po kolei w głowie, Liluś. Czternasty rok mówię do siebie w myślach, udając, że rozmawiam z tobą. Najpierw po kilka słów na dzień, potem nieśmiałe, bezładne zdania, aż w końcu się rozgadałem.

Wtedy też padało, pamiętasz? Wyszedłem pierwszy, jak dzisiaj, już mam ciągnąć na górę, gdy słyszę:

– Hej, tragarzu! – Sam Wielki Nimrod mnie wołał.

– Tak, panie – odpowiedziałem, wpatrzony w czubki butów.

– A czemu to pracujesz w deszczu?! Zabroniłem przecież, żeby wypadków nie było.

– Już prawie jasno. Przejdzie, a ja będę miał gotowy wóz. Droga na górę jest d-dobra, nie ma się czego bać – wyjaśniłem z trudem.

– Zuchwały jesteś, ale pracowity. Ile to już robisz przy wieży?

– Ja, panie, jestem od początku… – Nimrod zdziwił się i spojrzał ku górze, próbując sięgnąć zamierzchłych czasów. – Ten z wielkimi barkami – przypomniałem mu.

– Tak! – Załapał i znów, jak przed laty, trzasnął mnie w ramię. – Wciąż jak kamień, choć nie tak wielkie, a i oblicze niemłode. To już dwadzieścia jeden lat… – mruknął. – A gdzie masz konia? – zapytał po chwili milczenia.

– Py-py-padł mi, panie – wyjąkałem.

– Dwadzieścia jeden… – szepnął Nimrod. – Ile masz lat?! – rzucił nagle.

– Dziś kończę czterdziesty drugi rok.

– Masz urodziny?

Potwierdziłem głową. Nimrod zamyślił się i stał przez chwilę, miętosząc w palcach koniec długiej brody.

– Gdy wrócisz z wieży – zaczął niespodzianie – nie ładuj się ponownie, tylko idź do pałacu. Powiedz, że przyszedłeś po konia. Moi słudzy zaprowadzą cię do stajni i wybierzesz sobie, jakiego będziesz chciał.

To był najlżejszy kurs w życiu; nogi same rwały się do biegu. Przez lata mówiono na wieży: „Gonisz, jak Miszael po konia!”. Spocony, brudny, o pustym żołądku stanąłem przed bramą pałacu. Zaprowadzono mnie do stajni; na sto koni, jak mówił sługa. Wszystkie były wspaniałe – smukłe, lśniące, dumne. A każdy z nich miał własną historię.

– To Wicher – opowiadał stajenny – szybszy od wiatru, Nimrod dogonił na nim uciekającą gazelę. O, tego nazwano Cel, bo dosiadając go, nasz pan nigdy nie chybił z łuku. Kary to Niezwyciężony, koń-wojownik…

I poczułem się nieswój wśród tych koni, bo co można powiedzieć o mnie?

– A ten? – spytałem, zatrzymując się obok ciebie.

– Ta kobyła? Nosi do pałacu wodę…

Spojrzałem w twoje spokojne brązowe oczy. Patrzyły bez uniżenia ani wyższości i tak rozumnie, jakby wszystko wiedziały.

– Młódka. – Zreflektował się stajenny, widząc, że przystanąłem. – Chłopaki nazywają ją Liluś.

– Ma silne nogi – zauważyłem.

Gdzie tamtym koniom wciągać kamień na wieżę – pomyślałem, głaszcząc cię po pysku. Połamią sobie długie, smukłe nóżki, a ty do ciężkiego wozu stworzona.

Szydzono, że mogłem wziąć jakiegokolwiek innego konia, sprzedać i kupić tuzin takich kobył. Wynajmowałbym je do roboty, a sam liczył zyski. Liczył zyski i popijał wino…

Dobra, kruszynko, pierwsze kółko za nami. Odpoczniemy chwilę, bo nogi już nie te. Stopy bolą… Ręce wciąż mam silne, ale nogi brzydko się zestarzały. Zobacz, nawet nie ruszyli wozów. A ty musisz ciągnąć na wieżę, bo mi się uwidziało pracować. Każde dziecko wie, że to blaga i nikomu nie zależy na odbudowie. Za to można po cichu wynieść wszystko, co da się sprzedać.

No, idziemy!

 

***

 

Mój ojciec był rybakiem, Liluś. Odkąd pamiętam, wypływał przed świtem w morze. Gdy podrosłem, zaczął brać mnie ze sobą. Wytrzymałem z nim kilka lat i tak, jak on uciekł od swego ojca na inną łódź, tak i ja uciekłem od niego. Powtarzam się, co? Trudno, stary jestem, musisz mi wybaczyć.

Nienawidziłem wiosłować o wschodzie słońca. Nienawidziłem napiętej do granic wytrzymałości ciszy, która panowała na łodzi. Nienawidziłem sieci, lin, harpunów i ojca. Kochałem hulać po nocach. Nikt nie potrafił wypić tyle co ja i nikt nie obił tylu gęb.

– Potrzeba mężczyzn – ogłaszał werbownik – silnych i zdrowych! Trzy posiłki dziennie, własny namiot, a co zarobicie, wasze. Ile tu wyciągacie z morza? Nimrod to potroi! Kto chętny?!

Ja byłem chętny. Wracam do domu i mówię, że ruszam w nieznane. Matka w płacz, a ojciec do mnie:

– Wyrosłeś większy niż ja, rób więc, jak uważasz.

Taką masz dla syna mądrość: rób, jak uważasz – myślałem wtedy. Ale co mógł powiedzieć prosty rybak? I co zrozumie głupi szczeniak? Ano właśnie. Wzięło mnie dziś na wspominki, ale zawsze tak mam w urodziny.

Śliczny masz pyszczek. Lubię białą kropkę na twoim nosie, o tę, mam wrażenie, że co roku jest większa. Nie lubię urodzin, bo w ten dzień myśli odpływają mi w przeszłość. Może dlatego ludzie nie chcą być wówczas sami i urządzają przyjęcia.

Znowu coś wymyślam, a prawda jest taka, że nikt o mnie nie pamięta. Nie! Mam wszystkich w nosie, oprócz niego. Słyszysz, jak o nim mówię? Jakby słowo „syn”… Szafat… Dzień w dzień, prędzej czy później pojawia się Szafat, a w ślad za nim pytanie: po co ciągniesz ten wóz? Nie! Nie będziemy o tym rozmawiać.

No, pokaż pyska, kochany pyszczek. To ty ciągniesz wóz, Liluś, ja tylko ci pomagam…

Jesteśmy już w połowie, chodź, coś przekąsimy. Czekaj, zaraz ci to zdejmę, tylko zablokuję koła… Tak, popij sobie, a ja przysiądę na chwilę. Oho, zobacz tam! I co robimy? Zostawimy wóz? A jak znowu ukradną? Nie stać nas na nowy. Pójdziemy, co? Ile to już razy szło się w deszczu. A pamiętasz ostatnie upały? Nie robiliśmy cały tydzień, bo ludzie mdleli od słońca. Przepiłem wszystkie pieniądze, a jeszcze dzień albo dwa i kto wie, może byśmy teraz nie rozmawiali.

 

***

 

Zrobiłem, jak chciałem, Liluś, docierając tu z grupą podobnych mi łachmytów. Po drodze przepiłem ostatnie pieniądze, ale towarzysze pamiętali czasy, gdy chętnie dzieliłem się pełnym bukłakiem.

Tej nocy nie dowlokłem się nawet do namiotu, usnąłem przed nim, próbując odsznurować wejście.

– Wstawaj, opoju! – Nie wiem, co odczułem boleśniej, dźwięk głosu czy uderzenie skórzanego buta. – No, wstawaj i na apel!

Strażnicy, czy raczej poganiacze, zapędzili nas na plac, dookoła którego rozciągały się namioty. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem Wielkiego Nimroda. Powoli obszedł zebranych i stanął naprzeciw, przysłaniając oczy dłońmi. Nagle opuścił ręce, zrobił kilka kroków i gdy już wydawało się, że nas zostawi, przemówił:

– Kim wy jesteście?

– Panie, to twoi robotnicy – odpowiedział strażnik.

– Milcz! Was pytam. Tak, was! Kim jesteście?!

Rozejrzałem się: otaczały mnie setki niespokojnych par oczu.

– Porozmawiamy za miesiąc – wznowił po chwili Nimrod – a wtedy ten, kto nie będzie wiedział, kim jest, wróci tam, skąd przyszedł.

Przez miesiąc ćwiczono nas w pracy. Gdy Nimrod wrócił, przywitała go karna armia.

– Kim wy jesteście?! – spytał ponownie.

– Robotnikami! – odpowiedzieliśmy chórem.

– Mówicie tak – zaczął spokojnie Nimrod – bo tego was nauczono. Ale czy wiecie, co to słowo znaczy? Robotnik kocha swoją pracę, która jest trudną kobietą. I niezależnie od tego, czy rzuca się wam radośnie na szyję, czy wysysa resztki soków, musicie być dla niej dobrzy. Dlaczego? Bo jesteście mężczyznami. Nie chcę mieć zgrai niewolników, którzy tylko patrzą, jak się wymigać od pracy. Bądźcie jak jeden mąż, znoszący co dzień humory żony. Ja wam je wynagrodzę. A i ona sama, praca, jak kobieta, wyda owoc miłości.

Jakoś tak to szło, Liluś. Przyznam, że nie trafiły do mnie te słowa. Nimrod przerwał na chwilę i gdy znów przemówił, zdało mi się, że wstąpił w niego inny duch.

– Ja umrę! – Uderzył się w pierś. – Wy również. I choć kochamy bliskich, nienawidzimy wrogów, gromadzimy dobra i z każdym dniem uczymy się życia, to w końcu nawet ciało oddamy wilgotnej ziemi… – Urwał nagle i rozłożył ręce. – Tu będzie miasto. A tam stanie wieża, która sięgnie nieba! – Wskazał przed siebie i wszyscy odwróciliśmy głowy. – Ile jest warte nasze życie?! Tyle, co po sobie zostawimy. A co po nas zostanie? Dzieła naszych lędźwi i rąk! Zbudujmy wieżę wysoką jak góra, przypominającą po wsze czasy, że człowiek, choć śmiertelny, stworzył nieśmiertelne dzieło!

Mówił z mocą i czułem tę moc. Gdy skończył, podszedł do nas, wyłuskał mnie z tłumu, pokazał zebranym i bijąc otwartą dłonią w ramię, powiedział:

– Takich chcę mieć przy wieży. Przyprowadźcie mi setkę, a w rok się wyrobię!

Z początku rygor był nie do zniesienia. Przynieś! Podaj! Ciągnij! Tnij! Odpoczywaj! Nawet do wychodka szło się na komendę.

Na północy, gdzie woda ścieka z gór, wydobywano kamień. Widziałem, jak to się robi. Nimrod sprowadził prawdziwych magików ze wschodu. Wybierali miękkie skały i wykuwali w nich rowek. Do środka wkładali kawałki drewna, całość polewali wodą a kamienny blok – jedynie za sprawą ukrytej w drewnie mocy – odłupywał się od skały.

Tabor było widać z daleka. Na czele szły dziesiątki wołów. Dalej uwijali się ludzie, kładąc pnie przed spętany linami kamień, by przetoczyć go na właściwe miejsce. Magicy skonstruowali długie na sto łokci ramiona i na każdej kolistej warstwie stawialiśmy kolejną.

Wieża pięła się w górę. Miasto rosło, przybywali kupcy i rzemieślnicy; rozkładano stragany, budowano domy, a gdy ukończono pałac, zawitał do nas sam Nimrod.

Prace szły gładko. Aż razu jednego niebo sczerniało w środku dnia. Rozdarły je gromy, zerwał się wiatr i lunęło. Wody wezbrały, niszcząc namioty i podmywając plac. Walczyliśmy z żywiołem przez tydzień. Siódmego dnia, o poranku, wyszło słońce. Przerwaliśmy sypanie wałów. Niebo zdobiła tęcza. Siedmiobarwna wstęga zamknęła w półkolu wieżę. Ludzie szeptali, że to znak. A wtedy Nimrod, unosząc ku niej ręce, ryknął:

– Wyżej!!!

 

***

 

Siedem lat nie pracowałem przy wieży. W ogóle nie pracowałem, bo kraj opływał w dostatki z podbitych krain. I mogłem robić, co chcę, na co mam ochotę. Ale gdy sięgnę pamięcią, ten czas jawi mi się jako ciąg zapijanych winem ponurych myśli. Gdyby Noemi ze mną była… Dobra Noemi.

Co się dzieje? Spokojnie, to tylko woda. Zobacz, ja też jestem mokry. Przepraszam, zbyt się uniosłem, a ty to czujesz. Wolę myśleć o żonie bez słów, ale dziś nie mam siły i słowa same układają się w głowie…

Noemi wychodziła każdego ranka na targ. Upiłem się do nieprzytomności i zasnąłem oparty o ścianę jej domu. Zbudził mnie trzask drzwi. Spojrzeliśmy na siebie jednocześnie i zanim ona krzyknęła, by wezwać na pomoc ojca, ja wycharczałem:

– Wody!

Zlitowała się i podała mi wiadro. Nawet nie podziękowałem, nauczony pijackim doświadczeniem ruszyłem w swoją stronę.

Noemi nie była piękna. Miała okrągłą, na pierwszy rzut oka pospolitą twarz, która nie pasowała do wysuszonego ciała. Ale w wyrazie jej oczu zobaczyłem coś niezwykłego. W drodze do namiotu uzmysłowiłem sobie, że te oczy są dobre, bezinteresownie dobre. Jak oczy matki. Odtąd codziennie zostawiałem pod jej drzwiami podarek, ale ukradkiem, w środku nocy, bo wciąż było mi wstyd.

Aż w końcu zostałem przyłapany.

– Dlaczego to robisz? – spytała Noemi, zachodząc mnie od tyłu.

– Zapomniałem podzięk-k-kować… Dziękuję – odpowiedziałem i wyciągnąłem przed siebie drewnianą figurkę.

Noemi podeszła bliżej. Gdy się nachyliła, miesiąc oświetlił jej twarz, podkreślając subtelne rysy.

– Sam je robisz? – Potwierdziłem głową. – Ładne, a ta podoba mi się najbardziej. – Noemi urwała, patrząc na mnie dobrymi oczami. – Masz takie wielkie dłonie, a twoje koniki są takie malutkie – dodała, chwyciwszy moją dłoń swoją chłodną, kościstą rączką.

Jakoś tak jest, Liluś, że dobrzy ludzie odchodzą wcześniej. Kiedyś myślałem, że jestem dobry. Mam swoje wady, jak każdy, ale w gruncie rzeczy pragnę dobra, tylko woli mi nie starcza. To świat jest zły! Inni ludzie są źli! Ja tylko bywam słaby.

Biorę Noemi, bo jest dobra – tak to tłumaczyłem – i potrzebuje opieki. A jeśli to nieprawda?! Dużo wtedy piłem i dłuższy czas nie miałem kobiety. Nagle trafiła się nieboga, wyciągając na wierzch uśpioną żądzę. Skupiłem się na jej duchu… Ale czy ona była naprawdę dobra? Wieczorem ledwo stała na nogach. Ciągle brała ją choroba. I aby zjednać sobie ludzi, musiała im coś dać: miłe słowo, uśmiech, łagodne spojrzenie, dobry uczynek.

Co to w ogóle znaczy – dobro? Przecież nie to, co mnie albo komuś się wydaje. Może, Liluś, dobrze by było, jakbyś nadal nosiła do pałacu wodę?

Noemi umarła przy porodzie. Znikła z mojego życia niemal tak szybko, jak się pojawiła, zostawiając po sobie Szafata…

Jesteśmy, Liluś. Poczekaj tu, pod daszkiem, ja zaraz wracam.

 

***

 

Czego się spodziewałem?! Że pomogą nam rozładować wóz? Mieli tylko jedno pytanie:

– Masz wino?

Ja im na to, że nie, skąd, kamienie przywiozłem…

– Ciągnąłeś na górę w deszczu, dziadku? – Przerwał mi chłystek z rzadkim wąsem. – Po co? Przecież i tak nie będziemy robić.

I uśmiechał się w przekonaniu, że mówi do starego głupca. Może i mówił, bo zamiast walnąć go w gębę, próbowałem tłumaczyć:

– Zy-zy-zrzucimy raz-dwa i zabiorę was na dół.

– Nie będziemy robić w deszczu – odezwał się szef brygady. – Przywlokłeś wóz, to teraz się martw. My czekamy, aż przestanie padać. Choćby do nocy. Trzeba wszystko zabezpieczyć, przypilnować. Nocna zmiana, nie, chłopaki?!

A chłopaki zawtórowali, szczerząc zębiska:

– Tak jest, nocna zmiana!

Zapłacą im za noc, a przy okazji coś się wyniesie. I co robimy? Trzeba wyładować…

Zobacz, jakie wszystko stąd małe. Patrząc w górę, mam wrażenie, że jeszcze trochę i sięgnę chmur, a potem nieba. Ale to ułuda. Szczyty gór nikną w chmurach, jednak wystarczy pogodny dzień, by się przekonać, że do nieba im daleko. Jakie to głębokie, tak głębokie, aż zapadło mi w pamięć.

 

***

 

Wieża górowała nad miastem, a jej szczyt niknął w chmurach. Na ulicach trwała zabawa. Piłem już drugi miesiąc, świętując ukończenie budowy. Sięgnęliśmy nieba, a kto miał wątpliwości, jak ten rozgadany kupiec, był karany. Może i lepiej, że dałem mu w mordę, zanim skończył zdanie. Stracił tylko zęby.

Nimrod zjednoczył wszystkie plemiona i rody. A my – niespokojne duchy szukające w ponurym świecie sensu – w końcu osiągnęliśmy cel. Teraz niech każdy podziwia nasze dzieło, a jeśli nie chce, to go zmusimy!

Kto miał synów, oddawał ich do armii. Podbój trwał nieprzerwanie przez siedem lat. W końcu kraj otaczały tylko lasy, pustynie, góry i morza. My zaś – budowniczowie wieży – żyliśmy z pracy innych. Aż razu jednego niebo sczerniało w środku dnia. Rozdarły je gromy, zerwał się wiatr i lunęło. Padało nieprzerwanie przez tydzień. Gdy wyszliśmy o poranku liczyć straty, ujrzeliśmy tęczę. Siedmiobarwną wstęgę przecinał szczyt wieży.

Nagle zatrzęsła się ziemia. Siedem lat wznosiliśmy wieżę, a runęła w kilka chwil.

Zabraliśmy się do odbudowy. Z początku prace szły sprawnie, bo wiedzieliśmy już, jak to się robi. Jednak z czasem nasz zapał słabł. Brakowało ludzi i kamienia, a podbite kraje, czując moment słabości, zaczęły się buntować. Wciąż potrzeba było rekruta.

– Nalej mi wina – wymamrotałem, słysząc kroki.

Szafat podszedł do stołu.

– Pusto – powiedział, nie przestając się bezczelnie uśmiechać.

– To idź, napełnij.

Wrócił i zanim nalał wina, spojrzał mi w oczy.

– T-tydzień już minął, a wciąż czekam na t-y-twoją odpowiedź – wyjąkałem.

I chwyciłem kubek, uciekając od oczu syna, podobnych do oczu matki, ale już nie – dobrych.

– Nie.

– Słucham?

– Nie – powtórzył spokojnie Szafat.

Krew mi zawrzała, nogi się wyprostowały, dłonie skruszyły gliniany kubek, a z gardła wydobył się ryk:

– Jak to, nie?!

– A czego się spodziewałeś, staruszku? Że polecę umierać za kupę kamieni? Byłem u Jafeta i wziął mnie do eskorty. Karawana rusza jutro, na wschód.

Zbladłem, zabrakło mi tchu i mimowolnie usiadłem.

– Takie wybrałeś sobie zajęcie? Nadzorca niewolników u Jafeta – westchnąłem raczej do siebie niż do syna.

– Dobre jak każde inne. A ty ciągniesz kupę kamieni, żeby usypać większą kupę kamieni, która się pewnie zawali.

– Rób więc, jak uważasz – wycedziłem przez zęby. Ale gdy Szafat otworzył drzwi, odwrócił się i z tym swoim bezczelnym uśmiechem spojrzał mi prosto w oczy, dodałem: – Przeklinam cię.

Podobno przystąpił do bandy. Ludzie mówią, że łupi karawany. Mój syn, dasz wiarę, Liluś?

Czasem myślę, że Szafat patrzy, jak ciągnę na wieżę wóz. Raz zdało mi się, że go widzę.

– Szafat, tam, na koniu! – krzyknąłem do ciebie. – Siedzi i patrzy, duży, jakby on!

Zatrzymaliśmy się i machnąłem kilka razy na znak, że go widzę. Jeździec ściągnął wodze, ruszył gwałtownie i schował się za budynki.

 

***

 

Pamiętasz, jak miałaś chore kopyto? Przerobiłem wóz i cały tydzień sam ciągnąłem na wieżę. Przeliczyłem się, Liluś, bo nogi już nie te. Ostatniego dnia dowlokłem się na górę dopiero po zmroku. A biorąc się do rozładunku, usłyszałem:

– Co tutaj robisz?

– Przywiozłem k-y-y-kamień, panie – odpowiedziałem, poznając głos.

Nimrod, podpierając się kijem, wyszedł z cienia i usiadł na stercie kamieni.

– Znam cię – powiedział. – Gdzie masz konia?

– Chory.

– A ty, zdrowy jesteś?

– Starość zaczyna mi dolegać, panie.

Nimrod był wielki – duchem, którym górował nad wszystkimi. A tamtej nocy wyglądał, jakby zapadł się w sobie.

– Jak ci na imię? – spytał ledwo słyszalnym głosem.

– Miszael, panie.

– Po co ciągniesz ten wóz, Miszaelu?

Nie znalazłem właściwych słów. Nimrod pokiwał nerwowo głową i odszedł. Zmarł miesiąc później. Na pogrzebie każdy z synów przysięgał, że nie spocznie, dopóki nie odbuduje wieży…

Ciągniesz w milczeniu wóz, Liluś, nigdy się nie skarżysz. Tak cię nauczono, znasz tylko jedną drogę. Mnie pokazano wiele dróg, ale na starość widzę tylko dwie – praca albo wino.

Skamieniałem w duchu i sflaczałem na ciele. Nie wierzę już w Nimroda, nie wierzę w nasze dzieło. Podniety z wiekiem blakną, Liluś, odsłaniając bezsensowną prawdę, na którą się nie godzę. I póki starczy mi sił, będę robił to, co umiem – ciągnął na wieżę wóz – nadając życiu sens.

Tak trzeba było odpowiedzieć Nimrodowi. Ale gdy tylko otwieram usta, język mi się plącze.

Koniec

Komentarze

Bardzo, bardzo.

Przecinków nie ścigam ,bo po pierwsze nie umiem, po drugie zaczytałem się.

Nastrojowe, przyjemnie się czytało.

Gratuluję tekstu.

Czytałam i, choć tekst był zgrabnie napisany, zastanawiałam się, dokąd to prowadzi. Obawiałam się, że nie znajdę w nim sensu. A jednak zakończenie mnie zaskoczyło. Praca Miszaela przypominała raczej Syzyfa, a mimo to sprawiała, że miał chociaż w życiu cel. 

Czasem ciężko było mi się odnaleźć w rzeczywistości kolejnych fragmentów, ale po kilku zdaniach trafiałam już na właściwie tory. Ciekawy ten pomysł z mówieniem do konia ;))

Podsumowując, opowiadanie wyszło Ci naprawdę dobrze. Składania nawet do refleksji, więc jak dla mnie na plus ;)

Dzięki, Seenerze, za kilka i miłe słowo.

 

@ocmel

Ciesze się, i to podwójnie. Raz, że pomimo trudności w końcu odnajdywałaś się w opowieści. Zależało mi, żeby fragmenty jakoś ze sobą połączyć, jednocześnie zachowując wrażenie lekkiego chaosu, ponieważ Miszael opowiada z potrzeby serca (w gruncie rzeczy do siebie), bez ciągłości, w pewnych odstępach czasowych. A dwa, że przesłanie było dla Ciebie zrozumiałe, a opowiadanie skłoniło do refleksji. :)

Smutne to, że jedyną istotą, której Miszael może opowiedzieć o sobie, jest Liluś. Smutne jest też i to, że pokazałeś historię starego, spracowanego i samotnego pijaka, ale cóż… nie zawsze trzeba opiewać dzieje herosów.

Opowieść zdaje się nieco poszarpana, ale skoro takie było całe życie Miszaela, jest to całkiem zrozumiałe i uzasadnione.

Udaję się do klikarni, albowiem uważam, że opowiadanie zasługuje na miejsce w Bibliotece. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ano smutne, ale ludzki los bywa smutny i trudno jednoznacznie ocenić, kto za to odpowiada. Dziękuję za polecenie. :)

Bardzo proszę, Palaio. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć!

 

Jak przeczytałem przedmowę, to zrozumiałem, że może być nieźle. I jest nieźle! Smutne i refleksyjne, jak również piękne. Taka przypowieść o tym, jak czas zmienia perspektywę.

Mamy człowieka, który ma “wizję” i osiągnąwszy wszystko, czego może chcieć człowiek pragnie zostawić ślad. Oraz mamy murarz, który ucieka w pracę (i wódę, jeżeli akurat wieża jest cała) przed przytłaczającym go światem. Widzimy ich młodych (przynajmniej duchem), jak i starych. I postawy i zachodzące w nich przemiany wypadają bardzo dobrze imho.

Dobrze wypada też klamra z synem uciekającym z domu, choć tutaj trochę zabrakło mi powodów i motywacji kierujących bohaterami. Rozumiem, że uciekali, ale nie do końca dlaczego.

Pomysłowo przedstawiasz całość w formie “rozmowy” z koniem, co również wiele mówi o protagoniście i jego relacjach z ludźmi. W samej historii motyw wyboru konia jako nagrody nieco mi zgrzytał, bo mam wrażenie, że ludzie lubiący wypić są mocno łasi nagrody (często liczą, ile za coś będą mogli pić czy coś). A bohater był już wtedy daleko na drodze hulaki.

Napisane bardzo sprawnie, bez zgrzytów (jak na moje oko), czytałem z przyjemnością bardzo ciekaw finału. Zakończenie daje do myślenia i umiejętnie dopełnia obraz ogromu tragedii kolejnego ludzkiego życia.

 

2P dla Ciebie: Pozdrawiam i Polecam do biblioteki!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Dobrze wypada też klamra z synem uciekającym z domu, choć tutaj trochę zabrakło mi powodów i motywacji kierujących bohaterami. Rozumiem, że uciekali, ale nie do końca dlaczego.

Rzeczywiście, nie tłumaczyłem tego. Na swoją obronę napiszę, że wchodząc w dorosłość dzieci buntują się przeciw rodzicom – starzy nic nie rozumieją, denerwują, nie chce się z nimi gadać. Zazwyczaj – jeśli rodzicie mądrze pokierują tym buntem, a dzieci nie są skore do radykalnych kroków – kończy się to po paru latach. Miszael po prostu nie ma ochoty wysłuchiwać ojca i chce robić to, co mu się podoba. Szafat ma w nosie całą tę wieżę i kraj, który na niej się opierał, a wiedząc, że ojciec chce go posłać do wojska, załatwia sobie z pozoru łatwą robotę. Nie wiem, czy to się broni, w mojej głowie tak.

 

W samej historii motyw wyboru konia jako nagrody nieco mi zgrzytał, bo mam wrażenie, że ludzie lubiący wypić są mocno łasi nagrody (często liczą, ile za coś będą mogli pić czy coś). A bohater był już wtedy daleko na drodze hulaki.

Prawda, ale Miszael nie jest zwykłym pijakiem, przeliczającym wypłatę na flaszki. On nie chce pić i – na tyle, na ile go stać – robi co w swojej mocy, żeby nie pić. Dlatego też sumiennie pracuje i być może tylko dlatego nie zapił się jeszcze na śmierć. Poza tym Liluś mu się spodobała; była jedynym koniem w stajni Nimroda, do którego poczuł sympatię.

Dziękuję za wnikliwy komentarz i biblioteczne polecenie. Pozdrawiam.

O rany, jakie to dobre! Nie będę się czepiać kreacji postaci, bo dla mnie w tym opowiadaniu jest przede wszystkim nastrój, pięknie napisana relacja między człowiekiem i koniem, dwaj główni bohaterowi, tak bardzo różni, narysowani w sumie kilkoma kreskami, a przekonująco. No i jest malarskość w duchu Breughla, bo zataczasz kolejne koła tą narracją, refreniczność świetnie się sprawdza, doskonale pasuje do opowiadanej historii.

No i zakończenie – chapeau bas!

 

Mam tylko trzy drobne zastrzeżenia:

 

Strażnicy, czy raczej poganiacze, byli przekonywujący.

Przekonujący albo przekonywający – to są dwie poprawne formy.

 

Rozejrzałem się, znajdując setki niespokojnych par oczu.

Imiesłów tu nie pasuje, a “znajdować” w takim kontekście to anglicyzm (w sumie całe zdanie zalatuje angielskim). Proponowałabym coś w rodzaju “Rozejrzałem się i zobaczyłem wokół siebie setki…” / “Rozejrzałem się: otaczały mnie setki…” albo coś w ten deseń.

 

Nie chcę mieć zgrai niewolników, która tylko patrzy, jakby się wymigać od pracy.

Raczej: “Nie chcę mieć zgrai niewolników, którzy tylko patrzą, jak się wymigać od pracy.”, bo patrzą poszczególne osoby, a nie zgraja. Oraz: albo “jak by” albo samo “jak”

http://altronapoleone.home.blog

Dużo pracy włożyłem, by dopracować wskazane przez Ciebie elementy i cieszy mnie, że to zauważyłaś. Zależało mi, żeby tekst brzmiał, wybrzmiewając odpowiednio na końcu, ale nie byłem pewien, czy mi wyszło, bo robiłem to jedynie na własne ucho.

 

Rozejrzałem się, znajdując setki niespokojnych par oczu.

To zdanie – a czułem, że to musi być jedno zdanie – miało chyba z dziesięć wersji i ta również mi nie pasowała, ale już nie wiedziałem, co z tym zrobić.

 

Dziękuję za uwagi, kliczek i miłe słowa.

Cześć!

 

Napisałeś bardzo ciekawe opowiadanie. Wykonanie jest profesjonalne i świetnie się to czyta. Wykorzystując fakt, że facet mówi do konia, zyskałeś właściwie nieograniczoną przestrzeń na snucie monologu i wprowadzanie retrospekcji, z czego skorzystałeś we właściwych proporcjach. ;-) Nie zżyłem się może specjalnie z narratorem, ale mimo tego byłem ciekawy, jak zakończy się jego historia.

Nieźle zarysowałeś motyw „sztafety pokoleń”. Miszael odszedł z rodzinnego domu, otrzymując ojcowską poradę „rób jak uważasz” i identycznie było z Szafatem (który jednak wybrał nieco mniej uczciwe zajęcie).

Mam jedno pytanie/wątpliwość:

 

– Rób więc, jak uważasz – wycedziłem przez zęby.

 

Czy to „wycedził” przemyślane? To znaczy: czy bohater chciał te słowa powiedzieć niechętnie, powoli? Mi pasowałyby, gdyby wypowiedział je instynktownie i błyskawicznie, jakby cały czas siedziały mu w głowie i tylko czekały na dogodny moment. Oczywiście to drobiazg i może miałeś inny zamysł. Sam motyw bardzo mi się jednak podoba, stąd powyższe pytanie.  ;-)

 

Pozdrawiam i zgłaszam do zasobów bibliotecznych.

"Kozy mają mnie w nosie, a psy na ogonie." T. Rałowski

Cześć.

 

Przyznam, że zaskoczył mnie odbiór opowiadania. Bo nie jesteś jedyną osobą, która na pierwszy plan wysuwa motyw “sztafety pokoleń”, a ja właściwie tylko się nim posłużyłem. Narracja jest dość nietypowa – facet gada w myślach do konia. Przecież to kompletna nuda w dodatku na skraju zdrowia psychicznego. Ale cóż, uparłem się, więc trzeba to było jakoś uzasadnić: zbudować relację pomiędzy Miszaelem a Liluś; pokazać czytelnikowi, że to istotny element świata narratora. Zależało mi również, żeby – na tyle, na ile umiem – zaczarować czytelnika, zbudować rytm opowieści, odpowiednio rozmieścić imię konia – Liluś, by wchodziło do głowy, ale nie męczyło.

W samej opowieści chciałem skonfrontować ze sobą dwóch bohaterów. Nimroda, który osiąga w życiu wszystko i który za życia widzi, że wszystko co osiągnął się wali. I Miszaela, który nie ma własnych życiowych celów, po prostu żyje i bierze, co tam mu los da. Nimroda chciałem złamać, a Miszaela – którego życie było ciężką mordęgą wynikającą z zrządzeń losu oraz własnych decyzji – nie. Miszaelowi nic się nie udało, a jego życie jest – jak to się teraz mówi – przegrane. Mimo tego nie łamie się i widzi w życiu sens tylko i wyłącznie dlatego, że w to wierzy, a praca daje mu uzasadnienie. Dopiero z tego punktu widzenia owa “sztafeta pokoleń” nabiera dla mnie znaczenia. Bo przecież wielu ludzi obiera sobie za główną motywacją do życia własne dzieci, które często robią ze swoim życiem zupełnie co innego, niż chcieliby rodzicie. Zauważ, że również dzieci Nimroda mają zupełnie inną wizję od ojca.

 

Czy to „wycedził” przemyślane? To znaczy: czy bohater chciał te słowa powiedzieć niechętnie, powoli? Mi pasowałyby, gdyby wypowiedział je instynktownie i błyskawicznie, jakby cały czas siedziały mu w głowie i tylko czekały na dogodny moment. Oczywiście to drobiazg i może miałeś inny zamysł. Sam motyw bardzo mi się jednak podoba, stąd powyższe pytanie.  ;-)

Dokładnie – niechętnie, powoli, z trudem. Na tym etapie Miszael wciąż wierzył w wieżę i Nimroda, a wybór syna – haniebny z jego punktu widzenia – uznał za zdradę i potwarz. Ale ostatkiem sił się opanował, bo najchętniej przekląłby Szafata od razu, jednak gdy syn się odwraca, Miszael nie wytrzymuje i mówi to, co myśli.

 

Dzięki za komentarz i polecenie.

Dzięki za wyjaśnienia. Jeżeli chodzi o zaczarowanie czytelnika, to udało Ci się to w stu procentach.

Z przedstawioną tezą dotyczącą dzieci i ich wyborów – nie sposób się spierać. ;-)

 

Pozdrawiam!

"Kozy mają mnie w nosie, a psy na ogonie." T. Rałowski

Udany tekst, stojący nastrojem i wiarygodną, niejednoznaczną kreacją bohatera. Nie wybielasz go, nie czynisz ideałem, pokazujesz jasno, co poszło nie tak w jego życiu, ale ale jednocześnie – piszesz go tak, że trudno mu nie współczuć. Do tego efektownie przetworzona biblijna historia. Podobało mi się, zdecydowanie.

ninedin.home.blog

Dziękuję, ninedin, za komentarz i cieszy mnie, że Ci się podobało.

Opowiadanie może nie w stylu, który bym lubił, ale jednocześnie trudno go nie docenić. To jest ten przypadek, gdy mówię sobie “nie moja szuflada, ale dobra robota”.

Taki żywot człowieka, może nie poczciwego, ale prostego i prawdziwego. Wiarygodnego. Wiarygodnego jak diabli, starającego się pozostać w zgodzie z sobą tak długo, aż na końcu odkrywa, ze zgoda z sobą nic nie jest warta…

Najdziwniejsze jest to, że czytając ten tekst ma się w głowie dużo szarości. No, tzn. nie jest dziwne zważywszy na treść, ale dziwne w sensie, że nawet nie potrafię zidentyfikować, którym elementem stylu pisania udaje Ci się ten efekt wywołać. A udaje się bardzo skutecznie.

No i ogromny plus za to, że opisując coś rozciągniętego w czasie nie ulegasz pokusie rozciągnięcia samej treści. Dzięki Dobrze to wyważasz, dzięki czemu nie ma znużenia.

Choć w tekście nie ma czegoś, co mogłoby pozostawić go w mojej głowie na dłużej, to jednak doceniam wspomnianą prawdziwość bohatera. I nawet to, ze w jakiś subtelny sposób pokazujesz, ze choć żyje wspomnieniami (tyloma, ile może mieć w prostym życiu), to i te wspomnienia znikają powoli w szarości).

Nagle zatrzęsła się ziemia. Siedem lat wznosiliśmy wieżę, a runęła w siedem sekund.

To raczej nie mogło trwac siedmiu sekund. Rozumiem zamysł, ale trochę wytrąca z lektury.

– Po co ciągniesz ten wóz, Miszaelu?

Nie znalazłem właściwych słów

Ciekawe – w tym miejscu mógłby być mocny koniec, a kontynuując dalej i tak opowiadanie ma finisz solidny.

 

Dobrze, że w Bibliotece Fantastyki znajdują miejsce takie teksty. Właściwie fantastyki w nim nie ma, ale jest nastrój i budzi refleksje. Dobry tekst. Wart zachowania.

Dzięki, wilku-zimowy, za wnikliwy komentarz.

 

To jest ten przypadek, gdy mówię sobie “nie moja szuflada, ale dobra robota”.

Cieszy. :D

 

Najdziwniejsze jest to, że czytając ten tekst ma się w głowie dużo szarości. No, tzn. nie jest dziwne zważywszy na treść, ale dziwne w sensie, że nawet nie potrafię zidentyfikować, którym elementem stylu pisania udaje Ci się ten efekt wywołać. A udaje się bardzo skutecznie.

Też nie wiem. Chyba w jakimś stopniu udało mi się oddać w treści stan, w jakim pisałem opowiadanie.

 

No i ogromny plus za to, że opisując coś rozciągniętego w czasie nie ulegasz pokusie rozciągnięcia samej treści. Dzięki Dobrze to wyważasz, dzięki czemu nie ma znużenia.

Zależało mi na tym. Raczej ciąłem na bieżąco, ale i tak na końcu wyleciało jeszcze blisko 2k znaków.

 

To raczej nie mogło trwac siedmiu sekund. Rozumiem zamysł, ale trochę wytrąca z lektury.

W sensie, że za krótko czy za długo? Zależy, co rozumiemy przez runięcie. Czy moment od poruszenia się pierwszego kamienia do zatrzymania ostatniego na gruzowisku; czy też ten element procesu zawalania się, kiedy wieża zaczęła już gwałtownie spadać, aż to, co spadało łupnęło. Raczej traktowałbym te siedem sekund symbolicznie, bo nikt tam z zegarkiem w ręku nie stał, ale nie będę się przy nich upierać. Ważniejsze jest siedem lat, bo nie ma opcji, żeby w bliżej nieokreślonej starożytności postawić podobną budowlę i to w tak krótkim czasie. EDIT. Zamieniłem „siedem sekund” na „kilka chwil”. Sekunda (jako miara czasu) może wyrywać z zawieszenia niewiary.

 

Ciekawe – w tym miejscu mógłby być mocny koniec, a kontynuując dalej i tak opowiadanie ma finisz solidny.

Pisałem z myślą o innym zakończeniu, ale gdy dobrnąłem do końca, to się rozmyśliłem. Znaczy przesłanie było podobne, ale koniec miał być o wiele mocniejszy, bardziej emocjonalny, bo koń uległby wypadkowi i złamałby nogę. W treści zostało kilka fragmentów, które ów wypadek przygotowywały (reszta, nieistotna dla treści, wyleciała): deszcz i rozterki bohatera o tym, co byłoby dla Liluś dobre.

Gdybym skończył we wskazanym przez Ciebie momencie, powstałoby zakończenie otwarte i część czytelników pozostawiłbym z poczuciem bezsensu i beznadziei, a nie to chciałem przekazać. Poza tym, moim zdaniem, przedstawione zakończenie jest lepsze literacko. Miszael dochodzi do tego, co chciałby powiedzieć Nimrodowi, i przedostatnie zdanie wraca właśnie do przytoczonego przez Ciebie fragmentu. A ostatnie puentuje opowieść.

 

@Koala75

Właściwie fantastyki w nim nie ma…

Nie zgodzę się. Nie ma opcji, żeby starożytni postawili budynek sięgający chmur w siedem lat (ani w siedemdziesiąt siedem, ani w siedemset siedemdziesiąt siedem). Dobra, niby nie wiadomo, co znaczy – sięgający chmur. Ale zauważ, że kurs Miszaela trwał cały dzień, a wieża nie była skończona. Opowieść można przyjąć nieuzbrojonym okiem na wiarę, ale jakby delikatnie poskrobać, to pojawiają się pytania. Są już pieniądze, więc powinny to być czasy, do których możemy się dokopać. Jakie ramiona na sto łokci (50m)? Mamy więc historię alternatywną.

Dzięki za komentarz i kilka miłych słów.

Czytałem to opowiadanie tydzień temu, więc komentarz będzie się odnosił głównie do tego, co po tygodniu zapamiętałem.

Pięknie napisane, nienachalnie, skromnie wręcz. Nie ma tu wodotrysków, oratorskich popisów ani wystudiowanych chwytów, mających zmanipulować czytelnika i wywołać to “ach”. Jest zwyczajna opowieść o człowieku, który niczym Orwellowski Bokser, poświęcił się pracy. Twój Miszael wzbudza sympatię. Może to jego bezpretensjonalność, może scena z wyborem kobyły, a potem to, że mówił do niej jak do kochanki. Czuć, że jest dobry, nawet w tej swojej naiwności. Możliwe, że sympatia czytelnika wynika właśnie z tego, że współcześnie w obliczu wszędobylskiego cwaniactwa i manipulacji, gdzieś podświadomie za tym właśnie tęsknimy.

Stylistycznie tekst również mnie uwiódł. Nie ma w nim chropowatych zdań, nie ma zbędnych akapitów, a przede wszystkim nie nudzi. Uwodzi od początku klimatem i pozwala zatopić się w wykreowany świat.

Lektura bardzo satysfakcjonująca. Gratulacje.

 

Moja ocena: 5.3/6

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Cześć! Przyszedłem, zwabiony nominacją i tym, że nie kojarzę Twojego nicku. Zobaczmy, co tam naskrobałeś. Najpierw trochę marudzenia o szczegóły.

 

Troszkę nie rozumiem, o co chodzi w pierwszym akapicie. “A ja tylko nie kradnę”?

 

Załapał i znów trzasnął w moje ramiona. – a kiedy trzasnął pierwszy raz?

 

Was pytam, tak was.

To jakieś dziwne. Lepiej:

Was pytam. Tak, was.

 

wilgotne skały i wykłuwali w nich kształt. – chyba wykuwali?

 

Czego się spodziewałem?! – raczej wykrzyknik niepotrzebny

 

Opowiadanie ogólnie fajne, chociaż trochę krótkie. Ciekawy wybór narracji – pierwszoosobowa “mówiąca” do czytelnika. Bohater też udany, bardzo “ludzki”, dobrze że głównym bohaterem nie uczyniłeś np. Nimroda. Wieża Babel to generalnie fascynujący temat, miło, że ktoś napisał o niej dobry tekst :)

 

Pozdrawiam!

Precz z sygnaturkami.

Serce się raduje, gdy czytam Twój komentarz, Chrościsko, ale odpowiedź przychodzi mi z trudem. Nie potrafiąc wymyśleć nic bardziej sensownego, napiszę jedynie: dziękuję!

 

Cześć, Niebieski_kosmito. Fajnie, że wpadłeś!

Troszkę nie rozumiem, o co chodzi w pierwszym akapicie. “A ja tylko nie kradnę”?

W pierwszym akapicie narrator trochę się żali, że nie jest akceptowany przez kogoś (w domyśle kolegów z pracy). A nie jest, bo właśnie nie kradnie. W kolejnym akapicie masz wytłumaczony mechanizm kradzieży. Wiem, że jest to napisane trochę na około. 

 

Załapał i znów trzasnął w moje ramiona. – a kiedy trzasnął pierwszy raz?

Wtedy: “Mówił z mocą i czułem tę moc. Gdy skończył, podszedł do nas, wyłuskał mnie z tłumu, pokazał zebranym i bijąc w ramiona, powiedział…”.

Jest to zabieg, dzięki któremu uwiarygadniam postać. Taki szczególik. Wiem, że może to razić, kiedy się jeszcze Miszaelowi nie wierzy, ale, moim zdaniem, biorąc pod uwagę całość wychodzi na plus.

 

Was pytam, tak was.

To jakieś dziwne. Lepiej:

Was pytam. Tak, was.

Jasne, że lepiej. Już zmieniam.

 

wilgotne skały i wykłuwali w nich kształt. – chyba wykuwali?

No oczywiście, że wykuwali. To mi chyba oczy wkłuli. ;)

 

Czego się spodziewałem?! – raczej wykrzyknik niepotrzebny

Uważam, że potrzebny. Jest to pierwsze zdanie, które nadaje fragmentowi ton, a chciałbym, żeby czytelnik od początku wiedział, że Miszael jest zdenerwowany.

 

Opowiadanie ogólnie fajne, chociaż trochę krótkie.

Znaczy za krótkie, bo chciałoby się więcej; czy za krótkie, bo rozbudowując je mogłoby być lepsze?

 

Ja budowę wieży Babel rozumiem jako próbę stworzenia idealnego dzieła, a chęć stworzenia dzieła jako jeden z głównych życiowych motywatorów człowieka. Jednak niezależnie od interpretacji historia o wieży Babel wywarła wielki wpływ na kulturę. A przecież to jedynie kilka linijek tekstu.

Dziękuję za komentarz i uwagi. Mi również miło, że uznałeś opowiadanie za dobre. :)

Do zobaczenia pod Twoim tekstem.

Akurat z tą fantastyką, Palaio, to racją jest to, że to na fantastykę nie wygląda – i piszę to będąc przeciwnikiem “Brzytwy Lema”. Oczywiście nie przeszkadza to w czytaniu i odbiorze (choć może przeszkadzać w nominacji na piórko, które jest nagrodą za tekst fantastyczny), bo opowiadanie jest dobre i tyle. A że siedem lat budowy nie jest realistyczne dla przedstawionych czasów? Sam wspomniałeś, że siedem sekund traktowałbyś symbolicznie, wiec i siedem lat można tak odebrać (albo nawet jako fabularne uproszczenie, w końcu w literaturze “ogólnej” tez pojawiają się liczby niemożliwe w rzeczywistości, a nikt z tego powodu nie wrzuca wtedy książki z automatu w kategorię fantastyczną).

 

Te siedem lat nie ma większego znaczenia (choć jest to napisane dosłownie, co można wywnioskować z fabuły). Starożytni nie dysponowali technologią umożliwiającą postawienie opisanej budowli. A nawet jeśli by dysponowali, to zostałyby po niej ślady. Czy to jest fantastyka? Nie wiem, sami to rozsądźcie.

Jest wiele utworów z elementami fantastycznymi, które raczej się do kategorii fantastyka nie zalicza, bo z automatu wchodzą do literatury wysokiej. Ale ja, tak jak powiedziałem, o zawartość cukru w herbacie nie mam się zamiaru sprzeczać. Według mnie są ilości śladowe.

Cóż, Twoje opowiadanie nie jest w stylu, który do mnie przemawia, a jednak lektura nie stanowiła przykrości. Zastanawiałem się w trakcie, jak zamierzasz spiąć wszystkie poszarpane wątki, poruszone sprawy, no i ku swojemu zaskoczeniu stwierdziłem, że wyszła fajna klamra i mocne, skłaniające do refleksji zakończenie. Bohaterów zarysowałeś bardzo oszczędnie, a mimo to wybrzmiewają dobrze i łatwo wejść w ich buty (zwłaszcza Miszaela), więc chyba wyszła Ci niełatwa sztuka ;) Fajnie wybrzmiało wykorzystanie motywu biblijnego i mitologicznego.

Nieodmiennie też robi na mnie wrażenie, gdy ktoś jest w stanie sprawnie używać tak prostego, skąpego wręcz języka, oszczędnie mierząc słowa – ja tak nie potrafię ;D U Ciebie panuje surowość, a mimo to opowiadanie wybrzmiewa dokładnie tak, jak powinno i trafia, gdzie powinno. Dobra robota.

A, no i zabolał mnie kompletny brak fantastyki. Szkoda, że nie znalazłeś dla niej miejsca. 

Pzdr,

Amon

Cześć!

 

Ciekawa historia :) Sporo już tutaj powiedziano pod tekstem, więc wybacz jeżeli się nieco powtórzę.

 

Przede wszystkim narracja, swoistym papierkiem lakmusowym jest tutaj pierwszy komentarz Seenera, który swego czasu otrzymał piórko za, napisaną w podobnej narracji, Śmieciarkę. Ta narracja u Ciebie, podobnie zresztą jak u Seenera, wychodzi bardzo dobrze.

 

Co do bohaterów – znamy w literaturze przykłady podobnych historii, choćby “Nasz szkapa” czy “Łysek z pokładu Idy”. I tamte dzieła, IMHO, są mocniejsze, jest w nich więcej emocji, co nie jest zarzutem do Ciebie – po prostu inaczej poprowadziłeś swoją historię. Gdyby w Twoim tekście umieścić więcej emocji istnieje ryzyko, że świat przedstawiony runąłby na głowę czytelnikowi, który mógłby się nie połapać w relacjach społecznych. Historia napisana tak jak została napisana w moim przekonaniu jest bardziej uniwersalna.

Drugą niejako nogą dla zbudowania fabuły wydaje mi się tutaj być Syzyf z jego toczonym pod górę kamieniem. I to nawiązanie idealnie koresponduje z narracją, z fabułą, któa toczy się wolno niczym ciężki kamień, tutaj emocje rodem z “Naszej szkapy” czy “Łyska” popusłyby odbiór, rozmyły przekaz. Jeżeli chodzi o inne realizacje Syzyfa, to polecam choćby jeden z odcinków Ulissesa 31, The eternal punishement.

 

No właśnie – bo u Ciebie, to nie do końca jest wieczna kara, Miszael w swojej udręce znajduje sens, co przypomina mi z kolei Alberta Camusa i jego pytanie o to, czy Syzyf może być szczęśliwy. To ciekawe, to przejmujące, to, jak już rzekłem wyżej, uniwersalne. Brawo!

 

Czytając Twój tekst zastanawiałem się, czy ktoś podniesie kwestię braku fantastyki. IMHO, ta fantastyka zdecydowanie istnieje w tekście, mamy przecież wieżę Babel, któa jest ukrytym bohaterem tej historii, drwiną z boga, wznoszoną do samych niebios, nawet ponad tęczę, ponad znak przymierza z absolutem. I ta wieża jest wszechmocnym ramieniem boga niszczona – niczym Syzyfowy kamień, który stacza się z góry i ląduje ponownie u jej podstawy. Na tej wieży, wg mnie, nawet brzytwa Lema by się stępiła ;)

 

Cóż mogę jeszcze dodać – podobało mi się, jestem na TAK :)

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Widzę, że moje opowiadanie wywołało u Ciebie różnorakie odczucia, AmonieRa. Cieszę się, że pomimo nieprzemawiającego do Ciebie stylu przeczytałeś do końca i skomentowałeś. Każdy komentarz jest dla mnie ważny. Dzięki!

 

Cześć, BasementKeyu! Spory komentarz żeś wysmarował. ;)

Po cichu liczyłem, że pojawi się podobny głos w sprawie fantastyki. Bo ona nie jest w moim opowiadaniu oczywista. I wiedziałem, że mogą się pojawić zarzuty braku fantastyki, ponieważ na pewnym poziomie opowieść można przyjąć na wiarę (co – jak się okazało – jest zarówno zaletą jak i wadą historii). Czytelnik może przejść obok sformułowań: “Wieża górowała nad miastem, a jej szczyt niknął w chmurach” albo “Siedmiobarwną wstęgę przecinał szczyt wieży”; może potraktować je jako wyolbrzymione ozdobniki. A przecież historia, choć rozwinięta i zmieniona (wieża Babel została zbudowana), jest osadzona w świecie biblijnym i to w konkretnym czasie: pomiędzy przymierzem noachickim, a przymierzem Boga z Abrahamem. Nie bez powodu nie ma w tekście ani słowa o Bogu. Tak wyobraziłem sobie owe czasy – jako bezbożne. A budowę wieży jako konieczność. I to właśnie w połączeniu z losem i postawą Miszaela, który jest trybikiem tamtych czasów, chciałem opowiedzieć. Reszta to literacka obudowa.

Jednak nie ma się czemu dziwić, bo nie mogę od każdego oczekiwać, by rozumiał historię na tym poziomie. Interpretacja wymaga łączenia puzzli, no i nie każdy ma ku takim tematom ciągoty. Sam większości portalowych tekstów nie rozumiem i jakoś muszę z tym żyć. ;)

 

Pozdrawiam Was i dzięki za komentarze!

No, trafiłeś w mój gust :) Lubię takie spokojne opowieści, bez fajerwerków, za to z bohaterami z krwi i kości. Miszael nie jest herosem, pokazujesz zwykłego człowieka, któremu życie dało w dupę, ale jak go pokazujesz… Twoje opko czytało się naprawdę świetnie, znakomicie budujesz nastrój smutku, poczucia przegranej i niezgody na nią. Wszystko to bardzo kameralne, ten monolog do konia pokazuje też samotność bohatera, jego wyobcowanie. Ktoś wcześniej porównał Miszaela do Syzyfa, ale dla Syzyfa to była kara, a tu jednak jest wybór, choćby nawet tylko przez pogodzenie się z losem. On sam nadaje swojemu życiu sens.

Fajna opozycja pomiędzy Miszaelem a Nimrodem. Władca chciał zapisać się w historii i skończył jako zgorzkniały starzec, a starzec po prostu pracował i odnalazł w tej pracy sens. Pomimo wszystko.

Podobał mi się dodatkowy smaczek – synowie, którzy nie chcą iść w ślady ojców, i wierzą, że gdzieś indziej odnajdą swoje szczęście.

Z fantastyką nie mam problemu, sama budowa wieży Babel jest już fantastyką. Zastanawiałam się, czy tekst wybrzmiałby też, gdybyś wziął jakąś inną budowlę, ale myślę, że nie, bo tu czytelnik wie, jaki jest los wieży Babel, wie, że te wysiłki zostały zmarnowane.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Piękne opowiadaie o tym, czym się różni godność od dumy, a duma od pychy. Zwróciłem uwagę na dojrzałość kompozycji, z poszarpaną, a przecież czytelną, chronologią. Mam słabość do takich biblijnych lub mitologicznych retellingów, a Twój nie jest, jak to się często zdarza prostym odwróceniem ról, ale zarazem pogłębia motywację Nimroda, jak i ukazuje prozę życia samych budowniczych.

Językowo całkiem sprawnie, z elementami stylizacji na bliskowschodnią opowieść, choć sam początek z nieco zbyt wysokim progiem wejścia – nie wiadomo jeszcze kto, do kogo, kiedy i o czym mówi, więc trudniej podążać za logiką zdań. Zatrzymałem się na “A ja tylko nie kradnę” i kawałek dalej na wzmiance o Nimrodzie, z której nie wynika, że dotyczy przeszłości.

Rozbudowałbym wątek syna – jedna scena, bez zaznaczonego konfliktu i z dość szybkim finałem, to za mało by zbudować emocje – stąd relacja Miszael/Szafat przegrywa z parami Miszael/Nimrod i nawet Miszael/Noemi.

No, trafiłeś w mój gust :) Lubię takie spokojne opowieści, bez fajerwerków, za to z bohaterami z krwi i kości.

Cieszę się, bo niełatwo trafić w czyjkolwiek gust, za to łatwo trafić we własny. ;) Bardzo chciałem napisać coś optymistycznego, a gdy piszę na serio, to przychodzi mi to z ogromnym trudem.

 

Z fantastyką nie mam problemu, sama budowa wieży Babel jest już fantastyką. Zastanawiałam się, czy tekst wybrzmiałby też, gdybyś wziął jakąś inną budowlę, ale myślę, że nie, bo tu czytelnik wie, jaki jest los wieży Babel, wie, że te wysiłki zostały zmarnowane.

Chciałem też opowiedzieć coś na wyższym poziomie. I niech to pozostanie w sferze domysłów i interpretacji.

 

Zwróciłem uwagę na dojrzałość kompozycji, z poszarpaną, a przecież czytelną, chronologią.

Dzięki. Poprawiałem i komponowałem opowiadanie przez więcej czasu, niż je pisałem.

 

Językowo całkiem sprawnie, z elementami stylizacji na bliskowschodnią opowieść, choć sam początek z nieco zbyt wysokim progiem wejścia – nie wiadomo jeszcze kto, do kogo, kiedy i o czym mówi, więc trudniej podążać za logiką zdań.

Stylizacja jest delikatna, ale starałem się, żeby była i nadawała opowieści pewien urok.

Przyznam się, że zacząłem pisać od zupełnie innej sceny, w której Miszael wychodzi z czegoś w rodzaju pomieszczenia pracowniczego. Jednak w końcu wyrzuciłem ten fragment, bo mi nie pasował. Bardzo trudno było wymyślić odpowiedni początek, jednocześnie zachowując konwencję opowieści toczącej się w głowie bohatera, oraz pewnego rygoru, który z takiej formy opowiadania wynika. Bo choć możliwości są duże, to nie można sobie pozwolić na tłumaczenie czegoś, co dla bohatera jest oczywiste. Innymi słowy: nie umiałem zacząć inaczej.

I chyba miałem sporo szczęścia, że opowiadanie przeczytała drakaina, bo jestem świadomy, że wielu czytelników odbija się od początku. A i opowiadanie jako całość nie jest dla każdego. Jednak stało się, jak się stało i mogę przeczytać wiele cennych komentarzy.

 

Zatrzymałem się na “A ja tylko nie kradnę” i kawałek dalej na wzmiance o Nimrodzie, z której nie wynika, że dotyczy przeszłości.

Nie tylko Ty zwróciłeś na to uwagę, a już się nauczyłem, że jeśli dwie osoby mówią mi, że coś jest nie tak, to raczej rzeczywiście tak jest. “A ja tylko nie kradnę” chyba mogę wywalić, bo to wynika z kontekstu. Czy chodzi Ci o to zdanie: “– Tak! – Załapał i znów trzasnął w moje ramiona”? Tu można chyba zamienić wyraz “znów” na coś, co naprowadzi czytelnika, że podobne zdarzenie miało miejsce wiele lat temu. Liczyłem na to, że czytelnik zapamięta ten fragment do tego momentu, kiedy opisuję pierwsze spotkanie Miszaela z Nimrodem, ale chyba zbyt wiele wymagam. Szczególnie na początku. Pomyślę.

 

Rozbudowałbym wątek syna – jedna scena, bez zaznaczonego konfliktu i z dość szybkim finałem, to za mało by zbudować emocje – stąd relacja Miszael/Szafat przegrywa z parami Miszael/Nimrod i nawet Miszael/Noemi.

Tu z kolei sam nie wiem. Bo z jednej strony scena jest wprowadzona bez wyraźnego przygotowania – zrobiłem duży przeskok i logika całego fragmentu trzyma się na włosku. Ale z drugiej łamie to stateczność opowieści i już zaczyna wprowadzać do zakończenia. Liczyłem, że w tym momencie zadziała przygotowywany motyw synów, którzy chcą żyć po swojemu.

Miszael broni się przed wspomnieniem o Szafacie, które wciąż jest żywe. Myślę, że jeśli miałbym to napisać inaczej, to wyszłoby zbyt emocjonalnie, a tak, napisane trochę mimochodem, kończy wcześniej zapowiedziany wątek z synem, a zarazem nie dominuje opowieści. Natomiast wspomnienie o Noemi jest sprzed kilkunastu lat, przez co może być wyidealizowane, i z mojego punktu widzenia to dobrze, że ta relacja jest wyrazistsza.

Poza tym boję się, że jak zacznę coś zmieniać, to mi się wszystko posypie.

 

Wielkie dzięki za komentarze.

Piękna baśń.

W zasadzie poruszasz tu dużo wątków, choć chyba to umiłowanie pracy nadającej sens życiu oraz konfliktu ojca z synem trochę wysuwają się na pierwszy plan.

To pierwsze u mnie również przywołało skojarzenia z Syzyfem. W pewnym sensie jest to pułapka, łańcuch, który w zasadzie tworzy sobie sam – nawet jeżeli wmawia sobie, że daje to sens jego życiu. I to chyba jest główna różnica, że nie bogowie, a on sam jest swoim katem.

(To z kolei przypomina mi opowiadanie o człowieku stojącym w kolejce, tytułu niestety nie pamiętam (chyba “Kolejka”), który (uwaga, spoiler) w tejże kolejce stoi 20 lat, a gdy dociera do końca… wraca na początek kolejki, nie widząc innego sensu w życiu)

***

EDIT: Keith Laumer “W Kolejce”

***

No i to oczywiście prowadzi do pytań o ocenę Miszaela, człowieka skromnego i pracowitego, a zarazem pijusa. Czy koniec końców sam zgotował sobie ten los, czy jest naprawdę szczęśliwy, czy ktoś nie mógłby mu pomóc, choć Nimrod (bezskutecznie) próbował, a więc i jak mu pomóc, jeśli chcemy? Abstrahując od pytań o sens życia, to są to pytania aktualne nawet w życiu publicznym i skłaniać mogą lub nawet powinny do refleksji.

Wątek najpierw rozstania z ojcem, a potem z synem w miarę ładnie spaja tekst i pokazuje, jak kolejne pokolenie popełnia te same czyny (albo błędy).

Do tego stylizacja i styl pasują do tej opowieści i nadają jej dodatkowego wymiaru (tak jak i sama historia Lilusia).

Zastanawia mnie jeszcze temat wieży Babel. Bo oczywiście wiele osób ją podnosi w komentarzach, ale boję się, że przynajmniej w części sugerowali się Twoim wstępem (albo przynajmniej mogli się sugerować) i bez niego jej obecność nie byłaby tak jasna. Źle, dobrze – nie wiem, tak wspominam.

No więc oceniam tekst na bardzo dobry i ogólnie dziękuję za niego, lektura była samą przyjemnością :)

 

Слава Україні!

Dziękuję, Goldohu, za rozbudowany komentarz.

 

Rzeczywiście nie piszę wprost, że chodzi o wieżę Babel. W biblii wieża nie jest nazwana Babel, jest napisane, że miasto nazwano Babel, co znaczy “pomieszanie”. Mogę stąd wnioskować, że tę nazwę nadano miastu już po wydarzeniach związanych z wieżą.

Liczę, że czytelnik sam się domyśli. Opowiadanie otwieram fragmentem o pomieszaniu języków i rozproszeniu się po świecie (w moim rozumieniu). Piszę wprost o wieży sięgającej nieba. I Nimrod był pierwszym panem miasta Babel.

 

Jeszcze raz dzięki za komentarz i cieszę się, że tak wysoko oceniłeś moje opowiadanie. :)

Sorry, Winnetou, ale jestem na NIE. Z lekkim bólem serca.

Zgadzam się z przedpiścami, że to bardzo dobry tekst. Dojrzały warsztatowo, ładnie budujesz klimat, mimochodem tworzysz mocnych bohaterów, zawarłeś przekaz, pokazujesz samo życie… Prawie same zalety.

I tylko fantastyki mi brakło.

Tak, można się domyślić, że chodzi o wieżę Babel. Ale biblijna opowieść została odarta z nadnaturalnych elementów. Zostały zaćmienia, deszcze – zwyczajne zjawiska.

W komentarzach piszesz o sięganiu chmur i przecinaniu tęczy. No, niby tak. Ale. Mgła to też chmura, tylko snująca się przy ziemi. A niedawno widziałam chmuromgłę zaczynającą się na wysokości wierzchołków drzew, więc luzik. Kwestia klimatu, ukształtowania terenu i takich tam. A może to smog był? Tęcza. Bo to raz człowiek widział najzwyklejszy blok przecinający tęczę? Zależy, w jakiej odległości od przecinającego obiektu stoisz. I nie każda tęcza wznosi się na maksa (bodajże 42 stopnie nad horyzontem). Równie dobrze można te określenia potraktować jako poetyckie i odrobinę przesadzone.

A zresztą – dla mnie to nie jest opowieść o wieży, tylko o samotnym człowieku codziennie wybierającym między ciężką pracą a piciem. O cykliczności, o przemianie pokoleń, o niełatwym życiu… Budowanie wieży stanowi tylko rusztowanie, scenografię tej historii.

Zastanawiam się, czy w starożytności używano koni do ciągnięcia załadowanych towarem wozów. Wydaje mi się, że raczej osłów albo wołów, ale mogę się mylić.

Babska logika rządzi!

Sorry, Winnetou, ale jestem na NIE. Z lekkim bólem serca.

Zgadzam się z przedpiścami, że to bardzo dobry tekst. Dojrzały warsztatowo, ładnie budujesz klimat, mimochodem tworzysz mocnych bohaterów, zawarłeś przekaz, pokazujesz samo życie… Prawie same zalety.

I tylko fantastyki mi brakło.

Rozumiem.

 

Tak, można się domyślić, że chodzi o wieżę Babel. Ale biblijna opowieść została odarta z nadnaturalnych elementów. Zostały zaćmienia, deszcze – zwyczajne zjawiska.

W komentarzach piszesz o sięganiu chmur i przecinaniu tęczy. No, niby tak. Ale. Mgła to też chmura, tylko snująca się przy ziemi. A niedawno widziałam chmuromgłę zaczynającą się na wysokości wierzchołków drzew, więc luzik. Kwestia klimatu, ukształtowania terenu i takich tam. A może to smog był? Tęcza. Bo to raz człowiek widział najzwyklejszy blok przecinający tęczę? Zależy, w jakiej odległości od przecinającego obiektu stoisz. I nie każda tęcza wznosi się na maksa (bodajże 42 stopnie nad horyzontem). Równie dobrze można te określenia potraktować jako poetyckie i odrobinę przesadzone.

Jeśli prześledzisz moje komentarze, to nawet nie starałem się bronić fantastyki na tym poziomie, ani na poziomie interpretacji. Od razu podszedłem do tego niezwykle restrykcyjnie.

Opisywany świat jest raczej bajkowy. Bo umiejscowiony w czasie na tyle wcześnie – pieniądze i jazda wierzchem na koniu wskazują, że powinno to być do X wieku przed Chrystusem – że owa budowla (kolista, złożona z układanych na siebie ogromnych wapiennych bloków) nie mogłaby ujść naszej uwadze. A nic o niej nie wiemy. Ja oczywiście nie piszę, że wieża miała 200 czy 500 metrów. Ale można sobie to wyobrazić: bloki ciągnęły dziesiątki wołów; wszystko wciągano drewnianym dźwigiem na sto łokci (50m). (Po pierwsze, jak? A po drugie, kto skonstruowałby wtedy taki dźwig? Chyba tylko magicy ze wschodu.) Miszael pieszo z wózkiem wchodził na nieukończoną wieżę cały dzień. Podziwiał widok z nieukończonej wieży, mówiąc, że wszystko jest takie malutkie. Czegoś podobnego nie sposób było wtedy zbudować.

I, oczywiście, jakby się uprzeć, to nawet się nie podciągnie tego pod historię alternatywną, tylko wyjaśni, że są to brednie autora. Ja opowieść specjalnie napisałem tak, żeby można było w nią wierzyć i rozumieć na różnych poziomach.

 

A zresztą – dla mnie to nie jest opowieść o wieży, tylko o samotnym człowieku codziennie wybierającym między ciężką pracą a piciem. O cykliczności, o przemianie pokoleń, o niełatwym życiu… Budowanie wieży stanowi tylko rusztowanie, scenografię tej historii.

Jasne, każdy ma prawo do interpretacji, ale jeśli interesuje Cię zdanie autora, to jest ono następujące: bez wieży nie ma zasadniczego motywatora bohaterów, który jest pokazany w przemówieniu Nimroda, i który Miszael przyjął jako swój. A jaki to rodzaj motywacji? To już proszę interpretować samemu. :)

 

Zastanawiam się, czy w starożytności używano koni do ciągnięcia załadowanych towarem wozów. Wydaje mi się, że raczej osłów albo wołów, ale mogę się mylić.

Ciągnąć wóz z kamieniami konno i to po wieży – kto to widział?! Chyba tylko Bruegel. :)

 

Bardzo dziękuję za komentarz i za wysoką ocenę tekstu. Jeszcze raz zaznaczę, że Cię rozumiem, ale nawet za złote piórko nie wstawiłbym do tekstu, dajmy na to, że Nimrod wszedł na szczyt i zapukał w sklepienie, a Bóg się odwinął i zniszczył wieżę. Mam nadzieję, że wiesz, o co mi chodzi. ;)

Tak dla podtrzymania dyskusji, nie żebym się upierała przy swoim.

Nie znam historii aż tak dobrze, żeby kojarzyć, kiedy wynaleziono siodło, a kiedy zaczęto budować duże dźwigi. No, w starożytności, ale kiedy dokładnie? Ulubiona emotka Baila.

Czekaj, czekaj, jeśli wieżę budowano z takich ogromnych bloków wapienia, to co wwoził na górę Miszael? Przecież nie dałby rady załadować wozu, a Liluś sama by nie uciągnęła. A jeśli kawałki były mniejsze, to niewykluczone, że po zawaleniu wieży i śmierci Nimroda nadal żyjąca w okolicy ludność rozszabrowałaby budulec. Niechby nawet w zbożnym celu – dla wznoszenia świątyni.

Motywator – było w historii kilka znanych (i prawdziwych) budowli, które też by się nadały – piramidy, siedem cudów świata, może co słynniejsze świątynie…

Rozmowa/kłótnia Nimroda z Bogiem. Zgadzam się, że to nijak nie pasuje do tej opowieści. Bo ona wcale nie jest o religii i innych nadprzyrodzonych rzeczach. ;-)

Babska logika rządzi!

Czekaj, czekaj, jeśli wieżę budowano z takich ogromnych bloków wapienia, to co wwoził na górę Miszael? Przecież nie dałby rady załadować wozu, a Liluś sama by nie uciągnęła.

Liluś pojawia się już po zawaleniu wieży i próbie odbudowy. I rzecz jasna, im wyżej tym mniejsze skały; a i tak zawsze będzie potrzeba takich małych.

 

A jeśli kawałki były mniejsze, to niewykluczone, że po zawaleniu wieży i śmierci Nimroda nadal żyjąca w okolicy ludność rozszabrowałaby budulec. Niechby nawet w zbożnym celu – dla wznoszenia świątyni.

No tak, jak to się stało z latarnią morską na Faros, ale przecież wiemy, że była taka budowla.

 

Motywator – było w historii kilka znanych (i prawdziwych) budowli, które też by się nadały – piramidy, siedem cudów świata, może co słynniejsze świątynie…

Oj, drążysz. Chyba nie sposób jasno odpowiedzieć, nie zdradzając tego, czego nie chcę zdradzać. Masz oczywiście rację, ale wtedy nie możemy mówić o Bogu w takim sensie, w jakim rozumiemy go w naszej kulturze i w jakim – czy sobie to uświadamiamy, czy nie – wciąż wywiera na nas wpływ (choć już nie przy pomocy nadprzyrodzonych mocy). Taka odpowiedź musi Ci wystarczyć. ;)

 

Rozmowa/kłótnia Nimroda z Bogiem. Zgadzam się, że to nijak nie pasuje do tej opowieści. Bo ona wcale nie jest o religii i innych nadprzyrodzonych rzeczach. ;-)

Wbrew pozorom jest to opowiadanie religijne (na pewnym poziomie), choć starałem się to ukryć, jak tylko mogłem. ;)

Los Faros. No, brak dowodu to jeszcze nie dowód braku. BTW, nie przemawia do mnie argument, że musielibyśmy znaleźć ślady wieży, jeśli istniała.

No to czekam na następny tekst, w którym zdradzisz to, czego nie możesz teraz. I dodaj do niego kawał soczystej fantastyki. Taki widoczny gołym okiem. ;-)

A to nieźle ukryłeś poziom religijny. Wcale go nie widać.

Babska logika rządzi!

Los Faros. No, brak dowodu to jeszcze nie dowód braku. BTW, nie przemawia do mnie argument, że musielibyśmy znaleźć ślady wieży, jeśli istniała.

Ale biorąc pod uwagę umiejscowienie historyczne, nie wierzę, że po wieży (którą zresztą nie można było wtedy wybudować) nie zostałaby historyczny ślad. Choć może masz rację, a ja się tylko upieram.

 

No to czekam na następny tekst, w którym zdradzisz to, czego nie możesz teraz. I dodaj do niego kawał soczystej fantastyki. Taki widoczny gołym okiem. ;-)

Niestety nie możesz na to liczyć, ale za to rzucę soczysty kawał fantastyki. ;)

 

A to nieźle ukryłeś poziom religijny. Wcale go nie widać.

Moim zdaniem (i nie tylko, bo ja jedynie powielam pewien pogląd, np. Maslowa) jest ścisły związek między religią i motywacją. Napiszę inaczej: jaki bóg, taka motywacja; jaka motywacja, takie dzieło.

Przede wszystkim bardzo dobrze się czytało. Nie jestem może wielkim fanem takich gawędziarskich opowiadań, nie ma tutaj też zbyt wiele wydarzeń, ale to przyjemna i dobra lektura. Szukanie celu w pracy, Syzyfowa praca. Droga a nie cel jako sens istnienia. Jest tu sporo mniej lub bardziej oczywistych metafor pod pozorem zupełnie prostego bezrefleksyjnego tekstu. To myślę spora zasługa opowiadania aby przekazać coś bez tłumaczenia tego łopatą.

Czyli w skrócie podobało mi się. I gratuluję piórka :)

 

Na tym zdaniu w zaznaczonym fragmencie się potknąłem. Może to mój osobisty problem ale zgłaszam mimo to.

Miasto rosło, przybywali kupcy, rzemieślnicy; rozkładano stragany, budowano domy, a gdy ukończono pałac, zawitał do nas sam Nimrod.

 

co umiem – ciągnął na wieżę wóz – nadając życiu sens.

A tu nie powinno być

co umiem – ciągnąć na wieżę wóz – nadając życiu sens.

Miasto rosło, przybywali kupcy, rzemieślnicy; rozkładano stragany, budowano domy, a gdy ukończono pałac, zawitał do nas sam Nimrod.

Jak je teraz czytam, to też mi nie pasuje, jeszcze nie wiem dlaczego, ale postaram się dowiedzieć. Dzięki.

co umiem – ciągnął na wieżę wóz – nadając życiu sens.

A tu nie powinno być

co umiem – ciągnąć na wieżę wóz – nadając życiu sens.

Z tego co wiem, to obie formy są poprawne.

 

Dziękuję, bardzo mnie cieszy pierwszy komentarz po otrzymaniu wyróżnienia, szczególnie że odbiór był pozytywny. :)

Jak to w przypadku piórkowych tekstów wszystko zostało już zapewne powiedziane, pozostaje mi więc pozdzielić się czytelniczymi emocjami. Zresztą jeśli ktoś pisze, że instprował się obrazami, to nie mogę tu nie przyjść.

Smutne to. Nawet bardzo (nie, nie powyższe zdania, opowiadanie). Punkowe takie, no future, tylko ciągnięcie tego wózka zostało, to co umiemy już robić. Pewnie dlatego nie mogę odnaleźć w sobie zachwytu dla tego tekstu. To jest bardzo dobre pisanie, dojrzałe i w ogóle, przyjemnośc z lektury ogromna, ale… pozbawiasz nas nadziei. Może zagrała tu magia pijackiej spowiedzi z życia, konfesji przed bytem do tego nie powołanym? Nie lubię takich zabiegów, bo to, z punktu widzenia bohatera, bezpieczne, takie poddanie się bez walki, zaakceptowanie własnego upadku, rozliczenie z nieudanej inwestycji, a do cholerki, lubimy przecież bahaterów, którzy jednak się podnoszą. No, sporo chmurnych myśli krąży mi po głowie po lekturze, ale i takie jest malarstwo Bruegla. Zawsze wprawiało mnie w pewne rozdrażnienie. Chmurna jesień średniowiecza, aż dziw bieże, że on patrzył swymi oczami na niemal ten sam świat, na który patrzyli Vermeer i jego rówieśnicy. Choć to może, a nawet na pewno, nie był już ten sam świat. Ja, w każdym razie, wolę Vermeera.

Ciesze się, że napisałeś komentarz, w którym podzieliłeś się swoimi refleksjami po lekturze. Wprawdzie moje opowiadanie jest pozornie lekkie, to nie sposób zaliczyć je do tekstów rozrywkowych.

Gdzieś przeczytałem, chyba u Miłosza w Ziemi Ulro, że nie powinno się pozbawiać czytelnika nadziei. Nie miałem takiej intencji, wręcz przeciwnie (choć moja intencja nie ma znaczenia). Nie jest to historia wesoła, ale nie beznadziejna. Przynajmniej chciałem, żeby tak było. Miszael walczy, każdego dnia, choćby o to, by nie zapić się na śmierć. Wierzy w sens samej pracy, nie zależnie od jej celu. Bo czy każde nasze dzieło nie skończy tak samo – w niebycie? No i Miszael kogoś ma – konia, którego na swój sposób kocha.

Miałem nadzieję, że końcówka dostarczy niewielką, ale jednak wyraźną dozę optymizmu, tak by wywołać u odbiorcy – choćby w małym stopniu – coś, co Grecy nazywali katharsis. Bo jeśli się tej dozy nie złapie, to rzeczywiście beznadzieja. Lecz z pewnego punktu widzenia przyznaję Ci rację, bo cóż ten Miszael ma – wino, wóz, konia i ciężką bezsensowną robotę.

Chmurna jesień średniowiecza, aż dziw bierze, że on patrzył swymi oczami na niemal ten sam świat, na który patrzyli Vermeer i jego rówieśnicy

Ekhem, Pietera Breughela i Vermeera to dzieli prawie jak w pysk strzelił sto lat. I Vermeer to nijak nie jest jesień średniowiecza ;)

http://altronapoleone.home.blog

O, drakaino, jak miło, że twoje czepialstwo daje mi okazję do rozwinięcia tej myśli:)

 

Na oko rozdzielił bym tych dwóch panów jeszcze szerszym odstępem lat, bo nie pamiętam kiedy Breughel zszedł ze sceny dziejów, ale mniejsza, bądź w każdym razie łaskawa zauważyć słówko “niemal” w przywołanym zdaniu. Bo choć niderlandy w tamtym czasie zmieniły się bardzo, właściwie narodziły wyrywając z habsburskiego domu niewoli i wkraczając na ścieżkę nie danej wszystkim narodom prosperiti, to jednak były to te same miasta i wsie, rozrzucone po chimerycznym strzępie wybrzeża pociętym błękitnymi wstęgami rzek i kanałów. To samo mgliste niebo nad głowami i ten sam nudny krajobraz dookoła. Tak samo chłop za koniem orał pole i tak samo baba nalewała mleko, ale to co obu malarzy napełniało twórczą podnietą nie styka się za wcale. Więcej nawet. Między nimi zieje odchłań, bo przecież z przywołanego przez ciebie zdania nie wynika wcale, że uważam iż Vermeer to średniowiecza jesień. To nawet nie zima. To nawet nie ostatnie minuty przez odkorkowaniem szampana. To jest już zupełnie inne spojrzenie na sztukę i przecież obydwoje doskonale o tym wiemy:) 

 

Serio, drakaino, nie urodziłem się wczoraj:)

Serio, Michale, mogłam przewidzieć, że będziesz obracał kota ogonem, byle nie przyznać, że palnąłeś babolka z tymi datami ;) Nawet całkiem zgrabnie się wywijasz tym krajobrazem, ale ten krajobraz też się zmienia, bo Niderlandy to jedna z najszybszych wczesnych industrializacji w XVII w. i właśnie nie do końca mamy tam ten sam świat, co w XVI w. Na dodatek jak dla mnie z oryginalnego zdania dość jasno wynika, że wymienieni panowie żyli w podobnych czasach. Oraz że Vermeer to jesień średniowiecza. In dubio pro reo: skrót myślowy, ale z tych, które mogą czytelnika wprowadzić w błąd. Argument z “niemal” kupiłabym dla dekady, dwóch, trzech. Ale nie stu lat. Co więcej, Pieter Brueghel umiera rok po wybuchu wojny osiemdziesięcioletniej, a Vermeer ledwie dochodzi do dorosłości, nawet jak na owe czasy, w momencie jej zakończenia. To jest nie tylko szmat czasu, ale gigantyczna zmiana w Niderlandach, wydarzenie, które przeorało tamtejszą świadomość, a tymczasem trauma “hiszpańskiej furii” nie dotyka osobiście żadnego z nich, bo jeden żyje i tworzy zanim to się w ogóle rozpęta, a drugi dorasta co najwyżej w świadomości tego, co się działo. Czy ma to na niego wpływ, czy też w malarstwie wyłącznie ucieka w ten nowonarodzony świat holenderskiej prosperity? Nie wiem, bardzo możliwe. W każdym razie Niderlandy XVI i XVII w. to zupełnie odmienne światy i odmienność sztuki obu malarzy wynika m.in. z tego, że wcale nie “niemal” ;)

http://altronapoleone.home.blog

Koncept, wieża Babel kojarzy mi się z opowiadaniem Chianga i jednym z pracujących tam robotników. Postać głównego bohatera jest dziwna: pijak wyrażający się wyszukanie (choć to możliwe, alkoholizm nie wybiera), niekiedy współcześnie (kilka zastanowień wypisałam) za wyjątkiem jąkania, nie łzawy, raczej poukładany i nie chaotyczny, nie na dnie (to dziwi). Fascynacji wielkością wieży raczej też u niego nie ma, wypływa dopiero na końcu jako twist. Bardzo interesujący pomysł – przemawianie do konia, przyciągająca uwagę fajna narracja. Na plus nastrój, klimat. 

Jako całość opowiadanie mnie nie kupiło przez brak fantastyki i niewyraźną główną oś. Widziałam dwie silne postaci Nimroda i bohatera oraz ich wizje. Pierwszy miał wieżę, choć czego miała być symbolem – nie wiem, natomiast bardzo mu na niej zależało, tak jak na dziele życia, czego pośrednim dowodem są jego synowie, z których żaden nie pociągnął dalej dzieła ojca, czyli czytaj – autor daje mi zrozumienia, że byli puszczeni samopas i porażka. Bohater zaś ożenił się z panną, którą chyba kochał, miał bo syna, ale go opuścił/odpuścił, więc też porażka. Wieża – porażka. Może tak to czytać? Choć nie wiem, bo Nimrod był napędzany własna ambicją, bohater przymusem, panna wybrała i źle skończyła, jej syn też, bo mąż nie zadbał (może nie mógł?).

 

Konkluzja, różne niejasności i niekonsekwencje: albo był pijakiem albo nie, po co budowali wieżę, też dla pychy?

 

Z drobiazgów:

,Załapał

Słowo współczesne, niezbyt pasujące do konwencji.

,trzasnął w moje ramiona. – Wciąż jak kamień, choć nie tak wielkie, a i oblicze niemłode.

Wielkie ramiona? Poszukałabym innego słowa, widziałeś ludzi pracujących fizycznie, co się dzieje z ich mięśniami, ramionami.

,Nie lubię urodzin, bo w ten dzień myśli mimowolnie odpływają w przeszłość. Może dlatego ludzie nie chcą być wówczas sami i urządzają przyjęcia.

Tu nie wiem, ponieważ to Twój świat, Palaio, ale dla mnie przyjęcia i celebracja urodzin jest współczesna, a u biednego rybaka przyjęcia, hmm.

,bijąc w ramiona, powiedział

Nie rozumiem, co to znaczy bić w ramiona, Nimrod zrobił to po raz drugi – jaki to ruch, gest?

,rygor był nie do zniesienia.

Współczesne: rygor i nie do zniesienia, a czasy mamy lekko biblijne

,Magicy skonstruowali długie na sto łokci ramiona i na każdej kolistej warstwie stawialiśmy kolejną.

Jak była ta konstrukcja? Ażurowa? Z czego ramiona, gdzie stawiane?

,Wody wezbrały, niszcząc namioty i podmywając plac. Słońca nie było widać przez tydzień. Siódmego dnia, o poranku, nawałnica ustała. Przerwaliśmy sypanie wałów.

Jakie wody, czy tam była rzeka, bo pojawiła się nagle jak potop z biblii? Czy woda ma związek z rzeką czy wieżą, która stała w delcie?

,podkreślając subtelne rysy.

Chyba literówka – subtelnie? bo chwilę wcześniej piszesz, że miała pospolitą twarz, a tyko wyraz oczu – niezwykły.

,twoje koniki są takie malutkie

Hmm, Liluś jest jeden, czy przedtem więcej koni malutkich ciągnęło, czy zalecał się do Noemi przez wiele lat i ona go oserwowała, a konie tak szybko padały, choć przy jego przywiązaniu i dbałości do koni – lekko uwiera.

 

Narracyjnie bardzo fajne i mnie kupiło.  :-)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Postać głównego bohatera jest dziwna: pijak wyrażający się wyszukanie (choć to możliwe, alkoholizm nie wybiera), niekiedy współcześnie (kilka zastanowień wypisałam) za wyjątkiem jąkania, nie łzawy, raczej poukładany i nie chaotyczny, nie na dnie (to dziwi).

Miszael jest dziwny, nie przeczę, ale mało to pijaków, którzy raczej trzymają głowę na powierzchni? Choć w tekście jest fragment, w którym bohater zwierza się, że niemal nie zapił się na śmierć.

Stylizacja jest delikatna, poza tym starałem się nie używać rażąco współczesnych słów.

 

Fascynacji wielkością wieży raczej też u niego nie ma, wypływa dopiero na końcu jako twist.

Przytoczę fragment:

 

Jakoś tak to szło, Liluś. Przyznam, że nie trafiły do mnie te słowa. Nimrod zamilkł na chwilę i gdy znów przemówił, zdało mi się, że wstąpił w niego inny duch.

– Ja umrę! – Uderzył się w pierś. – Moje dzieci również. I choć kochamy bliskich, nienawidzimy wrogów, gromadzimy dobra i z każdym dniem uczymy się życia, to w końcu nawet ciało oddamy wilgotnej ziemi… – Urwał nagle. – Tu będzie miasto. – Rozłożył ręce. – A tam stanie wieża, która sięgnie nieba! – Wskazał przed siebie i wszyscy odwróciliśmy głowy. – Ile jest warte nasze życie?! Tyle, co po sobie zostawimy. A co po nas zostanie? Dzieła naszych lędźwi i rąk! Zbudujmy wieżę wysoką jak góra, przypominającą po wsze czasy, że człowiek, choć śmiertelny, stworzył nieśmiertelne dzieło!

Mówił z mocą i czułem tę moc. Gdy skończył, podszedł do nas, wyłuskał mnie z tłumu, pokazał zebranym i bijąc w ramiona, powiedział:

Oczywiście z tego nie wynika, że Miszael był zafascynowany wieżą. On raczej znalazł w Nimrodzie autorytet, co starałem się pokazać. I motywacja Miszaela była odbiciem motywacji Nimroda.

 

Bardzo interesujący pomysł – przemawianie do konia, przyciągająca uwagę fajna narracja. Na plus nastrój, klimat. 

Dziękuję. :)

 

Jako całość opowiadanie mnie nie kupiło przez brak fantastyki i niewyraźną główną oś.

Jak wynika z komentarzy fantastyka w moim utworze jest dyskusyjna, ale nie zgadzam się, co do Twojej opinii na temat osi. Bo co robi Miszael przez cały czas opowieści? Ano prowadzi na wieżę wóz z kamieniami, który ciągnie Liluś. I w trakcie opowieści dowiadujemy się, że ta ciężka, bezsensowna praca, to jedyne, co bohaterowi zostało. Czy to nie jest wyraźna główna oś?

 

Pierwszy miał wieżę, choć czego miała być symbolem – nie wiem, natomiast bardzo mu na niej zależało, tak jak na dziele życia, czego pośrednim dowodem są jego synowie, z których żaden nie pociągnął dalej dzieła ojca, czyli czytaj – autor daje mi zrozumienia, że byli puszczeni samopas i porażka.

Nie bardzo wiem, co chciałaś napisać. Jak synowie mogą być pośrednim dowodem, że Nimrodowi zależało na wieży jak na dziele życia? Mogą być dowodem, że Nimrod był płodnym mężczyzną. Ale chyba nie wyraziłaś się precyzyjnie i chodziło Ci, że stosunek synów do dzieła ojca jest pośrednim dowodem, czy tak? Jeśli tak, to do tego momentu rozumiem. Ale co znaczy, że synowie byli puszczeni samopas?

Byłem pewny, że motywacja Nimroda jest jasna. W przytoczonym wyżej fragmencie Nimrod mówi, że chce stworzyć nieśmiertelne dzieło. Aby wyjaśnić, o co mi chodziło, posłużę się przykładem. Tak będzie prościej. Zostawię po sobie opowiadanie Liluś, które, rzecz jasna, zbierze jeszcze kilka komentarzy i obróci się w niebyt, ale ja mogę irracjonalnie wierzyć, że to jest wielkie dzieło, nieśmiertelne, które będzie towarzyszyć ludziom, potem post-ludziom i jako zakodowana w szumie kosmicznym wiadomość przejdzie do kolejnego eonu. Tym jest wieża.

 

Bohater zaś ożenił się z panną, którą chyba kochał, miał bo syna, ale go opuścił/odpuścił, więc też porażka.

Tego zdania też nie rozumiem, ale chyba intuicyjnie łapię, co chciałaś powiedzieć. Pokazałem wspomnienie Miszaela o Neomi i wiemy, że z tego związku było dziecko. Jeśli już miałbym z czegoś wnioskować, że Miszael kochał Neomi, to raczej z tego fragmentu:

Noemi nie była piękna. Miała okrągłą, na pierwszy rzut oka pospolitą twarz, która nie pasowała do wysuszonego ciała. Ale w wyrazie jej oczu zobaczyłem coś niezwykłego. W drodze do namiotu uzmysłowiłem sobie, że te oczy są dobre, bezinteresownie dobre. Jak oczy matki. Odtąd codziennie zostawiałem pod jej drzwiami podarek, ale ukradkiem, w środku nocy, bo wciąż było mi wstyd.

Miszael na tyle zainteresował się Noemi, że codziennie przynosił jej podarek. Poświęcał coś dla niej, bezinteresownie, i to jest dla mnie miłość. Oczywiście, skoro mieli syna, to musieli ze sobą współżyć, co również wiąże się z miłością, choć nie zawsze. Więc pierwszy człon Twojego zdanie jest dla mnie fałszywy, a ściśle – nie zawsze prawdziwy. Pominę więc go i zajmę się drugim. Miszael przeklął syna, czy to miałaś na myśli, pisząc: “ opuścił/odpuścił”? Jeśli tak, to myślę, że to była jego porażka jako rodzica.

 

Wieża – porażka. Może tak to czytać? Choć nie wiem, bo Nimrod był napędzany własna ambicją, bohater przymusem, panna wybrała i źle skończyła, jej syn też, bo mąż nie zadbał (może nie mógł?).

Możesz czytać, jak chcesz. ;) A jeśli chcesz wiedzieć, jak ja to rozumiem, to służę. :) Nimrod chciał stworzyć wielkie, nieśmiertelne dzieło. I stworzył wielkie dzieło, ale, i tu są dwie interpretacje:

Okazało się to mrzonką, bo w końcu wszystko obróci się w niebyt, a często za naszego życia widzimy, że to, w co wierzyliśmy, legło w gruzach, jak nimrodowa wieża.

Bóg widząc, że ludziom udało się postawić wieżę nad tęczę, czyli nad symbol przymierza noachickiego – które miało miejsce przed historią z Babel – zniszczył ową wieżę.

Bohater zaś nie ma własnych ambicji, miota nim los, a buduje wieżę, bo akurat do takiej roboty go przywiało. Za autorytet ma Nimroda, bo akurat jest to – w jego mniemaniu – największy człowiek, jakiego spotkał. Z kolei jak było z Szafatem, nie wiemy. Możemy się domyślać, że pijący, samotny ojciec mógł sobie nie poradzić z wychowaniem syna. Ale z drugiej strony ja wierzę (wbrew powszechnie przyjętemu melioryzmowi), że rodzą się ludzie źli.

 

Konkluzja, różne niejasności i niekonsekwencje: albo był pijakiem albo nie, po co budowali wieżę, też dla pychy?

To chyba jasne, że Miszael jest pijakiem, skąd wątpliwość, że nim nie jest? To, że nie zapił się jeszcze na śmierć i że chodzi do pracy, nie dowodzi, że nie jest pijakiem. Znam takich, co w ten sposób funkcjonują przez dziesięciolecia. Wieżę zaś chciał zbudować Nimrod, wielki władca, który miał ku temu środki, a przede wszystkim charyzmę, by swoją ideą – którą starałem się wyżej przybliżyć – zarazić innych ludzi. Czy wciąż widzisz jakieś niejasności i niekonsekwencje?

 

,Załapał

Słowo współczesne, niezbyt pasujące do konwencji.

Prawda, ale zostawię, bo mi pasuje i bardzo nie razi (oczywiście to rzecz indywidualna).

 

,trzasnął w moje ramiona. – Wciąż jak kamień, choć nie tak wielkie, a i oblicze niemłode.

Wielkie ramiona? Poszukałabym innego słowa, widziałeś ludzi pracujących fizycznie, co się dzieje z ich mięśniami, ramionami.

Sam pracuję fizycznie, więc tak, widziałem. Nimrod spotyka się z Miszaelem po latach. Ich pierwsze spotkanie – kiedy to pierwszy raz Nimrod uderzył Miszaela w ramiona – miało miejsce, gdy bohater był młody. A Nimrod wyłuskał go z tłumu, bo wyróżniał się posturą. Oczywiście po latach pracy nieco zmarniał. Kościec uległ degradacji, a i same mięśnie straciły młodzieńczy wygląd. Dlatego też Nimrod mówi do Miszaela, że ramiona (w domyśle) ma już nie tak wielkie jak kiedyś. I mi to pasuje, bo są wciąż wielkie, ponieważ Miszael musiał być bardzo postawnym mężczyzną, ale nie wyróżniają się aż tak jak kiedyś. Czy moje pojęcie o ludzkim ciele (przyznaję, że niezwykle prymitywne) jest bardzo dalekie od rzeczywistości?

 

,Nie lubię urodzin, bo w ten dzień myśli mimowolnie odpływają w przeszłość. Może dlatego ludzie nie chcą być wówczas sami i urządzają przyjęcia.

Tu nie wiem, ponieważ to Twój świat, Palaio, ale dla mnie przyjęcia i celebracja urodzin jest współczesna, a u biednego rybaka przyjęcia, hmm.

Mylisz się, Asylum, celebracja urodzin wcale nie jest współczesna. Obecnie jest to zwyczaj powszechny, co nie znaczy, że nie występował w starożytności.

 

,bijąc w ramiona, powiedział

Nie rozumiem, co to znaczy bić w ramiona, Nimrod zrobił to po raz drugi – jaki to ruch, gest?

W moim wyobrażeniu tej sytuacji, Nimrod oburącz uderzył Miszaela w ramiona otwartymi dłońmi. Ale równie dobrze mógł dać mu kuksańca, choć to trochę komiczne.

,rygor był nie do zniesienia.

Współczesne: rygor i nie do zniesienia, a czasy mamy lekko biblijne

Nawet nie lekko. Stylizacja jest delikatna i jest cała masa słów, do których można się przyczepić.

 

,Magicy skonstruowali długie na sto łokci ramiona i na każdej kolistej warstwie stawialiśmy kolejną.

Jak była ta konstrukcja? Ażurowa? Z czego ramiona, gdzie stawiane?

Mógłbym napisać, że była to kratownica, a cała konstrukcja była podobna do współczesnego dźwigu, ale nie ma to dla mnie znaczenia, bo jest to element fantastyczny. Z mojego punktu widzenia to pytanie jest równie zasadne, jak pytanie: Jak wykonana była różdżka, przy pomocy której wróżka wyczarowała sukienkę dla Kopciuszka?

 

,Wody wezbrały, niszcząc namioty i podmywając plac. Słońca nie było widać przez tydzień. Siódmego dnia, o poranku, nawałnica ustała. Przerwaliśmy sypanie wałów.

Jakie wody, czy tam była rzeka, bo pojawiła się nagle jak potop z biblii? Czy woda ma związek z rzeką czy wieżą, która stała w delcie?

Założyłem, że miasto zostało zbudowane przy jakimś źródle pitnej wody i nie precyzowałem, jakie to było źródło. Skoro przez siedem dni lało, to same spływające wody mogły zmyć namioty z placu. Choć może inaczej sformułuję to zdanie, jeszcze się zastanowię.

,podkreślając subtelne rysy.

Chyba literówka – subtelnie? bo chwilę wcześniej piszesz, że miała pospolitą twarz, a tyko wyraz oczu – niezwykły.

Nie, to nie jest literówka. Piszę: Miała okrągłą, na pierwszy rzut oka pospolitą twarz, która nie pasowała do wysuszonego ciała”. Skoro twarz była na pierwszy rzut oka pospolita, to po dokładnym przejrzeniu się już niekoniecznie taka była. A – tak mi się wydaje – światło księżyca pomogło uwidocznić owe subtelne rysy, które nie były widoczne na pierwszy rzut oka.

 

,twoje koniki są takie malutkie

Hmm, Liluś jest jeden, czy przedtem więcej koni malutkich ciągnęło, czy zalecał się do Noemi przez wiele lat i ona go oserwowała, a konie tak szybko padały, choć przy jego przywiązaniu i dbałości do koni – lekko uwiera.

Liluś to zdrobnienie od imienia Liliana. Tak jak Maryś jest zdrobnieniem imienia Maria. Liluś to klacz. Miszael dostał Liluś po dwudziestu jeden latach od rozpoczęcia budowy. Znaczy już po tym, jak wieża się zawaliła, bo zawaliła się po czternastu latach (siedem lat budowy i siedem podboju). Szafat opuszcza Miszaela po zawaleniu się wieży, powiedzmy po osiemnastu (tego akurat w tekście nie ma) latach od rozpoczęcia budowy. Oznacza to, że Miszael nie mógł dostać Liluś przed poznaniem Noemi.

EDIT. Nie zrozumiałem, o co Ci chodzi, wyjaśnienie masz poniżej.

Odtąd codziennie zostawiałem pod jej drzwiami podarek, ale ukradkiem, w środku nocy, bo wciąż było mi wstyd.

Aż w końcu zostałem przyłapany.

– Dlaczego to robisz? – spytała Noemi, zachodząc mnie od pleców.

– Zapomniałem podzięk-k-kować… Dziękuję – odpowiedziałem, wyciągając przed siebie drewnianą figurkę

Noemi podeszła bliżej. Gdy się nachyliła, miesiąc oświetlił jej twarz, podkreślając subtelne rysy.

– Sam je robisz? – Potwierdziłem głową. – Ładne, a ta podoba mi się najbardziej. – Noemi urwała, ogarniając mnie swoim dobrym wzrokiem. – Masz takie wielkie dłonie, a twoje koniki są takie malu

W tym fragmencie chodzi o małe figurki koników, które Miszael zostawiał pod drzwiami Noemi.

 

Narracyjnie bardzo fajne i mnie kupiło.  :-)

Bardzo mi miło. :)

 

Dziękuję za komentarz, mam nadzieję, że trochę wyjaśniłem.

Tak, wiele wyjaśniłeś. Dziękuję. :-) 

mało to pijaków, którzy raczej trzymają głowę na powierzchni?

Tak, lecz raczej więcej niż mniej. ;-) Chodziło mi o to, że przy tej narracji, wygląda na to, że bohater sięgnął dna, ale mogę nie mieć racji.

 

starałem się nie używać rażąco współczesnych słów.

I owszem, starałeś się, wypisałam nieliczne.

On raczej znalazł w Nimrodzie autorytet, co starałem się pokazać. I motywacja Miszaela była odbiciem motywacji Nimroda.

Trudno mi było to dostrzec. Nie widziałam chęci naśladowania Nimroda, ani obsesji bohatera na punkcie wieży. Bohater-pijak wspomina jasne/dobre momenty swojego życia: chwilę wielkiej dumy, gdy wyróżnił go wódz Nimrod (pierwszy raz), miłość z Noemi. Pod koniec opowiadania pojawiają się dwie sceny zamykające relację bohatera z Nimrodem, niejako zestawiające/porównujące życie jednego i drugiego. Nimrod realizował swoje marzenie, idee fix – wieżę Babel prowadzącą do Boga albo… właściwie nie wiem, czego symbolem miała być w Twoim opowiadaniu i mu się nie udało, a przez swoją obsesję nie wychował synów, opuścili go, nie chcieli pójść jego ścieżką, wesprzeć go w trudzie. Bohater pracował ciężko dla Nimroda, ale dla pieniędzy i – może głównie – wyjścia z alkoholu. Zyskał cel w życiu – pracę, uznanie, nie dbał o żonę i syna. Wrócił do picia. Losy ich potoczyły się tak samo, lecz czy kierowali się podobną motywacją. Nie wiem. 

 

Ano prowadzi na wieżę wóz z kamieniami, który ciągnie Liluś. I w trakcie opowieści dowiadujemy się, że ta ciężka, bezsensowna praca, to jedyne, co bohaterowi zostało. Czy to nie jest wyraźna główna oś?

Dla mnie niekoniecznie, gdyż na plan pierwszy wysuwa się nadużywanie alkoholu i zaniedbanie Noemi, syna, swojego życie. Wyglądało mi na to, że postawił na pracę, lecz czy miał inne wyjście, czy musiał pracować tak ciężko, czy trzymał się bezsensownej pracy kurczowo, aby nadać swojemu życiu sens, czy chroniło go od picia? Tego nie wiem. 

Zobacz, motywacja Nimroda – gonił za marzeniem, zostawieniem po sobie śladu; motywacja bohatera – przymus bezsensownej pracy, aby przypodobać się Nimrodowi, nie pić? Nie wiem, ponieważ niewiele dowiadujemy się o tym, czym miała być wieża i czym bohaterowi zaimponował Nimrod, za czym on gonił.

 

motywacja Nimroda jest jasna. W przytoczonym wyżej fragmencie Nimrod mówi, że chce stworzyć nieśmiertelne dzieło.

Motywację Nimroda bardzo klarownie przedstawiłeś. Pozostawienie po sobie pomnika w postaci wieży było dla niego najważniejsze i nie liczyło się nic poza tym, ani synowie, ani żona, ani straty w ludziach, materiałach, miasto i jego mieszkańcy.

Bezsensowna praca zdecydowanie jest osią, gdyż obaj ponieśli porażkę. Chodziło mi o oś fabularną, lecz o ile rozumiem część związaną z Nimrodem, te dotyczącą bohatera już nie. Chyba przez to, że nie pojmuję bohatera i „załapania się” na obsesję Nimroda. Kluczem byłby chyba dla mnie symbol wieży, czego miała być pomnikiem?

 

Tego zdania też nie rozumiem, ale chyba intuicyjnie łapię, co chciałaś powiedzieć. Pokazałem wspomnienie Miszaela o Neomi i wiemy, że z tego związku było dziecko.

No właśnie i nic więcej. Czy wychowywał syna, zajmował się nim, zależało mu na dziecku z Noemi? Zero zainteresowania, tylko prośby o alko?

 

Miszael przeklął syna, czy to miałaś na myśli, pisząc: “ opuścił/odpuścił”? Jeśli tak, to myślę, że to była jego porażka jako rodzica.

Tak to miałam na myśli.

 

Bóg widząc, że ludziom udało się postawić wieżę nad tęczę, czyli nad symbol przymierza noachickiego – które miało miejsce przed historią z Babel – zniszczył ową wieżę.

Szkoda, że chociaż wzmianki, jakiejkolwiek, nie ma na ten temat w tekście.

Tak, ojcowie nie radzą sobie z dzieciakami, jak i matki.

Tak, choć pytanie, czy w ogóle próbują i zgodzę się, że rodzą się i źli ludzie. Nie wszystko można wyjaśnić środowiskiem/kulturą/warunkami.

 

Czy wciąż widzisz jakieś niejasności i niekonsekwencje?

Tak, widzę, bo pijak jest okazjonalny, a on robi to od lat, więc… mnie zastanawia?

 

Czy moje pojęcie o ludzkim ciele (przyznaję, że niezwykle prymitywne) jest bardzo dalekie od rzeczywistości?

Nie, nie jest prymitywne, uchowaj Boże. Sama bardzo lubię pracę fizyczną w ogrodzie. Zdziwiło mnie zestawienie „wielkie ramiona”, ale mogę nie mieć racji.

 

W moim wyobrażeniu tej sytuacji, Nimrod oburącz uderzył Miszaela w ramiona otwartymi dłońmi. Ale równie dobrze mógł dać mu kuksańca, choć to trochę komiczne.

Tak, tak to sobie wyobraziłam, ale dziwnym mi się zdawał taki gest oburącz i dokładnie w ramiona, 

 

Jest cała masa słów, do których można się przyczepić.

Pewnie, lecz zważ, że nie do wszystkich się przyczepiałam.

 

Jak wykonana była różdżka, przy pomocy której wróżka wyczarowała sukienkę dla Kopciuszka?

Nie przesadzaj. xd Różdżkę łatwo sobie wyobrazić: patyk, kijek. Twoją wieżę już nie, a jej wygląd jest kluczowy dla tekstu, gdyz to praca przy jej budowie była tak ciężka, wysiłek robotników olbrzymi, ten ciągnięty wózek itd.

 

A – tak mi się wydaje – światło księżyca pomogło uwidocznić owe subtelne rysy, które nie były widoczne na pierwszy rzut oka.

Ok.

,Oznacza to, że Miszael nie mógł dostać Liluś przed poznaniem Noemi.

Ok, czyli są przez niego wystrugane i ofiarowane Noemi. Rozumiem.

 

Może mój komentarz był dla Ciebie nieprzyjemny. Nie miałam takiej intencji. Widzisz, ja lubię rozumieć to, co czytam. Może głupio, bez sensu, ale ciągle jeszcze tak mam. Gdy się odzwyczaję, zacznę przytakiwać i zrezygnuję ze swojego zdania oraz wszelakich pytań. Kiedy to nastąpi? Nie znaju. ;

Nic nie musisz zmieniać, Palaio, przecież to jest Twój tekst, a komentarz czytelniczy! Chciałam podzielić się swoją opinią po prostu. :-)

 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Tak, lecz raczej więcej niż mniej. ;-) Chodziło mi o to, że przy tej narracji, wygląda na to, że bohater sięgnął dna, ale mogę nie mieć racji.

Tak jak wspomniałem, jest jeden fragment o tym, że prawie zapił się na śmierć. A co tam wyczytujesz z narracji, to już Twoja sprawa. ;)

 

Trudno mi było to dostrzec. Nie widziałam chęci naśladowania Nimroda, ani obsesji bohatera na punkcie wieży…

Bohater nie miał obsesji na punkcie wieży, on po prostu żyje, jak większość ludzi. Znalazł się w miejscu, gdzie budowano wieżę, więc ją budował. Spotkał Nimroda, który miał ideę, więc ją przejął, ale ani się nad nie nie zastanawiał, ani się nie wgłębiał, ani nie postawił jej w centrum swojego życia. I napisałem Ci, czego symbolem była wieża.

 

Dla mnie niekoniecznie, gdyż na plan pierwszy wysuwa się nadużywanie alkoholu i zaniedbanie Noemi, syna, swojego życie. Wyglądało mi na to, że postawił na pracę, lecz czy miał inne wyjście, czy musiał pracować tak ciężko, czy trzymał się bezsensownej pracy kurczowo, aby nadać swojemu życiu sens, czy chroniło go od picia? Tego nie wiem. 

A to już, proszę, interpretuj sobie, jak chcesz.

 

Zobacz, motywacja Nimroda – gonił za marzeniem, zostawieniem po sobie śladu; motywacja bohatera – przymus bezsensownej pracy, aby przypodobać się Nimrodowi, nie pić? Nie wiem, ponieważ niewiele dowiadujemy się o tym, czym miała być wieża i czym bohaterowi zaimponował Nimrod, za czym on gonił.

Umieściłem w tekście – tak wyraźnie, jak tylko umiałem – wyjaśnienie, czym jest wieża, poza tym została ona umyślnie schowana na trzeci plan. Czy słusznie? Nie wiem.

No, ale napisałem Ci, jaki był cel Nimroda, zresztą sam go zdradza w swoim przemówieniu. A że on Ci się z jakiś powodów nie podoba albo nie przyjmujesz go do wiadomości, to już nie moja wina. ;) Być może jest on głupi i niewiarygodny, choć ja tak nie uważam.

Jeszcze raz powtórzę, bohater znalazł się w jakimś miejscu, gdzie coś robiono i gdzie panowała jakaś ideologia (tworzymy coś, co będzie wieczne). Miszael szuka w życiu sensu i o tym jest to opowiadanie. I niby mógłbym tu coś wyjaśniać, ale przyznam, że mi się nie chce, więc napiszę tylko, że jeśli motywacja Miszaela jest dla Ciebie niejasna, to trudno.

 

Motywację Nimroda bardzo klarownie przedstawiłeś. Pozostawienie po sobie pomnika w postaci wieży było dla niego najważniejsze i nie liczyło się nic poza tym, ani synowie, ani żona, ani straty w ludziach, materiałach, miasto i jego mieszkańcy.

To Twoje dopowiedzenie, bardzo prawdopodobne, ale nic o tym w tekście nie ma.

 

Bezsensowna praca zdecydowanie jest osią, gdyż obaj ponieśli porażkę. Chodziło mi o oś fabularną, lecz o ile rozumiem część związaną z Nimrodem, te dotyczącą bohatera już nie. Chyba przez to, że nie pojmuję bohatera i „załapania się” na obsesję Nimroda. Kluczem byłby chyba dla mnie symbol wieży, czego miała być pomnikiem?

Jako takiej fabuły nie ma, jest zbiór scenek, które starałem się połączyć. Nie, kluczem jest zrozumienie, że bohater po prostu żyje, bez większego kombinowania, a pod koniec życia zaczął szukać w nim sensu. I napisałem Ci, czym była wieża, w największym skrócie – próbą osiągnięcia nieśmiertelności.

 

No właśnie i nic więcej. Czy wychowywał syna, zajmował się nim, zależało mu na dziecku z Noemi? Zero zainteresowania, tylko prośby o alko?

Z tej sceny nie wynika, że Miszael był ojcem roku, ale też nie o tym jest to opowiadanie. W tych scenach chodziło mi o pozbawienie bohatera takich motywatorów do życie, jak: rodzina, dziecko, żona, idea.

 

Szkoda, że chociaż wzmianki, jakiejkolwiek, nie ma na ten temat w tekście.

Nie ma i to nie ma umyślnie, bo owe czasy uczyniłem bezbożnymi. Ale BasementKey, bez żadnej podpowiedzi, poprawnie odczytując biblijne symbole, doszedł do tej interpretacji, więc chyba coś w tekście jest.

 

Tak, ojcowie nie radzą sobie z dzieciakami, jak i matki.

Tak, choć pytanie, czy w ogóle próbują i zgodzę się, że rodzą się i źli ludzie. Nie wszystko można wyjaśnić środowiskiem/kulturą/warunkami.

Tu chyba nie ze mną dyskutujesz. xD

 

Tak, widzę, bo pijak jest okazjonalny, a on robi to od lat, więc… mnie zastanawia?

Tekst jest zbudowany na konfliktach. Jednym, choć schowanym, jest konflikt wewnętrzny bohatera, który nie chce pić, ale musi, bo jest uzależniony i nie potrafi z tego wyjść. Znam pijaków, którzy piją okazjonalnie. To rozsądne, bo gdyby robili to ciągle, to zapiliby się na śmierć, powiedzmy, po roku. A tak ciągną całe dekady. Instynkt samozachowawczy działa, choć został już nieco przetrącony.

 

Nie przesadzaj. xd Różdżkę łatwo sobie wyobrazić: patyk, kijek. Twoją wieżę już nie, a jej wygląd jest kluczowy dla tekstu, gdyz to praca przy jej budowie była tak ciężka, wysiłek robotników olbrzymi, ten ciągnięty wózek itd.

Ja nie przesadzam, a jeśli już, to nie tak bardzo. ;)

Nie opisywałem wieży (zbyt dokładnie) i wciąż się upieram, że jest elementem fantastycznym, może był to błąd, ale taką podjąłem decyzję. Jest kilka zdań o wieży i kilka przykładów prac oraz ta całodniowa podróż bohatera. Najłatwiej przyjąć, że wieża jest fantastyczna, więc wysiłek przy jej budowie też musiał taki być. :) Ale nie będę się upierać, bo w tekście nie ma, że szczyt przebił sklepienie niebieskie albo sięgał stratosfery.

 

Może mój komentarz był dla Ciebie nieprzyjemny. Nie miałam takiej intencji.

Komentarze użytkowników nie są od tego, bym poczuł się dobrze, a od tego, by użytkownik napisał komentarz do tekstu – taki, jaki chce.

 

Widzisz, ja lubię rozumieć to, co czytam.

Niestety, z tego co widzę, nie rozumiesz mojego opowiadania. Ale ja nie rozumiem wielu tekstów, które są oczywiste dla innych.

 

Gdy się odzwyczaję, zacznę przytakiwać i zrezygnuję ze swojego zdania oraz wszelakich pytań. Kiedy to nastąpi? Nie znaju. ;

Cóż, zrobisz, jak zechcesz. ;)

 

Nic nie musisz zmieniać, Palaio, przecież to jest Twój tekst, a komentarz czytelniczy!

A czy ja napisałem gdzieś, że będę coś zmieniał pod wpływem Twojego komentarza? Uważam ten tekst za kompletny, choć nieidealny i po czasie – pomimo piórka – zbytnio za nim nie przepadam, ale zmieniać już nic nie będę, chyba że ktoś wskaże mi oczywiste błędy.

 

Chciałam podzielić się swoją opinią po prostu. :-)

Jasne, jeszcze raz dzięki. Nawet najbardziej krytyczny komentarz jest lepszy niż żaden, bo to znaczy, że opowiadanie wciąż żyje. Trzymaj się. :)

Piękne opowiadanie. Pod piórkowym opowiadaniem rzadko można dodać coś świeżego, więc nawet nie będę próbować. Szalenie przyjemna, klimatyczna i grająca na uczuciach lektura. Nie mogłam się oderwać :)

www.facebook.com/mika.modrzynska

Dzięki, Kam, za komentarz. Ciesze się, że zostawiłaś ślad, bo jak wyżej napisałem, znaczy to, że opowiadanie wciąż żyje. :)

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Dobre i to. :)

To jest bardzo dobry komentarz!

Przynoszę radość :)

Witaj!

Odbieram to opowiadanie jako raczej ascetyczne w formie, lecz przy tym nadal eleganckie. Podobało mi się, że historia jest w zasadzie gawędą bohatera do konia – jego, okazuje się, jedynej życiowej ostoi. Tekst jest krótki, a mimo to udało się zaprezentować przemianę bohatera na przestrzeni lat, ewolucję jego poglądów, tego jak z ulatującą młodością pojawia się mądrość, a starość niesie swoje ograniczenia.

Finał bardzo udany. Pozostawia z refleksją i myślę, że dzięki temu nie uleci tak szybko z głowy. Przybywam dość spóźniony, toteż nie będę się rozwodzić, bo pewnie wszystko już powyżej powiedziano. Nie odmówię sobie natomiast wspomnieć, że jest to bardzo dobre opowiadanie. :)

Cześć!

Skupiłem się głównie na tym, by wczuć się w bohatera – opowiedzieć historię jego językiem, który będzie zarazem prosty i atrakcyjny literacko, a reszta jakoś się ułożyła.

Dzięki za komentarz, i nie ma mowy o spóźnieniu, bo nie oczekiwałem Twojego komentarza. :)

Cześć, Palaio!

 

Chyba nie tego się spodziewałem :P po tytule myślałem, że to będzie jakaś ckliwa historyjka, pewnie o tęsknocie za córką. No głupi ja :P

To co najbardziej mi się podoba, to fakt, że język narracji jest świetnie dopasowany do bohatera – prosty, choć nie koślawy. To daje dużo wiarygodności, buduje spójność bohatera.

Do tego klimat – niespieszny, ale przemyślany.

Były momenty, że musiałem przetworzyć zmiany czasu i miejsca przy kolejnych fragmentach, ale ogólnie chyba załapałem :P

Końcówka wyszła naturalnie, a jednocześnie nie była jakaś przewidywalna, a do tego niesie ze sobą wartą zapamiętania treść.

Także ponad pół roku po publikacji udało się przeczytać – wychodzę usatysfakcjonowany :)

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Opowiadanie już po pierwszych fragmentach skojarzyło mi się z “Łyskiem z pokładu Idy”. Oj, dawno to czytałem, a jednak od razu sobie przypomniałem. Zbudowałeś podobny klimat. Ładne studium człowieka, który ma problemy z funkcjonowaniem w społeczeństwie. Dobrze ukazana więź z koniem. W czasach pańszczyźnianego chłopa zapewne wiele było takich przypadków. W opowiadaniu najlepszy jest ostatni fragment. Ta refleksja buduje cały sens utworu.

Na plebiscyt to dla mnie trochę za mało, piórko uznałbym za sukces.

Pozdrawiam.

Hej Palaio!

Początkowo miałam problemy z odnalezieniem się w tekście, wszystko zapisane jest dość chaotycznie, poszarpane urywki rozmów, wiele zostało między wierszami. A potem, gdy już się odnalazłam, zrobiło się ciekawie.

Po pierwsze klimat. Spokojna, niespieszna opowieść, melancholijna, ale bardzo w moim guście. Pomysł na rozmowę z koniem – świetny.

Główny bohater dobrze przedstawiony. Osobiście nie lubię czytać o niezwyciężonych herosach, zawsze uważałam ich za nudniejszych i o wiele mniej realnych. A przecież w opowiadaniach chodzi głównie o człowieka, nawet jeśli bohaterami są baśniowe stwory czy zwierzęta ;) Problemy z jakimi zmagał się bohater, jego samotność, desperacka ucieczka od rzeczywistości, wizja która upadała, starość, to wszystko świetnie zagrało.

Podobał mi się również motyw wieży Babel, przedstawiony z perspektywy zwykłego budowniczego.

Jedyny szkopuł to ten początek, chaotyczny, gubiłam się w nim i gdyby nie piórko, nie wiem czy doczytałabym dalej. Lubię gdy miejsce akcji jest zarysowane możliwie najszybciej, w innym wypadku ciężko mi sobie wszystko wyobrazić.

Ogólnie jednak, tekst baardzo na plus, więc jest jednym z głównych faworytów w plebiscycie na tekst roku ;)

Dziękuję za lekturę!

Baaardzo mi się podobało. Jedno z oryginalniejszych opowiadań, jakie przeczytałam do tej pory na NF. Bardzo nastrojowe, napisane doskonale dopasowanym językiem. Poza pierwszą “gwiazdką”, która jest trochę niezrozumiała. ;p

 

a w nocy, pod przymkniętym okiem stróża, wyjeżdża zakryty wóz.

Tutaj musiałam się zatrzymać, bo to zabrzmiało tak jakoś… Dosłownie. ^^’

 

Wielki Nimrod osobiście doglądał budowy. A spróbowałby kto kraść! Ale jemu o coś chodziło, Liluś, a o co chodzi synom Nimroda?

Dałabym “jego synom”. I ten fragment: a o co chodzi synom Nimroda – był dla mnie niejasny, tzn. nie wiedziałam, jaką mu nadać “intonację i interpretację”. Zrozumiałam dopiero po przeczytaniu całego opowiadania.

 

Nie bardzo podoba mi się też imię konia – myślę, że jest mocno anachroniczne? ^^’ Nie wiem, może mogło pochodzić od Lilith… Ale dlaczego miałoby?

A może to był celowy zabieg?

I to zdrobnienie też takie “polskie”, trochę psuje klimat.

 

Poza tym – naprawdę mnie wciągnęło, paradoksalnie – właśnie tą swoją nieśpieszną narracją, sentymentalną atmosferą. A zatem – gratuluję. :)

Pozdrawiam :)

 

She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.

Dziękuję wszystkim za komentarze.

Redakcja trwa i mam nadzieję, że z pomocą pewnej miłej użytkowniczki uda się poprawić opowiadanie.

Odniosę się tylko do imienia konia. Imię pochodzi od kwiatu – lilii – który ma dość jasną symbolikę. Tego w tekście nie ma, ale można się domyślić, że Liluś nie była zbyt urodziwą klaczą; w pałacu nosiła wodę, być może wykorzystywano ją do innych prostych prac, na przykład do wywożenia nieczystości, ale coś w niej było, coś pięknego i dlatego została tak nazwana czy raczej przezwana – trochę złośliwie, trochę na przekór, ale i trochę prawdziwie.

Oczywiście słowo lilia jest łacińskiego pochodzenia i można się tu przyczepić (jak zresztą do całej masy szczegółów), że powinienem znaleźć hebrajski albo bliskowschodni odpowiednik tego słowa, ale ono tak ładnie mi brzmiało, że nie mogłem się oprzeć.

A co do zdrobnienia, racja, ale i w opowiadaniu – taką mam nadzieję – pokazany jest pewien fragment naszej polskiej rzeczywistości.

Hmm… Nie zauważyłam żadnego odniesienia do polskiej rzeczywistości, widziałam jedynie prawdy i wartości uniwersalne. ;) ;)

 

No cóż, mnie się “Liluś” w tym opowiadaniu nie podoba, trochę mi psuło atmosferę. Ale to szczegół i moje osobiste odczucia. ;)

She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.

Do tego opowiadania – jak zresztą do każdego mojego tworu – wpakowałem masę znaczeń (nawet to, że ojciec Miszaela był rybakiem ma znaczenie), ale akurat w tym opowiadaniu z jakichś powodów moje – nazwijmy je delikatnie – twórcze zapędy do nadawania wszystkiemu znaczenia i wpychania tego tak gęsto jak tylko można zeszły na drugi plan. Pewnie dlatego to opowiadanie się spodobało, bo czytelnicy wolą las, który zasiałem – nie do końca świadomie – niż ukryte liście.

Cześć,

 

bardzo podobało mi się Twoje opowiadanie. Ma wyjątkowy, nostalgiczny klimat. Do tego bardzo udany pomysł na wewnętrzny dialog z koniem.

Kreacja bohatera także zasługuje na uznanie. Człowiek pracy, który pracy tej oddał życie i tylko ona mu na koniec dnia pozostała. 

Podoba mi się też, że wszelkie wielkie i doniosłe wydarzenia dzieją się obok, są tylko zarysowane, zamiast grać pierwsze skrzypce. Interesująca perspektywa, którą wykorzystałeś do maximum.

Zgodzę się z DHBW co do nieco wybijającego z klimatu brzmienia imienia “Liluś”. Nieco kłóci się z osadzonym w realiach hebrajskich światem. Ale to kosmetyka, z łatwością przymknąłem na to oko.

Pewien niedosyt pozostawiła relacja z synem. Chyba wolałbym, gdyby w tekście pojawiło się coś więcej na ten temat. To jedyny minus wśród oceanu plusów.

Naprawdę bardzo udane opowiadanie.

 

Pozdrawiam,

fmsduval

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Dziękuję za komentarz. Cieszę się, fmsduvalu, że opowiadanie Ci się spodobało.

Przepraszam, że nie odpowiadałem, ale pracowałem nad tym tekstem i jakoś nie mogłem się zebrać, żeby coś pod nim napisać. Ot takie dziwactwo, mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe.

Pozdrawiam!

Nowa Fantastyka