– O czym marzysz? – pyta, spoglądając w pustkę kosmosu.
Według czasu pokładowego jest późny wieczór. Załoga i współpasażerowie albo śpią, albo dryfują gdzieś bezładnie, w zdecydowanie odmiennych stanach świadomości.
– Chcesz odpowiedzi miłej czy szczerej?
– Nie chcę tracić więcej czasu na kłamstwa, Romeo – odpowiada ze smutkiem. – Już zapomniałeś, że umieram?
Nie zapomniałem. Spoglądam w jej pogodną twarz. Ledwo wytrzymuję to spojrzenie, onieśmiela mnie. Nie wiem dokładnie, ile ma lat, lecz z nowotworami walczyła przez siedemnaście. Większość ludzi trzyma się życia do końca. Kolejne operacje, naświetlania, chemioterapie. Ale ona miała dosyć. Jak sama mówi, chce wreszcie odpocząć i zrobić coś dla siebie. Postanowiła więc zostać pierwszą osobą, która umrze na Marsie. Kto bogatemu zabroni? Wie, że leci w jedną stronę. I chyba właśnie dlatego lubię spędzać z nią czas.
– Skoro nie lubisz ułudy, to czemu nazywasz mnie Romeo?
– Bo tak jest romantycznie.
– Marzę o tym, by zobaczyć wreszcie czerwoną planetę.
– Dlaczego?
Droczy się ze mną, lubię to. Mógłbym się w niej zakochać…
– Są dwa rodzaje ludzi: ci, którzy rozumieją to bez tłumaczenia oraz ci, którym się tego nigdy nie wytłumaczy – odpowiadam przewrotnie, wracając do rzeczywistości.
Ale powiedzonko skleciłem. Zawsze chciałem odwiedzić inną planetę, to prawda. Tylko nigdy nie miałem kilkuset milionów, by kupić wycieczkę. A teraz jestem tu w konkretnym celu. Lot na Marsa dostaję w pakiecie.
– A jak już zrealizujesz swoje marzenie? Co potem?
– Potem… Chcę wrócić do domu.
– Dom… Szczęśliwy człowiek, który ma dokąd wracać. Ja nigdy nie miałam domu.
– Mówiłaś, że masz po kilka na każdym kontynencie.
– To tylko nieruchomości. Nikt na mnie nie czeka. Nigdy nikt na mnie nie czekał.
Za to na mnie czekają. Firma, która pokłada we mnie spore nadzieje i pokryła znaczną część kosztów oraz rodzina, której jakoś zapomniałem powiedzieć, że zastawiłem większość majątku, by pokryć resztę. Zdolny konstruktor statków kosmicznych sprzedał wszystko, by odbyć podróż życia. Tak mają mówić o tym w mediach.
– Ma to swoje dobre strony – odpowiadam.
– Zostaniesz? – pyta, przenosząc na mnie spojrzenie niebieskich oczu. Właśnie po raz kolejny się w niej zakochuję. Niedobrze…
– Nie, Julio. Ustaliliśmy zasady, pamiętasz? Jesteśmy przyjaciółmi, to była tylko chwila zapomnienia, mam rodzinę.
– Wiem. I tak bardzo ją kochasz, że postanowiłeś polecieć w kosmos, by spełnić marzenie?
– Tak. Jak wrócę, to odbuduję, co zniszczyłem.
Tylko najpierw muszę uporządkować jedną sprawę.
– Więc dobranoc, kochany.
– Dobranoc.
Spoglądam na nią przelotnie, starając się nie widzieć twarzy. Opuszczam przestronną kabinę premium, o objętości prawie czterech metrów sześciennych i lecę do sąsiedniego modułu, w którym znajduje się moja klitka. Niecałe dwa metry sześcienne względnej prywatności w tym surrealistycznym świecie podróży międzyplanetarnych, aktualnie pozbawionym siły ciążenia. Po drodze mijam Stevena, który półnagi dryfuje w przestrzeni wspólnej modułu klasy ekonomicznej. Jak sam mówi, jego życie to Ameryka, wolny handel i dobra zabawa. Dorobił się na legalizacji miękkich narkotyków. Jego spojrzenie jest aktualnie jakieś mętne.
– Tygrys… Wrrrrr… Powiem ci, bracie, że jak wrócimy, to zabiorę cię na pole golfowe. Mam tam takie fajne tygrysy…
– Idź spać, stary – zbywam go, delikatnie chwytając za ramię. – Rano umówimy się na golfa.
Zaczyna bełkotać coś o tygrysach. Delikatnie umieszczam go w jego klitce, mówię dobranoc, a następnie zamykam drzwi. Robota czeka. Upewniam się dyskretnie, czy pozostali śpią, zakładam skórzaną kurtkę i ruszam. Pokonuję kolejno mesę, moduł odnowy biologicznej oraz przedział doznań wizualnych, by wreszcie dotrzeć do modułu technicznego. Upchnęli tu wszystko, co zbytnio hałasowało: centralny system podtrzymywania życia, oczyszczalnię ścieków i kilka mniejszych agregatów. Zamykam za sobą klapę, a następnie wykonuję cztery obroty korbą. Słyszę, jak stalowe rygle zapierają się o zamki. Po chwili czerwona kontrolka gaśnie, a zapala się ta mniejsza, zielona. Właz został poprawnie zamknięty. Przez niewielki wizjer upewniam się, że w sąsiednim module nikogo nie ma, po czym przystępuję do pracy.
Wyciągam spod kurtki odkurzacz i ostrożnie podłączam do prądu. Na statku nie ma gniazdek czy normalnych odkurzaczy, wszystko musiałem więc zaimprowizować. Podpięcie do instalacji to pierwszy niebezpieczny moment, jeżeli spowoduję zwarcie, to po mnie. Alarm, blokada modułu, potem akcja ratunkowa, a w końcu pytania. Przygotowałem kilka historyjek na taką ewentualność, ale wątpię, czy ktoś uwierzy. Zabiją mnie, jeżeli dowiedzą się, co robię. Wywalą mnie w pustkę. Przynajmniej ja bym tak zrobił na ich miejscu.
Kiedy pompa w odkurzaczu już stabilnie pracuje, pospiesznie składam małą, ręczną wiertarkę i zabieram się do pracy. Bez problemu odnajduję otwór, nad którym pracuję od czterech dni. Jest maleńki, ale doskonale wiem, gdzie go szukać. Zrywam nalepkę maskującą i zaczynam wiercić. Wymaga to użycia obu rąk, więc rurę ssącą przytrzymuję głową, modląc się, aby była wystarczająco blisko. Na Ziemi wióry to nie problem, spadają na podłogę. W nieważkości to poważne zagrożenie. Dryfująca w powietrzu drobina aluminium może spowodować zwarcie albo uniemożliwić szczelne zamknięcie włazu. A to mogłoby zdemaskować moje poczynania.
Z początku idzie szybko, jak zawsze. Materiał został wytrawiony. To drugi najgorszy moment. Serce wali mi jak szalone, jeżeli coś źle wymierzyłem, to w każdej chwili mogę się przebić na wylot. Dekompresja, alarm, blokada modułu…
Po kilku minutach wiercenie staje się coraz lżejsze, a obrotom zaczyna towarzyszyć charakterystyczny pisk. To znak, że wiertło zaczęło się ślizgać i dziś już więcej nie zdziałam. Odłączam zasilanie i chowam sprzęt. Ponownie zaglądam do sąsiedniego modułu, by upewnić się, że nikt z pozostałych pasażerów nie zapragnął w środku nocy tu zawitać. Na koniec sprawdzam jeszcze głębokość specjalną igłą. Już prawie siedem milimetrów, doskonale! Grubość ściany wynosi sześć, ale tam, gdzie wiercę, znajduje się zgrubienie. Po drugiej stronie wykonano bowiem specjalne ucho, które łączy moduł z zewnętrzną konstrukcją statku. To właśnie ucho jest moim celem, to je chcę uszkodzić. Wyciskam do otworu odrobinę środka trawiącego, a następnie wszystko maskuję nalepką. Jutro przyjdę tu ostatni raz, dokończę ten otwór i sprawdzę dwa pozostałe.
– Uda się – mówię sam do siebie. – Musi się udać!
Nie wiem dlaczego, ale zawsze, kiedy w nocy wychodzę z przedziału technicznego przypomina mi się tamten dzień.
***
Dawno temu na Księżycu…
– Kierowniku! – głos z komunikatora odrywa mnie od ekranu. – Przyjdzie pan na odlewnię, bo problem jest.
– Naprawić – odpowiadam z uśmiechem.
– Nie da się.
Co się, kurwa, nie da!
– Pęknięcie, wymiary czy lokalna struktura krystaliczna?
– Wymiary. Wygięło się – mówi niepewnie kontroler. – Jest duża niezgodność.
Naprawdę nie interesuje mnie, co tym razem spieprzyli, ale to moja praca. Jeszcze na Ziemi widziałem to zupełnie inaczej, a każda robota w kosmosie wydawała się spełnieniem marzeń. Nie bez znaczenia były też astronomiczne zarobki. A już praca kierownika w fabryce na Księżycu… Kiedy zadzwonili, zapomniałem języka w gębie i się rozłączyłem.
Ale na szczęście zadzwonili ponownie. Podpisałem umowę i oto jestem: Adam Jung, kierownik działu kontroli jakości w kombinacie metalurgicznym. Zarządzam prawie czterdziestoma wybitnymi specjalistami w fabryce produkującej kilkanaście statków kosmicznych rocznie. Jesteśmy liderem na rynku i wzorem do naśladowania. A jak zapytam, co się konkretnie stało, to słyszę, że „wygięło się” i „się nie da”.
– To weź młotek i odegnij tak, by było dobrze – żartuję.
– Kierowniku, ale to jest…
I nawet nie ma z kim pożartować.
– Zaraz przyjdę, tylko muszę się ubrać. Ustaw w tym czasie maszynę pomiarową i skaner.
Założenie skafandra zajmuje mi kilka minut. Potem jeszcze formalności, śluza i po kwadransie jestem na hali. Dzisiaj kończymy kadłub transportowca. Żadnych śrub czy spawów, rozgrzane komponenty są łączone za pomocą zgrzewania i druku 3D. Nowa, rewolucyjna koncepcja, pozwalająca skrócić czas i obniżyć masę statku. Przynajmniej w teorii, bo choć próżnia i niska grawitacja bardzo pomagają, to w praktyce każdy końcowy wyrób ma pewne defekty. Zazwyczaj są to drobnostki, które nie mają wpływu na funkcjonalność lub są łatwe w naprawie.
– Drukarka musiała złapać laga, albo padło sterowanie nagrzewnicy. Sprawdzamy to – mówi Piotrek, grzebiąc w tablecie. – Co z tym robimy?
Patrzę na wskazany fragment struktury nośnej. Jednocześnie komputer wyświetla mi na siatkówce prawidłowy kształt w czasie rzeczywistym, tak że obrazy nakładają się na siebie. Tu nie trzeba pomiarów. Wgłębienie jest wyraźnie widoczne i przynajmniej kilkukrotnie przekracza dozwolone pole tolerancji. Kurwa! Kucam, by popatrzeć od drugiej strony. Znajduje się tam zaczep, do którego na montażu końcowym podepną okablowanie i magistrale paliwowe. Zaczep również jest poza polem tolerancji. Kadłub nadaje się na złom!
– Da się to naprawić w rozsądnym czasie? – pytam.
– Możemy zadrukować wgłębienie i zrobić nowy uchwyt, ale samo przygotowanie projektu zajmie ze dwa dni, potem jeszcze rekrystalizacja i starzenie.
– Ile to potrwa?
– Przynajmniej dwa tygodnie.
Doskonale! Bo według planu ten kadłub za jedenaście godzin powinien iść na montaż końcowy. A już w myślach przytulałem premię kwartalną, trzeba działać. Spoglądam na Piotrka, kreśląc palcem kształt trójkąta. Chłopak wie, co to znaczy. Wszyscy wiedzą. Uśmiech natychmiast znika z jego twarzy, kiedy posłusznie bierze tablet i wywołuje procedurę dwadzieścia trzy. Test bezpiecznika, odcięcie zasilania systemu dozorującego. Nielegalne, ale momentami niezbędne. Przez kilkadziesiąt sekund jesteśmy sami.
– Nie mamy tyle czasu. Trzeba to nagrzać i dogiąć, albo pospawać. Zgłosiłeś to już w systemie?
– Tak.
– Kurwa! Dawno?
– Osiem minut temu.
– Dobra. Ja to odkręcę i zadzwonię do centrali, a ty zajmij się kadłubem.
Nie wygląda na przekonanego.
– To jest stop odlewniczy, po podgrzaniu i obróbce będzie kruchy… – zaczyna.
Nie pozwalam mu skończyć.
– Posłuchaj, Piotrek. Wiem, co to jest. A także wiem, co będzie z tym dalej. To ma być transportowiec do przewozu znalezisk z księżyców Jowisza. Zrobi dziesięć, może piętnaście kursów, po czym będzie tak napromieniowany, że pójdzie na złom. Nie takie defekty już naprawialiśmy i wszystko działa. Pracujesz tu krócej niż ja i nie wiesz tego, ale firma wydała kupę forsy, zarówno na modele numeryczne, jak i na eksperymenty, które jednoznacznie potwierdziły, że choć nie jest to zgodne z normami, to jest nadal bezpieczne.
Przesadziłem, ale tylko trochę.
– Tak, ale według papierów – pokazuje na tablet – klient oczekuje, że statek będzie zdolny do wykonania tysiąca lotów międzyplanetarnych z przyspieszeniem do…
Wciąż nie wygląda na przekonanego. To może marchewka.
– Piotrek! Klient pewnie skopiował to z poprzedniej umowy i raczej nawet tego nie rozumie. Chłopie, tam wybuchła istna gorączka złota! Pracujemy na trzy zmiany, a firma się rozwija. Nie możemy sobie pozwolić na takie opóźnienia! Przestój nie wchodzi w grę, musimy zrealizować zamówienie do końca kwartału, bo wtedy na wiosnę będą awanse. Ja się jeszcze nie załapię, ale Gary zapewne pójdzie wyżej i zwolni się stanowisko. Nie mogę nic obiecać, ale będę optował za tobą, bo zazwyczaj skupiasz się na szukaniu rozwiązań, a nie na znajdywaniu wymówek.
Poniosło mnie trochę, ale czasem tak trzeba. Milknę i spoglądam mu w oczy. Chłopak nerwowo przełyka ślinę. Myśli. Mamy jeszcze kilkanaście sekund.
– Można to zrobić w kilku krokach – zaczyna niepewnie. – Wgłębienie zalejemy jedynie lutem i wypolerujemy. Z początku nic nie będzie widać.
– Kwestie techniczne to dziś twoja działka. Ja idę walczyć z systemem.
Odwracam się w chwili, kiedy kamery wracają. Robię ledwie krok.
– Kierowniku – waha się. – Czy nie należałoby tego jeszcze z kimś skonsultować?
Idioto, to się już nagrywa!
– Piotrek, będzie dobrze. Dokończ kontrolę, a ja skasuje to błędne zgłoszenie.
Nie odpowiada. Kiwa tylko głową i zaczyna zbierać sprzęt pomiarowy. Jeżeli się pospieszy, to wyrobimy się z zamówieniem. Kiedy tylko wracam do biura, uruchamiam procedurę. Kontakt z konsultantem, potem z działem IT, a następnie odzywa się telefon służbowy. Centrala.
– Wszystko jest w najlepszym porządku panie dyrektorze – mówię, starając się wyglądać na pewnego siebie. – Młody trochę się pospieszył ze zgłoszeniem. To jedynie standardowa naprawa i zdecydowanie nie jest to kwestia bezpieczeństwa.
– Uspokoił mnie pan, bo już myślałem, że znowu pojawiły się problemy. To zamówienie będzie kamieniem milowym w rozwoju naszej firmy, ale jak mawiał nasz założyciel, bezpieczeństwo jest…
Zastanawiam się, czy za każdym razem powtarza te formułki, czy też nagrał je zwyczajnie, a sam dodał tylko kilka słów na początku. On wie, że musi to powiedzieć. Dupochron. Ja wiem, że muszę tego wysłuchać. Kolejny dupochron. Zapis tej rozmowy musimy przechowywać przez dwadzieścia pięć lat. Uroki ISO.
***
Pracowałem na Księżycu trzy lata i tylko raz tak spartoliłem sprawę. Jest nagranie rozmowy z Piotrkiem oraz kolejnej, z szefem. Wiem o tym, bo kazałem to sprawdzić, kiedy awansowałem. Oni są kryci, ja nie. Z początku niezbyt się tym przejmowałem. Wszak gorsze defekty bywały na transportowcach, a nigdy nic się nie stało. Ale losy tego statku potoczyły się inaczej.
Kilka miesięcy później coś wybuchło na którymś z księżyców, chyba na Europie. Zapotrzebowanie na przewóz znalezisk z okolic Jowisza nagle zniknęło, gdy rząd wprowadził embargo. Statek nigdy nawet nie zbliżył się do gazowego olbrzyma. Już zaczynałem wierzyć, że trafi na złom i sprawa będzie zamknięta, ale wtedy przewoźnik, któremu bankructwo zajrzało w oczy, postanowił nieco zmienić zakres usług. Zamiast przedziałów transportowych, w kadłubie zamontowano moduły dla załogi oraz wyposażono go w napęd termonuklearny nowego typu. „Mars w trzydzieści trzy dni” głosiły hasła reklamowe. Początkowo śmiałem się z tego. Kto zapłaci dwieście milionów za trzy dni na innej planecie? Mina nieco mi zrzedła, kiedy bilety na pierwszy lot rozeszły się natychmiast.
Z rozmyślań wyrywa mnie jakiś ruch. Jestem dopiero w mesie, ale przez niewielkie okienko widzę światło i zamieszanie w sąsiednim module. Ktoś tam żywo gestykuluje. Pomimo zamkniętej śluzy słyszę przytłumione głosy. Czyżby mnie szukali? Biorę trzy oddechy i chwytam korbę. Wszystko milknie. Otwieram klapę i zwyczajnie, z uśmiechem na twarzy wlatuję do środka. Lata pracy z klientem zrobiły swoje.
– Gdzieś ty był? – krzyczy na mój widok Hans, Bawarczyk, dziedzic medialnego imperium i jeden z najmłodszych członków wyprawy.
Jednocześnie z pytaniem uderza we mnie odór fekaliów. Już chyba wiem, co się stało. Steven, jak mogłeś!
– Poleciałem po to – mówiąc, wyciągam spod kurtki zapasowy sprzęt do odsysania wydalin, który zabrałem z łazienki, by zbierać wióry. – Może pomoże.
Przez chwilę spoglądają na mnie w milczeniu. Hans, Car i Alberta. Chwilę ciszy przerywa gulgot Stevena, który dryfuje pod sufitem.
– Tygrysy…
– Jeden, kurwa, pomyślał, zamiast mordę drzeć – mówi ze wzgardą Car.
Niby sensowny z niego gość, ale trochę się go boję. Ma prawie dwa metry wzrostu i bicepsy niewiele mniejsze od łysej głowy. Jak sam mówi, jest panem pól naftowych Kazachstanu i mamy go nazywać Carem. Po pijaku zapowiada otwarcie, że jak wróci z gwiazd, to zamierza się nim ogłosić.
– Ogarnijcie to, Car wraca spać. Pić to trzeba umieć, kapitalisty!
– On jest naćpany, nie pijany – poprawia Hans, kiedy ja zaczynam podłączać odkurzacz do najbliższej skrzynki elektrycznej. – Tak się naćpał, że nie dał rady skorzystać z toalety.
– Szkoda, że się z nami nie podzielił – szepce Alberta, udając oburzenie. Spogląda przy tym wyzywająco na Hansa.
Alberta jest europejską arystokratką, tyle o niej wiem. Choć zbliża się do sześćdziesiątki, to zdecydowanie nie wygląda na swoje lata.
– Przydaj się na coś i pomóż mu, nimfomanko! – rzuca gniewnie Bawarczyk.
Car zaczyna rechotać w swojej klitce. Alberta uśmiecha się prowokacyjnie. Podczas trzeciej nocy na statku Hans i Alberta przeżyli namiętne chwile, podobnie jak Julia i ja. Bawarczyk pragnie o tym zapomnieć, ale ona skutecznie mu to utrudnia.
– Ty też masz dwie ręce, słodziutki – odpowiada spokojnie kobieta.
Zaczynają się kłócić. Milkną dopiero, kiedy pompa zaczyna pracować. Na migi pokazuję, by mnie przepuścili i zajęli się Stevenem. Trzeba go rozebrać i umyć, a ubrania zutylizować. Inaczej nie da rady pozbyć się smrodu. W kosmosie nie można otworzyć okien i przewietrzyć, a system podtrzymywania życia został zaplanowany z myślą o dziesięciu odpowiedzialnych załogantach, a nie srających pod siebie w narkotycznej ekstazie wariatach.
***
Była czwarta w nocy, kiedy wreszcie położyłem się spać. A teraz jest dziewiąta rano i jestem półprzytomny. Ale kapitan zarządził odprawę, więc zgodnie z warunkami kontraktu muszę się stawić. Jestem przecież członkiem załogi. W pewnym sensie przynajmniej, bowiem formalnie jedynym członkiem załogi jest kapitan, ale że mam pewne doświadczenie w kosmosie, to zostałem wybrany na „zapasowego” oficera. Mam przejąć dowodzenie, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Niezbyt mi się to uśmiecha, ale może pomóc w wykonaniu zadania, a zniżka, jaką zaoferował przewoźnik, była całkiem spora.
– Przypominam, że zostało pięć minut. Czekam już na wszystkich państwa w mesie – odzywa się flegmatyczny głos z interkomu. Kapitan chce brzmieć naturalne i zachować pozory kontroli nad tym, co się tu dzieje.
Przebieram się, zakładam kurtkę i ruszam. Większość jest już na miejscu. Car leniwie żuje suchą kiełbasę. Hans unosi się obok kapitana, starając się mieć wszystkich na oku. Alberta przegląda coś na tablecie, ziewając co chwilę. Dołączyli do nas także pasażerowie klasy premium. Piąty syn króla Arabii, Aabrin jakiś-tam wraz z żoną oraz Seiki Katme, japońska dyktatorka mody i youtuberka. Nigdzie nie widzę Julii i Stevena, pewnie śpią.
– Myślę, że możemy już zacząć – mówi kapitan, kiedy witam się z pozostałymi. – Po pierwsze, chcę pogratulować wszystkim dotarcia już tak daleko na pokładzie statku Sleipnir. Opuściliśmy ziemską orbitę dokładnie trzysta dwadzieścia osiem godzin temu…
Dowódca zaczyna opowiadać o detalach naszego obecnego położenia i procedurze hamowania. Spoglądam po zgromadzonych. Większość słucha z uwagą, ale twarze Bawarczyka i księcia są wyraźnie rozgniewane. Zastanawiam się, który z nich zacznie, kiedy korba na klapie zaczyna się obracać.
– Czołem, marsjańska ekspedycjo! – Przez otwarty już właz wlatuje do mesy Steven. Jest mocno blady, ale w oczach ma psotny błysk, a na twarzy szeroki uśmiech.
Car i Alberta jednocześnie parskają śmiechem.
Kapitan nerwowo przełyka ślinę, kiepsko radzi sobie z zarządzaniem naszą wesołą gromadą w takich sytuacjach. Ale w sumie co może zrobić? Większość pasażerów zarabia dziennie więcej, niż ja czy on przez całe życie i nie są to ludzie przywykli do jakiegokolwiek posłuszeństwa.
– Kundlu zasrany! – rzuca Aabrin, kiedy Amerykanin przelatuje obok niego. Żona księcia pochyla głowę jak zawsze, kiedy jej mąż mówi.
– Panie Sahel-am-barad! Kulturalnie proszę. Sytuacja jest nieco zawiła, ale wierzę, że zdołamy znaleźć rozwiązanie.
Szczerze wątpię, ale może warto spróbować. Po dwóch dniach w kosmosie Steven uznał, że na statku jest zbyt nudno. Sama nieważkość i widoki szybko przestały mu wystarczać. Brakowało mu interakcji z ludźmi, jak sam to określił, a że z początku wszyscy byli lekko zdystansowani, zaproponował imprezę zapoznawczą. Pozornie nic wielkiego, wspólny posiłek i łyczek trunku z zapasów Cara. Zaczęliśmy wszystko przygotowywać, a tymczasem poczciwy Steven dobrał się niepostrzeżenie do systemu wentylacyjnego i napchał tam zielska, a następnie skropił jeszcze wszystko jakimś feromonami. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Zorientowaliśmy się, kiedy byliśmy już na niezłym haju. Działo się. Ja odnalazłem się z Julią, Hans i kapitan rywalizowali o względy Alberty, książę koniecznie chciał umyć plecy naszemu dowódcy. Jedynie Car i Japonka zareagowali inaczej. On z miną idioty wpatrywał się w pustkę za oknem, ona latała po całym statku wyjąc jak wilk.
– Trzeba pana zamknąć i odizolować. Pańska infantylna beztroska mogła nas wszystkich kosztować życie! – Hans surowo spogląda na Stevena. – Musimy też przeszukać pana rzeczy, by się upewnić, że nie ma pan więcej świństw.
– Jestem czysty jak łza – odpowiada Amerykanin, który zdążył już ustawić się do góry nogami, w stosunku do reszty. – Słowo harcerza! A od moich rzeczy proszę się trzymać z daleka, chyba że ktoś chciałby…
Hans eksploduje i rzuca się w stronę Stevena. Car łapie go, a ja wyprowadzam sprawcę zamieszania z mesy. Również jestem na niego zły, wszak prawie trzy godziny sprzątałem wczoraj ten bałagan, ale w sumie to powinienem być wdzięczny. Teraz już nikt nie będzie pytał, jak zobaczy mnie z odkurzaczem.
– Narozrabiałeś trochę i wszyscy musimy ochłonąć – mówię, kiedy jesteśmy już sami. – Zaszyj się tu na parę godzin. Dam znać, jak tamci się uspokoją.
– Mam coś na uspokojenie!
W jego oku pojawia się znajomy błysk.
– Nie!
Steven ustępuje, widząc moją determinację. Ruszam z powrotem do mesy, kiedy słyszę, że klapa z drugiej strony otwiera się. Odwracam głowę.
– Co to za odprawa? – pyta Julia, ziewając. Ma bladą, ale pogodną twarz.
– Nikt nie chce się ze mną bawić – rzuca z wyrzutem Amerykanin, przymykając drzwi.
– Wcześnie wstałaś – odpowiadam.
Leki i stymulanty pozwalają jej normalnie funkcjonować jedynie przez kilka godzin na dobę. Zazwyczaj jest aktywna wieczorem.
– Interkomu nie da się wyłączyć. Co się dzieje?
– Steven znowu wczoraj narozrabiał.
– Nie czuję miłości w powietrzu, kochany. – Marszczy brwi.
– Bo to nie była miłość.
– Na miłość też coś mam – zaczyna Steven, ale nie słucham go.
Spoglądam jej w oczy. Są takie chwile w życiu, kiedy ma się wrażenie, że można otworzyć przed kimś najgłębsze zakamarki duszy. Ja mam tak właśnie teraz. Opanowuję się jednak i gestem wskazuję mesę. W milczeniu lecimy na odprawę.
***
Reszta dnia upływa całkiem zwyczajnie, jeżeli można tak powiedzieć o czasie spędzanym na statku kosmicznym. Przypomnienie procedur, rutynowa kontrola systemów przed hamowaniem, dla chętnych spacer kosmiczny, dodatkowo płatny, oczywiście. Potem obiad i ostatnie przygotowania do wejścia na orbitę. Ja również odbywam spacer kosmiczny, ale zamiast podziwiać gwiazdy, sprawdzam stan instalacji paliwowej i silnika. W świecie schyłku dwudziestego pierwszego wieku pewne są tylko procedury ISO i grawitacja. Kiedy wracam, reszta pasażerów przebywa w module przeżyć wizualnych.
– Podczas hamowania będziemy wystawieni na działanie przeciążenia dochodzącego do półtorej g przez czas ponad siedemdziesięciu minut – opowiada z przejęciem kapitan. – Podobnie jak w trakcie rozpędzania, należy bezwzględnie dopilnować, aby wszystkie przedmioty pozostały zabezpieczone i przymocowane. Elektronika, przybory do makijażu, jedzenie, ubrania. Kiedy uruchomimy silniki, wszystko zacznie raptem ważyć trochę więcej, niż na Ziemi.
– W którą stronę zaczniemy spadać tym razem? – pyta Seiki, trzymając kamerę w taki sposób, by w kadrze były widoczne twarze zarówno jej, jak i dowódcy.
– W stronę rufy, jak przy rozpędzaniu. Zgodnie z tymi czerwonymi strzałkami naklejonymi na ścianach.
Tak, te czerwone strzałki to też ISO.
– Czy od razu po wejściu na orbitę zrobimy manewr Zubrina? – pyta Car.
Manewr misji Zubrin-1! Moja nadzieja na wybawienie. Dla reszty… nieważne. Nie przeprowadzimy go od razu, bo najpierw tacy jak ja, którzy nie zapłacili pięćdziesięciu milionów za trzy bliskie przeloty ze sporym przyspieszeniem, muszą zejść z pokładu.
– Nie, panie Karnovski – odpowiada kapitan. – Do manewru musimy się przygotować. Po wejściu na orbitę przybijemy do stacji kosmicznej Mars Transit.
– Adam powiedział – mówiąc to, Car wskazuje na mnie – że to nie będzie prawdziwy manewr Zubrina. Czy to prawda?
Ależ ten Rosjanin dociekliwy. Kapitan uśmiecha się, nie za bardzo wiedząc, jak to dyplomatycznie rozegrać.
– Cały manewr misji Zubrin-1 trwał prawie dwa tygodnie – zaczynam, czując się niejako wywołany do tablicy. – Jak zapewne wiecie, zabrakło im paliwa na ostatniej prostej. Dosłownie odrobinę, niecały kilogram. Odkryli to trzydzieści minut przed odpaleniem silników. Wydawało się, że to koniec. Komputer na Ziemi dawał im mniej niż dziesięć procent szans na wejście na orbitę. Już mieli ciągnąć losy, kto wysiada, ale pokładowa SI zaproponowała rozwiązanie. Mars ma dwa księżyce. Małe, ale im brakowało dosłownie setnych części sekundy ciągu. Zamiast próbować wejść na orbitę bezpośrednio, wykorzystali kilkukrotnie asystę grawitacyjną Fobosa i Deimosa, by zwiększyć szanse powodzenia. A my zrobimy coś podobnego. Tylko, że z wykorzystaniem silników, aby było szybciej i ciekawiej. Taka wersja ekstremalna, trzy bliskie przeloty w niecałą godzinę zamiast kilkunastu w dwa tygodnie.
Na twarzach większości zgromadzonych nie widzę zrozumienia, ale Car kiwa głową z zadowoleniem i nie ma kolejnych pytań. To nie ma wiele wspólnego z prawdziwym manewrem misji Zubrin-1, ale tego wprost powiedzieć nie mogę. Dowódca przechodzi do kolejnego punktu. Odnajduję wzrokiem Julię. Siedzi w kącie z kubkiem termicznym i jak zwykle spogląda w pustkę za panoramicznym oknem. Bez słowa przysiadam się do niej.
– Jutro go wreszcie zobaczę – szepcze. – A za dwa dni polecimy na czerwoną planetę.
– Jak zamierzasz to zrobić? – pytam, czując łzy napływające do oczu. – Przecież nie pozwolą ci tam zostać.
Julia nie powiedziała nikomu, co planuje. Najpierw myślałem, że żartuje. Kiedy zrozumiałem, że nie, to o mało co nie zwierzyłem się jej, co tu naprawdę robię.
– Teraz jest tam okres burz pyłowych. Miejsce lądowania turystów jest wysoko, na skraju klifu. Oglądałam to w wirtualu. Kilka kroków, kilkanaście sekund spadania i po sprawie.
Przecieram oczy i biorę dwa głębokie oddechy, a potem chwytam jej dłoń. Nieświadomie, instynktownie.
– Przemyśl to jeszcze. Mówiłaś, że masz w perspektywie jeszcze przynajmniej kilka miesięcy.
Po co jej to mówię? Przecież leci na tego ich Zubrina! Wyrywa się i odwraca głowę.
– Przemyślałam – podnosi głos, słyszą to wszyscy w module.
Nastaje cisza, którą dopiero po kilkunastu sekundach przerywa Alberta.
– Steven, gołąbeczki znowu gruchają. Nie robiłeś aby czegoś z klimatyzacją?
– Tygrysy! – krzyczy Amerykanin, a następnie zaczyna wirować pod sufitem.
Wszyscy wybuchają śmiechem, nawet Hans, Aabrin i jego żona. Czyżby Steven faktycznie znów majstrował przy wentylacji? Ja z Julią również się uśmiechamy, choć przez łzy. Każde ma swoje powody do płaczu.
Po kolacji jeszcze przez chwilę rozmawiamy o niczym, przytulamy się na pożegnanie i rozchodzimy spać. Jest dopiero dziewiętnasta, ale jutro czeka nas bardzo wczesna pobudka. O piątej piętnaście czasu pokładowego powinniśmy zacząć hamowanie.
Wróciwszy do swojej klitki, mam mętlik w głowie. Psycholog ostrzegał, że tak będzie, omawiając ze mną teorię zamachu. Zgodnie z jego radami staram się więc skupić na bieżącym zadaniu, a nie na konsekwencjach całości. Waham się, czy zrobić ostatnią eskapadę do technicznego. Według analiz miał wystarczyć jeden otwór. Ja zdołałem zrobić już dwa, a trzeci jest na wykończeniu. Przyspieszenia poprzeczne w czasie manewru sięgają ponad dwóch g. W ich wyniku osłabione mocowanie powinno natychmiast pęknąć, powodując dehermetyzację przedziału i przerwanie instalacji paliwowej. To wszystko spowoduje, że komputer straci kontrolę nad statkiem. Sleipnir albo rozbije się o któryś z księżyców, albo poleci gdzieś w pas planetoid. Nikt nie będzie szukał wraku. Wina spadnie na producenta przedziałów załogowych. Ich moduły już przecież kilka razy zawiodły, niosąc śmierć. Nikt nawet nie pomyśli, że miałem z tym coś wspólnego. Po wszystkim awansuję na stanowisko partnera, a firma wykupi za bezcen akcje przedsiębiorstwa produkującego moduły.
Czekam, aż odgłosy z innych klitek umilkną, zakładam kurtkę i ruszam. Panującą na statku ciszę mącą tylko dźwięki automatów. Docieram do przedziału technicznego, robię swoje i wracam. Kiedy przelatuję przez mesę, niespodziewanie otwiera się właz od strony kapsuły ewakuacyjnej. Zamieram, widząc jak wyłania się z niego kapitan. W myślach już widzę, jak przyczajony gdzieś z tyłu Car łapie mnie, a następnie razem z dowódcą rozpoczynają przesłuchanie. A potem organizują mi spacer w kosmosie, tym razem bez skafandra. Szybko jednak zauważam, że kapitan jest odwrócony plecami i nieświadom mojej obecności, kieruje się w stronę przedziału mieszkalnego.
– Dobry wieczór – mówię cicho, nie chcąc go wystraszyć.
– O boże! – krzyczy, ale szybko się uspokaja. – Ale mnie pan wystraszył.
– A pan mnie. Nie mogłem zasnąć i potrzebowałem się ruszyć – zaczynam wkręcać.
Dowódca uśmiecha się.
– Ja również słabo sypiam w nocy przed hamowaniem. Niby standardowa procedura, mamy zapas paliwa na korekty, ale i tak sprawdzam wszystko dwa razy.
– I słusznie. Zapewne nie warto powtarzać prawdziwego manewru misji Zubrin-1.
Kapitan wybucha śmiechem. Jest mój. Rozmawiamy przez chwilę o początkach podboju kosmosu, a następnie wracamy do swoich klitek. Zamknąwszy drzwi, ostrożnie rozpakowuję narzędzia. Nie będą mi już potrzebne, podobnie jak odkurzacz. Zabezpieczam wszystko i próbuję zasnąć. Ostatnio bardzo źle sypiam. Ilekroć zamykam oczy, widzę ich twarze. Uśmiechnięte oblicza ludzi, z którymi wyruszyłem w tę podróż. Przed wylotem przeszedłem trening motywacyjny. Wmówiono mi, że każdy z pasażerów to wyzyskiwacz i złodziej, który dorobił się kosztem innych. Ktoś, bez kogo świat będzie lepszy.
Część z pasażerów rzeczywiście robiła straszne rzeczy. Car jest poszukiwany przez Interpol, Hans zorganizował reality show, podczas którego doszło do kanibalizmu. Steven z kolei doprowadził do legalizacji narkotyków i nieźle na tym wyszedł. Aabrinowi zapewne daleko do przykładnego męża, a Alberta sama nie pamięta, ilu miała partnerów. Ale to nie znaczy, że przestają być ludźmi. Żyją, cieszą się, cierpią, mają swoje marzenia. A ja przywiązałem się do nich, pozwoliłem sobie na najgorszą rzecz, jaką może zrobić zamachowiec. Miałem ich nienawidzić, ale nie potrafię. A kapitan, a ta Japonka, a Julia… Ona tylko była żoną miliardera…
Zmęczenie w końcu bierze górę i zasypiam. We śnie marzę, że rozmawiam z Julią i opowiadam jej o wszystkim, a ona akceptuje mnie takim, jakim jestem. A potem kochamy się w jej obszernym apartamencie.
***
Z majaków wyrwał mnie interkom.
– Hamowanie rozpocznie się za dziewięćdziesiąt minut. Proszę udać się do modułu przeżyć wizualnych.
Wejście na orbitę przebiega bez zakłóceń. Jest podobnie, jak przy starcie: trochę nerwowo, ale nikt nie panikuje. Z tyłu statku pojawia się ciche buczenie, moduł drży przez chwilę, a potem siła ciągu wciska nas w fotele. Nie wiem, jak Julia to znosi. Pasażerowie klasy premium przebywają w kokpicie. Kiedy silniki milkną, możemy wreszcie zobaczyć cel podróży. Mars: niesamowity, straszny i zarazem piękny, dosłownie zapierający dech w piersiach. Słynna czerwona planeta. Wyglądała z orbity dokładnie tak, jak pokazywały ją symulacje.
Kilka minut po zakończeniu hamowania nawiązujemy kontakt z Mars Transit i po niecałej godzinie dokujemy do stacji. Patrzę na czternaście standardowych modułów orbitalnych, zawieszonych w pustce kosmosu. Jeżeli wszystko się powiedzie, to stacja stanie się moim domem na ponad rok.
– Procedura cumowania dobiegła końca – odzywa się interkom. – Można rozpiąć pasy i przygotować się do zejścia na Mars Transit.
Wewnątrz, stacja wygląda bardzo podobnie do Sleipnira, chociaż jest tu nieco więcej miejsca. Jeszcze w przedziale cumowniczym wita nas Mike, przebywający tu od ponad trzech lat astrobiolog. Zaprasza wszystkich na wycieczkę po stacji, podczas gdy kapitan wraz z innym astronautą, Xiangiem, zaczynają przygotowywać statek do manewru.
Okno startowe zaczyna się za dziewiętnaście godzin, wszyscy mają więc aż nadto czasu na podziwianie planety, robienie zdjęć i zadawanie pytań załodze. Tylko ja nie jestem w humorze. Skłamałem, że źle się czuję po hamowaniu i zamknąłem w swojej klitce. Wziąłem tabletki, by zasnąć, ale nie pomogły. Czuję, jak serce bije coraz szybciej, kiedy przez drzwi słyszę ich głosy. Hans już nie jest wściekły na Stevena, Seiki szykuje sprzęt do transmisji na żywo, a Car częstuje wszystkich samogonem.
Są ludźmi, nie potworami, jak próbował wmówić mi psycholog z firmy. Mają swoje za uszami, ale właśnie spełniali marzenie i cieszą się tym. A ja planuję ich zabić. W zasadzie już to zrobiłem, bo wszystko jest gotowe. Moduł tylko czeka, by pęknąć przy tym pieprzonym Zubrinie! Jeszcze mogę to przerwać, przyznać się, uratować ich. Tylko, że wtedy dla mnie nastanie koniec. Łzy cisną mi się do oczu. Drżącą ręką wyciągam kolejne tabletki, te mocniejsze, na czarną godzinę. Połknąwszy dwie, odlatuję w ciemność.
***
Jestem na Ziemi, przed domem. Toskania wygląda przepięknie w promieniach wiosennego słońca. Ruszam do wejścia, a wtedy drzwi otwierają się i na zewnątrz wychodzą żona i dzieci. To musi być sen! Wszystko niby wygląda normalnie, ale kobieta ma twarz Julii, a chłopcy jej oczy.
– Wróciłeś! – woła, uśmiechając się. Ma też jej głos.
Chłopcy podbiegają i przytulają się. To zdecydowanie sen. Dla synów jestem gadająca głową z ekranu. Często, kiedy wracam do domu po kontrakcie, nie poznają mnie.
– Wróciłem, kochanie – odpowiadam.
Podchodzi i przytula się, chcę ją pocałować, ale wtedy zauważam, że ma coś dziwnego na twarzy. Brokat? Jakby pył i jakieś małe, błyszczące drobiny…
***
Otwieram oczy. Serce wali mi jak szalone. To sen, to tylko sen…
– Pył aluminiowy i wióry, ciekawe skąd? – słyszę zza drzwi głos Cara.
Zamieram w bezruchu. Pocę się, jednocześnie drżąc z zimna. To nie sen. Wydało się.
– Może Adam coś podpowie, w końcu całe życie siedzi w statkach kosmicznych – odpowiada z przejęciem Hans.
Nie wydało się. Ale coś znaleźli. Przełykam ślinę. Nastaje chwila ciszy, a potem kilka potężnych uderzeń spada na drzwi mojej klitki. Car postanowił zapukać.
– Pobudka, śpiochu! – woła. – Kapitalistyczny statek kosmiczny pilnie wymaga pomocy kapitalistycznego inżyniera. Wstawaj!
Przecieram twarz ubraniem i z najpogodniejszym uśmiechem, na jaki mnie aktualnie stać, otwieram. Sądząc po ich minach, wyglądam okropnie.
– Co zepsuliście? – pytam, ziewając.
– Chory jesteś? – pierwszy odzywa się Hans.
– Nie wiem, to chyba przez hamowanie. Co się stało?
– Imprezę mamy, z okazji wejścia na orbitę – odpowiada Car. – Pijemy sobie, rozumiesz, a tu przylatuje kapitan i mówi, że jest problem z filtrem powietrza. Jakieś paprochy tam znalazł. Wziął pod lupę i co się okazało? Drobiny metalu. Pył i wióry. Niemagnetyczne, więc stwierdził, że to pewnie aluminium. I teraz szuka skąd to.
– Gdzie to znalazł? – pytam już całkiem rozbudzony.
– Na końcu, w technicznym. Siedzą tam teraz z Xiangiem.
Po niecałych dwóch minutach docieramy na miejsce.
– Dobrze się czujesz? – pyta kapitan na mój widok.
– Tak, to od przeciążenia.
Zaczynają mi opowiadać co i gdzie znaleźli. Pokazują mi też wióry. To zapewne moja robota, odkurzacz wszystkiego nie wyłapał. Przekazują mi masę szczegółów, a ja udaję, że słucham z uwagą i masuję skronie. Co jakiś czas zadaję pytanie, a przy okazji rozglądam się po przedziale. Na szczęście dla mnie, agregat wentylacyjny jest daleko od miejsc, gdzie wierciłem i nic nie wskazuje na to, że zostałem zdemaskowany.
– Sprawdziliśmy wszystko, co nam przyszło do głowy. Nie znaleźliśmy nic więcej. Może pan ma pomysł, co to jest i skąd się tu wzięło? – kończy dowódca.
Patrzę na nich, biorę głęboki oddech i zaczynam. Pierwsza zasada pracy z klientem: kłamstwo trzeba zmieszać z prawdą, by je kupili.
– Wygląda jak pozostałości obróbki skrawaniem – odpowiadam. – To pewnie śmieci, które nie zostały usunięte w fabryce.
– Ale ten przedział ma już prawie dziesięć lat. Dlaczego dopiero teraz trafiły do filtrów?
– Bo coś musiało je poruszyć. Kiedy komputer pokazał błąd: przed hamowaniem czy po?
– Po. Przed hamowaniem robiłem pełen test systemów. Wszystko było zielone.
– Czyli hamowanie ściągnęło je tutaj. Więc musiały trafić do atmosfery trochę wcześniej. Czy robiliśmy coś niestandardowego w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin?
Sądząc po minach, nie rozważali takiego scenariusza. Zobaczymy, czy sami na to wpadną, jak ich trochę podprowadzę?
– Mogły zostać skądś wydmuchane – kontynuuję. – Albo wymiecione. Uruchamiał pan jakikolwiek urządzenie, które zazwyczaj nie jest używane?
– Odkurzacz!
– Steven!
Krzyczą jednocześnie Hans i Car. Spoglądam na nich, kiwając głową. Jestem z jednej strony dumny z udanego kłamstwa, ale widząc ich radość, mam też ochotę się rozpłakać.
– Uruchamiałeś to zapasowe ustrojstwo, by posprzątać po tym ćpunie – mówi Bawarczyk.
– Tak. – Kiwam głową. – To by pasowało. Dobre dwie godziny sprzątaliśmy moduł. Te drobiny były pewnie w jakimś zakamarku. Trafiły w powietrze, a po hamowaniu poleciały zgodnie ze strzałkami – mówiąc to wskazuję na markery na ścianie. – I zostały na filtrze.
Uwierzyli. Rozmawiamy jeszcze przez chwilę, wspominając wybryki Stevena. Hans wraca przekazać wieści pozostałym. Car zapowiada, że mnie wyleczy wódką.
– Co powinniśmy z tym zrobić? – pyta dowódca, kiedy Rosjanin ciągnie mnie już w stronę włazu.
– Nic. Nie takie rzeczy w kosmosie latają. Jeżeli nie spowodowały problemu przy hamowaniu, to nie stanowią zagrożenia. Jak wrócimy, to niech pan zleci wymianę wszystkich filtrów.
Tylko, że nie wrócicie.
***
W imprezie biorą udział wszyscy. Car ze Stevenem zagrozili, że jak ktoś się z nimi nie napije, to się naćpają. Duzi, bogaci chłopcy.
– Firmę mi rozkradają, psubraty, to piję, co mi pozostało! Dwa tygodnie bez pana i już myszy harcują!
– To po co w kosmos poleciałeś? – pyta Rosjanina Alberta.
– Bo wszyscy wielcy ludzie byli wśród gwiazd: Dżyngis-chan, Gagarin, Putin.
Siedzę z nimi kilka minut i uciekam zaraz po pierwszej kolejce, tłumacząc się złym samopoczuciem. Nie mogę patrzeć, jak się bawią. Chce mi się rzygać. Julia odprowadza mnie do kabiny.
– Na pewno wolisz być sam? – pyta.
– Tak, to nic groźnego, muszę dużo pić i spać. Za kilka godzin będę zdrowy.
Nie, nie chcę być sam. A za kilka godzin was już nie będzie.
– W takim razie dobranoc, Romeo – mówi nieco wyzywająco. – Aha, Mike prosił jeszcze, bym ci przypomniała, że za sześć godzin startujemy, więc najpóźniej za pięć musisz się przenieść na stację. Zorganizuję ci kogoś trzeźwego do pomocy.
Kiedy tylko wychodzi z modułu, wymiotuję. Kurwa, co ja robię?! Jeszcze mogę to zatrzymać, jeszcze nie jest za późno… Nie, blokuję te myśli. Tak będzie lepiej, zwłaszcza dla Julii. Tak nie będzie bolało. Sięgam po tabletki, popijam wodą i odlatuję do krainy czarów.
***
Tym razem śni mi się bezkresna, czerwona pustynia. Idę przez nią w kurzu i pyle. Kilka godzin, dni, może lat. Długo. Panuje tu jakiś surrealistyczny mrok, bo kolory są wyraźne pomimo ciemności. Pustynia znika nagle, a ja czuję, że spadam. Przez chwilę rozkoszuję się tą myślą, potem zaczynam słyszeć głosy. Nie senne mary w głowie, ale takie prawdziwe. Podekscytowane, ludzkie głosy. Otrzeźwienie przychodzi nagle. Otwieram oczy, siedzę w module doznań wizualnych, a przyspieszenie delikatnie wciska mnie w fotel.
– Co jest?! – krzyczę, próbując wstać.
Przywiązali mnie?! Nie, to skafander, jestem też zwyczajnie przypięty pasami.
– No nareszcie – mówi Hans, siedzący po mojej prawej. – Już zaczęliśmy się martwić, że prześpisz całą zabawę.
– Zabawę?
– Lecimy na Zubrina, Romeo – dodaje Julia, siedząca po mojej lewej. – Zapłaciłam za ciebie. Raz się żyje!
Czuję, jak krew odpływa mi z twarzy. Musiała to zauważyć, bo delikatnie marszczy brwi i puszcza moją dłoń.
– Julia… – szepczę. – Musimy iść!
Teraz to ona blednie. Chce jeszcze coś powiedzieć, ale zagłuszył ją dźwięk dławionego silnika. Odruchowo spoglądam na ekran telemetrii. Właśnie kończymy manewr transferowy na orbitę Fobosa, za niecałe cztery minuty silniki ponownie ożyją, by upozorować asystę grawitacyjną i skierować nas w stronę drugiego z księżyców. Wtedy nastąpi koniec. Jak tylko nastaje cisza i wraca nieważkość, zaczynam pospiesznie rozpinać pasy.
– Co ty robisz? To wbrew procedurom! – dziwi się Hans.
Nie odpowiadam.
– Żartujesz chyba! – krzyczy Julia, kiedy wyswobodziwszy się zaczynam rozpinać i ją. Protestuje, ale nie utrudnia mi tego.
– Chodź ze mną! – proszę, kiedy jest już wolna.
– Dokąd?
– Tam! – krzyczę, wskazując na odległego o kilka tysięcy kilometrów Marsa.
Pozostali zaczynają wrzeszczeć i gestykulować. Mam nadzieję, że poprzestaną na słowach. Julia kiwa głową i odbija się od fotela. Po chwili jesteśmy już przy śluzie. Zostały trzy minuty. Alarm uruchamia się natychmiast po otwarciu włazu. Julia chce go odruchowo zamknąć za nami, ale ciągnę ją dalej. Nie mamy czasu. Otwieramy kolejne śluzy i w końcu docieramy do kapsuły ewakuacyjnej. Jeszcze niecałe dwie minuty.
– Adam, co wy robicie? Przerywam start! – Z interkomu słychać zaniepokojony głos kapitana.
Niczego nie przerwiesz.
– A mnie powiesz, co robimy? – pyta Julia, kiedy zielona kontrolka oznajmia, że udało nam się zamknąć właz.
– Wybieramy życie! Zapnij się i dociśnij głowę do fotela, jak na szkoleniu.
Stara się, ale robi to za wolno, nie spędziła kilku lat w kosmosie. Pomagam jej i dopiero kiedy jestem pewien, że siedzi prawidłowo, zajmuję miejsce. Została mniej niż minuta. Uruchamiam telemetrię i inicjuję procedurę ewakuacyjną. SI kapsuły budzi się do życia, by znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, skąd będzie nas można uratować. Kolejne alarmy zaczynają wyć, kapitan widać próbował przerwać procedurę.
– Ty naprawdę to zrobiłeś?
Zamieram. Spogląda na mnie z troską.
– Wiedziałaś?! – pytam. Ręce zaczynają mi dygotać.
– Czyżbyś miał problemy z pamięcią, Romeo? Sekret za sekret, zapomniałeś? Byłam pewna, że żartujesz i wymyśliłeś to, by nie wypaść blado. A teraz widzę, że to ja wypadam blado ze swoją decyzją.
To nie był sen, wiedziała. Chcę odpowiedzieć, ale wtedy pojawia się szum, kapsuła zaczyna drżeć, a po chwili przeciążenie wgniata mnie w bok fotela. Czas minął, silniki Sleipnira ruszyły. Nie zapiąłem pasów. Statek przygotowuję się właśnie do przelotu obok Fobosa.
– Adam, co się dzieje?! – Słyszymy jeszcze z interkomu.
Chwilę później udaje mi się dosięgnąć dźwigni bezpieczeństwa. Słychać huk, a potem przyspieszenie zmienia kierunek, kiedy silniki kapsuły ożywają na kilka sekund. Teraz bezwładność ciska mną o podłogę. Słyszę krzyk Julii, ale nie jestem w stanie nic zrobić. Próbuję wstać, ale rezygnuję, czując jak krew odpływa mi z głowy. Nie mogę stracić przytomności. Te kilka sekund zdaje się trwać wieczność, ale w końcu silniki gasną i wraca nieważkość.
Wołam ją, nie odpowiada. Chyba jest nieprzytomna. Z nosa leci jej krew. Dopiero teraz dociera do mnie, że nie opuściłem fotela. Przeciążenie działało wzdłuż kręgosłupa, niedobrze! Sprawdzam oddech i puls. Żyje, oby jedynie zemdlała. Zaraz się nią zajmę, ale najpierw muszę ustalić, dokąd lecimy. Rozkładam klawiaturę i kolejkuję zadania dla SI. Sygnał alarmowy, wizualizacja położenia, czas i szansa dotarcia na Mars Transit, losy Sleipnira. Statek zaprzęga swoje skromne zasoby do pracy. Julia budzi się po kilku minutach. Krwotok z nosa szybko ustaje. Podaję jej apteczkę, by mogła przemyć twarz.
– Wszystko dobrze? – pytam, kiedy jej twarz odzyskuje pogodny wyraz.
– Tak.
– Nie rób tak więcej, już myślałem, że… – milknę, kiedy w jej oczach pojawia się strach. – Co się stało?!
– Nie czuję nóg – odpowiada, udając spokój.
– Nie!
– A co cię to obchodzi, morderco! – wybucha, próbując wyswobodzić się z pasów. – Zabiłeś ich, mnie też chciałeś zabić i już prawie ci się udało! I ujdzie ci to wszystko na sucho. Kurwa! Myślałam, że żartujesz, nawet mi to imponowało, łudziłam się, że kogokolwiek obchodzę!
Zaczyna płakać, pomagam jej się oswobodzić. Odruchowo obmacuje nogi, próbując nimi poruszyć. Bez rezultatu.
– Polecimy na stację – zaczynam, przytulając ją. – Mają lekarza, powinni być w stanie coś zrobić. Możliwe, że to tylko przeciążenie i kręgosłup nie jest uszkodzony.
Kogo ja próbuję oszukać?
– I jeszcze kłamiesz – chce mnie odepchnąć. Dopiero teraz zauważam, jak jest słaba. – Mówiłeś, że mnie tam zabierzesz. Nie chcę zdechnąć na stacji, otoczona przez ludzi, dla których będę jedynie pierdolonym balastem! Chcę do domu! Chcę na Marsa!
Przytulam ją, milknie. Trwamy tak przez chwilę. Gładzę ją po włosach, a następnie obracam się w stronę konsoli. Dodaję nowe zadanie dla SI przeciągam je na pierwszą pozycję.
– Nie okłamałem cię. Lecimy na Marsa.
***
SI znajduje miejsce, w którym nie będzie w najbliższym czasie burzy pyłowej i po niecałych dwóch godzinach lądujemy na powierzchni czerwonej planety. Tuż przed wejściem w atmosferę wywołuje nas stacja, na której zdążyli już zauważyć, że ze Sleipnirem stało się coś złego. Udajemy, że ich nie słyszymy, kontynuujemy lot i po chwili wchodzimy w atmosferę. Kapsuła została zbudowana z myślą o lądowaniu na Ziemi, więc spadochrony okazują się praktycznie bezużyteczne, ale SI udaje się bezpiecznie wylądować, korzystając z resztek paliwa i pomocy nadmuchiwanych pływaków.
W trakcie lotu Julia nie odzywa się. Obmacuje nogi i próbuje ukryć, że znów krwawi z nosa. Chcę pomóc, ale wymownie daje do zrozumienia, abym zajął się sobą. Ożywia się dopiero po wylądowaniu. Zakładamy hełmy, wyrównujemy ciśnienie, a następnie wydostajemy się na zewnątrz. Choć ciążenie na Marsie jest sporo mniejsze niż na Ziemi, z początku mam problemy z chodzeniem. Kiedy mogę już pewnie stanąć na nogach, podnoszę ją, by zobaczyła, gdzie jesteśmy. Widok zapiera dech w piersiach.
– Dziękuję – mówi, spoglądając na ogromny krater, nieopodal którego stoimy.
– Są tu zapewne bardziej urokliwe miejsca, ale nawigacja nawaliła.
Śmieje się. Z takiego suchara.
– Tu jest tak cholernie dużo miejsca. Dziękuję ci Romeo i przepraszam za to w kabinie. Myślałam, że jestem gotowa, ale na to chyba nie można być gotowym.
– To nie ty powinnaś przepraszać.
– Nie? Przecież mogłam to przerwać, mogłam cię sprawdzić. Nie zrobiłam tego. To przynajmniej współudział.
– Nie! – oburzam się.
– Tak! – odpowiada, a ja widzę, że ponownie płacze. – I nie kłóć się ze mną. Tak jest romantyczniej.
– Tam na statku, dlaczego poszłaś ze mną?
– Bo mnie o to poprosiłeś.
– A dlaczego w ogóle za mnie zapłaciłaś?
– Bo chciałam dać ci jakiś prezent na pożegnanie. Byłam też zwyczajnie ciekawa, jak zareagujesz. A poza tym uznałam, że jeżeli nie blefujesz, to będzie sprawiedliwie. Car też zrezygnował w ostatnim momencie, więc pomyślałam, że to taki znak. Jestem kobietą, zapomniałeś? Miewam kaprysy.
– Co dalej?
– Jak to co? Wezwij pomoc. Ratuj się.
– Nikt tu nie przyleci.
– Przylecą, Car ich zmotywuje.
Opieram ją o skałę, by mogła obserwować krater i ruszam w stronę kapsuły. Posiedzimy tu trochę. Car umie motywować ludzi, ale trzeba się upewnić, że SI włączyła nadajnik.
– Mam jeszcze prośbę – mówi, łapiąc dech.
Odwracam się. Klęczy na skraju urwiska.
– Nie! – krzyczę.
Ruszam w jej stronę, ale gestem każe mi zostać.
– Posłuchaj, mnie już zaraz nie będzie, ale ty możesz jeszcze coś zrobić. Coś dobrego. Cokolwiek, tylko nie stawiaj mi pierdolonego pomnika! Nie oczekuję, że naprawisz świat, ale postaraj się, aby nigdy więcej nikt nie zrobił czegoś takiego. Znasz się na tym, a teraz sam doświadczyłeś, do czego to może prowadzić. Bywaj!
Łzy cisną mi się do oczu, mimowolnie robię krok do przodu. Wtedy ona odpycha się i znika za urwiskiem.
***
W ciszy wpatruję się w bezmiar kosmosu. Na Mars Transit nie ma panoramicznych okien, a jedynie niewielkie, okrągłe iluminatory. Udało się, przeżyłem. Gdzieś tam, ponad dziewięć milionów kilometrów od nas, jest Sleipnir. Nie rozbił się o żaden z księżyców, pomknął dalej i teraz zmierza w stronę Jowisza. Według analiz za siedem lat zostanie ściągnięty przez grawitację gazowego olbrzyma, by po kilku kolejnych spłonąć w atmosferze. Nikt nigdy nie odkryje mojej zbrodni, jestem czysty. Całe zdarzenie zostało zakwalifikowane jako wypadek, a śledztwo umorzono ze względu na koszty. Firma jest zadowolona i oznajmiła już, że awansowałem na Partnera. Wygrałem.
I co z tego, skoro czuję się nikim. Wychowałem się na s-f, jako dziecko marzyłem o byciu astronautą. Po latach nauki i starań zatrudnili mnie, bym dbał o jakość i bezpieczeństwo lotów kosmicznych, a ja zawaliłem na całej linii i nie potrafiąc tego inaczej zatuszować, z zimną krwią zabiłem siedem osób.
Trójka pasażerów przeżyła dekompresję, do której doszło w wyniku mojego sabotażu. Kapitan, który opuścił kokpit, by nas zatrzymać, zamykał za sobą śluzy. Aabrin, jego żona i Seiki przez siedemnaście godzin łudzili się, że ktoś po nich przyleci. Zamilkli, kiedy dowódca stacji otwarcie przedstawił im sytuację. Nie potrafię wyobrazić sobie, co czuli. Nie wiem też, co zrobili i nie chcę wiedzieć. Ilekroć śnię, podświadomość podsyła mi wizje ich ostatnich chwil. Dobrze, że mam tabletki, bo bym zwariował.
– I przeżyliście to wszystko, by ona tam zginęła? Pod sam koniec poślizgnęła się i spadła z urwiska? – Car bardziej stwierdza, niż pyta. – Bóg to cyniczny skurwiel!
Nie, tym razem to akurat głównie moja robota.
– Tak – odpowiadam. – Próbowałem po nią zejść, ale przylecieli po mnie.
– Podobno chciałeś skoczyć.
– Nie, szukałem drogi na dół.
– Ale tam była ponoć burza pyłowa.
– Tam ciągle jest burza pyłowa.
– Jajogłowi też tak mówili. Nie chcieli po was lecieć, musiałem ich przekonać.
Raczej zastraszyć. Podbite oko, zmiażdżona dłoń i dowódca stacji, który ciągle jeszcze ma opatrunek na głowie. Podobno Car „tylko lekko wytargał go za uszy”. Załoga stacji prawie z nami nie rozmawia, a kiedy Rosjanin leci przez moduły, bez słowa schodzą mu z drogi.
– Przeżyć dekompresję statku, uszkodzenie napędu i awaryjne lądowanie na Marsie tylko po to, by tak zwyczajnie zginąć na planecie. Kurwa!
Rosjanin chce mi pomóc. Nie pierwszy raz siedzimy z butelką, kontemplując bezmiar kosmosu.
– Chcesz jeszcze? – pyta, wskazując na brzydki, plastikowy pojemnik ze słomką. Tu nie ma szkła ani kieliszków. – To już ostatnia. Jak wysuszymy, czekają mnie prawie dwa lata o suchym pysku.
Każdy ma swoje problemy.
– Nie.
– Jak chcesz, będzie więcej dla mnie – uśmiecha się.
– Co zamierzasz? – pytam. W obecnej sytuacji tylko myśli o przyszłości pozwalają mi normalnie funkcjonować.
Krzywi się. Jego życie również wywróciło się do góry nogami.
– Zaczynam od nowa. Połowę mojej firmy już rozkradli, a zanim wrócimy, będę bankrutem i pójdę do więzienia – wzdycha, drapiąc się po łysej głowie. – Wyobraź sobie, że zaproponowali mi tu fuchę, mam pomóc w budowie kolonii na powierzchni.
– Zgodziłeś się?
Mnie też to sugerowali, ale wykręciłem się depresją. Niezbyt pociągała mnie praca fizyczna pod okiem ambitnych snobów z misji międzynarodowej. No i ja mam zajęcie, jestem Partnerem.
– Tak – zaczyna, a ja słyszę w jego głosie zmianę. Na twarzy pojawia się z pozoru delikatny, chytry uśmieszek. Coś planuje. – Jajogłowi budują ten habitat od dwudziestu lat. Brakuje im ikry, tak sobie myślę. Skupiają się na problemach, zamiast szukać rozwiązań, jak ich znam. Chcą, bym pracował fizycznie, ale wydaje mi się, że pomogę im w inny sposób.
No tak… Czym są pola naftowe Kazachstanu, przy obcej planecie. Na Ziemi, jakiś ambitny kierownik cieszy się, że skorzysta z okazji i zdobędzie osiłka do pomocy. Ciekawe jaką będzie miał minę, kiedy Carat Marsjański ogłosi niepodległość?
– A ty co planujesz, Adaś? Zostałeś gwiazdą – pyta, osuszywszy butelkę.
– Raczej wiadomością dnia – odpowiadam nieśmiało.
Ale wystarczyło, by producenci bili się o prawa do ekranizacji. Premiera „Ostatniego lotu Sleipnira” ma się odbyć kilka dni po moim powrocie na ziemię. Fabuła ma tyle wspólnego z rzeczywistością, co manewr, który zniszczył statek z prawdziwym przebiegiem lotu misji Zubrin-1, ale przystałem na to. Bo też coś planuję.
– Zadbam, by się to nie powtórzyło. Zostanę ambasadorem bezpieczeństwa Federalnej Agencji Kosmicznej. Dopilnuję, by wadliwe moduły załogowe oraz inne zaniedbania już nigdy nikogo nie zabiły. Mamy już cały plan rozpisany: fundacja, prelekcje, zmiany w przepisach… Wykorzystamy pieniądze i chwilową popularność, by nagłośnić problem…
– Myślisz, że naprawdę coś zmienisz?
– Tak, wierzę w to.
I mam plan.
– Zakochałeś się w niej, tak naprawdę, co?
Nie odpowiadam.
– Ja też się kiedyś zakochałem – kontynuuje. – Kobiety… Ale zrób swoje, może z całego tego bajzlu wyniknie przynajmniej odrobina dobrego.
– Wyniknie – odpowiadam spokojnie, choć serce wali mi jak szalone.
***
Wróciłem na ziemię ledwie miesiąc temu i od razu rzuciłem się w wir pracy. Nie widziałem filmu, pokazującego nasze wyimaginowane przygody, ale zainteresowanie jest spore. Producenci nie żałowali pieniędzy na efekty i reklamę, więc kina są pełne. Siedzę w sporej sali, w pierwszym rzędzie. Kolejna z cyklu prelekcja dla pracowników sektora, naukowców i pasjonatów. Na elegancki garnitur narzuciłem skórzaną kurtkę, dokładnie taką samą, jaką nosi główny bohater. Dziwili się, kiedy uparłem się przy tym detalu. Stałem się celebrytą, więc mam prawo mieć kaprysy. Za kilka minut po raz kolejny opowiem o tym, co przeżyłem. Te same kłamstwa co zazwyczaj, ale dziś będzie nieco inaczej.
Witają mnie brawami, kiedy tylko wstaję. Powoli podchodzę do mównicy i wspinam się po schodach. Jeszcze nie skończyłem rehabilitacji, a dwa lata w nieważkości zrobiły swoje. Muszę o tym pamiętać, nie jestem w pełni sił. Spoglądam w ich oczy, większość przyszła w ramach pracy i patrzy na mnie, jak na kosmitę. Oto ten, któremu udało się zostać sławnym i bogatym zszedł na ziemię, by nauczać resztę. Nikogo nie interesuje, co powiem, ale każdy chciałby być na moim miejscu. Sam kiedyś taki byłem: młody i pewny swej nieomylności. To właśnie do nich pragnę dotrzeć.
Prelekcja przebiega normalnie, ja gadam, przełączając slajdy, a oni udają, że słuchają. Jedynie kilka twarzy zdradza oznaki zainteresowania. Kończę i zachęcam do zadawania pytań. Ktoś szczerze mi współczuje, ktoś inny chce, bym doprecyzował kwestie techniczne, ktoś kolejny dziwi się, że tylko ja przeżyłem. Standard, ale zawsze miło słuchać ludzi, do których przemawiają argumenty. To daje nadzieję. Większość jednak marzy już o kawie i ciastku. Czekam jeszcze, rozglądając się po sali.
– Czy film, który nakręcono, pokazuje prawdziwy przebieg wydarzeń na pokładzie? – pyta wysoki, elegancko ubrany trzydziestoparolatek.
Właśnie na takie pytanie czekałem.
– Nie do końca, chłopcze.
– Dlaczego? Skoro tak bardzo zależy panu na poprawie bezpieczeństwa, czy nie warto byłoby pokazać wszystko tak, jak wyglądało? Sam pan mówi, że…
Dzięki ci, młodzieńcze. Bardzo mi pomagasz.
– Film miał jedynie nagłośnić temat – przerywam mu, podnosząc głos – bym mógł się z wami spotkać. Spełnił swoje zadanie. Sama fabuła nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością.
Sądząc po odgłosach, część ludzi odłożyła telefony. Widzę, jak przedstawiciel wytwórni i mój były przełożony wbijają we mnie wzrok. Zyskałem uwagę na chwilę, może dwie. Teraz albo nigdy.
– Film zawiera pewne nieścisłości – kontynuuję. – To nie wadliwy moduł zniszczył Sleipnira, tylko ja, po części na jego polecenie – mówiąc, wskazuję na dyrektora. – Mógłbym wam godzinami opowiadać jak i dlaczego to zrobiłem, ale nie chce mi się, jestem zmęczony.
– Pozwiemy cię, pójdziesz siedzieć! – Mężczyzna wstaje i rusza w moją stronę. Zdecydowanie nie był na to gotowy.
– Wątpię – odpowiadam spokojnie. Przez te wszystkie lata przywykłem do stresu.
Tak jak się spodziewałem, kolejni uczestnicy wyciągają telefony i zaczynają nagrywać. Wiedzą już, że szykuje się coś ciekawego. Szybkim ruchem wyszarpuję spod kurtki ukryty tam przedmiot.
– On ma broń! – wrzeszczy ktoś z sali.
Uśmiecham się, spoglądając w zastygłe w bezruch twarze. Dyrektor również nieruchomieje.
– Chcecie prawdy? Proszę bardzo, opisałem ją i wysłałem do mediów. Jesteście ciekawi, to przeczytajcie sami, a może i o tym zrobią niedługo film. A teraz popatrzcie na mnie, zobaczcie do czego mnie to doprowadziło, jak jedną głupią decyzją przegrałem życie.
Część ludzi ucieka, ale większość tylko patrzy z ciekawością. Wiedzą już zapewne, co chcę zrobić i rozumieją, że nie stanowię zagrożenia. A jak można przegapić coś takiego. Ćwiczyłem ten ruch z tysiąc razy, więc włożenie lufy do ust nie sprawia mi problemu.
Samobójcy trafiają podobno do piekła. Nie dbam już o to, bo wierzę, że prawda wreszcie mnie wyzwoli, a to małe przedstawienie kogokolwiek poruszy i coś zmieni. Mógłbym godzinami opowiadać o lęku i niepewności jutra, które towarzyszyły mi przez lata. O stale reanimowanym małżeństwie i dzieciach, których w zasadzie nie znam. Ale nie zrobię tego, bo to by osłabiło przekaz. Wolę zostawić ich z pytaniem, dlaczego człowiek, który odniósł sukces, zamiast spijać śmietankę, palnął sobie publicznie w głowę. Prawda, do której sami dochodzimy, zostaje w głowie na dłużej.
Czy spadając w otchłań dane mi będzie zobaczyć Julię? Z tą myślą naciskam spust. Wierzę, że tak będzie sprawiedliwie.