- Opowiadanie: Texic - Światła mroku

Światła mroku

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Światła mroku

Błysk.

Krótki, nikły, jednak na tyle wyraźny, aby zakłócić sen siedmioletniego Wojtka. Jego błądzące w krainie nieświadomości myśli powoli wróciły do rzeczywistości, a dłonie zacisnęły się kurczowo na przepoconej pidżamie. Chwilę później rozchyliły się powieki, ukazując zaspanym oczom ciemność dziecięcego pokoju.

Cisza.

Żadnych rozmów, ryku silników czy szumu drzew poruszanych wiatrem. Jedynie przyśpieszony oddech chłopca nieznacznie mącił nocną ciszę. Wdech, wydech, wdech, wydech. Łapiąc haust powietrza, Wojtek przycisnął dłoń do klatki piersiowej, jakby to miało uspokoić wyrywające się z piersi serce.

Obecność.

Chłopiec rozejrzał się po pokoju. Oczy powoli przyzwyczajały się do mroku wypełniającego wnętrze, dzięki czemu mógł dostrzec, że w środku nie było absolutnie nikogo. Spokojnie, nie bój się, pomyślał, przełykając ślinę. Choć czuł nieokreślony lęk, wiedział, że to tylko wyobraźnia płata mu figle, strasząc widokiem krwiożerczych potworów.

Powoli zamknął oczy.

Próbował zasnąć, lecz narastający niepokój nie pozwalał mu odpłynąć do krainy snów. Prześcieradło zrobiło się wilgotne od potu, a łóżko drapało go w plecy. Do tego zaschło mu w gardle. Gdyby rodzice na to pozwalali, poszedłby do ich sypialni, aby wtulić się w delikatne matczyne ramiona. Ale był już za duży… Tak przynajmniej powtarzał mu ojciec.

Kiedy senność wreszcie wzięła górę nad strachem, oddech Wojtka się uspokoił, oczy się zamknęły, a ciało leżało bezwładnie na mokrym łóżku. W umyśle zaczęły się tworzyć kolorowe obrazy, będące zalążkiem snu. Jednak błogi spokój niespodziewanie przerwał przeszywająco zimny dotyk, jakby ktoś przystawił chłopcu do przedramienia kostki lodu.

Wojtek raptownie uniósł powieki i to, co ujrzał, ścięło mu krew w żyłach. Zobaczył twarz; szarą, mroczną, wyprutą z emocji, a na niej parę wielkich, pozbawionych głębi oczu. Twarz zimną i bezwzględną. Chciał się poruszyć, krzyknąć, aby wezwać rodziców, ale całkowicie utracił kontrolę nad ciałem. Mógł wyłącznie poruszać gałkami ocznymi na boki, choć i tak nie był w stanie oderwać wzroku od szarej istoty.

 Nagle zrobił się niesamowicie senny, lecz zanim ogarnęła go bezgraniczna ciemność, ostatnie, co zapamiętał, to widok wątłej, czteropalczastej dłoni, zbliżającej się do jego brzucha.

 

*

 

Jaskrawe promienie poranka przebijały się przez matowe zasłony, delikatnie oświetlając wnętrze mieszkania. Zza okna dobiegał śpiew ptaków, a ulokowany na biurku elektryczny zegar wskazywał ósmą piętnaście.

Wojtek zerwał się z łóżka, łapczywie nabierając powietrza, niczym nurek wynurzający się z wody, i rozejrzał się nerwowo po pokoju. W środku nie było nikogo, a zdarzenie minionej nocy zdawało się wyłącznie mglistym wspomnieniem, snem bądź halucynacją.

Chłopiec spojrzał na brzuch, by znaleźć na nim jakikolwiek dowód na potwierdzenie nocnej wizyty, lecz nie dostrzegł niczego nadzwyczajnego. Odetchnął głęboko i zrzucił z siebie wełniany kocyk, nie wiedząc do końca, co myśleć o tej sytuacji. Mimo wszystko zamierzał porozmawiać o tym z rodzicami, tak aby mieć pewność, że i oni niczego nie doświadczyli.

Kiedy wreszcie wygramolił się z łóżka, zmienił pidżamę na wygodną, sportową koszulkę oraz krótkie spodenki. Po chwili poczuł, że żołądek domaga się pożywnego śniadania, więc niewiele myśląc, uchylił okno, aby przewietrzyć pomieszczenie, i ruszył w stronę wyjścia z pokoju. W chwili, gdy dotknął klamki, kątem oka dostrzegł kilkucentymetrowe pęknięcie w ścianie. Zaskoczony podszedł bliżej i dokładnie przyjrzał się uszkodzeniu.

– Dziwne… – wymamrotał, wkładając palec w niewielką dziurę.

Wpatrywał się w szczelinę dobre kilka minut, próbując dostrzec, czy po drugiej stronie ściany znajduje się coś interesującego, kiedy dobiegło go wołanie ojca:

– Wojtek! Wstałeś już? Ile razy mam cię wołać?!

Chłopiec odwrócił się wystraszony i aż podskoczył w miejscu.

– Och, tak. Przepraszam, tato, nie słyszałem. Już schodzę do kuchni.

– A co to jest, do cholery? – warknął ojciec na widok uszkodzenia. Nie czekając na odpowiedź, podszedł, aby przyjrzeć się dziurze. – Ty to zrobiłeś?

– Nie… oczywiście, że nie. To już było, gdy wstałem.

– Wojtek, mów prawdę.

– Naprawdę, przysięgam!

– Cóż… Leć na dół, matka czeka ze śniadaniem. A o tym… wybryku, porozmawiamy później – odparł, kręcąc nerwowo głową.

 

*

 

Julia Kozłowska, matka Wojtka, w pośpiechu zakładała eleganckie, pozłacane kolczyki, przeglądając się w lustrze. W tym samym czasie jej mąż Bogdan dobierał odpowiedni krawat, który pasowałby do granatowej marynarki i wzorzystej, białej koszuli, będącej prezentem z okazji dnia ojca. Obok na łóżku siedział Wojtek, bezskutecznie próbując zawiązać sznurowadła, co tylko wzmagało w nim niechęć do wizyty u sąsiadów. Pawłowscy, jak co roku, organizowali bowiem urodziny głowy domu, Radosława, na które zaprosili najbliższych znajomych oraz sąsiadów z okolicznych domów, w tym rodzinę Kozłowskich.

– No, synku, jesteś gotowy?

– Jeszcze chwilka.

– No dalej, pośpiesz się – ponaglał ojciec. – Zaraz będziemy spóźnieni.

– Już, już.

Gdy wreszcie wszyscy byli gotowi, ojciec spakował butelkę drogiej whisky na prezent, zamknął drzwi i razem ruszyli do świętujących sąsiadów. Wojtek, widocznie poirytowany, dreptał ospale przed siebie, mając nadzieję, że tym razem wrócą do domu szybciej niż w zeszłym roku, kiedy to impreza skończyła się o drugiej w nocy. W niewielkim stopniu pocieszała go myśl, że przynajmniej spotka się ze znajomymi.

Kiedy byli już na miejscu, ojciec kulturalnie zapukał do drzwi. Powitała ich elegancko ubrana pani Pawłowska.

– Dzień dobry. Zapraszam do środka – powiedziała cichym, pozbawionym emocji głosem.

– A dzień dobry, dziękujemy za zaproszenie. Cóż za piękna sukienka!

– Dziękuję. Wejdźcie.

Nie czekając długo, rodzina Kozłowskich weszła do domu, aby przywitać się z resztą gości. Minąwszy korytarz, znalazła się w dużym, bogato zdobionym salonie, w którym stało już blisko dwanaście osób. Wszyscy, włącznie z gospodarzem, widząc nowoprzybyłych, natychmiast przerwali rozmowy i niczym zaprogramowani zwrócili się w ich kierunku. Nagle zrobiło się dziwnie cicho.

– Witajcie, sąsiedzi – zagaił solenizant. Jego głos brzmiał jak automatyczna sekretarka. – Miło was widzieć. Proszę, rozgośćcie się.

– Ehm, dzięki – odparł Bogdan.

– O! Widzę, że przyniosłeś mi prezent. To miło z twojej strony.

– Tak, wiem, że lubisz dobry alkohol, więc…

– Dziękuję. Proszę, podasz mi go? – przerwał mu mężczyzna i wyciągnął dłoń, nie przestając wpatrywać się w rozmówcę.

Wojtek zorientował się nagle, że pan Pawłowski w ogóle nie mruga.

– Tak… oczywiście – wydukał Bogdan i podszedł w kierunku gospodarza.

Stawiając krok za krokiem, czuł na sobie ciężar wzroku gości, wpatrzonych w niego jak w obrazek. Spoglądało na niego tuzin ludzi, dzieci i dorosłych, którzy uśmiechali się nieprzerwanie, niczym woskowe figury.

Gospodarz odebrał prezent i w tym momencie zgromadzeni, jak jeden mąż, powrócili do rozmów, a pokój wypełnił się śmiechem i gwarem rozbawionych gości. Nikt już nie zwracał uwagi na rodzinę Kozłowskich.

– Mamo, czy naprawdę musimy tu być? – wyszeptał Wojtek, ciągnąc za sukienkę mamy.

– Tak, ciszej, bo jeszcze ktoś usłyszy. Bądź grzeczny i nie sprawiaj problemów.

Przez następne kilka godzin nie działo się nic szczególnego. O dwudziestej pokrojono tort, odśpiewano „Sto lat”, a pan Pawłowski oficjalnie odpakował wszystkie prezenty. Typowe urodziny. Mama Wojtka pozwoliła sobie nawet na krótką wędrówkę po alkoholowej krainie, przez co mąż zmuszony był pilnować jej przez resztę wieczoru. Wojtek natomiast spędzał czas z rówieśnikami, równie znudzonymi imprezą co on.

– Czy twoi rodzice też są tacy dziwni? – zapytała Maja, koleżanka ze szkoły.

– Dziwni? Nie. Są całkiem normalni. A czemu pytasz?

– Bo wiesz, moi to ostatnio zachowują się inaczej niż zwykle. Ciągle tylko się uśmiechają, mało mówią i w ogóle są tacy… nijacy.

– E tam, pewnie tylko ci się wydaje.

– No, oby, bo zaczynam się już martwić – odparła dziewczynka, spuszczając ze smutkiem głowę.

Wojtek nie odpowiedział. Spojrzał jedynie na swoich rodziców, wesołych i pełnych życia, a potem na rodzinę Pawłowskich, których twarze odznaczały się nieszczerym uśmiechem. Następnie obrzucił wzrokiem państwa Mazurek, Dąbrowskich i Malczyńskich. Wszyscy zdawali się poruszać i mówić w ten sam, jednolity sposób, jak marionetki sterowane za pomocą nitek. Chłopiec poczuł się nagle jakoś tak… obco.

Niewiele myśląc, podbiegł do rodziców, aby nakłonić ich do powrotu.

– Mamo, tato! Musimy już wracać!

– Co się stało, kochanie? Nie podoba ci się tu?

– Nie, chodzi o to, że… boli mnie brzuch. Tak strasznie. Już nie mogę wytrzymać. To chyba po tym torcie.

– Też go jadłem i nic mi nie jest – odparł zdziwiony ojciec.

– Mamo, chyba zaraz zwymiotuję…

– Bogdan, już i tak się zasiedzieliśmy. Pora wracać do domu.

Ojciec wymowie przewrócił oczami i westchnął głęboko.

– Ech… no dobrze. Pożegnamy się z tylko z sąsiadami i już nas nie ma.

W tej samej chwili, nie wiadomo skąd, podszedł do nich pan Pawłowski, jakby przywołany rozmową.

– Czy ja dobrze słyszałem? Naprawdę chcecie już nas opuścić?

– Tak, przepraszamy bardzo. Nasz syn źle się czuje, a nie chcemy robić problemu, więc…

– Ależ skąd! Wszystko rozumiem. I tak dziękuję, że wpadliście. Jest mi niezmiernie miło. Widzimy się zatem… niedługo.

Po tych słowach rodzina Kozłowskich skierowała się do wyjścia, włożywszy buty, po czym zamknęła za sobą drzwi. Kiedy przeszli kilka metrów w stronę domu, Wojtuś odwrócił się na moment i mógłby przysiąc, że w oknach sąsiada dostrzegł wszystkich gości, wpatrzonych w niego niczym myśliwi w swoją zwierzynę.

 

*

 

Przez kolejne dni rodzina Kozłowskich żyła rutyną dnia codziennego. Wojtek zdążył już zapomnieć o mglistym wspomnieniu nocnego gościa. Rozważywszy wszystkie za i przeciw, stwierdził, że był to wyłącznie zły sen i nie ma sensu zawracać tym głowy rodzicom. Niestety jedna rzecz wciąż nie dawała mu spokoju… Dziura. Głęboka, powiększająca się szczelina w ścianie, którą zakrył plakatem Roberta Lewandowskiego, aby nie denerwować ojca. Mimo iż przestał na nią zwracać uwagę, z tyłu głowy kłębiła mu się myśl, że z każdym dniem rozszerza się ona o kilka centymetrów i w tym tempie do końca tygodnia zabraknie mu plakatów, aby ją zamaskować. Chciał nawet porozmawiać o tym z rodzicami, lecz bał się ich reakcji. Zwłaszcza surowości ojca. Na razie kawałek papieru musiał wystarczyć, a co się stanie potem, to będzie problem Wojtka z przyszłości. Przynajmniej tak się pocieszał.

 

*

 

Nikły blask księżyca wdzierał się do sypialni, zakłócając sen Bogdana. Mężczyzna przewracał się z boku na bok, próbując znaleźć wygodną pozycję, lecz czuł, jakby leżał na skale. Chcąc przytulić się do żony, obrócił się na lewy bok i wyciągnął rękę, jednak dłoń napotkała wyłącznie pościel.

– Mrrrmmm… – wymamrotał, powoli się rozbudzając.

Potrzebował chwili, aby zorientować się, że Julii nie było w sypialni. Pokręcił głową i odruchowo zapalił lampkę nocną. Żółte światło nieznacznie przebiło się przez ciemność, ukazując pustą połowę łóżka i otwarte drzwi na korytarz.

Pokój wypełniał przeszywający chłód, któremu towarzyszyła głucha, posępna cisza.

Bogdan pochylił się ku komodzie i sięgnął po telefon. Ekran pokazywał czwartą piętnaście. Jeszcze dwie godziny i muszę wstać do roboty, pomyślał mężczyzna, po czym ziewnął, nie próbując nawet zatkać ust. Opadł znów na łóżko i już miał ponownie zasnąć, kiedy niespodziewanie dostrzegł dziwne, pulsujące światło z głębi korytarza. Przetarł pięściami zmęczone oczy, chcąc upewnić się, że to nie przywidzenie, jednak gdy ponownie spojrzał w tamto miejsce, zauważył te same różnokolorowe światła.

Momentalnie dotarło do niego, że ktoś obcy jest w domu, a to, co widzi, jest prawdopodobnie blaskiem latarek włamywaczy. Choć zadrżał, zdołał zachować zimną krew. Zgasił lampkę i rozejrzał się po sypialni – szukał czegoś, co mógłby użyć jako ewentualnej broni, ale jedynym w miarę sensownym przedmiotem okazał się oparty o szafę parasol. Nie tracąc ani chwili, chwycił go i ostrożnie stawiając krok za krokiem, ruszył przed siebie.

Serce biło mu tysiącem uderzeń na minutę, a na karku zaczął perlić się pot. Choć ciałem mężczyzny zawładnął strach, w tym momencie liczyło się wyłącznie bezpieczeństwo żony i syna, nawet kosztem własnego zdrowia, a być może i życia.

Kiedy znalazł się w połowie korytarza, zerknął przez uchylone drzwi pokoju Wojtka, aby sprawdzić, czy z synem wszystko w porządku. Na szczęście chłopiec spał, nieświadomy, że dzieje się coś niedobrego. Bogdan odetchnął w duchu i ścisnął mocniej parasol. Zaraz jednak zadrżał, gdyż uświadomił sobie, że włamywacze mogli wyrządzić krzywdę Julii.

Światła przeniosły się do kuchni.

Podążając za nimi, mężczyzna zszedł po schodach, przywarł do ściany i kątem oka dostrzegł trzy niewyraźne sylwetki, kierujące się do drzwi wyjściowych. Ciemność wypełniająca dom nie pomagała mu w rozpoznaniu ich. Widział tylko, że poruszają się bardzo powoli, a przy tym niezwykle lekko, jakby płynęły w powietrzu. Lecz co najdziwniejsze, włamywacze nie mieli przy sobie broni, worków na łup ani nawet latarek, a tajemnicze światło prowadziło go na teren ogródka.

Coś tu nie gra, pomyślał. Aby nie wzbudzać podejrzeń, postanowił zaczekać, aż nieznajomi w spokoju opuszczą dom. Czuł drętwienie nóg oraz lęk, który mroził mu krew w żyłach. Do tego wciąż nie wiedział, co stało się z Julią. Być może siedziała teraz schowana w szafie, drżąc ze strachu, i czekała, aż włamywacze odejdą, nie robiąc nikomu krzywdy.

Sekundy dłużyły się niczym godziny, podczas których Bogdan oddychał głęboko i powoli, próbując opanować emocje. Co jakiś czas zerkał na niewyraźne postacie, aby upewnić się, że zmierzają ku wyjściu. Jednak robiły to za spokojnie… Jak gdyby zupełnie nie obchodziło ich, że mogą zostać zauważone. Ta jedna, głupia myśl wyrwała go z koncentracji.

Stopy drętwiały coraz bardziej i powoli tracił w nich czucie. Na domiar złego głowa zaczęła pękać mu z bólu, jakby niespodziewanie dostał migreny. Chwiejąc się na nogach, wykonał nieostrożny krok i nagle podłoga zaskrzypiała. Dźwięk ten, choć cichy i krótki, sprawił, że niewyraźne sylwetki zwróciły się natychmiast w kierunku Bogdana, który stał niczym marmurowy posąg, wpatrzony w ich wielkie, pozbawione głębi oczy. Chciał krzyknąć, lecz słowa uwięzły mu w gardle.

Trzy niewysokie postacie przeszywały go zimnym spojrzeniem, niejako oceniając zagrożenie. Ich wątłe, pozbawione mięśni sylwetki okalał mrok, przez co mężczyzna mógł dostrzec wyraźnie jedynie szare, podłużne głowy. Ze strachu opadł na podłogę i przywarł plecami do ściany, lecz włamywacze w ogóle się nie poruszyli. Zdawali się całkowicie go ignorować, jak gdyby nie miał dla nich żadnego znaczenia.

I wtedy po domu rozniósł się krzyk; głośny, długi, przeszywający. Krzyk… dziecka. Bogdan, niczym rażony piorunem, zerwał się na równe nogi i pobiegł do pokoju syna, nie zważając na obserwujące go pary wielkich, mrocznych oczu. Kiedy pokonał schody i znalazł się w pomieszczeniu, dostrzegł Wojtka, skulonego na łóżku i okrytego kocem. Dziecko drżało ze strachu, a po policzkach ciekły mu łzy.

– Mama! Mama! – krzyczał chłopiec.

– Co się stało?! Co z mamą?!

– Była tu! Widziałem ją!

– Wojtek! Co się z nią stało, do cholery?!

Chłopiec przełknął z trudem ślinę i przetarł mokre policzki.

– Mama… ona… zniknęła.

– Co?! Jak to „zniknęła”?

– Weszła… weszła w ścianę… a później już jej nie było – Mówiąc to, wskazał palcem na plakat.

Bogdan odwrócił głowę i wlepił wzrok w miejsce wskazane przez syna. Nie wypowiedział ani słowa. Podszedł do ściany i zerwał podobiznę piłkarza, po czym momentalnie pobladł. Poczuł biegnący po karku dreszcz, gdy jego oczom ukazał się widok wielkiej, kilkunastocentymetrowej dziury, w której zmieściłaby się pięść.

Tego było za wiele jak na jedną noc. Zmęczony umysł Bogdana nie był w stanie zrozumieć, co się właściwie dzieje. To sen czy jawa? Czy naprawdę Julia zniknęła w ścianie, czy może mężczyzna doświadcza teraz najgorszego koszmaru? Skąd tu się wzięła ta wielka dziura? I dlaczego włamywacze nie pobiegli za nim?

Zrozpaczony ojciec przyłożył dłonie do twarzy, a ból przybrał na silne, naciskając na czaszkę tak, jakby ktoś wsadził mu głowę w imadło. Po chwili ogarnęła go ciemność, a ciało bezwładnie opadło na podłogę. Nie czuł już nic. Ani strachu, ani zmęczenia. Nie wiedział nawet, że w tym samym momencie Wojtek, aby mu pomóc, zerwał się z łóżka i kątem oka zauważył przez okno trzy niewyraźne sylwetki, znikające w gęstwinie rosochatych drzew, a później krótki, jaskrawy błysk, niczym pocisk wystrzelony w niebo.

 

*

 

Tytoniowe obłoki snuły się pod sufitem, szpecąc salon mglistą szarością. Przy oknie, na drewnianym parapecie, siedział Bogdan, paląc niebieskie marlboro. Wzrok kierował na ogród, którym Julia zajmowała się w wolnych chwilach, aby odpocząć od codziennej rutyny. To była jej mała, prywatna odskocznia od rzeczywistości.

– Więc twierdzi pan, że było ich trzech i mieli na głowach maski… Jak pan to określił? Ufoludków? – zapytał młody, krótko ścięty policjant, nie kryjąc uśmiechu.

– Dokładnie tak.

– Włamali się, ale niczego nie ukradli?

– Porwali mi żonę, do cholery! Wiem, jak to wygląda, ale oni nie przyszli po pieniądze czy kosztowności. Przyszli po moją Julię!

– Mhm… Rozumiem. Więc podsumujmy: obudził się pan w nocy i zauważył migoczące światła, zapewne latarek. Dziwne. Zazwyczaj włamywacze starają się nie rzucać w oczy, ale cóż… Może ci byli inni. Więc po cichu ruszył pan w stronę świateł, a następnie zauważył pan napastników, tak?

– Tak – wycedził Bogdan przez zęby.

– Później usłyszał pan krzyk syna, więc pobiegł pan na górę. I tu pojawia się niezrozumiała dla mnie kwestia. Z tego, co zrelacjonował pański syn, wnioskuję, że pani Julia Kozłowska została… wchłonięta przez ścianę?

­Zarówno ojciec, jak i Wojtek nie byli w stanie udzielić odpowiedzi na to pytanie. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo, zdając sobie sprawę, jak absurdalnie to brzmi. Wiedzieli, że siedzący na kanapie policjant nie bierze na poważnie ich wersji wydarzeń. Zapewne sami by w nią nie uwierzyli, gdyby ktoś inny opowiedziałby im podobną historię.

– Mógłbym obejrzeć to miejsce? – wypalił nagle policjant.

– Ehm, tak, oczywiście. Proszę za mną.

W milczeniu udali się na górę. Bogdan czuł, jak z każdym kolejnym schodkiem poziom jego irytacji i zażenowania niebezpiecznie wzrasta. Przełknął ślinę, odetchnął głęboko i otworzył drzwi.

Pokój chłopca wydawał się zupełnie normalny, trudno było doszukiwać się w nim czegoś nadzwyczajnego. Nie licząc oczywiście wielkiej dziury w ścianie.

– To tutaj – stwierdził Bogdan, wskazując dłonią pęknięcie.

Policjant skinął głową i podszedł do ściany. Przez chwilę stał nieruchomo, oglądając miejsce z każdej strony, po czym wyciągnął z kieszeni długopis i powolnym ruchem wetknął go w głąb otworu.

– I? – niecierpliwił się Bogdan. – Znalazł pan coś?

– Cóż, panie Kozłowski, jak pan sądzi? Naprawdę mam uwierzyć, że pańska żona w jakiś magiczny sposób skurczyła się do rozmiarów piłeczki pingpongowej i wskoczyła do dziury w ścianie? Bądźmy poważni… Oczywiście zapiszę wszystko, o czym pan mówił, ale nie gwarantuję, że zdołamy pomóc.

Wojtek w milczeniu siedział na łóżku, obserwując cierpliwie sytuację. Widział, jak ojciec zaciska nerwowo pięści, a jego twarz czerwieni się ze złości. Bał się, że lada chwila dojdzie do rękoczynów. Już właśnie miał się odezwać, aby załagodzić narastający konflikt, kiedy niespodziewanie po domu rozniósł się dźwięk otwieranych drzwi wejściowych, a po nim charakterystyczny odgłos damskich kroków.

– Tato… – wymamrotał. – Słyszałeś to?

– Tak, ale…

W tej samej chwili do pokoju weszła pani Kozłowska. Twarz miała bladą, zmęczoną, jakby nie spała od kilku dni, a oczy zamglone i pozbawione wyrazu.

– Dzień dobry, coś się stało? – spytała, widząc zaskoczonych mężczyzn.

– Julia? Gdzie byłaś?! Co się z tobą działo, do cholery?! – wrzasnął Bogdan na widok żony.

Kobieta w zdziwieniu cofnęła się o krok, robiąc przy tym dziwną, skwaszoną minę.

– Jak to gdzie? Przecież zostawiłam ci karteczkę, że muszę pilnie stawić się w szpitalu. Nagły wypadek. Lekarz dyżurny nie był w stanie sam wykonać operacji i potrzebowali chirurga naczyniowego. Nie chciałam cię budzić, więc ubrałam się po cichu i pojechałam taksówką.

Gdyby było to możliwe, szczęka Bogdana znalazłaby się teraz na podłodze, całkowicie rozbita na tysiące małych kawałeczków. Czy to możliwe, że nie zauważył zostawionej wiadomości? Czy to oznacza, że zrobił z siebie totalnego idiotę, wzywając policję? Ale co w takim razie z włamywaczami? I z dziurą w ścianie? Tak wiele pytań, tak mało odpowiedzi…

– Cóż, panie Kozłowski, widzę, że sprawa została wyjaśniona. Sądzę, że musi pan teraz omówić kilka kwestii z… zaginioną – stwierdził policjant, poprawiając koszulę. – Nie będę zatem zabierał państwu więcej czasu. W razie problemów wiedzą państwo, gdzie nas znaleźć. Miłego dnia życzę i do widzenia.

Po tych słowach nastała długa, krępująca cisza. Męska część rodziny stała w osłupieniu, nie wiedząc, co mają myśleć o zaistniałej sytuacji. Jedynie Julia zdawała się nad wyraz spokojna, a na jej twarzy zawisł ledwie widoczny, szyderczy uśmiech.

 

*

 

Od traumatycznej nocy minęło kilka dni. Przez ten czas nikt z rodziny Kozłowskich nie próbował nawet poruszyć tematu rzekomego porwania Julii, włamywaczy i tajemniczej dziury, zupełnie jakby panowała między nimi niepisana zasada, że całkowicie zapominają o tych wydarzeniach. Oczywiście rodzice omówili między sobą kwestię rzekomego włamania, nie dzieląc się niestety efektem tej rozmowy z synem.

Jedynie ojciec, wróciwszy pewnego dnia wcześniej z pracy, przywiózł ze sobą masę narzędzi oraz środków budowlanych i zamurował wciąż powiększające się uszkodzenie w ścianie. Do tego czasu Wojtek spał z rodzicami, gdyż bał się przebywać w swoim pokoju, upierając się, że nocami słyszy odgłosy wydobywające się z dziury.

Życie wracało powoli do względnej normalności. Wojtek chodził do szkoły, ojciec po pracy wypoczywał na kanapie przed telewizorem, a mama w wolnych chwilach zajmowała się ogrodem. Jednak z jakiegoś powodu coraz częściej odwiedzała sąsiadów. A to aby pożyczyć szklankę cukru, zanieść dopiero co upieczone ciasto czy po prostu poplotkować. Bogdan nie zwrócił na to zbytniej uwagi, natomiast Wojtek od razu zauważył, że jego mama jest jakaś… inna – ciągle uśmiechnięta, spokojna i mało rozmowna. Lecz co najdziwniejsze, w ogóle nie mrugała…

 

*

 

Tego dnia kalendarz wskazywał dwunasty kwietnia. Słońce schowało się za horyzontem, ustępując miejsca gwieździstej nocy, a ruchliwe wcześniej ulice zrobiły się puste i ciche.

Wojtek leżał już w łóżku i czytał komiksy, otulony starannie kocem. W pokoju panowała ciemność, której opór stawiała jedynie mała lampka, ulokowana na szafce nocnej. Wprawdzie jej blask był niewielki, aczkolwiek wystarczał, aby bez problemu zaczytać się w lekturze.

Dochodziła dwudziesta druga. Ojciec swoim zwyczajem piątkowy wieczór spędzał u znajomych, natomiast mama po dwunastogodzinnej zmianie spała jak zabita, od niemal godziny. To oznaczało, że Wojtek mógł robić to, na co tylko miał ochotę. Pod warunkiem oczywiście, że będzie cicho i jej nie zbudzi.

Wieczór mijał powolnym, przyjemnym tempem. Chłopiec zdążył już zjeść całą porcję lodów oraz przeczytać dwa egzemplarze Batmana. Pomimo iż uwielbiał zaczytywać się wieczorami w rysunkowych przygodach super-bohaterów, zmęczenie i senność dawały o sobie znać. Z każdą kolejną stroną  jego powieki robiły się coraz cięższe, a myśli odrywały się od rzeczywistości. Nim zdążył doczytać komiks, zapadł w głęboki sen.

Chwilę później pokój pogrążył się w całkowitym mroku, tak jakby ktoś odciął dopływ prądu. Najpierw zgasła lampka nocna, a po niej na kilka minut miejskie latarnie, rzędem rozsiane w okolicy domu. Następnie pomieszczenie rozświetlił błysk, który wystrzelił z zamurowanej dziury, tworząc nowe pęknięcie, czemu towarzyszył krótki, przytłumiony trzask.

To wystarczyło, aby obudzić Wojtka.

Chłopiec niemrawo uchylił powieki, lecz zanim to zrobił, pokój ponownie ogarnęła ciemność. Choć serce zaczęło wybrzmiewać mu szybciej, oczy widziały jedynie mrok, co nie wzbudziło w dziecku żadnych podejrzeń. Nie spostrzegł, że miejskie latarnie przestały świecić, a ściana na nowo uległa uszkodzeniu.

Z początku nie zauważył również, że z końca korytarza przez otwarte drzwi przygląda mu się niska, wątła sylwetka kogoś, kto dostrzega w chłopcu wyłącznie żałosną, ludzką istotę.

 

*

 

W powietrzu dało się wyczuć zapach rosnących przy domu bratków i tulipanów oraz alkoholowy odór Bogdana, wracającego z piątkowego pokera u znajomych.

Kiedy mężczyzna znalazł się już pod drzwiami, ostrożnie przekręcił kluczyk, mamrocząc coś po nosem, i wszedł do mieszkania najciszej, jak tylko potrafił. Nie był pijany, może tylko lekko podchmielony. Tak przynajmniej powtarzał sobie w myślach.

Chwiejnym krokiem zmierzał w kierunku sypialni. Wprawdzie obraz przed oczami lekko wirował, jednak udało mu się zachować chociaż częściową świadomość. Tym bardziej docenił piękno żony, wlepiając błędne spojrzenie w jej śpiącą buzię. Nie chciał jej budzić, tak słodko spała. Udał się więc do łazienki, aby otrzeźwieć pod zimnym prysznicem oraz zmyć z siebie wstrętną mieszankę potu i smrodu wódki. Przy okazji wyszorował porządnie zęby, gdyż nienawidził budzić się rano z niesmakiem w ustach.

Podczas gdy wycierał się już ręcznikiem, marząc o tym, aby w końcu położyć się w łóżku, z korytarza dobiegł go dźwięk, coś jakby szum przelatującego nieopodal samolotu. Krótki, acz głośny i wyrazisty. Bogdan zastygł przez chwilę w miejscu, nasłuchując dziwnego odgłosu, lecz zanim zorientował się, co to takiego, w domu ponownie zrobiło się cicho. Wzruszył więc ramionami, tłumacząc sobie, że to zapewne szum w jego głowie, spowodowany nadmiarem alkoholu.

Może gdyby wyszedł z łazienki kilka sekund wcześniej, zauważyłby migoczące za oknem światła oraz dwie niewyraźne sylwetki, schowane w gęstwinie drzew. Sylwetki wątłe, blade, wpatrzone w dom państwa Kozłowskich złowrogim, przenikliwym spojrzeniem, jakby na coś czekały.

Dochodziła dwudziesta trzecia.

Bogdan otworzył drzwi i kiedy znalazł się na korytarzu, błądząc rękoma w poszukiwaniu włącznika światła, coś ponownie przykuło jego uwagę. Również dźwięk, ale inny od poprzedniego. Był to cichy, przytłumiony krzyk, a po nim ledwie słyszalny płacz, dobiegający z pokoju Wojtka.

Tego nie mógł już zignorować. Zapalił światło i powoli ruszył do syna. Czuł, że z jakiegoś powodu serce bije mu mocniej, przygotowując organizm na konfrontację z… No właśnie, z czym?

Ciemność pokoju sprawiła, że z początku nie zauważył niczego dziwnego, ale gdy oczy przyzwyczaiły się już do mroku, spostrzegł syna leżącego na łóżku.

– Wojtek, dlaczego nie śpisz? – zapytał, nie kryjąc zdziwienia.

– Tato…

– Tak?

– Ktoś jest w szafie.

Niespodziewane wyznanie sprawiło, że Bogdanowi zastygła krew w żyłach. Zadrżał, choć nie zamierzał okazywać strachu przed Wojtkiem. Wiedział, że musi to sprawdzić, mimo że wydawało mu się to irracjonalne. W głowie wciąż szumiało mu od alkoholu.

W milczeniu podszedł do ulokowanej w rogu szafy i pociągnął gałkę. Szybkim ruchem otworzył drzwiczki i… zdrętwiał. Wewnątrz znajdował się Wojtek, skulony i zalany łzami.

– Tato, ktoś jest w moim pokoju…

To jedno zdanie sprawiło, że mężczyzna stracił grunt pod nogami.

– Przecież to niemożliwe, to nie może być prawda. Po prostu za dużo wypiłem… – wyszeptał bardziej do siebie, niż do syna. – Bogdan, weź się w garść.

Lecz po tych słowach jego wzrok powędrował na łóżko, na którym leżała idealna kopia Wojtka. Te same zmierzwione włosy, ta sama twarz, ten sam głos. Z tą różnicą, że chłopiec na łóżku uśmiechał się błogo, rad widać z rozpaczy ojca. To wystarczyło, aby Bogdan utracił zdolność racjonalnego myślenia i z bezsilności opadł na podłogę.

I wtedy pokój rozświetlił błysk.

Struga jasnego światła wystrzeliła ze ściany, która zaczęła pękać i rozłamywać się, ukazując ukrytą za nią przestrzeń. A wewnątrz niej coś, co wyglądało na… portal.

Zanim jednak mężczyzna zorientował się, co to takiego, poczuł silny, pulsujący ból w czaszce, jakby ktoś wwiercał mu się do mózgu. Pod ogromem cierpienia przycisnął dłonie do głowy i ryknął jak dzikie zwierzę. Krzyk rozniósł się echem po okolicy, dudniąc w uszach niczym uderzenie w kościelny dzwon.

Ostatkiem sił Bogdan spojrzał jeszcze na siedzącego w szafie syna, bladego i zapłakanego, po czym stracił przytomność.

 

*

 

Kiedy w końcu się obudził, nie wiedział, gdzie się znajduje, ani jak długo był nieprzytomny. Czuł wyłącznie przytłaczający ból i pustkę w głowie. Nie pamiętał również, co się właściwie stało. W myślach krążył mu obraz jasnego światła, a po nim następowała nieprzenikniona ciemność.

Rozejrzał się przestraszony, lecz jego oczom ukazała się jedynie bezgraniczna biel. Znajdował się w jakimś pomieszczeniu, bez okien i drzwi. Sam jak palec.

Zadrżał.

Nie miał pojęcia, co się dzieje, co z nim zrobiono, ani nawet jaki dziś dzień. Mimo że targały nim emocje, starał się zachować spokój. Tylko to mogło mu pomóc.

Niespodziewanie usłyszał za sobą dźwięk uruchamianego mechanizmu. Odwrócił się i dostrzegł coś na wzór otwartych drzwi, wyglądających jak wielkie koło. Bez wahania ruszył w ich kierunku, nie bacząc na to, co może tam spotkać.

Czuł, że jakaś niewidzialna siła ciągnie go do środka. Nie fizycznie, lecz bardziej mentalnie, jakby coś kazało mu iść przed siebie. Nie próbował się opierać, nawet nie chciał. Podświadomie wiedział, że musi to zrobić.

Gdy znalazł się po drugiej stronie, zorientował się, że stoi w wielkim, owalnym pomieszczeniu, coś na kształt ogromnego hangaru. Aczkolwiek najdziwniejsze było to, że w środku znajdowało się kilkaset ludzi, którzy patrzyli na niego smutnym, przeszywającym wzrokiem. Wśród nich rozpoznał rodzinę Malczyńskich i Pawłowskich.

– Co jest, do cholery? – zapytał sam siebie.

W chwili, gdy zaczął iść w ich kierunku, dobiegł go znajomy głos:

– Bogdan! Tutaj!

Obejrzał się i zauważył biegnących ku niemu Julię oraz Wojtka. Ucieszył się na ich widok, lecz w głębi duszy ciągle czuł strach.

Bez namysłu ruszył w ich stronę, aby wtulić się w ich ciepłe ciała. Nie mógł okazać lęku. Był przecież głową rodziny, która potrzebowała go teraz jak nigdy przedtem.

Kiedy w końcu wypuścił ich z uścisku, poczuł bijącą od nich rozpacz.

– Boże, jak się cieszę, że was widzę! Julia, gdzie my w ogóle jesteśmy? – zapytał, patrząc jej w oczy.

– Nie wiem. Obudziłam się tu jakieś dwa dni temu. Nic nie pamiętam…

– A co z tymi wszystkimi ludźmi? Kim oni są?

– Nie mam pojęcia, ale spotkałam naszych sąsiadów. Oni także nic nie pamiętają.

W odpowiedzi skinął głową.

– Mamo, tato… – wtrącił Wojtek. – Musicie to zobaczyć.

Niczym zaprogramowani odwrócili się w kierunku syna i podeszli do wielkich okien, imitujących lustro weneckie. Spoglądając w dół, zdali sobie sprawę, że znajdują się jakieś dwadzieścia metrów nad ziemią, tuż nad ich domem. Zadrżeli ze strachu, jednak po chwili przytulili się do siebie. Mimo wszystko cieszyli się, mogąc być razem.

Trwali tak w uścisku, aż Bogdan pocałował żonę i obiecał, że wszystko będzie dobrze. A potem spojrzeli ponownie w dół i ostatnie, co zapamiętali, zanim statek osiągnął prędkość nadświetlną, to stojące przed domem ich klony, wpatrzone w nich błędnym, przeszywającym wzrokiem.

Koniec

Komentarze

Jest tu jakiś obraz inwazji kosmitów, ale nie pojmuję, co powodowało obcymi. Dlaczego uprowadzili Ziemian, a na ich miejsce pozostawili klony?

Opowieść skupiła się na rodzinie Kozłowskich, opisałeś ich dość dokładnie, ale to nijak nie tłumaczy sytuacji, w jakiej się znaleźli, ani tego co się z nimi stało później.

Zaznaczyłeś, że to opowiadanie science fiction, ale nie wiem dlaczego, bo nie znalazłam tu nic, co usprawiedliwiałoby obecność rzeczonego tagu.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

Prze­ście­ra­dło zro­bi­ło się wil­got­ne od potu, a łóżko dra­pa­ło go w plecy. ―> Tylko prześcieradło, a kołderka i poduszka nie? Nijak nie potrafię wyobrazić sobie łóżka drapiącego chłopca w plecy.

Proponuję: Pościel zwilgotniała od potu, a łóżko zrobiło się niewygodne.

 

i ru­szył w stro­nę wyj­ścia z po­ko­ju. ―> A może zwyczajnie: …i ru­szył do drzwi.

 

i wzo­rzy­stej, bia­łej ko­szu­li… ―> Skoro koszula jest wzorzysta, to chyba nie jest całkiem biała.

Proponuję: …i wzo­rzy­stej, jasnej ko­szu­li…

 

ro­dzi­na Ko­złow­skich skie­ro­wa­ła się do wyj­ścia, wło­żyw­szy buty, po czym za­mknę­ła za sobą drzwi. ―> Czy dobrze rozumiem, że elegancko ubrani Kozłowscy uczestniczyli w przyjęciu na bosaka???

 

Woj­tek zdą­żył już za­po­mnieć o mgli­stym wspo­mnie­niu noc­ne­go go­ścia. ―> Nie brzmi to najlepiej, zwłaszcza że sugeruje, iż nocny gość miał jakieś wspomnienie.

Proponuję: Woj­tek zdą­żył już za­po­mnieć o dziwnej wizycie/ obecności noc­ne­go go­ścia.

 

to bę­dzie pro­blem Wojt­ka z przy­szło­ści. ―> …to bę­dzie pro­blem Wojt­ka w przy­szło­ści.

 

je­dy­nym w miarę sen­sow­nym przed­mio­tem oka­zał się opar­ty o szafę pa­ra­sol. ―> Zdumiałam się niepomiernie, bo dałabym głowę, że parasole przechowuje się w przedpokoju, nie w sypialni.

 

a ta­jem­ni­cze świa­tło pro­wa­dzi­ło go na teren ogród­ka. ―> Kogo prowadziło światło?

 

a ból przy­brał na silne… ―> Literówka.

 

za­py­tał młody, krót­ko ścię­ty po­li­cjant… ―> …za­py­tał młody, krót­ko ostrzyżony po­li­cjant

 

Spoj­rze­li na sie­bie po­ro­zu­mie­waw­czo, zda­jąc sobie spra­wę, jak ab­sur­dal­nie to brzmi. ―> Czy oba zaimki są konieczne?

Proponuję: Spoj­rze­li na sie­bie po­ro­zu­mie­waw­czo, mając świadomość, jak ab­sur­dal­nie to brzmi.

 

– Mógł­bym obej­rzeć to miej­sce? – wy­pa­lił nagle po­li­cjant. ―> Raczej: – Mógł­bym obej­rzeć to miej­sce? – zapytał nagle po­li­cjant.

 

a jego twarz czer­wie­ni się ze zło­ści. Bał się, że lada chwi­la doj­dzie do rę­ko­czy­nów. Już wła­śnie miał się ode­zwać, aby za­ła­go­dzić na­ra­sta­ją­cy kon­flikt, kiedy nie­spo­dzie­wa­nie po domu roz­niósł się dźwięk… ―> Lekka siękoza.

Proponuję: …a jego twarz czerwienieje ze zło­ści. Miał obawy, że lada chwi­la doj­dzie do rę­ko­czy­nów. Wła­śnie miał coś powiedzieć, aby za­ła­go­dzić na­ra­sta­ją­cy kon­flikt, kiedy nie­spo­dzie­wa­nie po domu roz­niósł się dźwięk

 

mała lamp­ka, ulo­ko­wa­na na szaf­ce noc­nej. ―> A może wystarczy: …mała lamp­ka na szaf­ce noc­nej.

 

Wpraw­dzie jej blask był nie­wiel­ki, acz­kol­wiek wy­star­czał, aby bez pro­ble­mu za­czy­tać się w lek­tu­rze. ―> Raczej: Wpraw­dzie jej światło było lekko przyćmione, jednak wy­star­czało, aby bez pro­ble­mu zagłębić się w lek­tu­rze.

Blask jest silny i jaskrawy z definicji.

 

w ry­sun­ko­wych przy­go­dach su­per-bo­ha­te­rów… ―> …w ry­sun­ko­wych przy­go­dach su­perbo­ha­te­rów

W tego typu połączeniach nie używamy dywizu.

 

Z każdą ko­lej­ną stro­ną  jego po­wie­ki ro­bi­ły się coraz cięż­sze… ―> Zbędny zaimek.

 

la­tar­nie, rzę­dem roz­sia­ne w oko­li­cy domu. ―> Skoro stały rzędem to były uszeregowane, nie rozsiane.

Za SJP PWN: rozsiane «znajdujące się w różnych miejscach na znacznym obszarze»

 

Choć serce za­czę­ło wy­brzmie­wać mu szyb­ciej… ―> Czy serce na pewno wybrzmiewało?

 

Tym bar­dziej do­ce­nił pięk­no żony, wle­pia­jąc błęd­ne spoj­rze­nie w jej śpią­cą buzię. ―> Buzię mają dzieci. Czy spała tylko twarz?

Proponuję: Tym bar­dziej do­ce­nił pięk­no śpiącej żony, wle­pia­jąc błęd­ne spoj­rze­nie w jej twarz.

 

wy­da­wa­ło mu się to ir­ra­cjo­nal­ne. W gło­wie wciąż szu­mia­ło mu od al­ko­ho­lu. ―> Czy oba zaimki są konieczne?

 

W mil­cze­niu pod­szedł do ulo­ko­wa­nej w rogu szafy… ―> Raczej: W mil­cze­niu pod­szedł do stojącej w rogu szafy

 

Kiedy w końcu się obu­dził, nie wie­dział, gdzie się znaj­du­je… ―> A może: Kiedy w końcu się obu­dził, nie wie­dział, gdzie jest

 

Ro­zej­rzał się prze­stra­szo­ny, lecz jego oczom uka­za­ła się je­dy­nie bez­gra­nicz­na biel. ―> A może zwyczajnie: Ro­zej­rzał się prze­stra­szo­ny, lecz zobaczył je­dy­nie bez­gra­nicz­ną biel.

 

stoi w wiel­kim, owal­nym po­miesz­cze­niu, coś na kształt ogrom­ne­go han­ga­ru. ―> …stoi w wiel­kim, owal­nym po­miesz­cze­niu, w czymś na kształt ogrom­ne­go han­ga­ru.

 

W chwi­li, gdy za­czął iść w ich kie­run­ku, do­biegł go zna­jo­my głos:

– Bog­dan! Tutaj!

Obej­rzał się i za­uwa­żył bie­gną­cych ku niemu Julię oraz Wojt­ka. Ucie­szył się na ich widok, lecz w głębi duszy cią­gle czuł strach.

Bez na­my­słu ru­szył w ich stro­nę, aby wtu­lić sięich cie­płe ciała. Nie mógł oka­zać lęku. Był prze­cież głową ro­dzi­ny, która po­trze­bo­wa­ła go teraz jak nigdy przed­tem.

Kiedy w końcu wy­pu­ścił ich z uści­sku, po­czuł bi­ją­cą od nich roz­pacz. ―> Nadmiar zaimków. Lekka siękoza.

 

po­de­szli do wiel­kich okien, imi­tu­ją­cych lu­stro we­nec­kie. ―> Skoro okien było więcej niż jedno, to: …po­de­szli do wiel­kich okien, imi­tu­ją­cych lu­stra we­nec­kie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, science fiction to na pewno nie jest. Prędzej w stronę horroru idzie. I nawet byłoby fajne, gdyby nie fakt, że Wojtek ni cholery nie przypomina siedmiolatka. Dzieci tak nie reagują, nie mówią w taki sposób. Nastolatek prędzej, ale nie siedmiolatek.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Tekst z pogranicza SF i horroru. Czerpie garściami z obu, ale niestety nie wyciska tyle, ile mógłby.

Mamy więc kosmitów, motyw porwań, mieszanie obcych w życiach zwykłych ludzi. Tylko że nie poczułem tutaj emocji – ani strachu, ani zakłopotania bohaterów. Najmocniej do tego stanu rzeczy przyczyniło się słownictwo i konstrukcja zdań – mocno informująca i unikająca jakichkolwiek nacechowanych uczuciami stwierdzeń. To właśnie ten brak emocji spowodował, że z obojętnością obserwowałem kolejne wydarzenia aż do samego końca.

Technicznie jest tu też parę rzeczy do poprawki, ale czytało się w miarę okej.

Podsumowując: jest tu koncert fajerwerków, ale jeszcze nie w pełni opanowane narzędzia powodują, że treść przeszła obok mnie.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Nowa Fantastyka